SZCZERZE O KOŚCIELE. WYWIAD Z BISKUPEM ADRZEJEM CZAJĄ - Z biskupem Andrzejem Czają rozmawia Tomasz Ponikło - ebook

SZCZERZE O KOŚCIELE. WYWIAD Z BISKUPEM ADRZEJEM CZAJĄ ebook

Z biskupem Andrzejem Czają rozmawia Tomasz Ponikło

0,0

Opis

Uznany teolog i biskup opolski przedstawia w nowym świetle wyzwania stojące przed Kościołem w Polsce. Prezentuje swoje poglądy na najważniejsze tematy chrześcijaństwa i zabiera głos w kluczowych sprawach polskiego Kościoła.

Z książki dowiemy się, kim jest Bóg chrześcijan i o tym, co to znaczy wierzyć w Kościół. Przekonamy się, jakie są pożytki z grzechu pierworodnego. Poznamy opinię biskupa na temat odejść księży a także kondycji polskiej teologii. Przeczytamy o ewangelizowaniu proboszczów i o związkach Kościoła z polityką…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 366

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




bp Andrzej Czaja

SZCZERZE O KOŚCIELE

rozmawia

Tomasz Ponikło

Wydawnictwo WAM

Kraków

© Wydawnictwo WAM, 2014

Redakcja: Agnieszka Caba

Korekta: Małgorzata Zając

Projekt okładki: Andrzej Sochacki

Zdjęcie na okładce: © Andrzej Nowak

Przygotowanie ebooka: Piotr Druciarek

ISBN 978-83-277-0311-8

WYDAWNICTWO WAM

ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków

tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwowam.pl

DZIAŁ HANDLOWY

tel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496

e-mail: [email protected]

KSIĘGARNIA WYSYŁKOWA

tel. 12 62 93 260, 12 62 93 446-447

faks 12 62 93 261

e.wydawnictwowam.pl

Spis treści

Część pierwsza

WIARA

Żywa wiara

Doświadczenie wiary

Prawo wzrostu

Trwać przed panem

Poziomy wiary

Pasja, pascha, krzyż

Bóg chrześcijan

Miłosierdzie boże

Grzech pierworodny

Człowiek

Nowy człowiek

Próba

Szatan

Zstąpienie do piekieł

Zmartwychwstanie

Część druga

KOŚCIÓŁ

Po co kościół

Stan rakotwórczy

Jaki jest kościół

Kościół niebiański

Zło w kościele

Pasterze i najemnicy

Ksiądz z kobietą

Powołania i formacja

Biskupi autorytet

Odejścia z kapłaństwa

Schorzenia wiary

Duch sekciarstwa

Krytyka

Kościół i polityka

Napięte sytuacje

Trudności małżeństwa i rodziny

Katecheza

Sobór watykański ii w praktyce

Trzy pontyfikaty

Teologia

Indeks osób

Część pierwsza

WIARA

Żywa wiara

Powiedział Ksiądz Biskup kiedyś, że wielu wiernym w Polsce brakuje żywej wiary. Czy jednak – przychodzi zaraz refleksja – ta „żywa wiara” nie jest aby tylko kościelną nowomową? Przecież do kościołów wciąż przychodzi wiele ludzi.

Człowiekowi brakuje dziś zażyłej więzi z Bogiem. Zwykle ma on, czasem nawet niezłą, orientację w tym, co Kościół do wierzenia podaje, ma też jakiś zasób wiedzy religijnej. I faktycznie przychodzi w niedzielę do świątyni. Ale właściwie często nie wie, po co przychodzi. Być może na spotkanie z Bogiem, ale to zaledwie namiastka właściwej odpowiedzi. Jednocześnie odsłania ona problem chrześcijańskiej codzienności, w której Bóg już nie jest obecny, bo zepchnęliśmy Go do sfery sacrum i odwiedzamy tylko w niedzielę w kościele. Przeciętny wierny niestety nie wraca z liturgii do domu ze świadomością, że niesie Boga. Że jako chrześcijanin ma w siebie „Boga wziąć, Bogiem żyć i Bogiem się dzielić”.

Wiara ta nie jest więc żywa, bo nie czynimy jej częścią własnego życia – nie zapraszamy Boga do naszych serc. Jaskrawo widać to w zaniedbaniu modlitwy. W konfesjonale wręcz z nonszalancją wyznajemy: „Nie modliłem się rano, wieczorem…” „Więc kiedy?” „W kościele”. I dopiero wtedy do człowieka dociera: „No rzeczywiście, to w sumie przez ten czas w swoim domu nie modliłem się wcale”. A w jaki sposób żyłeś przykazaniami? Jak żyłeś błogosławieństwami? Na tym właśnie polega brak wiary żywej: nie żyjemy na co dzień tym, co jest od Boga, a co nam Bóg daje i do czego nas wzywa.

Jak to? Skoro cały świat jest przez Boga stworzony i nam dany, to proszę tylko zobaczyć, jak z niego intensywnie korzystamy.

Bóg daje nam wspaniały świat, ale przede wszystkim daje nam siebie. Nauczyliśmy się korzystać ze świata, ale nie na sposób Boży, lecz konsumpcyjny. Traktujemy świat zaborczo: wziąć, wyzyskać, użyć. Natomiast podzielić się już nie ma kto. Podobnie, niestety, zaczęliśmy podchodzić do rzeczywistości wiary. Tymczasem Bóg, udzielając nam siebie, uczy nas czegoś odwrotnego: dzielcie się, dzielcie się również samymi sobą! Dlatego jest wśród nas obecny w sposób bardzo konkretny: w zwiastowanym Słowie, w łasce Bożej, w liturgii i zwłaszcza pod postacią Chleba i Wina. Chodzi więc o to, żeby nie tylko korzystać z tego, co przyrodzone, ale sięgać również po wszystko to, co jest nadprzyrodzone, a co od Boga otrzymaliśmy ku zbawieniu. Problem więc, jaki nas trapi, bierze się z braku umiejętności wartościowania. Nie doceniamy tego, co Bóg nam daje. Oczywiście takie wartościowanie nie jest proste. Wystarczy, że spojrzymy na bieżące wydarzenia.

Rok 2012 upływał w Kościele w Polsce pod hasłem „Kościół naszym domem”. Z jednej strony to piękne słowa. Z drugiej strony nie wiadomo, o co w nich chodzi. Co nam pasterze zwiastują takim zdaniem? Zapytałem o to ludzi, tu i ówdzie. Okazuje się, że najczęściej nie wiedzą. Czy się temu dziwić? W pewnym sensie trzeba ich rozumieć.

Mówienie o Kościele jako domu staje się bardziej lub mniej pociągające i nośne w zależności od osobistego doświadczenia domu rodzinnego. Pamiętam reakcję studentów w KUL, gdy planowaliśmy kolejny Tydzień Eklezjologiczny. Tuż po ogłoszeniu listu apostolskiego Novo millennio ineunte było dla mnie czymś oczywistym, że chcąc mówić o Kościele jako komunii, warto podjąć i poddać obróbce papieskie wezwanie: „Czynić Kościół domem i szkołą komunii”. Na wspomnienie mojego domu, pełnego ciepła, miłości, bezpieczeństwa, możliwości rozwoju, pojawiło się w mej głowie wiele treści, które są też obecne w Kościele i które warto eksponować w mówieniu o nim. Bardzo się więc zdziwiłem, gdy paru studentów wręcz protestowało. „Nie chcemy takiego mówienia o Kościele”. Pytam: „Dlaczego?”. „Jeśli Kościół ma być jak mój dom rodzinny, jak moja szkoła, to dziękuję bardzo” – odpowiedział jeden z nich. Ten prosty komunikat dał mi dużo do myślenia. Uświadomiłem sobie, że wielu młodych ludzi może nie mieć jednoznacznie pozytywnego doświadczenia domu czy szkoły. Dzisiejszy kryzys rodziny nieraz sprawia, że dom nie zawsze dobrze się kojarzy i wspomina. Stąd myśl o Kościele jako domu może być niezrozumiała, a nawet bolesna.

Trzeba też pamiętać, że następujące po sobie pokolenia mogą mieć bardzo różne doświadczenia Kościoła. Pokolenie naszych rodziców przeżywało, czym jest Kościół, w systemie totalitarnym, w państwie, które narzucało swoją ideologię marksistowsko-ateistyczną, które nas poniżało, kontrolowało. Ludzie walczyli o swoją tożsamość i Kościół był dla nich ojczyzną, był obrońcą. Natomiast najmłodsze pokolenie Polaków – ci, którzy w tej chwili są w szkole średniej i na studiach – nie posiada tego doświadczenia. Dlatego popełniamy poważny błąd, gdy przedstawiamy młodym Kościół, sięgając wyłącznie do minionych doświadczeń. Przecież młode pokolenie nie ma za sobą nawet doświadczenia stanu wojennego.

Ale jakie wnioski wyciąga z tego Ksiądz Biskup w związku z przywołanym hasłem roku duszpasterskiego?

Zgłoszonymi uwagami starałem się jedynie pokazać, jak zróżnicowane treści mogą być wiązane z pojęciami „dom” i „Kościół” w zależności od naszego kojarzenia i doświadczeń. Do tego trzeba jeszcze dodać, że kiedy mówię o domu, nie mam na myśli budynku, w którym mieszkaliśmy, lecz rodzinę, którą w tym budynku tworzyliśmy wszyscy razem. W moim przypadku jest to rodzina trójpokoleniowa, której doświadczenie ma ogromny wpływ na całe moje życie, w tym na rozumienie i przeżywanie wspólnoty Kościoła.

Mój dom rodzinny to przede wszystkim bliskość rodziców. Dobrze wiem, że dziś dom już tego często nie daje. Na Śląsku Opolskim ojcowie masowo wyjeżdżają zarobkowo za granicę. W młodym pokoleniu burzy się hierarchia wartości, zjawiają się wątpliwości, czy stawiać na rodzinę, czy na karierę, czy wręcz na samego siebie. Ciężko w tej sytuacji o więź z dzieckiem, o poczucie bliskości, także duchowej. Mój ojciec od poniedziałku do piątku pracował i mieszkał na „Czarnym Śląsku”. Ale w soboty i niedziele był z nami całym sobą. Bliskość rodziców sprawiła, że miałem poczucie bezpieczeństwa. To dziś rzadka i pożądana wartość. Polega ona na tym, że człowiek, mimo wyzwań i wbrew nim, nie nosi w sobie lęku, bo ma świadomość, że przecież jest z nim Pan! Tak jak w domu rodzinnym byli mama i tata, dziadek i babcia.

W domu panowała atmosfera miłości. Nie przypominam sobie, żeby moi rodzicie mówili do mnie: „Ależ ja cię kocham”. Nie potrzebowałem deklaracji, bo ich miłość była mi dana. Żyłem w niej, chłonąłem ją. Doświadczyłem, że jest oddaniem życia. Czułem, jak rodzice dzielili się z nami swoim życiem, że nie tylko dali nam życie, ale też swoje życie nam ofiarowali. W tworzenie całej tej atmosfery miłości niebagatelny wkład mieli także dziadkowie, co dziś jest już bardzo rzadkie.

Jedno i drugie, poczucie bezpieczeństwa i atmosfera miłości, przeżyte w domu rzutuje dziś bardzo na moje widzenie i przeżywanie Kościoła. Tę Bosko-ludzką rzeczywistość, w której nietrudno zobaczyć Boży dom, zbudowany dla nas ludzi na ziemi, przeżywam jako wielką łaskę obecności Boga pośród nas. Szczególną wartość Kościoła widzę nade wszystko w tym, że w nim Bóg jest ze mną, zawsze blisko, choćby wydawał się czasem daleki. Ta wręcz pewność bliskości Boga daje mi ogromne poczucie bezpieczeństwa. Skoro jest ze mną Ten, który zwyciężył śmierć, piekło i szatana, cóż mi się może stać? Równocześnie bardzo raduje, uskrzydla i owocuje pokojem serca to, że w rodzinie dzieci Bożych mogę stale czerpać z Bożej miłości, bo Ten, który jest obecny w Kościele, jest Miłością i wskutek tego Kościół stanowi przestrzeń zagwarantowanej miłości. Jako taki, Kościół jest tym większą wartością dla współczesnego człowieka, że nieraz doświadczenie domu rodzinnego wiąże się z wielkimi ranami i krzywdami. Chodzi o to, że nawet jeśli mi nie wyszło we własnym domu i domu nie umiem zbudować, to mam na tym świecie prawdziwy dom; taki dom, który jest stabilny i pewny.

Takie nastawienie niesie jednak poważne zagrożenie. Socjologowie wskazują, że religia we współczesnych społeczeństwach zachodnich ma zgodnie z ludzkimi oczekiwaniami pełnić funkcję terapeutyczną. W ten sposób tworzą się wręcz światy równoległe: ludzkiej codzienności i wyidealizowanej przestrzeni Kościoła. Przepaść między zwyczajnym życiem a tak przeżywaną wiarą będzie nadal istnieć.

Kościół nie jest wirtualny ani nie jest idealny. Nie muszę się wcale obawiać, że Kościół stanie się gabinetem terapeutycznym. Muszę tylko żyć wiarą, by odkryć tę rzeczywistość w jej pełni, zbliżyć się do niej, a nie traktować ją wyimkowo.

Przywołany obraz domu to tylko jeden z aspektów bogatej rzeczywistości Kościoła, której nie sposób adekwatnie wyrazić ludzkim słowem. Chodzi bowiem o rzeczywistość teandryczną, Bosko-ludzką. Mając świadomość tej zasadniczej trudności, ojcowie II Soboru Watykańskiego nie próbowali definiować eklezjalnej rzeczywistości, co niefortunnie czyniono wcześniej. Sobór sięgnął po całe bogactwo biblijnych obrazów Kościoła i widzi w Kościele równocześnie zaczątek Królestwa Bożego, rolę uprawną, trzodę, owczarnię, budowlę Bożą i oblubienicę Chrystusa. Ojcowie Soboru posługują się także kategoriami bardziej rozpowszechnionymi: Lud Boży czy Mistyczne Ciało Chrystusa (do IX wieku mówiono po prostu Ciało Chrystusa). Od czasu rzymskiego synodu w 1985 roku mówi się najczęściej o Kościele jako communio, a każde ze wskazanych określeń niesie z sobą ogromne bogactwo treści.

Sobór dał nam wskazówkę, w jaki sposób podchodzić do tajemnicy Kościoła: wywołać obraz z Biblii, odczytać go w świetle własnych doświadczeń i odpowiedzieć sobie na pytanie, co z tego praktycznie wynika. Żeby się przy tym nie rozminąć z Bożym zamysłem, w każdym z obrazów trzeba właściwie widzieć rolę Chrystusa. Jeśli Kościół jest rolą uprawną, to Chrystus jest winnym krzewem; jeśli budowlą, to Jezus stanowi jej kamień węgielny; jeśli trzodą, to Chrystus jest jej pasterzem; jeśli owczarnią – On jest bramą.

W minionych wiekach najczęściej wybierano jedną metaforę i z nią wiązano niemal całość mówienia o Kościele. Pomimo wskazówek ojców soborowych również po Vaticanum Secundum wpadliśmy w tę pułapkę. Mówiono o Kościele niemal wyłącznie jako o Ludzie Bożym. Wzięło się to stąd, że tak zatytułowany został cały drugi rozdział Konstytucji dogmatycznej o Kościele Lumen gentium. Dopiero w 1985 roku na to zredukowanie opisu Kościoła zwrócił uwagę kardynał Joseph Ratzinger w programowym wykładzie w Foggi, poprzedzającym II Nadzwyczajne Zgromadzenie Biskupów w Rzymie. Ratzinger zauważył, że jeśli już szukać kategorii przewodniej dla wyrażenia istoty Kościoła, to spośród całego bogactwa określeń, których użył Sobór, najczęściej stosuje kategorię communio, a nie Lud Boży. Wówczas też na nowo odkryto, że skoro na zasadzie bliskiej analogii Kościół upodabnia się do tajemnicy Słowa Wcielonego, to nie można ograniczać się w jego rozumieniu do żadnej zamkniętej wizji. Bosko-ludzka natura Kościoła uzmysławia, że wyłącznie racjonalne spojrzenie na Kościół będzie zawsze spłaszczeniem; zawężająca będzie także wszelka redukcja biblijnego bogactwa opisu Kościoła.

Jednak nie da się mówić o Kościele, nie dokonując czy to wyboru metafory, czy redukcji wymiaru nadprzyrodzonego, jeśli na przykład biblijne obrazy nie mają szans dotknąć wrażliwości słuchacza. Albo gdy, jak w mediach, przekaz musi być krótki.

Niestety tak się nieraz w przekazach medialnych dzieje i wówczas my, pasterze, oburzamy się, jak można tak płasko mówić o Kościele. Trudno się jednak temu dziwić. Jeśli ktoś nie ma optyki wiary i patrzy na Kościół tylko w świetle rozumu, nie jest w stanie rozwijać myśli eklezjologicznej. Może najwyżej uprawiać jakiś rodzaj „eklezjozofii”. Nie widzi tego, co głębsze – tego, co Boskie. Dotyka jedynie powierzchni, wyłącznie ludzkiego wymiaru Kościoła.

Liczenie się z teandrycznością Kościoła jest dużym wyzwaniem, co w całej ostrości uświadomiłem sobie podczas jednego z Tygodni Eklezjologicznych w KUL, który zatytułowaliśmy „Kościół poza Kościołem”. Kiedy tylko zawisły plakaty, jako pierwsi zareagowali filozofowie: „Co to za bzdura! Nie ma bytu poza bytem!”. Podjąłem więc dyskusję z jednym czy z drugim profesorem. Doszliśmy do wniosku, że metafizyka nie jest w stanie rozpatrywać tak złożonego bytu, jakim jest Kościół. Okazuje się, że nie mamy dobrego narzędzia do opisania go. Nie potrafimy werbalnie wyrazić jego specyfiki, właśnie dlatego, że jest teandryczny.

Musimy więc mieć tę samą świadomość, która towarzyszy nam w mówieniu o Jezusie – wszystko, na co nas stać, jest wyłącznie zbliżaniem się do Prawdy, której i tak do końca nie jesteśmy w stanie poznać ani wyrazić. Mówimy o Jezusie, że jest Osobą Bożą w dwóch naturach. W odniesieniu do Kościoła Heribert Mühlen, niemiecki dogmatyk, zastosował formułę: „Jedna Osoba w wielu osobach” – Osoba Ducha Świętego w Chrystusie i chrześcijanach. I jak do tak objawionej nam Boskiej rzeczywistości zastosować naszą ludzką metafizykę? Wszelkie ustalenia i prawidła zawodzą.

Tę złożoną rzeczywistość Kościoła chcieliśmy naświetlić przywołanym hasłem Tygodnia Eklezjologicznego. Iluż jest takich ludzi, których stawiamy poza Kościołem, a oni są w Kościele. I ilu jest takich, którzy myślą o sobie, że są w Kościele, a de facto znajdują się poza Kościołem. Nawet mając na uwadze tylko ten wątek, widzimy, że ujmowanie rzeczywistości Kościoła jedynie rozumem jest trudne, a nawet daremne. Bynajmniej nie lekceważę wypowiedzi ludzi niewierzących o Kościele. Chcę jedynie powiedzieć, że są oni zdani na ubogie widzenie Kościoła, na myślenie o nim najwyżej jako o organizacji ogólnoświatowej na miarę ONZ, i trzeba się z tym po prostu liczyć. Gorzej, jeśli tak postrzega Kościół człowiek wierzący. Dlatego zgadzam się z tym, co w liście do kapłanów na Wielki Czwartek 2008 roku napisali biskupi polscy: że Kościołowi w Polsce pilnie potrzebna jest prosta w przekazie, a głęboka w treści katecheza o Kościele. Jeśli nie będziemy czuli Kościoła, nie zrozumiemy też chrześcijaństwa.

Co więc jest największą tajemnicą Kościoła?

Największe misterium Kościoła to Boży dar udziału człowieka w życiu Trójcy Świętej, który realizuje się przez to, że jesteśmy wszczepieni w Chrystusa. Zwykle nawet ksiądz zapytany o tę tajemnicę albo będzie mieć problem z odpowiedzią i wskaże zapewne na sakramenty, albo po prostu zaniemówi. Tymczasem Sobór wyartykułował to wszystko bardzo wyraźnie: Bóg z miłości do ludzi dał nam swojego Syna i Kościół, byśmy mogli mieć udział w Bożym życiu.

Doświadczenie wiary

Jeżeli żywą wiarę charakteryzujemy jako osobową relację z Jezusem – Ksiądz Biskup mówi o związaniu i zażyłości, a do czasu Soboru posługiwano się biblijnym terminem „przymierze”, dziś najczęściej sięga się po słowo „relacja” – to skąd ona się bierze? Ludzie mówią wprost: „Nie mam doświadczenia wiary”. Ta relacja wydaje się bowiem nie do osiągnięcia.

Nie mam gotowych odpowiedzi na to pytanie. Zdaję sobie sprawę, że prawdziwe skądinąd wskazanie, iż są to sprawy w pełni indywidualne, dla większości z tych ludzi nie będzie pomocne. Najpierw jednak musimy pamiętać, że wiara jest łaską. Nie możemy tej świadomości zostawiać na dalszym planie, wręcz odwrotnie – trzeba od niej zaczynać. We mnie wiara dojrzewała przez doświadczenie Boga. Bez tego doświadczenia faktycznie nie ma co mówić o żywej wierze.

Tylko – to jest poważny problem wierzących – jak tej relacji z Bogiem doświadczyć? Skoro to sprawy tak indywidualne, to zapytam: jak Ksiądz Biskup doświadcza tej więzi?

Bóg sam do nas przychodzi. Musimy tylko wyczuć Jego obecność. Ja akurat miałem to szczęście, że w wejściu w wiarę pomogła mi atmosfera domu rodzinnego. Już od dzieciństwa odkrywałem stopniowo w swoim wnętrzu, jak Bóg do mnie przychodził. Odczuwałem to, co wcale nie oznacza, że rozumiałem. Zrozumienie było dłuższym procesem.

Moje pierwsze doświadczenie Boga to wspomnienie niespełna czterolatka. To było tak mocne, że do dziś pamiętam każdy szczegół tej przestrzeni, każdy detal, każdą barwę – jeszcze dziś umiałbym odtworzyć sypialnię rodziców. Zresztą to doświadczenie przemówiło do mnie z czasem, przez lata tkwiąc ukryte w podświadomości… Budzę się w nocy. Patrzę – pali się lampka. I modli się mój tata, wpatrzony w krzyż. Przyglądam się więc krzyżowi. I nagle mam wrażenie, jakby ktoś do mnie mówił, jakby rozwijał jakąś myśl. „Aha – myślę – jest tu Ktoś większy…”.

Tato był dla mnie największym autorytetem. Na co dzień czas spędzałem z dziadkiem, bo tato, jak mówiłem, był w domu od piątku wieczór do wczesnego ranka w poniedziałek. Jak tato przyjeżdżał do domu, to wtedy dziadek mógł na polu czy w domu wykonywać roboty, których nie mógł zrobić z mamą i babcią. Tato więc był w moich oczach jak Olaf Mocarny. A tu widzę, jak mój tato klęczy. Klęczy i patrzy na krzyż. Jeszcze niczego o Panu Jezusie wtedy nie wiedziałem, ale powstała we mnie ta myśl, że jest Ktoś większy od taty. O nic nie pytałem, o niczym nie mówiłem. Ale zapadło to we mnie głęboko i po pewnym czasie wróciło. Kiedy w seminarium dokonywałem głębszej retrospekcji swojej wiary, odkryłem to właśnie wspomnienie pierwszego przyjścia Pana do mnie osobiście.

Kolejnym doświadczeniem była pasterka, w której uczestniczyłem jeszcze jako przedszkolak. Proboszcz w naszej parafii zawsze wystawiał jasełka. Z tego przedstawienia do dziś jeszcze słyszę głos karczmarza, gdy Maryja z Józefem i małym Dzieciątkiem pukają do niego, prosząc o schronienie: „A precz, wynoście mi się stąd, szukajcie sobie inny kąt!”. Długo nie pamiętałem swojej reakcji, dopiero mama w późniejszej rozmowie wspomniała, iż pociekły mi wtedy ciurkiem łzy, aż ją pytano: „Co to się stało, że Andrzejek popłakał się w kościele?”. A mną tak mocno musiała wstrząsnąć postawa karczmarza: „No jakże można Pana Jezusa wyrzucić, jak można Go nie przyjąć, kiedy jest taki biedny i potrzebuje naszej pomocy?!”. Dzisiaj widzę, jak w tych spotkaniach Bóg objawiał mi się najpierw jako Wszechmogący, a niedługo potem jako Bezsilny, gdy przyszedł jako małe, bezbronne Dziecko.

Potem były momenty powołania. W nich kluczowe okazały się spotkania z kapłanami, którzy stawali na wysokości zadania. Będąc w podstawówce, rzecz jasna większości kazań nie rozumiałem, ale widziałem zaangażowanie i postawę księdza. Czułem, że to człowiek, który nam autentycznie służy. Chciałem być taki jak on, skoro jego służba Chrystusowi miała w moich oczach taką wartość. W ten sposób dokonywał się dalszy rozwój mej świadomości wiary, że przed Chrystusem nie można zamknąć drzwi.

Szczególnym umocnieniem wiary było dla mnie pewne przeżycie niemal mistyczne. W seminarium doświadczyłem niejako „zawieszenia” wszystkiego, wyjścia poza swoją jaźń. Wieczorem, po modlitwach wspólnych, zostałem jeszcze w kościele. Medytowałem wtedy nad dwudziestym pierwszym rozdziałem Ewangelii świętego Jana: „Piotrze, czy Mnie miłujesz?” „Ty wiesz, Panie, że Cię miłuję” (J 21, 15). I nagle znalazłem się w jakiejś dziwnej przestrzeni. Niczego nie pamiętam, niczego nie widziałem. Ale znalazłem się w stanie takiej błogości, że na samo jej wspomnienie czuję i przeżywam inny świat. Tak jakby Pan wprowadził mnie w świat nie z tej ziemi… Ocknąłem się. Zdziwiony myślałem, że trwało to ułamek sekundy. Ale gdy spojrzałem na zegarek, było wpół do dwunastej w nocy. Dobrze, że z kościoła można było przejść bezpośrednio do domu seminaryjnego, bo inaczej utknąłbym tam już na całą noc. Mówiąc jednak całkiem poważnie: było to doświadczenie w tamtym czasie niezwykle mi potrzebne. Doświadczałem wtedy kryzysu powołania. I Pan odpowiedział na moje wołanie. Pan przyszedł, by umocnić moją wiarę.

By umocnić. Ale najpierw trzeba, żeby Bóg przyszedł w ogóle ożywić wiarę człowieka. I to takiego przyjścia wielu ludzi nie doświadcza.

Wszystkie przyjścia Pana są łaską. To one stanowią źródło wiary. Nikt z nas, ludzi, nie jest w stanie obudzić wiary. Pierwsza jej łaska przychodzi w sakramencie chrztu. To jest ta łaska, która budzi wiarę początkową, która jest otwarciem serca człowieka. Mówiąc obrazowo i wyraźnie upraszczając: wskutek grzechu pierworodnego rodzimy się w takim stanie, że szatan trzyma od wewnątrz zaryglowaną furtkę do naszego serca. Nie umiesz nawet sam otworzyć własnego serca, bo jest ono zatrzaśnięte. Ale przychodzisz czy przynoszą cię do chrztu i wyrażasz chęć przyjęcia sakramentu albo wyrazili ją rodzice, rodzice chrzestni, a dzieje się to we wspólnocie Kościoła. Kościół woła o łaskę wiary. U podstaw sakramentu chrztu jest zawołanie o Ducha Bożego, potem jest egzorcyzm, czyli wypędzenie złego ducha. Boży Duch niszczy zasuwy trzymane przez szatana i wypędza go. W konfrontacji z Bogiem diabeł nie ma szans. Szatan jest wyjątkowo inteligentną bestią, ale tylko stworzeniem, więc nie jest to walka równych. I tak serce człowieka zostaje otwarte dzięki łasce sakramentu. Odtąd Jezus może żyć w moim sercu. Oczywiście mogę Go wyprosić i pewnie niejeden raz to zrobię. Ale moc chrztu polega na tym, że już nigdy nikt mojego serca od wewnątrz nie zarygluje. Gdy sam je zamknę, sam też będę mógł je otworzyć. To jeden ze wspaniałych owoców łaski chrztu.

W Kościele musimy dziś wołać na każdym kroku: „Panie, przymnóż nam wiary! Daj jak najwięcej wiary!”. Bo wiara jest łaską, którą możemy otrzymać tylko od Boga. Ale nie dzieje się to oczywiście bez naszego wysiłku. Kto ma ten wysiłek podejmować? Przede wszystkim rodzice i rodzice chrzestni. Tym, co nam pomaga odpowiadać na tę łaskę, czyli przyjmować przychodzącego Pana, są: znak krzyża czyniony na głowie dziecka, modlitwa w rodzinie, to, że ojciec klęka przed krzyżem… Taki obraz zostaje w człowieku niejednokrotnie na całe życie. Ważne jest też przyprowadzanie dziecka do świątyni, co zresztą uczynili Józef i Maryja z małym Jezusem. W przyjmowaniu Pana, czyli doświadczaniu Boga, człowiek potrzebuje od początku do końca wsparcia. I dziecko, i starzec. A ten, kto spotka Boga, mając pięćdziesiąt lat, jest tak samo nieporadny w wierze jak trzylatek, potrzebuje wsparcia, i stąd ogromna rola wspólnoty wiernych. Sobór bardzo mocno położył akcent na to, by chrztu udzielać we wspólnocie wiary. W ten sposób człowiek może niejako zaczerpnąć z tego „matecznika” wiary, którym jest wspólnota Kościoła. Mam na myśli moc odpowiedzi na Boże obdarowanie i wezwanie, której człowiek sam jeszcze nie ma w sobie. Tu jest ogromna rola wspólnot, parafii i dobrej formacji.

Takie doświadczanie spotkań z Panem wymaga naszego wzrastania w wierze. Jeśli odniesiemy się do Jezusowych uczniów, do Piotra lub do Pawła, zobaczymy, po jakich wertepach musieli iść. A Jezusa mieli tak blisko, że mogli odbierać Go zmysłami! Można sobie pomyśleć: „Ależ to fajtłapy! Przecież gdybyśmy to my mieli Go tak na wyciągnięcie ręki…”. Ale my Go możemy widzieć oczami wiary! Apostołowie, choć Bóg był dostępny dla ich zmysłów, długo widzieli Go wyłącznie jako człowieka. Dopiero obudzona w nich przez Boga wiara pozwoliła im zobaczyć w Chrystusie Pana. Mieli więc dokładnie tak jak my trudną drogę do przebycia.

Szukamy bliskości Boga w sakramentach, głównie w Komunii Świętej. Eucharystyczna obecność Jezusa jest być może najbardziej w chrześcijaństwie narażona na myślenie magiczne: „Chcę doświadczyć Boga, idę do Komunii”. Przeżywamy jednak rozczarowanie, bo nic się nie odmieniło. Takie rozżalenie bywa udziałem człowieka już od Pierwszej Komunii Świętej. Ksiądz Biskup, wspominając spotkania z Bogiem w dzieciństwie, nie przywołał inicjacji w ten sakrament…

Dla mnie Pierwsza Komunia była trudnym doświadczeniem. Przypadła na taki okres w moim życiu, kiedy co dwa tygodnie chorowałem. Wciąż dopadały mnie anginy, z którymi lekarze nie potrafili sobie poradzić. W tygodniu, w którym miałem iść do Komunii, znów zapadłem na zdrowiu. Przystąpienie do sakramentu stanęło pod znakiem zapytania. Pamiętam, że wtedy w moim sercu miała miejsce – choć to słowo na wyrost – pierwsza swada z Bogiem: „Panie Jezu, czemu mi to robisz, skoro dobrze wiesz, jak czekałem na to spotkanie z Tobą? Przynajmniej w tym tygodniu powinienem być zdrowy. Dlaczego Ty mi to robisz?!”. I przyszła odpowiedź. Ostatnia próba przed Pierwszą Komunią. Proboszcz mówi do mnie: „Ty pójdziesz z kielichem”. Jako małe dziecko odczytałem to jasno: „Aha, jednak mnie Panie Jezu lubisz, masz dla mnie szczególną rolę”. Poszedłem ostatecznie, mając 39,5 stopnia gorączki. Byłem na lekach, zdążyłem zarazić mamę… Ale jak po przyjęciu sakramentu wróciliśmy do domu, czułem się wyśmienicie, jakby ktoś dotknął zapalonego gardła i na drugi dzień ani gorączki, ani bólu.

W ten sposób bardzo mocno doświadczyłem bliskości Boga, ale nie jest to doświadczenie dnia codziennego i myślę, że takiego doświadczania bliskości Boga nie ma co oczekiwać stale. Natomiast pomocą w przeżywaniu trudno dostępnej obecności Boga jest niewątpliwie świadomość inności miejsca, którym jest świątynia. To dom ludzką ręką zbudowany i Bogu oddany na własność, w którym On mieszka. Dlatego pali się w nim wieczna lampka. Pamiętam z dzieciństwa, jak wielokroć mówili o tym rodzice, pani katechetka, proboszcz. I jeśli tej tajemnicy zamieszkiwania Boga pośród nas nie lekceważę, to idę na Eucharystię nie z obowiązku; śpieszę z radością na spotkanie z Panem, na „biesiadę”, którą Bóg dla mnie zastawia. Wówczas chętnie uczestniczę w liturgii, przeżywam jej misteria, bez oczekiwania czegoś szczególnego dla siebie, ponieważ wystarcza mi to, że jestem z Panem. Porusza mnie do głębi to, że On o mnie pamięta, i raduję się tym, że mogę Go przyjąć do swego serca i zanieść do domu.

Tak Eucharystię przeżywam po dziś dzień i w tym doznaję umocnienia w wierze. Być może jestem wyjątkowym dzieckiem szczęścia. Jestem bardzo wdzięczny Bogu, że moja droga jest znaczona bardzo wieloma przyjściami Boga i spotkaniami z Nim, które pomógł mi dostrzec i przeżyć. Dawało mi to i daje nie tylko radość serca, ale też pokój i poczucie bezpieczeństwa.

A ludzie bez takiego doświadczenia?

Dla nich droga wiary jest bardzo trudna, zdaję sobie z tego sprawę.

Często przeszli przecież inicjację w sakramenty...

Bywa, że nie rozumiemy takiego człowieka i nieraz my, pasterze, zarzucamy go z góry moralizatorskimi tekstami. Tymczasem on naprawdę zmaga się z wiarą. Nieraz jest jak Syzyf. Zamiast pomóc mu w tym zmaganiu się z kamieniem toczonym bezustannie pod górę, zamiast dać mu zastrzyk energii, to go jeszcze ksiądz zdołuje. Niewątpliwie potrzeba więcej wsłuchiwania się w boleści ludzkiego serca, więcej trwania przy zmagającym się z brakiem czy kryzysem wiary, mocnego wsparcia modlitwą. Nie ulega wątpliwości, że wiara i droga wiary każdego człowieka jest inna.

W tym kontekście pozwolę też sobie zauważyć, że wołanie Kościoła o zdrowe rodziny jest wołaniem także o to, by nowe pokolenia przychodząc na świat miały lepsze warunki wzrostu wiary w sercu. Bo w moim przekonaniu najwięcej w tym wzroście zależy od rodziny. Trzymając się ostatniego przykładu, można zapytać: co dzieje się w sercu dziecka, kiedy przystępuje do Pierwszej Komunii, a jego rodzice do tego sakramentu nie przystępują? Nie oceniam rodziców, czasem to wręcz przejaw ich dojrzałości w wierze. Takie doświadczenie wśród dzieci jest jednak problemem coraz częstszym...

Dlatego muszę mówić księżom: „Cieszcie się!”. Bo żalą się na przykład, że tyle etapów z trzyletniego przygotowania do bierzmowania jest już za nimi, a młody człowiek na cztery niedziele w miesiącu był na Mszy tylko raz. „Ciesz się, że w ogóle był, bo niejeden z nich ma takich rodziców, którzy nie przychodzą już wcale. On więc nawet nie mając przykładu w domu, nie mając sprzyjającego środowiska, zdobył się na to jedno przyjście. Czyli coś w nim już jest, a ty zadbaj cierpliwie o dalszy wzrost. Zrób wszystko co możliwe, aby chciał przyjść ponownie!”. Niestety, wiele razy temu młodemu człowiekowi obrywa się od księdza za to, że jego rodziców nie ma na Mszy. Nie wolno robić takich rzeczy. To wysoce niewłaściwe, żeby dziecko rozliczać z postępowania jego rodziców! Mam być zorientowany na człowieka, który mimo braku motywacji przyszedł, a nie na tego, który nie przychodzi. Chodzi o to, by być całym sercem dla tego człowieka, który przychodzi. Tymczasem wielokroć myślimy zupełnie odwrotnie: „Trzeba go napiętnować, bo był raz na cztery niedziele”. A nie daj Boże, by ksiądz upominał przed całą klasą. Można zupełnie zniszczyć to, co zaczyna kiełkować. Trzeba naprawdę wiele cierpliwości i taktu, aby nie podeptać tego, co jeszcze bardzo wątłe i słabe, ale zaczyna żyć. Gdy przez dłuższy czas nie ma oczekiwanego wzrostu, przychodzi pokusa, by potrząsnąć, napiętnować. Niestety to jeden z naszych największych błędów w prowadzeniu wiernego, w naszej pedagogii.

Nie bierzemy na serio i nie respektujemy uniwersalnego prawa wzrostu. Jak rolnik sieje we wrześniu, to nie oczekuje, że będzie zbierać w październiku. Sieje, pielęgnuje, powierza ziarno zimi, a ta może je wymrozić – godzi się na to, co mu Boża Opatrzność zgotuje – i nie ma gwarancji, że jeszcze w lipcu grad nie wymłóci mu całego plonu, co już swego czasu dotkliwie przeżył. Gdy do takiej katastrofy dochodzi, nie poddaje się, nie załamuje. Gdy przychodzi jesień, znów wychodzi na pole i sieje. To mocna lekcja prostego rolnika dla nas, pasterzy na niwie Pańskiej. Nie możemy się zrażać i zniechęcać. Przecież Bóg daje wzrost, nie my. A Ewangelia mówi nam jasno: ziarno musi obumrzeć, musi mieć swój czas.

Nie może być tak – to błąd pasterzy, którzy są przecież przede wszystkim ustanowieni do pomocy we wzrastaniu w wierze – że ksiądz oczekuje, iż ten młody człowiek przygotowujący się do bierzmowania będzie na jego poziomie wiary. Zgodnie z nowymi wytycznymi w diecezji opolskiej, z którymi niektórzy księża się jeszcze nie pogodzili, nie sprawdzamy „wszystkich ze wszystkiego”. Kandydat ma tylko raz w miesiącu przystąpić do sakramentu pokuty i pojednania. W ten sposób chcemy, by był kierowany bardziej duchowo niż formalnie. „Dzienniczek”, dawniej obowiązkowy, ma tylko dla siebie, żeby sam przyglądał się sobie krytycznie. „Nic z tego nie będzie – reagują księża – bo stracimy nad nimi kontrolę”. „Nie rozumiem – odpowiadam. – Czy to oznacza, że nasza rola ma polegać na kontrolowaniu? My mamy stymulować ich rozwój wiary. A czy wy – pytam wtedy bez ogródek – robicie wszystko, co ja jako biskup wam mówię? Więc czego oczekujecie od dziecka? Że będzie robić dokładnie tak, jak mu powiecie? A co by było, gdybym ja wprowadził dzienniczek do rozliczania realizacji biskupich wytycznych w diecezji? Wtedy zobaczylibyśmy, jak działa taki system i co da się na nim zbudować”.

To są nasze błędy. Nasza rola na tym polega, żeby głosząc Słowo zbawienia, rozbudzać, wzmacniać i wspierać wiarę. Pierwszą naszą posługą nie jest rozwożenie darmowych zupek, plastrowanie placów wokół kościoła ani złocenie świątyń – jest nią, nawet przed posługą sakramentalną, zwiastowanie Bożego słowa. To za każdym razem jest nauczanie, uświęcanie i prowadzenie ludu. Ale zaczyna się od Słowa, bo wiara rodzi się ze słuchania (por. Rz 10, 17). My mamy siać i pielęgnować. Natomiast Bóg, i tylko On, daje wzrost na swej niwie.

Prawo wzrostu

Często doświadczeniu wiary wcale nie służy formacja religijna. Na tej bazie powstał slogan o bierzmowaniu jako sakramencie pożegnania z Kościołem. Bywa też tak, że w kandydacie wzbudzone zostają nadprzyrodzone oczekiwania: „Ach, kiedy już otrzymam Ducha, zobaczę rzeczy w innym świetle”. I znowu – jak przy Pierwszej Komunii – nic się nie dzieje. Wobec tego fiaska doświadczenia wiary albo się odwracam i żegnam z Kościołem, albo przeciwnie: zaczynam wmawiać sobie, że wszystko, co jest moim udziałem, płynie z inspiracji Ducha Świętego. Jest to jaskrawo widoczne we współczesnym zachodnim chrześcijaństwie: człowiek wszędzie dostrzega obecność i kierownictwo Ducha.

Jest to zwykle postawa charakterystyczna dla człowieka, który się religijnie przebudził. Neofita bardzo często żywotność swej wiary będzie przenosić na poziom magizmu religijnego. Wszędzie widzi interwencję Boga, we wszystkim udziela mu się Chrystus, zawsze prowadzi go Duch Święty. To jednak odsłania pewien poziom niedojrzałości w wierze: boję się utracić to wyjątkowe doświadczenie Boga w jednym punktowym momencie, więc teraz stwarzam rzeczywistość wirtualną – jestem kreatorem przychodzenia Boga do mnie na każdym kroku.

Tak odsłaniają się lęki wiary, strach przed utratą dobrego samopoczucia, które przyszło w momencie – najczęściej mającym miejsce w jakiejś wspólnocie, zwykle charyzmatycznej – spotkania z Bogiem. Problemem jest także często to, że prowadzący grupę utwierdza człowieka w tym sposobie przeżywania wiary. Przechodzimy jednak wówczas na poziom „Boga na własne żądanie”. „Chcesz Boga? Już Go masz, wystarczy, że Go chcesz”. Takie słowa słyszałem w niektórych grupach charyzmatycznych. Muszę, niestety, stwierdzić, że jest to zachowanie wręcz infantylne. Czytając Pismo Święte, wyraźnie widzimy, że doświadczenie wiary jest podobne do tego, które opisała nam Matka Teresa z Kalkuty: całe noce, miesiące, całe lata panowania ciemności. A my tutaj chcemy sobie zafundować przychodzenie Boga ot tak, na zawołanie. To niepoważne, to magizm, a nie wiara.

Mam natomiast nadzieję, że bierzmowanie wcale nie będzie pożegnaniem z Kościołem dla nowych pokoleń, ponieważ w moim przekonaniu w dużej mierze nasza przyszłość jako wspólnoty wierzących zależy właśnie od tego, w jaki sposób uda nam się wdrożyć w misterium, które w tym sakramencie staje się udziałem człowieka. Będzie to trwałe i owocne, a nie magiczne, jeżeli w okresie przygotowania wejdzie się na poziom wiary żywej – zażyłej relacji z Chrystusem. I albo jako Kościół to wygramy, albo zaprzepaścimy ogromną szansę.

Z tym wszystkim nie poradzimy sobie bez podjęcia rzetelnego przygotowania w małych grupach, składających się maksymalnie z dwunastu, optymalnie siedmiu osób plus formator. Prowadzący nie ma być jak nauczyciel czy wykładowca, ale jak starszy brat, starsza siostra w wierze, ktoś, kto nie przemawia, ale dzieli się wiarą. To jak wizyta studenta pierwszego roku w uczelnianej bibliotece. Taki student ma szczęście, jeśli starszy kolega wytłumaczy mu zasady i podpowie, co jest najważniejsze. Inaczej w takim molochu momentalnie człowiek się pogubi. Chodzi więc o wdrożenie w chrześcijaństwo. Katecheza szkolna, poza chlubnymi wyjątkami, najczęściej nie realizuje przede wszystkim dwóch rzeczy. Pierwszą jest budzenie i umacnianie wiary, drugą wiązanie z Kościołem. Dlatego tym większa jest wartość dobrego przygotowania do bierzmowania.

W kontekście doświadczania wiary i prawa wzrostu widać inną trudność: czas poświęcony na przygotowania rodzi w człowieku oczekiwanie, iż koniec oznacza zdobycie celu, osiągnięcie efektu. A tu znowu nie ma niczego namacalnego. Jesteśmy rozczarowani, nawet wiedząc o tym, że apostołowie musieli czekać na zesłanie Ducha Świętego, zanim mogli zacząć działać.

Owoce będą takie, jakie da Pan. Także starszych wiernych zaczyna cechować postawa, o której mówiłem: jesteśmy zniesmaczeni, bo nie takich plonów oczekiwaliśmy. Dzieje się to także w sercach tych, którzy przystępują do sakramentów i są zdegustowani, że żadna zmiana w nich się nie dokonuje. Musimy głęboko zrewidować swoje myślenie. Zwłaszcza u starszych duszpasterzy obserwuję problem niedowierzania Bożej Opatrzności.

Wielu z nas tak naprawdę jest deistami, a nie chrześcijanami. Bóg stanowi dla człowieka pewną abstrakcyjną rzeczywistość, utożsamiany jest z niedostępnym absolutem. To znaczy, że taki wierzący nie dotknął ani tajemnicy wcielenia, ani zmartwychwstania. Bóg jest blisko, jest z nami w Jezusie Chrystusie. Deizm naszej wiary objawia się w tym, że żyjemy tak, jakby Pana z nami nie było.

Więcej wiary w Boga! Wiary jako zawierzenia. Muszę zawierzyć Bogu owieczki, które staram się prowadzić i nie gnuśnieć, bo oczekiwałem, że „z tej grupy, teraz po moich naukach, to już wszyscy będą chodzić co niedziela do kościoła”. Tymczasem jest druga niedziela po bierzmowaniu i nikogo nie ma – więc ksiądz załamuje ręce i marudzi. Ileż było w naszym życiu takich zachowań, ileż razy wcale nie byliśmy tacy doskonali, jak dziś oczekujemy tego od innych…

Czym jest to zawierzenie, o którym Ksiądz Biskup mówi?

Nie zapomnę spotkania z młodymi małżonkami pod Lublinem, którzy po rekolekcjach zaprosili mnie do siebie. Pięcioro dzieci, rodzice po studiach prawniczych. Jest wieczór, rozmawiamy. Przychodzi najstarsza córka, Sara, już dziś zamężna i z dziećmi. Włącza się na chwilę do rozmowy, a potem mówi: „Przepraszam księdza, ale zabieram teraz rodziców na wspólną modlitwę”. Czy ja dobrze słyszę? Czegoś takiego jeszcze nie przeżyłem. Więc pytam, czy mogę się przyłączyć. „Tak, oczywiście”. Tadek, Ola, piątka dzieci, najmłodszy Jędrzej był jeszcze na rękach, i modlitwa. Ojciec rodziny przeczytał wszystkie czytania, które przypadały na tę niedzielę. Chwila ciszy, potem prośby, które zaczynała Ola jako matka, a dzieci dopowiadały od siebie własne, na koniec Ojcze nasz, pocałunek dzieci, krzyżyk na czole i do spania.

Czemu o tym wspominam? Bo Tadek przyznał mi się potem: „Wie ksiądz, nie wiem, czy się mylę, ale tak sobie myślę: czytam konsekwentnie wszystkie teksty biblijne, choć ja sam świętego Pawła nieraz całkiem nie rozumiem. Wiem, że dzieci też z tego muszą niewiele rozumieć, ale czytam, bo wiem, że Słowo Boże inaczej działa, nie tylko przez rozum, a poza tym mam nadzieję, że ten obraz naszej wspólnej modlitwy Bożym Słowem w nich zostanie. I jeśli nawet źle im się ułoży, nawet jeśli się pogubią – tak zresztą było z jednym synem – będą mieć wspomnienie naszej wspólnej modlitwy, będą mieć do czego się odnieść”. Ileż zawierzenia było w Tadeuszu! Takiej postawy musimy się nauczyć, tego nam, pasterzom, ale też wiernym, bardzo dziś potrzeba. Więcej zawierzenia Bogu, zwłaszcza co do wzrostu ziarna. My tylko siejmy, siejmy dobre ziarno, rzetelnie i uczciwie. I pamiętajmy: to nie my, lecz sam Bóg daje wzrost.

Nie możemy popadać w malkontenctwo, nie możemy pozwalać sobie na myślenie: „To się nie opłaci, to nie ma sensu”. Wtedy człowiek może zabrnąć w ślepy zaułek, bo żyjąc w przekonaniu, że nic się nie opłaci i nic nie ma sensu, pogrąża się w beznadziejności.

Wydaje się, że kategoria opłacalności zawsze w Kościele musi prowadzić do frustracji.

I to nie tylko w myśleniu o pieniądzach, ale zwłaszcza – o czym jestem głęboko przekonany – w myśleniu o duszpasterstwie. Ileż narzekań nasłucham się teraz w związku ze wspomnianym programem trzyletniej formacji do bierzmowania! Liczę jednak, że Bóg mi w tym pomoże. Słyszę nieraz: „To nic nie da”. Odpowiadam: „Wytrzymaj chociaż te trzy lata. Jeśli przez ten czas ich poprowadzisz w małej grupie, to efekt musi być inny niż wówczas, gdy miałeś całą klasę. Tylko pamiętaj, że teraz i treść, i sposób przekazywania są z twojej strony bardzo ważne. Człowiek przygotowujący się do bierzmowania nie jest jednostką do pouczania. Masz go wdrażać w wiarę, czyli dzielić się wiarą, wyjaśniać, tłumaczyć, dawać świadectwo”.

Sam pamiętam ze swojej przedszkolnej katechezy, jak katechetka wprowadzała nas do świątyni, zatrzymywaliśmy się przed tabernakulum i przez czterdzieści minut opowiadała nam o Eucharystii. Innym razem stawaliśmy pod kolejnymi stacjami Drogi Krzyżowej i mówiła nam o Jezusie. Taka nauka w człowieku zostaje, bo jest żywym opowiadaniem o wierze. A to całkiem inna forma przekazu niż suchy, bezosobowy wykład.

Jednak żeby dzielić się wiarą, trzeba pokory, poczucia, że tak naprawdę jestem tylko o krok dalej, że jestem w wierze nieco tylko starszy od tych ludzi, którzy są mi powierzeni. Jeśli będziemy tylko pouczać, to jedynie zrazimy do siebie ludzi. Tymczasem nie dość, że ich pouczamy, to robimy to jeszcze niezrozumiałym językiem. Kiedy widzę, że człowiek mnie nie rozumie, muszę szukać innych słów. W przypadku klasy szkolnej nie jest to takie proste, ale w sytuacji siedmiorga podopiecznych i wspólnego stołu już łatwiejsze. Podczas takiego spotkania możliwa jest mistagogia, czyli wprowadzanie, wdrażanie w misteria i wspólnotę życia chrześcijańskiego, w duchową rzeczywistość Kościoła, bo wtedy jesteśmy partnerami, braćmi i siostrami w wierze. To tak wyglądała pierwotna ewangelizacja: siedząc przy stole, chrześcijanin dzielił się tym, jak spotkał Jezusa, poznał, kim On jest, co wskutek tego spotkania zmieniło się w jego życiu.

Trwać przed panem

Wracam jednak uparcie do tego, że większość katolików ma zapewne poczucie, iż Jezusa nie spotkała. Przychodzi więc taki czas w życiu, kiedy wiara staje się religią, a następnie często religia zostaje utożsamiona z systemem moralnym. Jak wybrnąć z tego zaułka: uważam się za człowieka wierzącego, ale wiara oznacza dla mnie tylko wybór etyki życia? W ciągu dalszym tego rozumowania pojawia się wreszcie przekonanie, że zbawienie – tu powraca kategoria opłacalności – jest kwestią ekonomii: zbieram dobre uczynki, które są inwestycją w polisę na zbawienie.

To dziś rzeczywiście przestrzeń, w której mamy bardzo wiele do zrobienia. Ale nie panikujmy. Weźmy się do pracy, bo wiele spraw czeka, żeby je wyprostować. Trzeba zacząć od tego, że często błędnie rozumiemy chrześcijaństwo i zbawienie. Myślenie w kategoriach „coś za coś” jest niezwykle popularne i również ono stanowi wyraz naszego deizmu: Bóg urzęduje na wysokim niebie, by się więc do Niego wspiąć, drogę tę muszę wyłożyć dobrymi uczynkami. U podstaw leży błędne myślenie, że przed Bogiem się muszę wykazać, na Jego miłość zasłużyć – to napędza mój aktywizm, ale wcale nie wiąże mnie z Chrystusem. Przed Jezusem zaczynam przecież odgrywać, dobrze zresztą rozumianą, rolę, którą chcę sobie zasłużyć na zbawienie. Takie postrzeganie drogi do zbawienia sprawia, że zupełnie nie pojmuję, iż Bóg daje mi życie w darze i nie oczekuje ode mnie żadnej zasługi, bo jest Mu ona niepotrzebna. Bóg chce tylko, żebym przyjął Jego miłość.

To paradoks chrześcijaństwa, że jest ono o wiele łatwiejsze, niż nam się wydaje. Nie polega na musztrowaniu się, tylko na przyjęciu Boga. Benedykt XVI powtarzał z uporem myśl, którą czytamy już we Wprowadzeniu w chrześcijaństwo, a którą można sparafrazować tak: „Być chrześcijaninem to Boga wziąć, Bogiem żyć, Bogiem się dzielić”. Ta myśl jest mi tak bliska, że biorę ją za swoją i tymi słowami objaśniam wiarę. Jeżeli tego nie rozumie pasterz, formator czy katecheta, to rodzi się problem, który Ewangelia opisuje jako sytuację, w której ślepy prowadzi ślepego (por. Mt 15, 14). Odkąd przyjeżdżam do parafii jako biskup, to ludzie pilnują się bardziej, ale dawniej nieraz byłem świadkiem gorszących scen. Pewien misjonarz, wzięty kaznodzieja, na rekolekcjach tak przedstawiał chrześcijaństwo: „Róbcie dobre uczynki i się zbawicie”. Się zbawicie! Już w samym tym zaimku – się – widać rdzeń problemu. Skoro sam się zbawisz, to Bóg już nawet nie jest ci potrzebny. Dlatego ile razy tego typu myślenie zauważymy u siebie, tyle razy musimy uzmysłowić sobie, że jest nam potrzebna wtórna ewangelizacja. Dlatego uparcie powtarzam, że niejednokrotnie potrzeba dziś ewangelizacji pasterzy, prezbiterów, a nawet biskupów. Trzeba wrócić do abecadła i to abecadło trzeba rzetelnie przekazywać zwłaszcza w seminariach, żeby tego typu mentalność i mechanizmy narastające przez lata nie były już więcej powielane.

Dla chrześcijaństwa jest to dziś podstawowa sprawa, żeby nigdy nie głosić samozbawienia. Chrześcijaństwo nie jest autosoterią! Nie człowiek sam siebie, ale Bóg człowieka zbawia. Bóg nas zbawia, zbawia nas za darmo, bo wszystkich nas kocha!

Jeżeli pasterz nie poczuje tego do końca, to zaczyna być moralizatorem albo aktywistą. Tymczasem wielu z nas jest jakby żywcem wyjętych z dowcipu z epoki komunizmu. Na budowie trwa odbiór prac, komisja sprawdza efekty. Jeden z robotników goni z taczkami jak oszalały tam i z powrotem. Komisja patrzy. W końcu pytają robotnika: „Towarzyszu, pięknie pracujecie, ale dlaczego nic nie ładujecie?”. „A, wiecie, kierowniku, bo u nas normy tak napięte, że już nie ma jak załadować”. I mam wrażenie, że z nami jest nieraz podobnie. Tak intensywnie działamy, wielu wiernych, a zwłaszcza pasterze, że nie mamy kiedy naładować, żebyśmy nie byli próżni.

Są wprawdzie trzy główne funkcje posługiwania kapłańskiego: nauczanie, uświęcanie, prowadzenie, ale funkcją priorytetową dla kapłana jest modlitwa. Jego brewiarz jest jego pierwszą formą duszpasterzowania. To wtedy, na modlitwie, ksiądz „ładuje”. A jak nie załaduje, to nie będzie mógł dawać innym nic więcej, jak tylko siebie. Jakże bowiem ma dać Boga, jeśli sam Go najpierw nie wziął? I wówczas w ogóle nie jest pasterzem, może być, owszem, wspaniałym oratorem, ale niczego na retoryce nie zbuduje, bo nie mówi od Boga, w Jego imieniu i tego, co Boże. Mówi od siebie, a ma zwiastować Słowo Boże, które jest nośnikiem Bożego Ducha. Dlatego trzeba mieć czas na wypełnienie wnętrza Bożą łaską, Bożym Słowem, Bożym życiem i miłością. To jest ten najbardziej podstawowy wymiar chrześcijańskiej egzystencji, konieczny warunek rozwoju chrześcijańskiej tożsamości. Dlatego wszystko trzeba zaczynać od ugiętych kolan i od trwania przed Panem.

„Astare coram Te et Tibi ministrare”?

Tak właśnie: „Stać przed Tobą i Tobie służyć”. Wybrałem te słowa na swoje hasło biskupie zainspirowany nauczaniem Benedykta XVI. „Jeśli naprawdę chcę służyć Panu – wyjaśniał papież – muszę najpierw przed Nim trwać, by z Niego zaczerpnąć. Bez trwania przed Panem i czerpania z Niego moje chrześcijaństwo będzie jedynie jakąś formą humanizmu czy akcji charytatywnej, bez Bożego życia w sercu”. Trzeba więc chrześcijaństwo nie tylko dobrze zrozumieć, ale też dobrze przeżywać. To oznacza konieczność troski o żywą wiarę, drzwi serca stale otwarte dla Boga, czego szczególnie ważnym przejawem jest modlitwa. W niej trzeba widzieć zdrowy oddech wiary, który chroni wiarę przed deformacjami i obumieraniem.

Wiem oczywiście, jak ciężko jest dziś o modlitwę w życiu wiernych, także księży, a nawet biskupów. Rodzina, praca, obowiązki. Odkąd jestem biskupem, ludzie „wyrywają” mnie na każdym kroku, więc muszę bardzo pilnować dyscypliny modlitwy, wstawać coraz wcześniej, bo jeśli nie porozmawiam z Bogiem o świcie, nie odprawię porannej Mszy, to będę tak wyszarpany, że już nie pozbieram się w całość… Wierni mają do mnie święte prawo, biskup jest dla nich. Do końca dnia mogę więc nie mieć ani minuty dla siebie. Ale najpierw muszę „naładować” serce, żebym do ludzi nie pojechał z „pustą taczką”.

Pewien przeor opowiadał mi o trudnościach, jakie ma ze zgromadzeniem braci na wspólną modlitwę. Po bezskutecznych prośbach chodzi teraz od celi do celi, a mimo to niektórzy nadal mu odmawiają, bo „mają pilne sprawy, a pomodlić mogą się sami”.

Taka właśnie jest dziś największa bieda osób duchownych i konsekrowanych. To, co dla naszych poprzedników było oczywistością – że nie da się przeżyć dnia bez modlitwy – już oczywistością nie jest. Kiedy wzywam do ewangelizacji księży, właśnie to mam na myśli: musimy przywrócić modlitwie należne jej miejsce w naszym życiu. Tylko wtedy zbudzimy nasze serca z drzemki.

Mówi Ksiądz Biskup o budzeniu wiary – raz, że obudzić ją można, innym razem przeciwnie, że człowiek takiej mocy nie ma, a obudzić wiarę może tylko Bóg. Więc jak to jest?

Te słowa faktycznie wydają się sobie przeczyć. Zachodzi tu jednak podobieństwo do hasła „Kościół poza Kościołem”. Sprzeczności w rozumieniu pojęcia budzenia wiary ostatecznie więc nie ma. Dlaczego? Wiara sama w sobie – ponieważ, z jednej strony, bez łaski jej nie ma, ale jest też, z drugiej strony, zależna od woli jej przyjęcia przez człowieka – także jest wydarzeniem teandrycznym, Bosko-ludzkim. W związku z tym za jedno z piękniejszych określeń wiary uważam opisanie jej jako spotkania człowieka z Bogiem, a raczej – Boga z człowiekiem. Wiara jest komunią z Bogiem. U jej podstaw leży spotkanie z Bogiem żywym, które owocuje zażyłością, przylgnięciem do Boga, i daje głębszy ogląd życia.

Wewnętrznym źródłem – w tym sensie, że bez niego nie będzie wiary – jest Boża łaska. Ale trzeba też impulsu z zewnątrz. Bóg często działa poprzez ludzi. Dla mnie tym impulsem był mój tata i jego modlitwa. Bóg dał mi łaskę, ale to dzięki przykładowi klęczącego ojca mogłem ją odkryć. Charytologia, czyli nauka o łasce, mówi w tym kontekście o łasce zewnętrznej. Jest to rodzaj bodźca, który przychodzi do mnie spoza mnie, ale ze świata ludzkiego, a nie nadprzyrodzonego. W wielu momentach będzie to już związane z nawróceniem lub wewnętrzną przemianą. Przede wszystkim wiarę jako Bożą łaskę obecną już w człowieku budzić możemy w Kościele i w świecie przez osobiste świadectwo. Rodzajem bodźca może też być na przykład – to w życiu ludzi zwykle doświadczenie najmocniejsze, szeroko obecne w życiorysach świętych – mój własny głęboki upadek. Tak się sam we własnych oczach pogrążyłem, że podnosząc się z upadku, radykalnie zmieniłem życie. Człowiek miał o sobie wysokie mniemanie, myśląc, że wszedł na wyższy poziom wiary, aż tu nagle jakieś fiasko boleśnie zweryfikowało jego wrażenia.

Poziomy wiary

Czym jednak jest pojawiający się w słowach Księdza Biskupa „poziom wiary”? Czyżby wiarę można było stopniować?

Z pewnością istnieją różne poziomy wiary, ale nie odważę się na żadne ich stopniowanie. Wiara jest dynamiczna i podlega rozwojowi. Ten rozwój rządzi się swoimi prawami i wcale nie jest zależny choćby od przeżytych lat czy zgromadzonych doświadczeń. Wystarczy spojrzeć na Małą Tereskę od Dzieciątka Jezus, która mimo bardzo młodego wieku – zmarła mając dwadzieścia cztery lata – osiągnęła szczytowy poziom wiary, zostając Doktorem Kościoła. Myśląc o niej możemy właściwie tylko prosić: „Panie, daj i mnie łaskę aż takiej wiary!”.

Pewnym poziomem wiary jest choćby wspomniany już infantylizm, który nieraz leży na pograniczu myślenia magicznego. Innym poziomem jest wiara neofitów, radykalna, emocjonalna, nieustępliwa. Taka postawa zagraża nawet na pewien czas chrześcijańskiej tożsamości, gdyż jest nazbyt ciasna, zamknięta na dialog. Są też meandry wiary. Dojrzewa w tobie wiara, ale jednocześnie zaczynasz się gubić. Rozwój wiary nie jest przecież tylko wzrostem, lecz jest też obumieraniem. A więc gubisz się, mimo swej wiary, popadasz w humanitaryzm. Stawiasz na człowieka, lecz gubisz Boga. Jednak być chrześcijaninem to nie to samo co być filantropem – przyjacielem człowieka. Być chrześcijaninem to być teofilem – przyjacielem Boga. Poziom wiary, na którym jesteśmy przyjaciółmi Chrystusa, to już – jak mówi się na Śląsku – wyższa „sztufa”. Wyzwalam się coraz bardziej z tego, co moje, z mojego własnego myślenia, i coraz bardziej wchodzę w Jego jaźń, coraz intensywniej żyję Jego Słowem. Aż do tego poziomu, na którym co innego dyktuje mi moje myślenie, a co innego Jezus…

Bardzo nie chciałem iść na studia na Katolicki Uniwersytet Lubelski. Nie dlatego, żebym miał coś przeciwko miastu albo uczelni. Po prostu chciałem pozostać duszpasterzem. Byłem przez rok szczęśliwym wikarym w Zabrzu, spodziewałem się, że tam pozostanę jeszcze kilka lat, nabędę doświadczenia, a kiedyś sam zostanę proboszczem. I snułem sobie wspaniałą wizję duszpasterstwa: „Ach, czego to ja nie zrobię”. Aż pewnego dnia arcybiskup Alfons Nossol zamienił to wszystko w wióry w jednej małej chwili (i to w Dzień Dziecka!). Powiedział mi krótko, na temat i bez wstępów, że mam iść na KUL. Jeśli tak, to dobrze, uzgodniliśmy, „ale – zastrzegłem – dlatego, że ślubowałem posłuszeństwo i nie pozwolę sobie na to, by ów ślub złamać”. „Dobrze, zatem pójdziesz na filozofię”. Rzekłem: „Dwa nieszczęścia w jednym dniu, tego, księże biskupie, nie udźwignę”. Biskup: „To na co chciałbyś iść?”. „Może ksiądz biskup wymieni jakieś inne dyscypliny, a ja powiem »stop«”. Na szczęście już na drugim miejscu padła dogmatyka i tak zostało. Często do tego wspomnienia wracam, ku własnemu pouczeniu.

Pierwsze dwa lata na uczelni były dla mnie naprawdę ciężkie. Ukazał się wtedy w „Gościu Niedzielnym” artykuł pod tytułem W snach chodzę po Zabrzu. Działały wtedy już pierwsze ksera, więc poprosiłem o kopię, ale w powiększeniu, i powiesiłem sobie ją nad łóżkiem. Przyjechał biskup: „A to – pokazuje palcem na kserówkę – to co?”. Mówię: „A to jest stan mojej duszy”. „Przestań! To jest kompletna dziecinada! Obudź się. Nie wiesz, o co chodzi w kapłaństwie?”. To był pierwszy dzwonek – nie wiem, o co chodzi w kapłaństwie. I kto mi to mówi? Ten – zacząłem się wewnętrznie buntować – który mnie wziął z normalnych szeregów kapłaństwa, posłał na teologię, teraz mi mówi, że nie wiem, o co chodzi w kapłaństwie! Zmagałem się z tymi słowami bardzo.

Buzowały we mnie emocje, bo wcześniej umawiałem się z biskupem, że jeśli sprawnie obronię doktorat, to wrócę do diecezji, będę miał zajęcia w seminarium, ale też dostanę małą parafię. Niespodziewanie okazało się, że ojciec Zdzisław Kijas został odwołany z funkcji asystenta ojca profesora Celestyna Napiórkowskiego i powołany na ojca duchownego w swoim zgromadzeniu. Wtedy ojciec Napiórkowski zwrócił się do mnie z pytaniem, czy w tej sytuacji zechciałbym zostać jego asystentem. Mówię: „Naprawdę doceniam, że ojciec mnie zauważył, ale jestem już umówiony ze swoim biskupem, że po zrobieniu u ojca doktoratu wracam do normalnego kapłaństwa, w związku z czym nie interesuje mnie dalsza kariera naukowa”. Ojciec zagryzł zęby, nic nie powiedział, choć widać było, że jest mu wyraźnie przykro. Minął niedługi czas. Na uczelnię przyjechał biskup Nossol ze swoimi regularnymi wykładami. „Czyś ty – mówi – rozmawiał z ojcem Napiórkowskim?”. Odpowiadam lekko: „Księże biskupie, nie rozumiem pytania. Jakże miałbym nie rozmawiać z moim promotorem?”. Biskup spojrzał przed siebie, przymknął oczy i rzekł: „Ty dobrze wiesz, o co mi chodzi”. „No, wiem. Ale biskup też dobrze wie, jaka była moja odpowiedź”. „Owszem, ale chcę żebyś został w KUL. To ważne dla naszego Kościoła opolskiego i wielka szansa rozwoju dla ciebie”. „Ale – mówię – ksiądz biskup obiecał mi, że wrócę na parafię”. Koniec rozmowy.

Tego samego dnia wieczorem spotkaliśmy się na opłatku. Biskup sam mnie zaczepił: „Andrzeju, a znasz ty bajkę o łodzi?”. „Nie rozumiem” – mówię. „A co do twojej możliwości powrotu na parafię: łudź się, łudź…”. I już na poważnie biskup zwraca się do mnie: „Lepiej złóż tę sprawę pozostania w KUL Panu Jezusowi u żłóbka”. Nieco poirytowany odparłem: „Księże biskupie, Boże Dzieciątko ma ważniejsze sprawy na głowie”. Gdy po świętach biskup przyjechał na kolejne zajęcia, przez niemal godzinę chodziliśmy na mrozie po kulowskim dziedzińcu, rozmawiając o moim zostaniu na uniwersytecie. Byłem mocno zdesperowany i postawiłem sprawę jasno. Tak to wówczas widziałem, a dziś mówię o tym z zawstydzeniem: „Jeśli mam zostać – stwierdziłem – to tylko pod nakazem posłuszeństwa. Natomiast jeśli się tu pogubię i coś niedobrego stanie się z moim kapłaństwem, to będzie w tym udział księdza biskupa”.

W marcu od pani kierownik z dziekanatu dowiedziałem się, że zostałem asystentem ojca profesora Napiórkowskiego. Gdy poszedłem do profesora, usłyszałem: „Wobec twojego niezdecydowania sami musieliśmy zadecydować”. Widać biskup nie zraził się moją głupią wypowiedzią. I tak rozpoczął się kolejny rok wielkich zmagań. To był dla mnie naprawdę trudny czas. Przecież miałem wizję swojego kapłaństwa. I nic z tego. Ale pewnego dnia…

To było bardzo mocne przyjście Jezusa w moim życiu. Siedzę za biurkiem i kolejny raz użalam się, jaki to ciężki mój los. I nagle, jakby ktoś mówił mi do ucha, stojąc tuż przy mnie: „O co ci chodzi? Czy złamałem jakąś umowę? Dałem ci Moje kapłaństwo po to, żebyś realizował je tak, jak Ja chcę. To wcale nie jest twoje kapłaństwo, lecz Moje. Upominam się więc, żebyś realizował je tak, jak Ja tego chcę”. Boże! Oblał mnie zimny pot. To było światło na moje całe dalsze życie. Pod wpływem tego spotkania w jednym momencie wyzwoliłem się z fatalnego postrzegania łaski, którą otrzymałem. Zrozumiałem, że to faktycznie nie jest moje kapłaństwo, lecz kapłaństwo Chrystusowe, które ja w sobie tylko noszę. I Chrystus ma prawo tak je realizować we mnie i przeze mnie, jak sam zechce. I wróciła radość i pokój serca. Przez kilka tygodni niemal stale brzmiało w moim sercu Magnificat.

Opowiadam o tym, żeby pokazać, jak człowiek może się pogubić. Dziś widzę wyraźnie, że nie byłem wtedy przyjacielem Jezusa. Nie byłem w swojej wierze tym, który jak apostoł Jan skłania głowę, by słuchać bicia rytmu miłości serca Jezusowego. Jak mogłem ten poziom osiągnąć, skoro oddaliłem się od Pana i nie chciałem słyszeć tego, co miał mi do powiedzenia? To była z mojej strony głęboka niedojrzałość wiary, choć przecież wydawało mi się, że wszystko robiłem dla Jezusa i z myślą o Jezusie. Pytanie tylko: czy z Jezusem? Czy On tego chciał? Można też pytać dalej, mając na względzie współczesną myśl chrystologiczną: czy nie przesadzamy z akcentowaniem Jezusowego bycia dla, Jego proegzystencji, kosztem pamiętania o Jego byciu z nami, o tym, że jest naszym Emmanuelem? Okazuje się, że tylko żyjąc z Jezusem, można Mu służyć, być dla Jezusa.

Czy rozwój wiary jest związany na przykład z poszerzaniem swojej wiedzy? Przecież w jakiś sposób muszę kierować się w górę, wzwyż…

Rozwój wiary idzie w parze z pewną mądrością, która nie tyle bierze się z nas, ile przychodzi do nas z Bożego Słowa. Rozwój jest tu otwarciem i przyjęciem woli Boga co do nas. Święty Paweł wzywa: „Baczcie pilnie, jak postępujecie, nie jak niemądrzy, ale jak mądrzy. Wyzyskujcie chwilę sposobną, bo dni są złe. Nie bądźcie przeto nierozsądni, lecz usiłujcie zrozumieć, co jest wolą Pana (…). Dziękujcie zawsze za wszystko Bogu Ojcu w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa!” (Ef 5, 15-20). To bliski mi tekst, po który często sięgam. Wprawdzie nasze dni nie są złe w znaczeniu dosłownym, ale sens Pawłowych słów odnosi się do tego, iż przemijamy, czyli jesteśmy pielgrzymami. To elementarna świadomość dla wzrostu wiary.

Czy swoją doczesność przeżywam jako pielgrzym? Tylko wtedy wyzwalam się z tego, co materialne i doczesne, tylko wtedy nie jestem niczym uwiązany, ale wartościuję w życiu należycie to, co duchowe, co nadprzyrodzone i co od Boga jest mi dane. Niedojrzałość naszej wiary możemy zobaczyć właśnie dzięki temu wartościowaniu: co w ciągu dnia robię dla ciała, a co dla ducha? Zwykle rezultaty takiego zestawienia są zatrważające. Najpierw więc muszę znaleźć wewnętrzną równowagę, by móc usłyszeć melodię Bożej miłości i zrozumieć, co jest wolą Pana. Wola ta jest często bardzo trudna do przyjęcia, ale właśnie posłuszeństwo Bogu stanowi następny poziom mojej wiary: nie staram się już żyć po swojemu, ale tak, jak Bóg chce, bym żył.

Jeszcze wyższy poziom wiary obrazuje Pawłowe trudne wezwanie z tego samego Listu: „Nie upijajcie się winem, bo to jest [przyczyną] rozwiązłości, ale napełniajcie się Duchem” (Ef 5, 18). Napełniaj się Duchem, by twoja więź z Jezusem się zacieśniała. Owo napełnianie się Duchem to branie z tego, co On sam nam daje, a daje Słowo, sakramenty, charyzmaty. Apostoł stawia sprawę na ostrzu noża: „Kto nie ma Ducha Chrystusowego, ten do Niego nie należy” (Rz 8, 9). Dopiero więc na tym poziomie kształtowania życia wiarą staję się autentycznym chrześcijaninem. Wtedy mogę sięgać wysoko, zgodnie z wezwaniem: „Dziękujcie zawsze i za wszystko Bogu Ojcu” (Ef 5, 20). To już jest poziom pełnego zawierzenia, poziom Chrystusowego: „Ojcze, w ręce Twoje powierzam ducha mojego” (Łk 23, 46), poziom: „Przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią” (Łk 23, 34).

Wiara jest drogą podobną do tej, którą przebyli uczniowie wędrujący z Jerozolimy do Emaus po ukrzyżowaniu Jezusa. Ta scena symbolizuje los wszystkich uczniów Pańskich. Przyłączając się do Jezusa, najpierw postrzegają Go oni w sposób bardzo ograniczony: „Chyba będzie to prorok, może nawet mocny jak Eliasz…” (por. Mk 8, 28). Później Chrystus zabierze ich pod Cezareę Filipową i zapyta, czy wiedzą, kim jest. Piotr odpowie: „Ty jesteś Mesjasz, syn Boga żywego” (Mt 16, 16). I Jezus zaznacza, że ta odpowiedź nie wyszła od apostoła, ale została mu dana przez Boga. Wczujmy się w tę sytuację: apostoł będący tuż przy Chrystusie dopiero za sprawą danej przez Boga łaski może dostrzec w Jezusie Syna Bożego! Przecież apostołowie chcieliby w to wierzyć, ale jednak nie dowierzają, aż po Tomaszowe niedowiarstwo. A ileż jest w nich niedojrzałości, ile przemądrzałości w wierze spod znaku postawy „ja wiem lepiej”, kiedy na zapowiedź męki krzyżowej dufnie zapewniają: „Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie”. To po tych słowach Piotr usłyszał wstrząsające zdanie, które każdego ścięłoby z nóg: „Idź precz szatanie, bo jesteś mi zawadą” (Mt 16, 22. 23). Również apostołowie musieli więc zobaczyć Jezusa oczyma wiary. Do tego zaś konieczna jest łaska.

Wiara jest więc drogą, która ma swoje zakręty. Nie tylko pnie się w górę, lecz również opada w dół. Niekiedy aż tak nisko, że możemy stać się Jezusowi przeszkodą. Przecież zanim Piotr stał się Skałą, Opoką, był Piotrusiem Panem. Jakże się lubował we wzniosłych zapewnieniach, jakiż był przemądrzały i pewny swej wiary, gdy zaklinał się, że każdy zdradzi Jezusa, tylko nie on. Swój upadek przeżył dlatego bardzo boleśnie i wtedy narodził się Piotr. Nie kiedy deklarował wielkie rzeczy, ale kiedy gorzko zapłakał. Jego serce otworzyło się na poziom wiary jak u dziecka: „Panie, wszystko, co po swojemu budowałem, legło w gruzach, teraz Ty mnie, Panie, buduj”. Od tego czasu już wiedział, co jest jego siłą. Odkąd nosił Jezusa w swym sercu, czuł i dawał świadectwo, że Jezus, i tylko On, jest jego mocą.

Człowiek wierzący ma tu jednak ogromny problem. Chce przyjąć wolę Bożą, ale nie potrafi jej rozeznać. Bo przecież w jaki pewny sposób odczytywać Boże plany?

Nigdy nie mamy pewności, co jest wolą Pana, bo jej rozeznawanie faktycznie jest trudne. Najważniejsze są dwa elementy: słuchanie Pana i konsekwentne podążanie przez życie w postawie zawierzenia Mu.

Klasycznym przypadkiem pogubienia się jest Judasz. To uczeń, który zaprojektował dla swojego Mistrza inny finał. Chciał Go obwołać królem. Tak się na tym skupił, że przestał słuchać Jezusa. „Przecież miało być inaczej” – myślał rozgoryczony Judasz. To odwieczny problem: za mało i za słabo słuchamy Pana. Do tego, zwłaszcza w młodym pokoleniu, wyraźnie widać trudność w podejmowaniu wiążących decyzji. Brakuje w ludziach zawierzenia, że jak podejmą jakąś decyzję, to jest z nimi Bóg.

Jestem przekonany, że Bóg nas tak kocha i jest dla nas tak dobry, że czasem nawet gdy wybierzemy nie tę drogę, którą On nam wyznaczył, to wcale nas na niej nie zostawia. Zmienia wcześniejszy projekt i pozwala nam realizować się na tej innej drodze. I wspiera nas w tym! Bóg jest wielkoduszny dla człowieka. Zrezygnował z Saula, który zignorował polecenie Jahwe dotyczące Amalekity, i namaścił Dawida. Zrezygnował z Saula jako króla, ale nie jako człowieka. Dowodem jest to, co słyszy on w spotkaniu z duchem Samuela: że „jutro znajdzie się razem z nim”. A skoro ma być z tak wielkim sędzią, to przecież nie z dala od Boga (por. 1 Sm 28,15-19).

Boimy się dziś określić kierunek, w jakim chcemy w życiu podążać. To pokazuje niedostatek naszej wiary – nie przyjmujemy za prawdę tego, że Bóg jest Emmanuelem, czyli Bogiem z nami, na dobre i na złe. Jeżeli tym żyję, to decyzje podejmuję na modlitwie: „Panie, szukam Twej woli, mów do mnie”. Ileż razy jako biskup mam ten problem. Co dnia! I ile razy jest tak, że mogę źle rozeznać. Powiem więcej: już się przekonałem, że w jednym czy drugim przypadku rozeznałem niewłaściwie. Osobną kwestią jest to, że to ludzie mogą cię wprowadzić w błąd, jeden może kłamać o drugim, mam więc wtedy fałszywe przesłanki. Nasze pokoleniowe problemy – to, że jesteśmy pełni lęków co do decyzji dotyczących przyszłości – wynoszone są z domu. Bo w domu brakuje nieraz poczucia bezpieczeństwa.

Ale nie umiemy słuchać Boga, bo słuchanie oznacza trwanie przed Panem. A my uciekamy od modlitwy. Przeraża nas nawet cisza. Ciągle mamy coś na uszach, ciągle coś nam gra. Tymczasem Bóg przemawia w ciszy i musimy o nią zadbać, o chwilę wyciszenia. Dla zdrowia duchowego pół godziny dziennie to minimum. Bez tego czasu nie ma raczej szans na to, by Pana usłyszeć. Przywołany sędzia Samuel słyszał, jak Bóg wzywał go po imieniu, bo był wyciszony. Tak jak do Eliasza, Pan przychodzi nie w gwałtownym huraganie czy trzęsieniu ziemi, lecz w łagodnym powiewie powietrza. Jeśli te biblijne przekazy traktujemy poważnie i według nich postępujemy, to łatwiej nam usłyszeć głos Boga i rozeznać Jego wolę. Przecież Bóg wcale nie zamilkł, tylko mniej spośród nas Go słyszy, bo Bóg nawet nie próbuje mówić tam, gdzie hałas i rozgardiasz.

A Ksiądz Biskup ile ma czasu na modlitwę?

Żeby móc się modlić, muszę wstawać o 5.30. Dwie godziny spędzam na jutrzni, godzinie czytań i liturgii. Taki początek jest dla mnie nieodzowny, żeby cały dzień się nie zachwiał. Bo już potem brewiarz nieraz przychodzi mi odmawiać w samochodzie. Mówi się o nim officium, czyli obowiązek, lecz jest to duchowy pokarm. Wiem, że dzięki niemu nie będę zaraz głodny i będę miał czym nakarmić innych. Staram się także w południe mieć czas na modlitwę; kiedy tylko mogę, odmawiam modlitwę Anioł Pański. Ale bywają takie dni, że mam w dzień nie więcej niż pięć minut na westchnienie do Pana.

Pamiętam, jak pewien samorządowiec zwrócił się do mnie: „Myślałem, że na tych wszystkich opłatkach będzie ksiądz biskup mówić to samo, a tu za każdym razem słyszę co innego”. „Bo ja nie mówię od siebie – odpowiadam. – Mówię to, co sam wcześniej usłyszałem w Bożym Słowie podczas porannej modlitwy. I tym się z wami dzielę. To jest przewaga mojej sytuacji nad położeniem polityka, że mam Słowo od Pana i nie muszę niczego wymyślać, muszę się tylko nim dzielić”. Gdybym nie słuchał Boga rano, to co miałbym w ciągu dnia dla ludzi? Gotowe mowy okolicznościowe?

Wychodząc do ambonki, proszę Boga w modlitwie: „Teraz Ty, Panie, mów przeze mnie”. I czasem tok wypowiedzi idzie tak, że ku mojemu zdumieniu myśl jest całkiem inna od tej, którą wcześniej przygotowałem. Niedawno na przykład wszystko oparło się na ostatnim słowie witającego mnie w parafii proboszcza. Podjąłem to zdanie i mówiłem zupełnie inaczej, niż to miałem w planie. Bywa, że wieczorem, po powrocie do domu, wracam do słów, które wypowiadałem na ambonie, i poddaję je refleksji, zastanawiając się, co nimi powiedział do mnie Pan. Co mówił do mnie przeze mnie.

Powszechnym doświadczeniem człowieka jest zwykle znużenie modlitwą, poczucie jej jałowości. Czy bywa to udziałem Księdza Biskupa?

Owszem, takie znużenie nie jest łatwym doświadczeniem. Zniechęcenie czasem trwa miesiącami. Pierwsza zasada – trzeba wytrwać. Choć nieraz to trwanie bardzo boli. Wychodzisz z modlitwy przygnębiony, bo tak bardzo chciałeś usłyszeć głos Pana, tak chciałeś się skupić, a trzeci raz odmawiasz psalm w brewiarzu, lecz myśl ucieka, bo jesteś całkiem rozbity…

Jednak ze skupieniem człowiek, o ile się zaprze, ostatecznie może sobie sam poradzić. Ale z oschłością w modlitwie nieraz poradzić sobie nie sposób. Bogu dziękuję, że noc ciemna nie stała się dotąd moim udziałem. Proszę też Pana, żeby oszczędził mi tego doświadczenia. A jeśli będzie jednak dla mnie konieczne przejść przez noc ciemną, to już teraz proszę Go o łaskę wytrwania.

Na pewno oschłość w modlitwie i noc ciemna są chwilami, gdy nasza wiara – chociaż dzieje się to w bólach – jest podnoszona przez Boga na wyższy poziom. Takie próby mają w sobie coś z Jezusowej agonii, najgłębszego zmagania się z Bożą wolą. Wyraża to pierwsze pytanie retoryczne Psalmu 22: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”. Wiemy, że akurat sama ta modlitwa jest pełna ufności. Psalmista wychodzi od tego pytania, by później opowiedzieć, jak musiał odkryć, że Bóg wcale go nie zostawił. Nieraz zbyt pospiesznie interpretujemy słowa Jezusa na krzyżu: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?” jako słowa solidarności z człowiekiem. Miałby tu Chrystus przeżywać, tak jak my tego nieraz doświadczamy, opuszczenie przez Boga. Wczytajmy się jednak uważnie w słowa Psalmu 22. Przecież to są słowa zawierzenia w próbie. Psalmista stawia je jako pytanie i odpowiada: „Nie, Ty mnie Boże nie opuściłeś, choć wszyscy ode mnie odeszli, wszyscy się odwrócili, ale Ty jesteś przy mnie”.

Wskutek prób, na jakie Bóg nas wystawia, rośnie w nas zawierzenie. To twarda, trudna, ale Boża łaska.

Czy więc Jezus miał poczucie, że na krzyżu Bóg Go opuścił, czy nie? Bo jeśli nie, to jak miał poznać „wszystko, co ludzkie”? To cóż nam ze współcierpienia z Nim?

Odpowiedź wymaga właściwego rozumienia teandrycznej podmiotowości Jezusa (jedna Osoba, dwie natury), aby nie dokonywać rozróżnienia, że jako człowiek Jezus czuł się opuszczony przez Ojca, ale jako Bóg nie. Jezus, będąc Bogiem i człowiekiem, zarazem przeżywał to, co my, jak i jednocześnie doświadczał tego, co nam nie jest dane. Rzecz jasna takie spojrzenie bynajmniej niczego nie ułatwia. Proszę tylko spróbować dotknąć wyobraźnią, jak niezwykłe musiało to być przeżycie: równoczesne poczucie opuszczenia i przeświadczenie, że Bóg jest z Nim.

Tym, co musimy w sobie budzić, jest takie właśnie przeświadczenie, że nawet gdy toczy nas cierpienie, a na modlitwie doświadczamy oschłości, to mimo wszystko Pan jest z nami. Upomniał się o to w pewnym sensie święty Tomasz Apostoł i trzeba mu być za to naprawdę wdzięcznym. Upomniał się i usłyszał: „Nie bądź niedowiarkiem. Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli” (J 20, 29). Wskutek tej Tomaszowej prowokacji Jezus wypowiedział jakże ważne dla nas błogosławieństwo – bo przecież taka jest nasza codzienność: nie widzimy, lecz chcemy i staramy się wierzyć.

Pasja, pascha, krzyż

Określił Ksiądz Biskup wiarę jako drogę i przywołał obraz uczniów idących do Emaus. Ich problem ma polegać na tym, że odchodzą od Jezusa, gdyż Ten po śmierci krzyżowej pozostaje dla nich martwy. Kogo dziś głosimy jako chrześcijanie: Boga umarłego czy Boga żywego? Czy nie przeakcentowaliśmy elementu pasyjnego w stosunku do paschalnego? Arcybiskup Nossol mówi, że na Golgotę wyjść trzeba, ale na Golgocie się nie mieszka. Ksiądz Józef Tischner pisał z kolei, że są i tacy wierzący, którzy do tego stopnia rozmiłowali się w cierpieniu, że w dniu zbawienia nie chcą zejść z krzyża.