Awantura w Niekłaju - Edmund Niziurski - ebook + książka

Awantura w Niekłaju ebook

Edmund Niziurski

5,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

W niekłajskim Ogrodzie zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Dotąd rywalizowały tam ze sobą trzy stowarzyszenia: Piratów, Kolonistów i Zielonych Jaszczurek. Pojawia się jednak jeszcze intruz, który próbuje pokrzyżować ich plany. Czy chodzi o panowanie nad Ogrodem? Czy o legendarny skarb ukryty w tajemniczych podziemiach? A może o wynalazek strzeżony pilnie w miejscowej fabryce? 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin 
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży (3)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 361

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Edmund Niziurski

Awantura w Niekłaju

Strona redakcyjna

Redaktor Elżbieta Spadzińska

Redaktor techniczny Barbara Stokfisz

Korektor Joanna Huber

Okładkę i Ilustracje projektował Zbigniew Rychlicki

Copyright by Edmund Niziurski, Katowice 1975

ISBN 83-216-0373-4

Rozdział I

Wrogie hufce wciąż jeszcze kotłowały się na przeciw­ległych stronach błonia. Doktor Gwidon Otrębus w harcmistrzowskiej bluzie i krótkich spodenkach biegał z gwizdkiem w ustach od jednej armii do drugiej i zapędzał niesfornych rycerzy do szyku.

– Wszyscy na pozycje wyjściowe! Dlaczego król Jagiełło zbiegł z pagórka? Czy nie wiesz, ośle jeden, że król Jagiełło przez całą bitwę stał na pagórku?

– Jak to stał? – zapytał z rozczarowaniem Michał, czarno­włosy, muskularny chłopiec. – Stał i nic nie robił?

Doktor Otrębus chrząknął zakłopotany.

– Król Jagiełło kierował ruchami wojsk.

– O rany, to ja już wolę być Witoldem!

– Witoldem jest Zenon. Zenon – zwrócił się Otrębus do wy­sokiego szczupłego blondasa – czy chcesz się zamienić z Michałem?

– Akurat! Jeszcze czego! – odparł opryskliwie Zenon i przy sposobności wlepił kuksańca Michałowi.

– Cicho, nie kłóćcie się – uspokajał ich Otrębus. – Spójrzcie kto patrzy na was z hałdy.

Chłopcy podnieśli głowy. Na hałdzie fabrycznej nad błoniami stała pani Bożena, kierowniczka szkoły w osiedlu, w towarzystwie naczelnego inżyniera Zakładów Niekłajskich, pana Ankwicza.

– No i jak się panu podobają teraz nasi chłopcy, inżynierze? – zapytała pani Bożena Ankwicza. – Doktor Otrębus to stary harcerz. Zdaje się, że ujarzmił ich całkowicie.

– Sądzi pani? – Inżynier uśmiechnął się powściągliwie, zer­knął ukradkiem na zegarek i westchnął. Nie miał jakoś dziwnie zaufania do wychowawczych namiastek, które lekarz fabryczny stosował podczas wakacji wobec niekłajskiej młodzieży.

Najlepiej byłoby wysłać tę całą bandę na kolonie albo na obóz harcerski, im dalej od Niekłaja, tym lepiej. No, ale w tym roku obóz był organizowany w trudnych warunkach w Bieszczadach i pojechali na niego tylko chłopcy i dziewczęta od czternastu lat, i to jeszcze wybrani. Tak postanowiła ostrożna i zbyt może bojaźliwa Rada Opiekuńcza Drużyny. A kolonie? Na kolonie wyjadą dopiero w sierpniu na ostatni turnus. Taki jest „przydział” dla Zakładów Metalowych w Niekłaju.

Stąd te doraźne inicjatywy wychowawcze niezmordowanego doktora Otrębusa.

Inżynier spojrzał w dół na błonia rozciągające się u stóp hał­dy, na szczycie której stał z panią Bożeną.

Otrębus już był przy Krzyżakach.

– Natychmiast włóżcie płaszcze. Co to znaczy, spacerujecie z płaszczami pod pachą!

– Czy Krzyżacy walczyli w lipcu w płaszczach? – jęknął Reksza, kędzierzawy, rudawy dryblas przebrany za okrutnego komtura, Kuno von Lichtensteina...

– Tak. I do tego w ciężkich zbrojach.

– To ja dziękuję – Reksza zawiązał sobie pod brodą rogi prześcieradła. – Niech oni też założą płaszcze – pokazał na chłop­ców po prawej stronie.

– To niemożliwe – tłumaczył Otrębus. – Tylko Krzyżacy mieli płaszcze.

– To niech oni będą Krzyżakami. No nie, Andrzej? – zwrócił się do chłopca w okularach, przebranego za Wielkiego Mistrza, Ulryka von Jungingen.

– Tak, proszę pana – poparł go Wielki Mistrz. – Dlaczego oni mają stale zwyciężać. Niech chociaż raz będą Krzyżakami i zo­baczą jak to przyjemnie.

– Już za późno na zamianę. Jutro generalna próba. Losowa­liście zresztą, kto kim ma być.

Inżynier Ankwicz kręcił się niecierpliwie na hałdzie i coraz bardziej otwarcie zerkał na zegarek. Widząc to, pani Bożena postanowiła przyśpieszyć wypadki dziejowe. Zbiegła z hałdy na bło­nie i podeszła do spoconego aktywisty.

– Niech się pan pośpieszy, na litość boską, panie Gwidonie, z tą próbą, bo inżynier nie ma czasu. A wy nie utrudniajcie dok­torowi pracy – zbeształa chłopców – przecież to tylko insceni­zacja, więc po co te sprzeczki.

– Tak, inscenizacja – poskarżył się Kuno von Lichtenstein – ale oni naprawdę biją. Niech pani im powie, żeby nie bili.

– Dobrze, powiem.

Wreszcie wspólnym wysiłkiem udało się pani Bożenie i Otrębusowi uciszyć chłopców.

– Gotowe? – zapytał.

– Gotowe – odpowiedzieli gromko.

– No, to zaczynamy. Uwaga.

W braku trąb bojowych (trąbki-sygnałówki zabrali ze sobą na obóz starsi chłopcy) Otrębus dał sygnał gwizdkiem i hufce ru­szyły do natarcia.

Doktor otarł spocone czoło, podał ramię pani Bożenie i ruszyli na hałdę. Tutaj z góry obserwowali z dumą „ścierające się za­stępy”.

– A co będzie, doktorze, jak Krzyżacy naleją Polakom? – zażartował inżynier.

– To wykluczone – rzeki stanowczo doktor. – Chłopcy znają historię.

Lecz w tej samej chwili zmarszczył brwi. Niestety, na polu bitwy działy się fakty rażąco sprzeczne z historią. Oto bowiem Wielki Mistrz Ulryk, rozłożywszy na łopatki Zawiszę Czarnego, przedarł się aż do króla Władysława i zaczął z nim toczyć wspa­niały pojedynek, o którym głucho zarówno u Długosza, jak i u in­nych kronikarzy. Na szczęście Wielki Książę Witold nie stracił re­zonu i – zagrzawszy Litwinów okrzykiem: „Hura na Kolonistów!” – wpadł z nim na Ulryka.

Ten jednak, zamiast przykładnie polec, w rozwianym, białym płaszczu dał niegodnego drapaka z placu boju.

Pani Bożena i doktor Otrębus zbledli.

– Co się tu wyrabia, doktorze? – Inżynier, choć nie bardzo mocny w ojczystych dziejach, odczuł jednak, że mają tu miejsce rzeczy podejrzane historycznie.

– To... posunięcie taktyczne – chrząknął doktor Otrębus. – Niech pan będzie spokojny, Wielki Mistrz na pewno wróci, żeby polec. Mam całkowite zaufanie do Andrzeja Kszyka – dodał, zwracając się do pani Bożeny. – Oczywiście nad całością trzeba będzie jeszcze popracować – dodał skromnie – ale myślę, że już teraz może pan wstawić do programu obchodu uroczystości grun­waldzkich naszą bitwę. Nieprawdaż?

– Sądzicie państwo, że nie będzie wsypy – chrząknął inży­nier. – Chłopcy są jacyś podnieceni. Zwłaszcza u Krzyżaków ob­serwuję pewną nerwowość.

– Nic dziwnego, taki upał – rzekł Otrębus. – Zresztą osta­tnio w Niekłaju wszyscy są jakoś podenerwowani. Czy pan zau­ważył, jaki dziwny jest ostatnio nastrój w osiedlu?

– To chyba promieniuje z zakładów, jak wszystko w tym miasteczku – powiedziała pani Bożena.

– Cóż tam u was tak niespokojnie, inżynierze? Macie jakieś kłopoty? – zapytał Otrębus.

Inżynier zmarszczył brwi i rzekł wymijająco:

– U nas zawsze młyn.

– Niech pan nie będzie takim dyplomatą. Zarządzono przecież rewizję przy bramie i wzmocniono straż przemysłową. Znów ja­kaś kradzież.

– Drobiazg... Ale zwracamy teraz uwagę nawet na drobiazgi. Tym bardziej że od roku był już spokój. Zło trzeba niszczyć w za­rodku. Ale przepraszam... czas na mnie.

– Jeszcze jedno, inżynierze – zatrzymał go doktor Otrębus pokazując mu hełm. – Chciałbym, żeby pan sam osądził, jaki to szmelc, z odpadów, z wybrakowanych durszlaków i garnków... Niech pan sam przymierzy. – W zapale chciał nakładać inżynie­rowi hełm na głowę. – Nawet nie spiłowali brzegów, wszędzie zadziory, to męka walczyć w takich hełmach. A hełmy to było przecież minimum naszych żądań.

Istotnie, marzeniem doktora było zakuć młodzież w blachy, takie jakie widział na obrazie Matejki, ale funduszów starczyło zaledwie na hełmy, drewniane miecze i kopie, które zresztą też łamią się, bo nie cięto ich wzdłuż słojów.

– Uwzględniam reklamację – uśmiechnął się inżynier. – Niech pan zwróci hełmy, wypolerujemy je na połysk. Żegnam państwa.

– Jeszcze chciałbym w sprawie boisk...

– Nie teraz, niech pan łaskawie zajrzy do mnie po południu, dobrze? Obgadamy wszystko. Jeśli jeszcze i ta rzecz panu się uda – uśmiechnął się – będzie pan naprawdę geniuszem.

– Sądzi pan, że się uda?

– Och, jeśli podejdzie pan z równym zapałem jak do bitwy pod Grunwaldem...

– Ale co? Zauważył pan! – uśmiechnął się doktor Otrębus. – Odkąd chłopcy wyżywają się w naszych zabawach ruchowych, odeszła ich ochota do awantur...

– O... naturalnie. Żegnam państwa... Aha, byłbym zapomniał. To znalazłem wczoraj w Ogrodzie. – Inżynier wyciągnął z kie­szeni czarną chustkę. – Czy to nie któregoś z pańskich chłop­ców?

Doktor Otrębus rozłożył chustkę i oniemiał z wrażenia.

Na chustce białymi nićmi była wyszyta trupia czaszka, pisz­czele i napis:

Precz z kolonizmem!

– Czy to nowe godło drużyny? Gratuluję pomysłu – skłonił się z trochę szyderczym uśmiechem inżynier i oddalił sprężystym krokiem.

Nie była to pierwsza niespodzianka, jaka spotkała w tych dniach Otrębusa. Nie dalej jak w niedzielę wybrał się z panią Bożeną na spacer do Ogrodu Szwajsa, by zapoznać się z projektem zagospodarowania tego terenu, a nadto, by zażyć przyjemności spaceru „wśród drzew, zieleni i ruin”, gdyż mimo nowoczesności, uczucia romantyczne nie były mu obce. I oto, gdy oboje z panią Bożeną oddawali się tym uczuciom, nagle zza krzewów wynurzy­ło się oblicze Pirata w czarnej chustce zawiązanej z tyłu na głowie. Na ten widok doktor czym prędzej zrejterował w drugą stronę Ogrodu. Lecz tam znowu wpadł w jakiś starannie zamaskowany mchem, liśćmi i gałęziami wilczy dół. Pani Bożena nie od razu spostrzegła, co się stało. Tym większe było jej przerażenie, gdy zauważyła gdzieś w dole głowę doktora Otrębusa, poruszającą się wśród mchów i gałęzi.

– Niech pani uważa – powiedział – obawiam się, że teren jest tu nieco nierówny.

– Tu jest jakaś kartka.

Pani Bożena podniosła epistołę zaopatrzoną w rysunek trupiej czaszki, z piszczelami, i przypieczętowaną kleksem przypominają­cym sylwetkę Afryki. Pod spodem widniało hasło:

Precz z kolonizmem i imperializmem oraz krótki tekst: Znala­złeś się w rękach Piratów. Okaż się dzielny i nie krzycz. Czekaj na swój los.

– No cóż, czy będzie pan czekał na swój los? – uśmiechnęła się.

Doktor Otrębus nie miał na to wcale ochoty, zaklął pod nosem i wykorzystując swe umiejętności taternickie, po paru nie­udanych próbach wyszedł na powierzchnię.

– Niesłychane – powiedział – to na pewno jacyś chłopcy ze Zgórska.

– Z pewnością – odrzekła pani Bożena.

Doktor Otrębus miał jednak od tej chwili poważne wątpliwoś­ci i w czasie przeglądu wojsk polskich, litewskich i krzyżackich uważnie przypatrywał się, czy spod wspaniałego hełmu rycerskie­go nie wyjrzy krwawa twarz Pirata.

To wprawiało go w nerwowość i zakłócało mu pedagogiczny spokój. Tak, jak najprędzej należałoby zrobić porządek z Ogro­dem. Tu zawsze najwięcej niespodzianek i kłopotów.

Był to właściwie olbrzymi, zdziczały park, opuszczający się tarasowo w dół i przechodzący niepostrzeżenie w naturalny las. Stanowił on spuściznę po przedwojennych właścicielach zakładów niekłajskich – Szwajsach, starej i znanej rodzinie niemieckich fa­brykantów. Ich pałac, wypalony w czasie wojny, dotąd straszy ruinami w górnej części Ogrodu i czeka na odbudowę.

Po wojnie zastanawiano się długo, co zrobić z tym fantem. Najpierw miał tu być ośrodek wczasowy, potem park kultury i wy­poczynku. W stróżówce zwanej „meczetem” umieszczono nawet stróża, niejakiego pana Abdulewicza, zwanego pospolicie „Mułłą”, czy to z powodu arabskiego nazwiska, czy też długiego fartucha, który nosił, a może – wielkiego szalika, którym często wiązał sobie bolące zęby. Przyjęto więc Mułłę i naprawiono wysoki na trzy metry mur, który otaczał Ogród, lecz na tym się skończyło.

Wynikły trudności finansowe, fabryka przechodziła na inną produkcję, nie wykonywała planów i zabrakło pieniędzy na zagospodarowanie Ogrodu. Prace przesuwano z roku na rok. I tak ze­szło.

A potem były ważniejsze sprawy na głowie. Kto by się tam zajmował Ogrodem. Koło starej odlewni budowano nową fabrykę. W tym czasie w ruinach pałacu urządzano skład materiałów bu­dowlanych i Ogród znów był strzeżony, nawet mur uzbrojono wte­dy dodatkowo nowym drutem kolczastym. A teraz, od roku znów przebąkują o tym parku kultury. W każdym razie wchodzić nie wolno i Mułła każdego łapie. Tak więc w gruncie rzeczy nic się tu nie zmieniło...

Nic, to za dużo powiedziane. Zmieniło się. Bo oto Ogród został nielegalnie opanowany przez dwa plemiona: chłopców i dziewczy­nek, Związek Piratów oraz Związek Zielonych Jaszczurek.

Ostatnio zaś na widownię wkroczyła jeszcze trzecia siła.

Kiedy zaczęto stawiać nowe bloki i powstała kolonia robotni­cza, razem z nowymi mieszkańcami pojawili się nowi chłopcy. Nazwano ich pogardliwie „Kolonistami”, a oni zaczęli się rewan­żować dawnym mieszkańcom osiedla nie mniej pogardliwą nazwą „Tubylców”. Sytuacja stała się napięta i konflikt między obu si­łami był nieunikniony.

Koloniści początkowo wyglądali na zupełnie niegroźnych. Nie dość, że nieliczni, to jeszcze sobie obcy, zbieranina z różnych części Polski i z okolicznych wsi.

Lecz sytuacja zmieniła się krańcowo, kiedy na widnokręgu Niekłaja zabłysła nowa postać, niejaki Andrzej Kszyk. Był to, jak go opisywali z satysfakcją Tubylcy, okularnik postawy raczej mi­zernej, o długich rękach i nogach, pająkowaty, o ptasiej głowie, cofniętym podbródku i obliczu wymoczka, lecz, jak się później okazało, osobistość wybitna, o dużym potencjale intelektualnym. W ptasiej czaszce Kszyka lęgły się pomysły, które zdumiewały spokojny lud tubylczy.

Że był to typ podejrzany, od początku nikt nie miał złudzeń, zwłaszcza gdy stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że osobnik ów myje zęby i nogi dwa razy dziennie, co było raczej dziwnym zjawiskiem w Niekłaju.

Od razu też z tego powodu padły na niego podejrzenia, że jest agentem doktora Gwidona Otrębusa, osobistości groźnej i zachłan­nej, która wtrąciła się brutalnie w dzikie życie Piratów.

Podejrzenia te ugruntowały się, gdy stało się publiczną tajem­nicą, że Otrębus jest sublokatorem u Kszyków. Zrazu próbowano lekceważyć Kszyka i przejść nad nim do porządku dziennego, ale nie dało się. Typ zorganizował spośród Kolonistów paczkę i prze­mienił to trwożliwe plemię w bardzo niebezpieczny związek.

Codziennie teraz można było widzieć Kolonistów w białych cyklistówkach, koszulkach gimnastycznych i spodenkach harcer­skich, uganiających się po osiedlu, po hałdach, wydmach i bło­niach.

Puszczali modele samolotów, wystrzeliwali rakiety, uprawiali jakieś dzikie gimnastyki i wygibasy, które nazywali „ćwiczeniami astronautycznymi”.

Zniknął spokój w Niekłaju.

Odtąd o każdej porze dnia można było usłyszeć ich bojowe zawołanie: „Pszenica, pszczoła, kształt, Kszyk!”

Już to samo świadczyło o niebezpiecznym charakterze całego ruchu. Kto widział bowiem, żeby z wyjątków ortograficznych ukuć sobie bojowe hasło.

Wreszcie zaczęli w swej bezczelności przenikać do Ogrodu.

Kiedy jak kiedy, ale w obecnej chwili Piraci nie mogli w ża­den sposób tolerować obecności Kolonistów w Ogrodzie. Chodziło przecież o skrzynie Szwajsa.

Sprawa jest najzupełniej poważna i wiąże się z tajemnymi na­dziejami Piratów.

Od wojny krążą w Niekłaju pogłoski, że ostatni właściciel fa­bryki ukrył gdzieś na terenie Ogrodu skrzynie z kosztownościami, których nie zdążył wywieźć. Co jakiś czas ktoś grzebie w związku z tym w Ogrodzie. I to nie tylko maniacy, ale szanowani ludzie, nie mówiąc o przygodnych amatorach wrażeń, autostopowiczach i innych...

I chociaż do tej pory nikomu nie udało się wpaść na najmniej­szy trop złota, to przecież, zdaniem chłopców, choć trochę prawdy musi być w tych pogłoskach. Dlatego z taką nadzieją powitali po­jawienie się w Niekłaju nowej osobistości – Henryka Rei, czyli, jak go tu nazywają, „Bosmana”.

Ojciec Bosmana był znanym w Niekłaju stolarzem. Młody Reja jeszcze przed wojną wstąpił do marynarki, pływał na różnych statkach, także pod obcą banderą. A teraz się zjawił znowu, stary i schorowany, i zamieszkał u swojej siostry, wdowy Biegańskiej, w odludnym domu na samym skraju osiedla. Czy można było ta­ką osobistość zostawić w spokoju?

Piraci rychło weszli z nim w komitywę, a nawet przenieśli sie­dzibę swoją do posiadłości Bosmana. W starej stolarni przechowy­wali broń, a na maszt anteny wciągali piracką banderę. Miejsce było wprost wymarzone na melinę, ponieważ codziennie rano pani Biegańska wychodziła do pracy i wracała dopiero późno po połu­dniu. Była sprzątaczką w szpitalu.

Biedna wdowa nie miała nawet pojęcia, że jej bogobojny dom stał się przytułkiem Piratów. Skazany przez lekarzy na leżenie i ostrą dietę Bosman chętnie przyjmował u siebie chłopców z Niekłaja, zwłaszcza że nie przychodzili nigdy z pustymi rękami. Za­kazane przysmaki mu znosili i różne mocniejsze napoje. Gwoli prawdzie należy zaznaczyć, że sprzątali także obejście i dokarmia­li potajemnie żywy inwentarz wdowy, a to krowę Krasulę, owce, świnie, drób oraz kota Barnabę, ponieważ byli ludźmi honoru i chcieli czymś odpłacić za nieprawne użytkowanie obiektu.

No i rzecz jasna nie zasypiali gruszek w popiele. Wielką otu­chą napełniał ich fakt, że Bosman podczas okupacji przebywał w Niekłaju i nawet jakiś czas pracował w Ogrodzie Szwajsa. Po­winien chyba zatem wiedzieć coś o skrzyniach.

Gdyby tylko zechciał mówić! Ale Bosman niechętnie wspomi­nał o swojej pracy w Ogrodzie. Może dlatego, że był to raczej przykry epizod w jego marynarskiej karierze. A może... strzegł jakiejś tajemnicy?

Mieli jednak nadzieję, że lada dzień wyduszą odpowiednie ze­znania od Bosmana i będą mogli przystąpić do poszukiwań.

Dlatego obecność Kszyka w Ogrodzie działała im na nerwy i dlatego niedawno sprawili tam Kolonistom solidne lanie, które przeszło do historii Niekłaja pod nazwą: „Zwycięstwo pod Starą Altaną”. A że nie sposób było pilnować ustawicznie Ogrodu, Ze­non wpadł na zdradziecki plan. Na ścieżce, gdzie wykryto tropy Kolonistów, wykonano pospiesznie i z wielkim nakładem energii głęboki dół, zamaskowano go cienkimi gałęziami, na które poło­żono jeszcze mech, ziemię i zeschłe liście, a na dnie umieszczono dla postrachu parę niegroźnych padalców. I czekano na rezultat.

Już kilka godzin później schwytano tam Kolonistę, niejakiego Rekszę, i sprawiono mu małe trzepanie skóry, czyli manto. Po­mogło.

Od tego czasu Koloniści omijali Ogród.

Rozdział II

Bitwa była zakończona. Z pościgu za Krzyżakami wrócili ostatni chłopcy. Ściągali z ulgą hełmy, rzucali na ziemię. Siadali, zmęczeni, na trawie.

– Co się pokładacie?! – krzyknął Zenon. – Walimy od razu do Bosmana. Bosman wczoraj poczuł się znacznie gorzej. Pewnie dziś wykituje.

– Nie zalewaj, umiera już od tygodnia – rzekł Michał.

– Ale wczoraj był znów u niego doktor Otrębus, a wdowa poleciała od razu do apteki.

– To on naprawę chory? – zdziwił się Susuł.

– A co, myślałeś, że nas buja? – On tylko robi dobrą minę i nie przyznaje się, ale naprawdę to on jest bardzo chory i już nie­długo umrze. Ma amebę tropikalną w wątrobie, wiesz?

Chłopcy ucichli.

– Myślisz, że on na pewno zna tajemnicę? – zapytał po chwi­li Długi Tomek.

– Na pewno. Ty wierzysz, że on tu przyjechał na emeryturę? On tu, bracie, przyjechał po skrzynie Szwajsa. Tylko go choroba zmogła i nie zdążył ich wykopać.

– A jeśli weźmie tajemnicę z sobą do grobu?

– No, właśnie. Nie można do tego dopuścić. Od dzisiaj stale ktoś musi dyżurować przy nim. A poza tym... poza tym trzeba jeszcze dzisiaj zmusić go koniecznie do zeznań.

– Zmuszamy już od tygodnia i nic nie wychodzi – rzekł zniechęcony Michał.

– Widocznie za słabo.

– Powiedz od razu, ile to będzie kosztowało. W kasie nie ma­my ani grosza...

– Ja wódki już nie przyniosę, ojciec mnie nakrył – rzekł Marian.

– Wszyscy myślą, że to my pijemy – dodał ponuro Tomek.

– A w ogóle on jest chory i nie powinien pić – zauważyli Odjemkowie.

– Nikt nie powinien pić – mrukną Michał.

– Może by wystarczyła zwykła woda sodowa? – zapytał Susuł.

– Nie, on ma wstręt do wody. Marynarze mają wstręt do wo­dy – wyjaśnił Zenon – przynajmniej musi być piwo. I koniecznie trzeba baleronu. Bosman najbardziej lubi baleron – spojrzał wy­mownie na Susuła.

– Czego się na mnie patrzysz? – mruknął tłuścioch. – Ja już nic nie przyniosę. Mama po ostatniej historii zamknęła Mrucz­ka w drwalce i nie mam na kogo zwalać winy. Zresztą, dlaczego zawsze ja, kolej na Tadzika...

– Racja – poparł Michał. – On jeszcze ani razu nic nie przyniósł. Zawsze się wykręca.

Nieduży chłopak o bystrych oczach wsadził ręce w kieszenie.

– Mogę przynieść, wielkie co! Myślałem, że karmienie Bos­mana sprawia wam przyjemność, ale jak tak, to mogą przynieść.

Wyjął z kieszeni monetę.

– Za pięć złotych wystarczy?

– Wariat! – oburzył się Tomek. – Musi być przynajmniej na dwadzieścia deko, inaczej rozdrażnisz go tylko.

– Pewnie, co można kupić za pięć złotych! – potwierdził Susuł. – Musisz wybulić trzy piątaki, bracie. Każdy tyle wy­bulił.

– Nic dzisiaj nie kupisz. Przecież poniedziałek... – wtrącił ziewając Marian – dzień bezmięsny... Proponuję dać dzisiaj Bos­manowi makaron ze szpinakiem.

Ale nikt się nie roześmiał. Marian zawsze się wygłupiał. A to były przecież poważne sprawy.

– W konsumie można by dostać... – zauważył Długi Tomek.

– Ale konsum jest w fabryce. Nie wpuszczą... – powiedział Marian.

– Przejdę jakoś. Zawsze przechodzę...

– Nie przejdziesz. Od soboty zaostrzenie w portierni.

– Dlaczego?

Marian zmieszał się i spojrzał jakoś dziwnie swoimi rybimi oczami na Michała, a potem szepnął coś do ucha Tomkowi i Tomek znów popatrzył na Michała.

Michał poczerwieniał. Idioci! Przecież od razu widać, że mówią o nim, i to coś nieprzyjemnego. Marian ma zawsze jakieś plotki w zanadrzu.

Już wszyscy zaczynają patrzeć na Michała z ciekawością... Ale Michał nie da z siebie robić ofiary. Zaraz im się tego odechce.

Podszedł do Mariana i powiedział:

– Powtórz to głośno.

– Co?... – cofnął się Marian.

– To, co powiedziałeś o mnie do Tomka.

– O tobie? Zdawało ci się.

– Co on ci mówił? – Michał podszedł do Tomka.

– Nic... nic.

– Możesz mu powiedzieć, Tomek – odezwał się Zenon – przecież to nie żadna tajemnica. Wszyscy o tym mówią.

– Co mówią?

– Że... no, twój ojciec został aresztowany.

– Aresztowany? – wytrzeszczył oczy Michał. – To kłamstwo! – wykrzyknął, ale nagle umilkł, bo przypomniał sobie, że od piątku ojciec i mama byli jacyś dziwni... smutni i podenerwowani... i że nie widział ojca od wczoraj, bo ojciec nie wrócił na noc do domu. A przecież wczoraj była niedziela, więc nie mógł zostać w fabryce na nocnej zmianie.

– Nie, to niemożliwe – powtórzył nieswoim głosem. – Za co miałby być aresztowany? – patrzył po twarzach chłopców z niepokojem.

Chłopcy milczeli ze spuszczonymi oczyma.

– Jakaś historia ze stopami w podręcznym magazynie wzor­cowni – mruknął, nie patrząc na Michała, Zenon.

– Podobno coś zginęło – dodał Tadzik – ale nie przejmuj się. Może się wszystko wyjaśni.

– To niemożliwe, żeby mój ojciec... on nie mógł... no przecie nie mógł tego zrobić. Musicie w to uwierzyć... Czy wierzycie?

Ale tylko bracia Odjemkowie odpowiedzieli od razu, że wierzą, a reszta milczała nieprzyjemnie.

– Jesteście podli! Wszyscy jesteście podli! Nienawidzę was... – krzyknął Michał.

Cisnął na ziemię swój miecz i hełm z koroną. Zerwał czerwony płaszcz królewski Jagiełły. A potem rzucił się biegiem w stronę osiedla.

Najpierw stał pod drzwiami i podsłuchiwał. Może usłyszy głos ojca. Ale w mieszkaniu było cicho... Słyszał tylko głuche bicie wła­snego serca.

„A więc to prawda” – zacisnął zęby, żeby się nie rozpłakać.

Postanowił sobie przecież na swoje czternaste urodziny, w tym roku, że już nigdy, nigdy w życiu nikt nie zobaczy w jego oczach łez.

Pchnął mocno drzwi i wbiegł do mieszkania. Nagłe posłyszał znajomy kaszel. Zajrzał do pokoju. Ojciec siedział jak zwykle o tej porze nad jakimiś rysunkami technicznymi. Na widok Michała uniósł brwi do góry.

– Co się stało? Jak ty wyglądasz? Zupełnie mokra koszula. Dlaczego tak pędziłeś?

– Tatusiu! – Michał podbiegł do niego uradowany. – Więc ty jesteś? – przywarł do marynarki ojca.

Ojciec spojrzał na niego zdumiony. Michał nigdy nie manifes­tował w ten sposób swoich uczuć.

– A dlaczego nie miałbym być?

– Bo chłopcy mówili... – Michał ugryzł się w język.

– Co mówili? – Ojciec nie przestał rysować, ale Michał za­uważył, że ręka mu drgnęła.

– Mówili... mówili... że ciebie zabrała milicja.

– Dlaczego miałaby mnie zabrać?

– Bo... bo coś zginęło w magazynie, gdzie trzymasz swoje wzorce. Czy... czy to prawda?

– Tak, zginęła sztabka stopu łożyskowego – odparł spokojnie ojciec.

– Czy to był bardzo potrzebny stop? – zapytał nieśmiało Mi­chał. – Może jakaś tajemnica fabryczna?

– Nie. To był powszechnie znany, zwyczajny stop. Jego pro­dukcja nie jest żadną tajemnicą.

– Ale może był drogi?

– Nie, wcale nie. Kilkadziesiąt złotych straty. To wszystko.

– Więc po co ktoś wziął?

– Ach, ludzie łakomią się na byle co. Może ten ktoś myślał, że to jest stop lutowniczy. Stopy dzisiaj trudno dostać na rynku.

– Więc... więc dlaczego tyle szumu.

Ojciec przestał kreślić i spojrzał na Michała uważnie.

– Widzisz, postanowiliśmy wytępić w naszej fabryce nawet najmniejsze kradzieże... I każde takie zaginięcie, zwłaszcza w ma­gazynie...

– Ale nie wyrzucą cię z pracy – przerwał niespokojnie Mi­chał – tak jak pana Mniszka w zeszłym roku?

– Oczywiście, że nie – uspokoił go ojciec. – Mniszek... wiesz przecież, co było z Mniszkiem.

– Wiem – szepnął Michał – on... on się upijał i... i zrobił bałagan w laboratorium, prawda?

Ojciec uśmiechnął się.

– Tak.

– A ty... ty nie masz się czego bać.

– Tak. Tylko że to nieprzyjemna sprawa – powiedział ojciec, – Widzisz, chodzi o sam fakt, że ktoś mógł wejść do magazynu i ukraść. Ponieważ tylko ja, jako kierownik wzorcowni, miałem klucze, więc...

– Więc myślą, że to twoja wina.

– Właśnie.

– Ale to nie twoja wina, prawda?

– Nie – odparł cicho ojciec – to nie moja wina. Zawsze za­mykałem magazyn, klucze miałem przy sobie, nikogo nie wpusz­czałem. A jednak ta sztabka zginęła.

– Może ktoś się włamał?

– Nie, tam nie ma żadnych śladów włamania. To właśnie nie daje mi spokoju.

Michał milczał przez chwilę zamyślony. Tak bardzo chciał po­móc ojcu. Nagle powiedział:

– Czy mógłbyś mi pokazać ten magazyn, tato?

Ojciec zaśmiał się.

– Nie bądź śmieszny. Mówię ci, że tam nie ma żadnych śla­dów. Wiem, że chciałbyś mi pomóc, ale proszę cię, nie myśl o tym więcej. A teraz zostaw mnie samego. Mam pilną robotę.

Pochylił się nad rysunkami.

Michał wycofał się do swojego pokoju. A jednak to jest bardzo przykra historia z tą sztabką. W jaki sposób mogła zginąć? Nigdy dotąd nic nie zginęło z magazynu ojca. Ojciec mówił, że nie ma żadnych śladów... A jednak ktoś tam musiał wejść. Nie ma śladów włamania, więc dlatego podejrzewają ojca. To musi być dla niego okropne. I chłopcy też podejrzewają. Nie, tej sprawy nie można tak zostawić. Ale co robić? Jakie wyjście?

Różne pomysły przychodziły mu do głowy, wreszcie posta­nowił zadzwonić do Anki Ankwiczówny.

Jej ojciec jest naczelnym inżynierem zakładów. Może Anka coś poradzi. Po długim wahaniu nakręcił numer. Jeszcze nigdy w swym życiu nie telefonował do żadnej dziewczynki. Tak się złożyło... I zresztą... zresztą nie miał zwyczaju. A Anki prawie nie znał – chociaż mieszkała w sąsiednim domu, to chodziła do innej klasy. Pierwsze i jedyne słowa zamienili przy niedawnych ukła­dach między Związkiem Piratów a Związkiem Zielonych Jaszczu­rek, którego Anka była wodzem. Co gorsza – Boże, dopiero teraz sobie o tym przypomniał! – pokłócili się wtedy. Byłby rzucił słu­chawkę, ale już usłyszał w niej głos dziewczynki:

– Tu Anka. Kto mówi?

– Michał.

– Jaki Michał? – nie zrozumiała od razu.

Nie wiedział, jak wytłumaczyć.

– No... no... Pirat.

– Aha, Pirat. Cześć! – powiedziała Anka. – Co się stało? – Zdumiała się. Był to pierwszy w jej życiu telefon od Pirata.

– Muszę się z tobą natychmiast zobaczyć – wykrztusił, sam przerażony własną odwagą.

– W sprawie Związku?

– Nie w... prywatnej.

– Co to znaczy prywatnej?

Michał zrobił się czerwony jak burak.

– To znaczy... to znaczy... – Chciał jakoś mądrze powiedzieć, ale powiedział tylko: – Mam zmartwienie.

Znów okropna cisza. Anka milczy. Może pomyślała, że się z niej nabija, i rzuciła słuchawkę. Ale po chwili usłyszał przyjem­ny głosik: – Dobrze, przyjdź.

Zjawił się za dwie minuty. Stanął u progu zakłopotany i za­wstydzony.

– No, wejdź... nie bój się, nikogo w domu nie ma. Możesz mówić swobodnie.

Spojrzał na nią i pomyślał, że ma ładną, pełną buzię ze śmiesz­nymi dołkami i mądre, jasne oczy, ale to go jeszcze bardziej onie­śmieliło. Nie wiadomo dlaczego, czoło mu się spociło.

– Strasznie się zmęczyłeś. Dam ci wody. Siądź. – Nalała mu wody sodowej z syfonu i siadła naprzeciw niego z rękami na kola­nach. – A teraz mów.

Słuchała go z szeroko otwartymi oczyma.

I od razu raźniej jakoś mu się zrobiło, że ktoś go słucha z ta­kim szczerym przejęciem.

– Wiesz, to okropna historia – szepnęła, kiedy skończył.

– Straszna – powiedział – bo jak się nie znajdzie sprawcy... No, to będzie na ojca.

– Nie bój się, będziemy działać – powiedziała bez wahania Anka. – Najpierw trzeba zbadać ten magazyn. Na pewno coś prze­oczyli.

– Właśnie dlatego przyszedłem. Gdybyś mogła się wystarać o pozwolenie u ojca, moglibyśmy obejrzeć...

– Pozwolenia to ja nie dostanę. Wiesz, mój tatuś jest... jest pod tym względem zbyt... zbyt lakoniczny. – Zastanowiła się na moment. – Ale... czekaj no... jest przecież wyjście. Doktor Otrębus obiecał zabrać nas kiedyś do fabryki i pokazać zakłady.

– Tak, ale to było powiedziane właśnie tak „kiedyś”, bez daty.

– No, to może nas przecież zabrać jutro.

– Jeśli go do tego skłonisz.

– On teraz codziennie przychodzi do ojca.

– Leczy go?

– Nie, obgadują razem uroczystości lipcowe i grunwaldzkie, wiesz... Mój tatuś jest przewodniczącym Komitetu Obchodu. Jak się poszczęści, to dzisiaj spróbuję – rzekła zamyślona.

Wszystko poszło łatwiej, niż Anka myślała.

Kiedy po południu wpadł do ojca zaaferowany jak zwykle doktor Otrębus, Anka od razu przystąpiła do działania.

– Czy podać kawę, tato? – zapytała niewinnym głosikiem.

– Jeśli można cię prosić – zdumiał się przyjemnie ojciec.

W parę minut później wróciła z filiżankami pachnącego sma­kowicie napoju.

– Widzę, że dzielna córa godnie zastępuje mamę – uśmiech­nął się doktor Otrębus.

– Ale skąd, nie ma jej po całych dniach. Tak jej się teraz tu podoba, że, niech pan sobie wyobrazi, nie chciała wyjechać na wa­kacje z matką i wołała zostać w Niekłaju. To pana zasługa, dok­torze, rozruszał pan naszą młodzież.

– Hm... – mruknął doktor Otrębus, gdyż nie bardzo jakoś zauważył, by Anka interesowała się specjalnie jego „grami ru­chowymi”, „zaprawą astronautyczną” względnie modelarstwem.

– Och, pan doktor jest cudowny! – szybko zapewniła Anka. – Teraz w ogóle nie można się nudzić! A jutro zapowiada się jesz­cze wspanialej. Będziemy przecież zwiedzać z panem doktorem za­kłady.

– Jutro? – zdziwił się Otrębus. – Myślałem, że po niedzieli.

– Oczywiście, że jutro – powiedziała Anka. – Wszyscy stra­sznie są ciekawi, już się nie mogą doczekać.

– Czy pan słyszał coś o tym, inżynierze? – Otrębus wycią­gnął notes. – Ja tu nie mam nic zapisane, a pan?

– O, ja mam tyle spraw na głowie, że naprawdę nie pamię­tam. Ale dla mnie to wszystko jedno. Możemy urządzić zwiedza­nie jutro.

Otrębus niezdecydowany przecierał okulary. To prawda, że od­kąd poznał panią Bożenę, bywa dziwnie roztargniony. Może naprawdę pomylił się w dacie.

– A więc jutro – powiedział. – Czy wszyscy już o tym wiedzą?

– Przypomnę im! – wykrzyknęła uradowana Anka.

Rozdział III

Nazajutrz stado rozgadanej młodzieży biegło przez hale fabryczne pod konwojem doktora Otrębusa i inżyniera Ankwicza. Przechodzono kolejne działy produkcji: kuźnię, wytłaczalnię, krajalnię, odlewnię, spawalnię i obróbkę mechaniczną.

Anka i Michał trzymali się blisko siebie, nie brali udziału w ogólnej gadaninie i dyskusjach nad maszynami. Pogrążeni byli całkowicie w swoich myślach.

Michała raz po raz nawiedzały wątpliwości.

– Słuchaj – szepnął wreszcie do Anki – czy na pewno nas wpuszczą do tej wzorcowni?

– Na pewno – odparła Anka.

– Wątpię... Tam jest przecież mój stary. Ja go znam. On stra­sznie nie lubi, jak mu się przeszkadza. Jeszcze po tym, co się stało...

– Nie bój się. Musi wpuścić. Powiedziałam wyraźnie mojemu tatusiowi, że koniecznie chcemy zwiedzić wzorcownię, i tatuś mi obiecał...

– No tak, na sale produkcyjne może nas wpuszczą, ale do magazynu?

– Też puszczą. Mamy przecież zwiedzać całą fabrykę, tak nam przyrzekli. Trzeba tylko przypilnować i poprosić, jak będzie­my we wzorcowni, żeby nam pozwolili zajrzeć także do magazynu, bo chcemy obejrzeć gotowe prototypy.

– Zajrzeć – westchnął Michał – otóż to właśnie! Czy po­myślałaś o tym, że, aby móc zbadać dokładnie, którędy dostali się złodzieje, musimy mieć czas i swobodę ruchów. Zajrzeć nie wy­starczy. Ech, ja już wiem, jak to będzie wyglądać. Przegonią nas szybko przez magazyn i do widzenia.

– Niech nas tylko wpuszczą – powiedziała Anka – to ja już mam sposób, żeby zbadać dokładnie magazyn.

– Co to za sposób? – zapytał z niedowierzaniem Michał.

W odpowiedzi Anka odwinęła rękaw bluzki i pokazała na ręce bransoletkę z jakichś niekształtnych paciorków. Dużych i czerwo­nych.

Michał wytrzeszczył oczy. Nic nie rozumiał.

– To z kukurydzy – wyjaśniła Anka. – Bierze się ziarna niedojrzałej kukurydzy, nawleka na nitkę, potem maluje i suszy. Ład­ne, prawda? – To mówiąc, zaczęła jakimś wężowym ruchem wy­ginać rękę jak hinduska tancerka, aż podjechała z bransoletką pod sam nos Michała. – Podoba ci się? – zapytała i rozbawiona jego miną parsknęła śmiechem.

Michał spojrzał na nią jak na wariatkę. To prawda, że w tym roku nawiedziła Niekłaj moda na jadalną biżuterię. Dziewczęta zupełnie poszalały na tym punkcie, robiły sobie korale i branso­letki z różnych ziaren, jagód, owoców, pestek, a nawet z makaronu. No, ale przecież to nie była pora ani miejsce, żeby przechwalać się przed nim tego rodzaju produkcją. I po raz pierwszy pomyślał, czy warto współpracować z babami i czy dobrze zrobił, że wtajemni­czył Ankę we wszystko. Przygryzł wargi i rzekł cierpko:

– Ja się pytam o sposób, a ty mi wyjeżdżasz z bransoletką.

– Bo to właśnie jest sposób – spoważniała Anka.

– Nic nie rozumiem.

– Nie szkodzi. Później zrozumiesz. A teraz cicho, bo patrzą na nas.

Kiedy wreszcie dotarli do wzorcowni, Michał znów spojrzał niespokojnie na Ankę i chciał o coś zapytać, ale ona wzruszyła tylko ramionami i położyła palec na ustach.

Na razie wszystko układało się pomyślnie. Do wzorcowni wpuszczono ich bez trudności, a Michał z ulgą stwierdził, że ojca nigdzie nie ma.

Inżynier Ankwicz udzielił kilku wstępnych objaśnień.

– To jest właśnie wzorcownia – powiedział. – Oczko w gło­wie naszych zakładów.

– Może nie tyle oczko, co mózg – zauważył z uśmiechem doktor Otrębus.

– Słuszna uwaga – zgodził się inżynier. – W każdym razie mało fabryk może się poszczycić takim obiektem. Jak widzicie, jest to coś pośredniego między laboratorium naukowym a samodzielną małą fabryczką, umieszczoną w dużej fabryce. Jest to wylęgarnia nowinek technicznych. Każdy nowy detal, każda część silnika tu­taj się rodzi i tutaj zdaje swoje pierwsze egzaminy życiowe. Dopie­ro kiedy przetrzyma wszystkie próby, dopuszcza się ją do maso­wej produkcji. Ale zacznijmy od początku. Tu na prawo jest nasza „kuchnia alchemiczna”...

Michał spojrzał zniecierpliwiony na inżyniera Ankwicza. Inży­nier zabierał się do całego wykładu, prowadząc małych gości do pierwszej kabiny.

Michał zawahał się. Może machnąć ręką na Ankę i spróbować samemu?... Był już tutaj nieraz i wiedział, jak się idzie do maga­zynu. Jeśli będzie miał szczęście i wypatrzy chwilę, gdy ktoś otwo­rzy drzwi... może uda mu się wślizgnąć do środka...

Ale już Anka, jakby domyślając się jego zamiarów, uchwyciła go mocno za rękę i niemal siłą wepchnęła do kabiny razem z in­nymi dziećmi.

– Dlaczego się gapisz, posłuchaj, co mówi mój tatuś, to cie­kawe – uśmiechnęła się nieco szyderczo.

Michał spojrzał na nią wściekły. Ale nie było rady, musiał cierpliwie wysłuchać objaśnień inżyniera.

– Tutaj pitrasimy największe specjały dla przemysłu. Szla­chetne stopy – mówił inżynier.

Młodzież rozglądała się ciekawie. Kabina, w której się znajdo­wali, przypominała raczej pracownię uczonego chemika niż fabry­kę metalurgiczną. Pełno tu było skomplikowanych aparatów i na­rzędzi, jakieś wagi aptekarskie, palniki, kolby, tygle... A pod ścia­ną długi szereg szafek podobnych do lodówek. Zapytali o nie.

– To nie lodówki – uśmiechnął się inżynier Ankwicz – ale wręcz przeciwnie: elektryczne piece do wytwarzania ogromnych temperatur. W nich właśnie smażymy nasze stopy, tworzywo naj­cenniejszych części silnika. Zamiast patelni używamy specjalnych tygli, do nich pakujemy w odpowiednich proporcjach potrzebne składniki. Chodzi o znalezienie recepty na najlepszy stop. Od tego zależy głównie powodzenie nowego modelu silnika. Bardzo trudna praca, żmudna i wymagająca dokładności, no i talentu o wiele wię­kszego niż kucharski. Najmniejsza bowiem dawka jakiegoś skład­nika zmienia często w sposób zasadniczy właściwości stopu. To tak na przykład, jak gdyby szczypta więcej soli zamieniała bef­sztyk w pulpety albo tort w kaszkę mannę. Ale przejdźmy dalej.

Inżynier do spółki z doktorem Otrębusem przepchnął gości do małej odlewni, kuźni, a potem działu obróbki mechanicznej. Tutaj na precyzyjnych tokarniach, frezarkach i szlifierkach wykonywa­no części prototypów z dokładnością do setnych, a nawet tysięcz­nych części milimetra.

– A teraz na koniec zwiedzimy „salę egzaminacyjną” proto­typów – powiedział inżynier.

Michał drgnął. Jeśli „na koniec”, to znaczy, że nic już nie będą potem zwiedzać i z magazynu nici... Co robić?

Ale nie miał nawet czasu zastanowić się nad tym, bo ciżba dzie­ci wepchnęła go do nowego pomieszczenia.

– Oto właśnie ta sala – mówił inżynier. – Tutaj nasze pro­totypy poddajemy szczegółowemu badaniu...

– Jak lekarz zawodników przed startem – dopowiedział dok­tor Otrębus.

– Nie tylko. Także jak okrutny kat ofiary – rzekł inżynier Ankwicz. – Jeśli któryś prototyp nie zda egzaminu, wraca do pracowni, tam biedzimy się nad nim z powrotem i staramy się go poprawić. Jeśli zaś jest taki uparty, że nie daje się poprawić, bo i takie wypadki się zdarzają, wtedy, trudno, musi wędrować na złom. Nie ma innej rady.

Chłopcy i dziewczęta wytrzeszczyli oczy. No, teraz naprawdę było na co popatrzeć. Tutaj im się podobało najlepiej. Właściwie tę „salę egzaminacyjną” należało chyba nazwać „salą tortur”. To, co wyrabiano tutaj z nieszczęsnymi detalami, trudno było nawet przy najlepszych chęciach nazwać egzaminem, to były wyrafino­wane męki. Znęcano się tutaj nad silnikiem i jego poszczególnymi częściami na wszelkie możliwe sposoby, jakie tylko potrafi wymy­ślić przewrotny umysł okrutnego człowieka: gnieciono, ciągnięto, trzepano, bito, łamano, rozrywano, nacierano, przypiekano, prażo­no, nurzano w kwasach i truciznach.

Oto właśnie podobny do szklanki, metalowy tłok włożono pod łapę specjalnej prasy. Łapa zaczyna gnieść. Tłok się nie daje. Łapa gniecie i naciska coraz bardziej i bardziej. Pomału ścianki tłoka zaczynają się wyginać, zrazu niepostrzeżenie, potem coraz wyraź­niej, chłopcy i dziewczynki zaciskają aż zęby i pięści z wrażenia, jakby to ich gniotło, wreszcie stalowa „szklaneczka” spłaszcza się jak zgnieciony kapelusz. Nie do wiary. A obserwujący technik za­pisuje wytrzymałość tłoka w specjalnej rubryce protokołu.

– Szkoda, proszę pana, taki ładny tłok pan zepsuł – powie­dział Odjemek Mniejszy i wszystkim zrobiło się żal takiego zgra­bnego, błyszczącego tłoka.

– Trudno. Ten tłok się poświęcił za inne – zażartował inży­nier. – Za to pozostałych będziemy mogli długo i bezpiecznie uży­wać.

Ale już uwagę wszystkich przykuło nowe narzędzie tortur. Sta­lowe szczęki złapały za końce korbowód i ciągną go w przeciwne strony jak dwa psy walczące o tę samą kość. Początkowo wydaje się, że nie dadzą mu rady. Twarda „kość” korbowodu ani drgnie. Ale ręka technika przekręca coraz bardziej guzik aparatu... Wciąż jeszcze nic się nie dzieje... Nagle... tuż przy głowicy korbowodu wyskakuje pęknięcie. Jeszcze chwila i z głuchym trzaskiem kor­bowód rozlatuje się na dwie części. Koniec doświadczenia. Technik znów zapisuje.

Tam znów, pod ścianą, umieszczono cały silnik na drgającej podstawie i trzęsą nim, jakby chcieli z niego wytrząść ostatniego ducha. Nieszczęsny silnik podryguje bez przerwy. To nawet wy­gląda z początku śmiesznie. Ale po chwili nikomu już nie chce się śmiać. Silnik przypomina żywą istotę daremnie usiłującą zerwać się z miejsca albo chorego wstrząsanego przedśmiertnymi drgaw­kami... I tak całymi godzinami, dniami, tygodniami, aż do ze­psucia.

Gorąco się wszystkim zrobiło od tych mąk.

– A gdzie wędrują wypróbowane już, gotowe prototypy? – zapytał Odjemek Mniejszy.

– Do magazynu.

– A stamtąd?

– Do produkcji – wzruszył ramionami Marian.

– O nie, jeszcze nie tak prędko – pokręcił głową inżynier – najpierw z całą dokumentacją, obliczeniami i innymi papierkami wędrują do ministerstwa, a tam dopiero decydują, czy prototyp warto wprowadzić do szerokiej produkcji. Dopiero jeśli rozpoczę­cie nowej produkcji zostaje zatwierdzone, wtedy wracają do nas ze specjalną cenzurką, no i wtedy bierzemy się do dzieła.

– Tatusiu, musisz nam koniecznie pokazać te prototypy. Prze­cież jeśli się tyle zwiedzało, to się w końcu chce widzieć, jak to wygląda gotowe. To, co tu robicie.

– Tak, tak panie inżynierze... koniecznie musimy zobaczyć – poparli ją wszyscy.

Michałowi zabiło serce. No, teraz się rozstrzygnie.

– Tam nie ma nic ciekawego – rzekł inżynier.

Widać było, że nie ma ochoty wprowadzać ich do magazynu.

– Dlaczego, proszę pana? – zapytał Tadzik. – Przecież tyle się robi tych prototypów.

– Wcale nie tak dużo – odparł inżynier – przeważnie robi­my to samo w kółko, ulepszamy. Tego gołym okiem nawet nie wi­dać. Poza tym wzorcownia w tej postaci, jak ją tu widzicie, pra­cuje dopiero drugi rok, część naszych prototypów znajduje się w Warszawie, część na halach produkcyjnych zakładów. A te naj­nowsze... najważniejsze są... są po prostu dobrze schowane... no... i nie nadają się do oglądania.

Chłopcy spojrzeli na siebie znacząco. Aha, więc o to chodzi.

– No, trudno – powiedziała Anka – ale przecież możesz nam pokazać to, co wolno oglądać.

– Chcemy zobaczyć po prostu, co robi nasza fabryka. To prze­cież chyba wolno... – mruknęli Odjemkowie.

– Zajrzyjmy tylko na chwilę – prosili jeden przez drugiego.

To, że kryła się tam jakaś tajemnica i że inżynier tak niechęt­nie mówił o tym magazynie, wszystkich jeszcze bardziej podnieciło. Zresztą wiedzieli, że właśnie z tego magazynu zginęła sztabka sto­pu i to działało na ich wyobraźnię.

Widząc, że jedyny skutek jego tłumaczeń – to wzrost zainteresowania, i to niezdrowego zainteresowania, oraz nowy powód do plotek, inżynier westchnął i rzekł:

– Dobrze. Przekonacie się, że mówiłem prawdę. Wpuszczę was, jeśli tylko pan kierownik pozwoli.

W tym momencie Michałowi zrobiło się troszeczkę zimno, bo zauważył, że ostatnie słowa wypowiedział inżynier do ojca, który już się zjawił skądś zadyszany i niezbyt przyjaznym wzrokiem patrzył na dziecięcy najazd na jego wzorcownię.

– Jeśli pan sobie życzy, inżynierze – zamruczał pod nosem – ale tam naprawdę nie ma nic ciekawego do oglądania.

– Bardzo prosimy – uśmiechnęła się Anka.

Ojciec Michała spojrzał na nią, chrząknął i pomału wyciągnął klucze...

– Ale wchodźcie kolejno – powiedział – bo to mała klitka, wszyscy się naraz nie zmieszczą... najlepiej parami, po dwoje, tyl­ko szybko.

Michał odetchnął nieco. Więc jednak wpuszczą ich do środka. Podniecony chciał rzucić się pierwszy, ale Anka znów go przytrzy­mała.

– Co robisz? Popsujesz wszystko. Wejdziemy ostatni.

– Dlaczego?

– Zobaczysz.

Tymczasem pary zwiedzających, jedna po drugiej, wchodziły do magazynu... i szybko wychodziły rozczarowane. Istotnie, inży­nierowie mieli rację. Właściwie nie było tu nic specjalnego do oglądania.

Mała, brzydka izdebka o podłodze z solidnych, ale zwyczaj­nych desek, pełnej szpar i pomalowanej jakąś ciemną farbą, a może po prostu zapokostowanej tylko. Pod ścianą stało parę szaf oszklo­nych i jakieś regały z półkami, w kącie jedna duża żelazna szafa. Na półkach szaf i regałów leżało kilka eksponatów, jakieś kółka zębate, tuleje, sztabki, na jednej zakurzonej półce prostokątny ślad po czymś... pewnie po tej ukradzionej sztabce stopu – to wszyst­ko. W pierwszym lepszym sklepie Motozbytu więcej można zoba­czyć i w większym wyborze. Wydawało im się to jakieś dziwne. Jak to, tyle sal i kabin, tyle maszyn i urządzeń, tyle pracy, a wy­nik – jakiś niepozorny trybik, jakaś szara sztabka. Chyba że co ciekawsze prototypy schowano w tej pancernej szafie... No, ale co z tego, kiedy nie chcą pokazać.

Jako ostatni weszli Michał i Anka. Michał od razu, zamiast pa­trzeć na eksponaty w szafach, zaczął oglądać ściany, okna i drzwi. Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się nienaruszone. Mury były grube na metr chyba, w oknie mocne kraty, drzwi obite gru­bą blachą. Przydałoby się wprawdzie bliżej zbadać, ale jak... Oj­ciec i inżynier Ankwicz patrzą niecierpliwie. Może próbować ich czymś zagadać, żeby Anka mogła swobodnie poszperać... Ale już za późno. Michał usłyszał głos ojca:

– No, coś się tak zagapił, uciekaj już, bo zamykam!

A więc przepadło wszystko... Michał od razu wiedział, że tak będzie. Zniechęcony chciał już zawrócić, gdy wtem usłyszał głośny rzęsisty grzechot, jakby bębnienie grochu po podłodze, a potem okrzyk Anki.

– Ojej, moja bransoletka!

Spojrzał i oczy mu się rozszerzyły. To kukurydza Anki rozsy­pała się po całej izbie i potoczyła w najdalsze kąty.

Inżynier Ankwicz pokręcił głową.

– Ach, ty niezdaro, zawsze musi ci się coś przydarzyć. I to w najnieodpowiedniejszym miejscu i momencie. Zostaw to, nie warto szukać. Już wychodzimy.

– Tak, nie warto – pociągnęła Anka nosem i jednocześnie mrugnęła znacząco do Michała. – To był „artystyczny przedmiot”, ty się na tym nie znasz, tatusiu. Pomóż mi, Michał.

Michał od razu zrozumiał. Ależ ta Anka ma pomysły! Dopra­wdy to genialny sposób! Oboje rzucili się na podłogę, czołgając się na czworakach, niby to zbierali, a w rzeczywistości dokładnie oglądali wszystkie kąty w magazynie, zaglądali pod szafy, spraw­dzali uważnie, czy nie ma tam jakichś dziur, przez które mógłby się przedostać złodziej, ale zarówno podłoga, jak i mury były całe i nienaruszone.

Inżynier Ankwicz stracił cierpliwość.

– Nie mamy czasu. Zostaw to, Anka, mówię!

– Już zaraz, tatusiu – zasapała Anka, szperając za półkami.

Widząc, że nie zanosi się na szybkie zakończenie poszukiwań, inżynier zwrócił się do ojca Michała:

– Trudno, nie będziemy na nich czekali, skoro się tak grzebią. Niech pan będzie tak dobry i wskaże im później wyjście, panie kolego.

– Nie ma zmartwienia, trafimy sami – uspokoiła go Anka.

I Ankwicz, jeszcze raz pokręciwszy głową nad jej niezdarnością, oddalił się z całą grupą. Myśleli, że już są całkiem swobodni, ale w drzwiach wciąż stał ojciec Michała i przyglądał się im po­chmurnie.

– Długo jeszcze? – niecierpliwie brzękał kluczami.

– Jeszcze minutka – wykrztusił rozpaczliwie Michał.

Na szczęście w tym momencie do ojca podszedł jakiś pracow­nik z plikiem papierów. Ojciec odwrócił się i zaczął uważnie prze­glądać papiery. To wystarczyło. Anka i Michał zerwali się na nogi. Michał sprawdził kratę w oknie, a Anka obejrzała ściany na tej wysokości i dobrze przypatrzyła się sufitowi na dodatek.

Niestety, nie było widać najmniejszych śladów włamania, a kraty trzymały się nadspodziewanie dobrze.

– No i co teraz – szepnął do Anki przygnębiony Michał – zdało się jak psu na budę to całe poszukiwanie. Generalna klapa, czyli klops.

– Może nie jest tak źle – zmarszczyła brwi Anka, patrząc w podłogę.

– Jak to nie jest źle?

– Zdaje się, że zaczynam widzieć jedno rozwiązanie – rzekła pomału.

Michał chciał zapytać, cóż to za rozwiązanie, ale w tej samej chwili usłyszał głos ojca: – No co, wychodzicie wreszcie czy nie!

Zamiast odpowiedzieć Anka zadała mu dziwne pytanie:

– Proszę pana, czy panu tu w magazynie nie marzną czasem nogi?

– Nie, dlaczego? – zamrugał oczyma zdumiony ojciec Mi­chała.

– I nie ciągnie od piwnic?

– Tu nie ma piwnicy.

– A od wentylacji? – Ja widziałam, że czasem pod podłogą zostawiają pustą przestrzeń i robią dziury w murze, żeby tam do­chodziło powietrze.

– Nie, to stary budynek – mruknął ojciec Michała – tutaj nie ma takiej wentylacji. Ale dlaczego pytasz... co ci się stało?

– Nic, nic...

– Popatrz, tu jeszcze leży ten twój paciorek i tam widzę...

– To już nieważne, proszę pana – rzekła roztargniona Anka. – Chodź, Michał, idziemy.

– Nieważne? – zmarszczył brwi ojciec Michała. – No, to czemu zawracaliście głowę! Tyle było zmartwienia o tę bransolet­kę. Ech, co za dzieci...

Ale oni byli już za drzwiami.

Kiedy wybiegli na dziedziniec fabryczny, doktor Otrębus w otoczeniu młodzieży żegnał się już z inżynierem Ankwiczem po drugiej stronie placu przy bramie. Dopędzili ich już w ostatniej chwili.

Na widok Michała, wracającego razem z Anką, Koloniści uśmiechnęli się szyderczo, a niektóre dziewczynki zaczęły szeptać coś do siebie.

– Gdzieżeście byli? – zapytała Celina.

– Zakochali się pewnie – zachichotał Reksza.

Michał walnął go w żebro... Beznadziejni. Nie można się na­wet odezwać do dziewczynki, bo zaraz głupie uwagi, a uważają się za nowoczesnych. Postanowił nie stchórzyć i pod obstrzałem ciekawych spojrzeń dopędził Ankę.

– Chodź, pójdziemy na lody do Brylla – zasapał. – Bo tu na­wet nie można porozmawiać. Widziałaś, już są plotki!

– Przejmujesz się. – Anka wzruszyła ramionami. – Najle­piej mieć ich w nosie.

Lodziarnia Brylla o tej porze była jeszcze pusta. Michał wy­supłał z kieszeni w bluzie dziesięć złotych z Kopernikiem, które trzymał na nową finkę, i z westchnieniem zamówił dwie porcje lodów po pięć złotych. Jak się postawić, to się postawić.

– No i co o tym myślisz? – zapytał z niepokojem, gdy zabrali się do lodów. – Nikt nie mógł wejść, tylko przez drzwi...

– Wcale nie – odparła Anka – myślałam o tym przez całą drogę i zdaje mi się, że wiem. To nie jest oczywiście nic pewnego... ale zdaje mi się, że wiem...

– Wiesz? – powtórzył z niedowierzaniem.

– Bo widzisz – ciągnęła Anka – jedna rzecz wydała mi się dziwna. Jeśli tam pod spodem nie ma piwnicy ani nawet wenty­lacji, to dlaczego schylając się czułam, jak przez szpary podłogi wieje zimne powietrze. A ty nic nie czułeś, jak czołgałeś się po podłodze?

Michał przygryzł nerwowo wargi.

– To prawda, ja też coś takiego czułem, jakby zimny wiew.

– Czy wiesz, co to znaczy?

Michał skamieniał.

– Podkop! – wyszeptał.

– Tak, podkop! – powiedziała Anka. – To znaczy, że zło­dzieje dostali się przez podłogę.

– Ale przecież podłoga jest nienaruszona! – wykrzyknął Mi­chał tak głośno, że aż Bryll za ladą zmarszczył brwi.

– Cicho, nie tak głośno – szepnęła Anka – on słyszy.

– A co to szkodzi. Myślisz, że Bryll jest ich wspólnikiem?

– Nie wiem, ale może się niechcący wygadać, takie rzeczy trzeba trzymać w tajemnicy.

– Więc co z tą podłogą?

– No, widocznie podpiłowali...

– Co ty opowiadasz, przecież sprawdzałem. Wszystkie deski całe.

– Deski tak, ale belki, na których one leżą, czyli legary, mogą być przepiłowane.

– Nie rozumiem.

– Posłuchaj. Deski podłogi są przybite do belek, prawda? Więc jak się przerżnie w dwu miejscach belki, to można zdjąć ra­zem z nimi kawałek podłogi, wejść, a potem położyć ten kawałek na swoim miejscu i nawet nic nie widać.

Michał wytrzeszczył oczy.

– No... można – wykrztusił ogłupiały.

Ale potem zdjęły go wątpliwości.

– No, dobrze, ale jakby tak było, toby się ta podłoga teraz nie utrzymała i zapadła. Przecież te legary są podpiłowane.

– No to co. Ale za to są podparte.

– Podparte?

– Złodzieje, jak wychodzili, podparli przepiłowane bele od spodu i wszystko się elegancko trzyma.

Michał spojrzał bystro na Ankę. Albo to genialna dziewczyna, albo...

– Czy jesteś pewna, że to właśnie tak wyglądało? – zapytał w rozterce.

Anka westchnęła.

– No cóż... to jest... to jest tylko hipoteza.

– Hipoteza? Co to za zwierzę? – zdziwił się.

– Hipoteza to jest przypuszczenie naukowe – wyrecytowała Anka.

– Aha, przypuszczenie – Michał zmarkotniał. – To znaczy nie mur-beton?

– Nie mur-beton – odparła Anka – ale jeśli drzwi były cały czas zamknięte...

– Były – przerwał jej Michał gwałtownie. – Mówiłem ci już, że tatuś niczego nie zaniedbał. Nie zgubił kluczy ani nikogo nie wpuszczał do środka, ani nie zapomniał zamknąć nigdy drzwi. Nie wierzysz?

– Och, wierzę, wierzę, dlatego przecież wymyśliłam o tej podłodze. Gdyby w fabryce wierzyli twojemu tatusiowi, to też pra­wdopodobnie by od razu pomyśleli, że złodziej mógł wejść tylko tamtędy.

– Ale oni nie wierzą – spuścił głowę Michał.

– Dorośli są często leniwi – wzruszyła ramionami Anka – są leniwi i dlatego wybierają najłatwiejszą drogę. Łatwiej im było pomyśleć, że twój tatuś zapomniał zamknąć drzwi i dlatego... Ale nie przejmuj się. Zastanówmy się lepiej, z którego miejsca ci zło­dzieje zrobili wykop.

– No... z tego miejsca, skąd im było najbliżej.

– Ale skąd im było najbliżej?

– Musimy się zorientować, gdzie leży wzorcownia – powie­dział Michał – w którym miejscu zakładów.

– Nie wiesz? – zdziwiła się Anka.

– To śmieszne, ale nie wiem – przyznał zawstydzony.

– Ja też – zaśmiała się Anka. – Tyle tam różnych budyn­ków, przybudówek, hal i zaułków, że tracę orientację.

– No, to musimy zaraz zbadać – powiedział. – Pamiętam, że ona jest w starym budynku z czerwonej cegły, z żelaznymi kra­tami w oknach i z niewysokim, kwadratowym kominem. Chodź, popędzimy tam zaraz.

– Nie wpuszczą nas.

– Wystarczy, jak spojrzymy z hałdy.

Pobiegli.

– To chyba ten – pokazała Anka na duży ceglany budynek.

– Nie, skąd, przecież on ma wysoki, okrągły komin.

– Prawda – zarumieniła się Anka – ten drugi też nie, to odlewnia. To chyba tamten – pokazała na ostatni komin na lewo. – Tam, przy samym Ogrodzie.

– Tak, to chyba ten – powiedział Michał. – Na pewno ten. A w takim razie...

– W takim razie sprawa jest jasna – szepnęła Anka. – Ro­zumiesz?

Skinął głową. To było oczywiste. Jeśli do wzorcowni doko­nano podkopu, to tylko od strony Ogrodu.

– Powiem o tym wszystkim ojcu – rzekł rozgorączkowany Michał.

– Dobrze – powiedziała Anka – a ja jutro rano postaram się sprawdzić w Ogrodzie.

Michał wpadł jak burza do domu.

– Tatusiu – zawołał od progu – nie martw się, już wszy­stko rozwiązałem... rozwiązaliśmy! – poprawił zadyszany. – Zło­dzieje podkopali się od strony Ogrodu...

Ojciec popatrzył na niego z troską.

– Wciąż jeszcze o tym myślisz? Niepotrzebnie nabiłeś sobie głowę tą historią.

– Nie wierzysz – zasapał Michał – myślisz, że to niemożli­we? No to posłuchaj: złodzieje podkopali się, przepiłowali legary pod podłogą wzorcowni i... – opowiedział pośpiesznie całą hipote­zę Anki.

Ojciec pokręcił głową.

– Kto ci naplótł takich bzdur.

-> Bzdury? – Na policzki Michała wystąpiły rumieńce.

– No, chyba sam w to nie wierzysz.

– No... to jest... tylko hi... hipoteza – wyjąkał zbity z tro­pu. – Myślisz, że ona jest do bani?

– Chyba tak.

– Myślisz, że to jest niemożliwe takie włamanie?

– Możliwe, ale nieprawdopodobne. Zupełnie nieprawdopo­dobne.

– Dlaczego?

– Po pierwsze, w Ogrodzie jest stróż i nie ma żadnego podko­pu. Po drugie, komu chciałoby się tak narażać i męczyć z podko­pem dla zdobycia odrobiny stopu.

– Rzeczywiście, nie pomyślałem o tym zupełnie – mruknął Michał. Poczuł się, jakby ktoś na niego wylał kubeł zimnej wody. – Rzeczywiście, komu by się chciało i opłaciło.

Z dworu ktoś go wołał. Wyjrzał i zobaczył braci Odjemków.

– Nie idziesz dzisiaj do Bosmana? Chłopaki wszyscy idą.

– Dajcie mi spokój. Nie chcę ich znać.

– Nie przejmuj się. Oni wcale nie myślą tak, jak ci się wy­dało. Mówili mi o tym... A Zenon powiedział, żebyś przyszedł, może się uda coś wydusić od Bosmana.

Michał westchnął i zbiegł po schodach.