Syrena z zatoki czarnej konchy - Monique Roffey - ebook + audiobook + książka

Syrena z zatoki czarnej konchy ebook i audiobook

Roffey Monique

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zdobywczyni Costa Book Award to powieść niezwykła, delikatna i brutalna zarazem. To afirmacja kobiecej mocy i niedoskonałości. A choć wkraczamy w świat wierzeń, fabule daleko do bajkowości.

Rybak Dawid wypływa w morze i spotyka królową głębin, syrenę, wygnaną wieki temu z wioski przez zazdrosne kobiety. Jest nią zachwycony, lecz szanuje niezależność istoty.

Gdy podczas zawodów rybackich staje się ona niezwykłym trofeum, podniecony tłum wiesza ją na haku, wystawia na widok w lokalnym miasteczku i publicznie poniża. Mężczyźni zarazem jej pragną i nienawidzą się za słabość, którą w nich wzbudza.

Wiedziony uczuciem Dawid porywa i ukrywa syrenę. Nadaje jej imię i pielęgnuje ją, licząc na wzajemność. Lecz ludzie z wioski, rozjuszeni zuchwałą kradzieżą zdobyczy, są żądni zemsty. Czy rybak zdoła ochronić ją i siebie?

Zazdrość, jak miłość, ma siłę huraganu, lecz wolniej się wypala.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 260

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 30 min

Oceny
3,5 (10 ocen)
2
2
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PaulinaB_96

Całkiem niezła

Jeśli pominiemy lekko chaotyczny styl pisania, przez który czasami się gubiłam, to książka jest całkiem niezła. Nie jest to możne wybitne, ale jest nawet spoko.
10
missjustyna

Z braku laku…

Doczytałam do końca, ale bardzo to było męczące. Wydumana historia, płaskie, jednowymiarowe postaci, które zachowują się w totalnie przewidywalny sposób i poza może jednym wyjątkiem są albo dobre, albo złe. Szkoda czasu.
11
viollaesz

Całkiem niezła

historia jak bezduszny człowiek gotow jest zniszczyć coś jedynego w swoim rodzaju
00
Yanadis
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Niby romans z wątkami ponadnaturalnymi, ale pod tą lekkością kryje się piękna i uniwersalna opowieść o relacji z naturą i drugim człowiekiem. Cudownie bezpretensjonalny styl autorki.
00

Popularność




Wprowadzenie

Poprzed­niego dnia [ósmego stycz­nia 1493 roku], gdy admi­rał udał się do Rio del Oro [na Haiti], oznaj­mił, że bar­dzo wyraź­nie widział trzy syreny, które wyło­niły się z morza. Nie są tak uro­dziwe, jak się o nich mówi, ponie­waż ich twa­rze mają nieco męskie rysy. Admi­rał powiada, że kiedy indziej widział kilka z nich u wybrzeży Gwi­nei, gdzie można spo­tkać mane­qu­eta.

Nie­znane jej łzy; nie pła­kała.

Obce jej stroje; obyła się bez nich.

Dźgali ją nie­do­pał­kami, przy­pa­lo­nymi kor­kami,

z recho­tem toczyli po pod­ło­dze tawerny.

Pablo Neruda, Bajka o syre­nie i opo­jach

Rozdział 1. Prostota

1

Pro­stota

Dredy Davida Bap­ti­ste’a są siwe, a jego pomarsz­czone ciało przy­wo­dzi na myśl twarde czarne gałązki kora­lowca. A jed­nak w St Con­stance na­dal znaj­dzie się garstka ludzi, któ­rzy pamię­tają go jako mło­dzieńca. W ich pamięci cią­gle żywy jest też jego udział w wyda­rze­niach roku 1976, kiedy tamci biali z Flo­rydy przy­pły­nęli łowić mar­liny, a tym­cza­sem wycią­gnęli z morza syrenę. Zda­rzyło się to w kwiet­niu, gdy żół­wie skó­rza­ste zaczęły migro­wać. Niektó­rzy mówili, że przy­była z nimi. Inni utrzy­my­wali, że widy­wali ją już wcze­śniej; to byli ci, któ­rzy wypły­wali na połów daleko. Więk­szość ludzi zga­dzała się w każ­dym razie, że ni­gdy by jej nie zła­pano, gdyby nie bez­tro­skie postę­po­wa­nie tych dwojga.

Wcze­snym ran­kiem wody wokół Czar­nej Kon­chy są takie przy­jemne. David Bap­ti­ste czę­sto wypły­wał jak naj­wcze­śniej, żeby wyprze­dzić innych ryba­ków w wyścigu po dobrą zdo­bycz: makrele kró­lew­skie czy lucjany pur­pu­rowe. Zmie­rzał ku poszar­pa­nym ska­łom, odda­lo­nym mniej wię­cej o milę od Zatoki Mor­der­czej. Towa­rzy­stwa przy szy­ko­wa­niu żyłek dotrzy­my­wały mu zwy­cza­jowo te same rze­czy: naj­lep­sza miej­scowa gan­dzia i gitara – sfa­ty­go­wany sta­roć, pre­zent od kuzyna, Mil­szego Kraju. Muzy­ko­wa­nie nie szło mu za dobrze. Rzu­cał kotwicę w pobliżu skał, unie­ru­cha­miał ster, przy­pa­lał skręta i brzdą­kał na gita­rze. Tym­cza­sem na hory­zon­cie poja­wiała się biała, roz­ja­rzona tar­cza. Parła w górę, powo­lutku rosła, brała we wła­da­nie sre­brzy­sto-błę­kitne niebo.

David trą­cał struny i nucił pod nosem, gdy jej oble­piona pąklami i wodo­ro­stami głowa po raz pierw­szy wychy­nęła ponad gładką, szarą taflę morza. Skry­wany pod nią jaskrawy tur­kus wód wciąż drze­mał. Syrena poja­wiła się ot tak i obser­wo­wała go przez jakiś czas, aż rozej­rzał się i ją dostrzegł.

– Matko Boża prze­naj­święt­sza! – wykrzyk­nął.

Dała nurka w głę­binę. Migiem odło­żył gitarę i wpa­trzył się w odmęty. Świa­tło było jesz­cze słabe. Potarł oczy, jakby chciał zmu­sić je do lep­szego widze­nia.

– Aaaj! – Jego głos poniósł się nad wodą. – Dou dou! Chodź! Mami Wata, matko wody! Chodź, no chodź!

Przy­ci­snął dłoń do serca, które tłu­kło się w piersi jak osza­lałe. Pra­gnie­nie, lęk i zachwyt spra­wiły, że żołą­dek zaci­snął się jak pięść. David był pewien tego, co zoba­czył. To była kobieta. Dokład­nie tam, w wodzie. Czer­wo­no­skóra kobieta, nie czarna, nie Afry­kanka. Ani żółta, to nie była Chinka ani jakaś zło­to­włosa z Amster­damu. Nie­bie­ska też nie; nie była nie­bie­skawa jak jakaś ryba. Czer­wona. Ta kobieta była czer­wona jak Indianka. A w każ­dym razie czer­wona była górna połowa jej ciała. Doj­rzał ramiona, głowę, piersi i dłu­gie czarne włosy niczym liny ople­cione poro­stami, upstrzone ukwia­łami i musz­lami. Mor­ska kobieta. Przez chwilę wpa­try­wał się w miej­sce, w któ­rym się uka­zała. Uważ­nie przyj­rzał się skrę­towi. Może tego ranka tra­fił mu się naprawdę mocny towar? Zadrżał i wbił wzrok w mor­ską toń, cze­ka­jąc, żeby się znów wynu­rzyła.

– Wra­caj! – zawo­łał ku sza­rej głę­bi­nie.

Syrena trzy­mała głowę wysoko ponad falami, zauwa­żył szcze­gólny wyraz jej twa­rzy, jakby mu się przy­glą­dała.

Cze­kał.

Nic się jed­nak nie wyda­rzyło. Nie tego dnia. Przy­siadł w piro­dze i – nie wie­dzieć czemu – zapła­kał nagle za matką. Za Lavi­nią Bap­ti­ste, dobrą mamą, wio­skową dostar­czy­cielką chleba, zmarłą nie­spełna dwa lata wcze­śniej. Póź­niej łamał sobie nad tym głowę i przy­wo­ły­wał wszyst­kie opo­wie­ści, jakie sły­szał od dzie­ciń­stwa, histo­rie o pół­ludz­kich mor­skich stwo­rze­niach. Tyle że one mówiły o try­to­nach. Legenda Czar­nej Kon­chy opo­wia­dała o try­to­nach żyją­cych w głę­bi­nach mor­skich i przy­by­wa­ją­cych co jakich czas na ląd, by spół­ko­wać z pan­nami rzecz­nymi. To były stare opo­wiastki z cza­sów kolo­nial­nych. Starsi rybacy lubili sobie poga­dać w nad­mor­skiej knaj­pie u Ce-Ce. Gdy prze­sa­dzili z rumem i mari­hu­aną, zda­rzało im się zasie­dzieć do późna. Try­tony z Czar­nej Kon­chy żyły tylko w ich opo­wie­ściach.

Był kwie­cień, czas migra­cji żółwi skó­rza­stych na połu­dnie, do wód Czar­nej Kon­chy; pora sucha, czas drzew poui eks­plo­du­ją­cych niczym bomby siar­kowe różem i żół­cią na wzgó­rzach, począ­tek roz­kwitu całej tej krzy­kli­wej wymyśl­no­ści. Od chwili, gdy czer­wo­no­skóra kobieta uka­zała się mu i znik­nęła, jakby się z nim dro­czyła, David pra­gnął zoba­czyć ją znowu. Słodko–gorzka melan­cho­lia była niczym deli­katna piesz­czota dla duszy. To nie miało nic wspól­nego z tym, co palił. Tam­tego dnia zapło­nęło w nim coś, o czym do tej pory nie miał poję­cia. Poczuł prze­szy­wa­jący ból pod żebrami, cios wymie­rzony pro­sto w splot sło­neczny.

– Wra­cajże – powie­dział cichutko i miękko, gdy łzy po matce obe­schły, a skóra na twa­rzy ścią­gnęła się od soli.

Coś się wyda­rzyło. Wyło­niła się z fal, wybrała jego, skrom­nego rybaka.

– Wróćże, dou dou – bła­gał jesz­cze łagod­niej, jakby chciał ją przy­wa­bić. Tafla wody pozo­stała jed­nak nie­zmą­cona.

Następ­nego ranka David udał się w dokład­nie to samo miej­sce przy poszar­pa­nych ska­łach w pobliżu Zatoki Mor­der­czej. Cze­kał kilka godzin i niczego nie dostrzegł. Nie palił. Kolej­nego dnia to samo. Przez cztery dni wypra­wiał się pirogą do tych skał. Wyłą­czał sil­nik, rzu­cał kotwicę i cze­kał. Nie powie­dział nikomu, co widział. Omi­jał przy­by­tek Ce-Ce, jego dobro­dusz­nej, gada­tli­wej ciotki. Stro­nił od kuzy­nów, swo­ich przy­ja­ciół z St Con­stance. Wra­cał na wzgó­rze, do domku, który zbu­do­wał wła­snymi rękami. Tę oto­czoną bana­now­cami sie­dzibę dzie­lił z kun­del­kiem Harveyem. Odczu­wał napię­cie. Kładł się szybko, by wcze­śnie wstać. Musiał znowu zoba­czyć syrenę, żeby się upew­nić, że z jego wzro­kiem było wszystko w porządku. Potrze­bo­wał uga­sić żar w sercu, uspo­koić roze­dr­gane nerwy. Ni­gdy wcze­śniej tak się nie czuł, a już z pew­no­ścią nie z powodu jakiejś śmier­tel­niczki.

A potem, pią­tego dnia około szó­stej, gdy brzdą­kał na gita­rze i nucił pod nosem jeden z hym­nów, syrena uka­zała mu się ponow­nie.

Tym razem ude­rzyła w wodę dło­nią i zaskrze­czała jak ptak. David pod­niósł wzrok i nawet tak bar­dzo się nie wystra­szył, cho­ciaż ści­snął mu się żołą­dek i zamarło każde włó­kienko jego ciała. W cał­ko­wi­tym bez­ru­chu obser­wo­wał ją dobrą chwilę. Spo­koj­niutko dry­fo­wała przy bak­bur­cie, jak zwy­czajna kobieta na tra­twie, tyle że bez tra­twy. Miała dłu­gie, czarne włosy. Przy­glą­dała mu się podejrz­li­wie ogrom­nymi, błysz­czą­cymi oczami. Prze­krzy­wiła głowę i David dopiero wtedy pojął, że syrena patrzy na gitarę. Powoli, żeby znowu mu nie znik­nęła, pod­niósł instru­ment, zabrzdą­kał i zaczął cicho nucić. Została. Uno­siła się obok, obser­wu­jąc go i mącąc wodę powol­nymi ruchami ramion i masyw­nego ogona.

Przy­wio­dła ją do niego melo­dia, nie war­kot sil­nika, cho­ciaż i ten nie był jej obcy. Zwa­biła ją magia muzyki, pieśń, która żyje w każ­dej ziem­skiej isto­cie, syren nie wyłą­cza­jąc. Od dawna już nie sły­szała muzyki, może od tysiąca lat; nie umiała się oprzeć tym dźwię­kom, powo­lutku i z wielką cie­ka­wo­ścią wypły­nęła więc na powierzch­nię.

Tam­tego ranka David grał dla niej deli­katne hymny, któ­rych nauczył się jako chło­piec, by sła­wić Boga. Śpie­wał jej pie­śni kościelne, od któ­rych łzy napły­wały mu do oczu. I tak trwali pod­czas tego dru­giego spo­tka­nia, roz­dzie­leni tylko wąskim pasem wody i wpa­trzeni w sie­bie: młody rybak z Czar­nej Kon­chy, z zaszklo­nymi oczami i starą gitarą, i syrena, którą prądy przy­nio­sły z wód kubań­skich, gdzie miej­scowa lud­ność nadała jej nie­gdyś imię Aycayia.

Zni­kam pew­nej nocy w wiel­kim sztor­mie

dawno, dawno temu

Wyspa, na któ­rej kie­dyś żyli Taino­wie

i ludy przed Tainami

Na pół­nocy w tej moza­ice wysp i na zacho­dzie

Pamię­tam wyspę

w kształ­cie jasz­czurki

Widzia­łam morze

jego chwałę

jego wła­dzę

moc jego kró­le­stwa

Pły­wa­łam w jego gnie­wie

jego cier­pie­niu

Pły­wa­łam po jego aksa­mit­nym dnie

wśród kora­low­ców

w pod­wod­nych mia­stach

pod wyspami

Pły­wa­łam w płyt­kich przy­brzeż­nych falach

widzia­łam dzie­cięce zabawy

Pły­wa­łam z powol­nymi sta­lo­wymi łodziami

Prze­pły­nę­łam cały archi­pe­lag

Pły­wa­łam z wiel­kim sta­dem del­fi­nów

z ławicą ryb

roz­mia­rów istoty ludz­kiej

Nur­ko­wa­łam w głąb ścian oce­anu

Jako kobieta umar­ła­bym szybko

Czter­dzie­ści cyklów? Mąż i dzieci

lądowe życie, życie od naro­dzin do śmierci

A ja prze­ży­łam ponad tysiąc cyklów

w głę­bi­nach oce­anu

Nie byłam sama z moją klą­twą

dosię­gła też sta­rej kobiety

ona także znik­nęła tej samej nocy

dawno, dawno temu, tak dawno, że nie pamię­tam kiedy

ale pamię­tam, że wezwano hura­gan

by zabrał mnie daleko

by uwię­ził moje nogi w ogo­nie

Dzien­nik Davida Bap­ti­ste’a, marzec 2015

Widok pierw­szych żółwi skó­rza­stych zawsze mnie raduje. Wiem, że ona, moja syrena, pojawi się wkrótce rów­nie szczę­śliwa, żeby mnie powi­tać. Wyglą­da­łem jej co wie­czór od kwiet­nia. Zawsze wie­działa, gdzie mnie zna­leźć: przy poszar­pa­nych ska­łach, milę od Zatoki Mor­der­czej, gdzie­śmy się pierw­szy raz ujrzeli. To na­dal odludne miej­sce, nawet teraz, bo w morzu jest coraz mniej ryb. Wyglą­dam Aycayii już ponad połowę życia. Od tam­tych dni w zamierz­chłej prze­szło­ści prze­wija się przez nie wiele kobiet – przy­ja­ciółki, matki dzie­ciom, kochanki – ale żadna nie jest jak ona.

Ona to co innego.

Stary już ze mnie czło­wiek i scho­ro­wany; nie­wiele się ruszam, robota jest dla mnie za ciężka, nie wypłynę w morze, spi­szę więc moją histo­rię. Usiądę, wypiję szkla­neczkę czy dwie rumu, uto­pię w nim smutki, uto­pię w tej butelce to moje cho­lerne serce. Po hura­ga­nie Roza­munda wszystko się zmie­niło, oj tak. Zwiało wszy­ściutko. A potem, po roku od naszego spo­tka­nia, wraca, tak!

Panna Rain uczy ją słów, w cza­sie kiedy jest u mnie, gdy owego nie­szczę­snego dnia wycią­gają ją z morza. Sama znała język i uży­wała nie­któ­rych słów, gdy­śmy współ­żyli. To jed­nak był pra­stary język i nie pamię­tała go zbyt dobrze. Nie mówiła nim od tak dawna. Pod­czas naszego wspól­nego życia uczy­li­śmy się nazw wszyst­kich ryb, ja i ona, z tam­tej ency­klo­pe­dii, która nale­żała do panny Rain. Wycią­ga­łem ją w łodzi. Aycayia lubi się uczyć i chce znać nazwę każ­dej ryby w caluś­kim oce­anie, wszyst­kiego, co żyje w morzu i na wybrzeżu. Sam uczę się połowy tych nazw, a każda ryba ma też łaciń­ską. Jest więc taką syreną, co zna nazwę każ­dej ryby w oce­anie, i to w dwóch języ­kach. A nie­które potrafi też nazwać we wła­snej mowie.

Syrena prze­raża mnie jak dia­bli, gdy widzę ją pierw­szy raz. Górna połowa jej ciała wyska­kuje z morza. Była czer­wona jak Indianka, a do tego pokryta łuskami i błysz­cząca, jakby się dobrze wyglan­so­wała. Wysko­czyła zni­kąd, ludzie kochani. Usły­sza­łem plusk i chlu­pot.

Wznosi się nad wodą. Podo­bają jej się hymny, które śpie­wam tam­tego dnia. Oka­zało się, że lubi dźwięk mojego głosu, to, jak nie­sie się nad wodą. Potem zro­zu­mia­łem, że przy­była do naszych brze­gów z wód kubań­skich. Dużo póź­niej opo­wie­działa mi swoją dziwną histo­rię i zdra­dziła imię. Podró­żuje stam­tąd z prą­dami, a towa­rzy­szy jej sta­ruszka, Guanayoa. Pamię­tam, jak cie­ka­wiła ją ency­klo­pe­dia. Jaką mam nazwę, pyta. Dla­czego nie ma tam mojej podo­bi­zny?

Przez kilka następ­nych tygo­dni widy­wa­łem ją chyba codzien­nie. Zaczęła roz­po­zna­wać war­kot motoru mojej łodzi. Jakby cze­kała. Prze­sta­łem sikać do wody. Wzią­łem sobie do tego stary kani­ster. Posta­no­wi­łem, że będę cier­pliwy, więc sie­dzia­łem godzi­nami i na nią cze­ka­łem. I nagle widzę potężną płe­twę ogo­nową, wielką jak u grin­dwala. Zro­biło mi się cie­pło na sercu. To ona je otwo­rzyła, od jed­nego razu. Ta syrena, Boże. Ot tak spra­wiła, że moje serce wez­brało w piersi. Otwiera też mój umysł na inne zwie­rzęta i nie­znane nam ryby. Pływa kie­dyś po morzu cała smutna, zanim się spo­ty­kamy; a przy­naj­mniej tak twier­dzi. Nie mam poję­cia, jak prze­trwała samiutka tyle lat w wiel­kim oce­anie. Musiała być dzielna, cho­ciaż kiedy się spo­tka­li­śmy, bała się mnie, lękała się, co mógł­bym z nią zro­bić, gdy­bym ją schwy­tał. Wie­lo­krot­nie toniemy w swo­ich spoj­rze­niach, zauro­czeni sobą nawza­jem, zanim ci Ame­ry­ka­nie ją łapią.

Tam­tego razu, przy naszym pierw­szym spo­tka­niu, pod­pły­nęła bli­sko łodzi. Wtedy naprawdę dokład­nie się jej przyj­rza­łem. Miała gła­dziutką głowę, małe oczka, deli­katną, maleńką buzię. Wygląda jak kobieta z prze­szło­ści, z ludu pra­daw­nych Tainów, któ­rych widzia­łem w szkole w pod­ręcz­niku do histo­rii. Jej twarz jest młoda i wcale nie ładna, w niej też dostrze­gam coś sta­ro­żyt­nego. Ujrza­łem obli­cze ludz­kiej kobiety, która żyła przed wie­kami; roz­bły­sła przed moimi oczami. Widzia­łem jej piersi ukryte pod dopa­so­wa­nym kostiu­mem z łusek. Widzia­łem połą­czone błoną pławną palce, ople­cione wodo­ro­stami. Wodo­ro­sty wplo­tły się też w jej dłu­gie, czarne jak noc włosy. Roiły się w nich mor­skie stwo­rze­nia i wyglą­dała, jakby dźwi­gała koronę ze splą­ta­nych kabli elek­trycz­nych. Za każ­dym razem, gdy unosi głowę, patrzę, jak burzą się jej włosy, niczym żywa pułapka na parzący koral.

I ten jej ogon, Boże mój! Czego to się czło­wiek nie naogląda, szcze­gól­nie jeśli utrzy­muje kon­takt z naturą i żyje bli­sko morza.

Zoba­czy­łem ogon tego stwo­rze­nia już z łodzi. Te jardy zatę­chłego sre­bra. Doda­wał jej mocy, jakby cała z niego wyra­stała. Wtedy myślę, że ta rybia kobieta musi być ciężka jak muł. Na pewno waży co naj­mniej czte­ry­sta, pięć­set fun­tów. Kiedy widzę ją pierw­szy raz, wydaje mi się, że przy­na­leży do jakie­goś zaka­marka wiel­kiego boskiego ładu, jakby pocho­dziła z czasu, gdy wszyst­kie żywe istoty były dopiero pro­jek­to­wane. Z okresu, kiedy ryby wycho­dziły z mórz na ląd, wykształ­cały nogi, prze­mie­niały się w gady. Ona była tym stwo­rze­niem, które ni­gdy nie dobrnęło na ląd. Tak się domy­ślam, zanim usły­szę jej opo­wieść. Wyobra­żam sobie, że coś powstrzy­mało ją i jej podobne w samym środku boskiego aktu stwo­rze­nia.

Byłem wtedy mło­dzie­niasz­kiem. Nie­ustan­nie myślę o tym, jakich kło­po­tów mogę jej naro­bić. Męż­czyźni ją uniesz­czę­śli­wili, kobiety ją wykli­nają: tak koń­czy w morzu jako syrena, ska­zana na samot­ność, z płcią zamkniętą w ogrom­nym ogo­nie. O to cho­dziło tym kobie­tom, żeby trzy­mała się z daleka od ich męż­czyzn. Kiedy ją ratuję, nie wyobra­żam sobie, że ktoś mógłby ją znowu skrzyw­dzić – ja lub inni ludzie. Wiele razy śpie­wam jej i gram na gita­rze gdzieś przy ska­łach Zatoki Mor­der­czej. Gdy widzę ją po raz drugi, nie zarzu­cam już wędek, boję się, że zra­nię ją haczy­kiem. A jed­nak to moja wina, że ci Jan­kesi ją łapią. Moja wina. Myślała, że sły­szy sil­nik mojej pirogi, „Pro­stoty”. Byłem tam z nimi i tak omył­kowo podą­żyła za ich łodzią.

Rozdział 2. „Nieustraszony”

2

„Nie­ustra­szony”

Kiedy pod koniec kwiet­nia 1976 roku do Zatoki Czar­nej Kon­chy zawi­nęła pocho­dząca z Flo­rydy ogromna jed­nostka marki Boston Wha­ler o nazwie „Nie­ustra­szony”, zbli­żały się doroczne zawody węd­kar­skie. Jej dwaj biali wła­ści­ciele, Tho­mas i Hank Clay­so­no­wie, szu­kali załogi. Pole­cono im Mil­szego Kraja jako miej­sco­wego eks­perta od prą­dów opły­wa­ją­cych wyspę. Liczył się też wśród ryba­ków. Zale­d­wie rok wcze­śniej zło­wił sześć­set­fun­to­wego mar­lina. Foto­gra­fia mon­strum z impo­nu­ją­cym dzio­bem zna­la­zła się wów­czas na pierw­szej stro­nie „Gazette”. Zatrud­nili go więc jako szy­pra. Mil­szy z kolei dobrał sobie na zało­gan­tów dwóch miej­sco­wych chło­pa­ków, Krót­ko­no­giego i Nicho­lasa. Byli braćmi z róż­nych ojców; ich zgorzk­niała matka Pri­scilla miesz­kała poza wio­ską, na wzgó­rzu w sąsiedz­twie Davida.

W następ­nych dniach przy­by­wało coraz wię­cej łodzi rybac­kich: „Cho­chlik Mor­ski”, „Pilar”, „Sierp­niowy Księ­życ”, „Boski Rejs”, „Tabanca”, „Jouvay”, „Marze­nie Żegla­rza”. Więk­szość przy­była aż z dys­tryktu Bimini na Baha­mach, mija­jąc po dro­dze cały łań­cuch wysp. Inne przy­pły­nęły z Gre­nady, Saint Kitts, Nevis i Mar­ty­niki. Były też jed­nostki z archi­pe­lagu Flo­ryda Keys, Wene­zu­eli i Try­ni­dadu. Dotarła nawet jedna łódź z Kolum­bii. Wszy­scy liczyli na oka­załe łupy: maka­iry, miecz­niki, mar­liny, tar­pony czy rekiny. Na każ­dej łodzi był zespół z wła­ści­cie­lem na czele; wspie­rał go szy­per, kie­ru­jący załogą, którą przy­wieźli ze sobą lub zatrud­nili spo­śród miej­sco­wych. W St Con­stance każdy bez wyjątku szu­kał oka­zji do zarobku. Część miej­sco­wych wypo­sa­żyła swoje łodzie w pły­waki i pudełka na przy­nętę. Inni zain­we­sto­wali w więk­sze sil­niki. W ostat­nim tygo­dniu kwiet­nia na miej­sce przy­było już około czter­dzie­stu, pięć­dzie­się­ciu łodzi. Wszyst­kie kotwi­czyły w Zatoce Mor­der­czej.

W piąt­kowy wie­czór poprze­dza­jący pierw­szy dzień tur­nie­jowy w barze Ce-Ce pano­wał gwar. Kre­dowy Pył i Potężny Wró­bel pró­bo­wali swo­ich sił w impro­wi­za­cji, ich głosy nio­sły się z gło­śni­ków umo­co­wa­nych na dachu. Wszy­scy napa­wali się chwilą odpo­czynku: pili, gadali, jedli lata­jące ryby i świeże, gorące wypieki albo soloną rybę z fryt­kami. Każdy rybak i każdy chło­pak z Czar­nej Kon­chy musiał tu być, żeby oplot­ko­wać łodzie kotwi­czące w zatoce. Sama Ce-Ce spę­dziła cały dzień w kuchni, szy­ku­jąc z pomoc­ni­cami curry z koź­liną i placki roti. Jej śmiech był dono­śny i schryp­nięty, a bio­dra tak sze­ro­kie, że przez drzwi zawsze prze­cho­dziła bokiem. Ce-Ce oznaj­miła, że wyczuwa obfity połów i na pewno będzie ser­wo­wać sma­żone ryby przez cały kolejny mie­siąc.

Dwaj biali męż­czyźni oka­zali się ojcem i synem. Ojciec, Tho­mas Clay­son, miał na sobie szorty khaki i rybac­kie gumowce. Resztki wło­sów osło­nił przy­bru­dzoną czapką kapi­tań­ską, do tego ssał stare cygaro. Pod­czas rejsu z Miami jego twarz zdą­żyła poczer­wie­nieć od słońca. Hank, jego syn, nosił kape­lusz safari i żółtą koszulkę z napi­sem „Odważ­nym szczę­ście sprzyja”. Blade paty­ko­wate nogi koń­czyły się sto­pami w bia­łych skar­pe­tach do skó­rza­nych san­da­łów. U pasa zawie­sił całą kolek­cję scy­zo­ry­ków.

W sobotę dwu­dzie­stego czwar­tego kwiet­nia 1976 roku „Nie­ustra­szony” wyru­szył o świ­cie, zosta­wia­jąc inne jed­nostki w tyle. Warunki były ide­alne na zawody węd­kar­skie. Pła­ska tafla morza mie­niła się tur­ku­sem na pły­ci­znach, a fio­le­tem na głę­bi­nie. Nie spo­dzie­wano się wia­trów, nie w porze suchej, w począt­kach sezonu na mango, u progu fali poża­rów na wzgó­rzach. Całe tygo­dnie bez kro­pli desz­czu.

„Pro­stota”, piroga Davida, pły­nęła w ślad za potężną łodzią; sil­nik wyda­wał gul­go­czące dźwięki, dziób prze­ci­nał wodę. David posta­no­wił towa­rzy­szyć im przez jakiś czas z cie­ka­wo­ści, ale też z obawy, co mogliby zło­wić. Od kilku dni nie widział swo­jej syre­niej przy­ja­ciółki, zakła­dał więc, że odpły­nęła. Liczył na to z całego serca.

Na pokła­dzie „Nie­ustra­szo­nego” znaj­do­wało się pię­ciu męż­czyzn: Kapi­tan Tho­mas, jego syn Hank, Mil­szy, Krót­ko­nogi i jego przy­rodni brat Nico­las. Z pły­wa­ków na bur­tach zwie­szała się przy­nęta: dwie mię­si­ste kała­mar­nice. Wiły się i nurzały w falach – świeże i nęcące kąski dla każ­dego obda­rzo­nego ape­ty­tem stwo­rze­nia. Obaj biali wpa­try­wali się w mor­ski prze­stwór, usa­do­wieni na sie­dzi­skach węd­kar­skich. Bóg raczy wie­dzieć, co sobie wtedy myśleli. Nie­któ­rzy twier­dzą, że byli prze­ra­żeni. Inni – że pewni sie­bie. Wszy­scy są zgodni, że nie znali wód Czar­nej Kon­chy, o tutej­szych oby­cza­jach nie wspo­mi­na­jąc. Ten stary, napo­my­kają, sko­pał wszystko, czego się w życiu tknął.

Ławica lata­ją­cych ryb wystrze­liła ponad wodę tuż przy łodzi i prze­mknęła obok śli­zgiem. Naj­wy­raź­niej ści­gało je coś więk­szego. Mil­szy wytę­żał wzrok na mostku, z dło­nią na manetce. Pomię­dzy męż­czy­znami dało się wyczuć skrę­po­wa­nie. Biali dali jasno do zro­zu­mie­nia, że nie mają czasu na poga­wędki. Nie mieli nic do powie­dze­nia sobie nawza­jem, a co dopiero zało­gan­tom. Byli nie­pewni sie­bie i tego, co przy­nie­sie los. Dla­tego każdy z męż­czyzn na pokła­dzie spo­glą­dał w morze, osa­mot­niony i zamy­ślony. Morze, ten bez­miar nico­ści, potra­fiło skon­fron­to­wać czło­wieka z nim samym. Dzia­łało jak lustro. Było bez­kre­sne i pozo­sta­wało w cią­głym ruchu pod łodzią. Prze­by­wa­nie na morzu róż­niło się od eks­plo­ra­cji prze­strzeni na lądzie. Morze się prze­miesz­czało. Mogło pochło­nąć łódź w cało­ści. Morze było jak olbrzy­mia kobieta na skalę pla­nety, płynne i prze­korne. Męż­czyźni wzdry­gali się, patrząc na jego powierzch­nię. Nawet Mil­szy czuł, jak kur­czą mu się jądra, a pory roz­sze­rzają. Mówili o nim „błę­kitne sze­ro­kie wody”. Ci biali w ogóle nie podo­bali się Mil­szemu. Hank, ten młod­szy, zaczął pod­śpie­wy­wać, ale ojciec uci­szył go gniew­nym wark­nię­ciem. Nie ufali sobie, o wza­jem­nej sym­pa­tii nie wspo­mi­na­jąc. Na przej­rzy­stym nie­bie nie było ani chmurki, ani jed­nego obłoczka w zasięgu wzroku. Pro­mie­nie sło­neczne sączyły się w dół i ska­py­wały na ich skórę niczym kwas. Nie zakrzy­czał żaden mor­ski ptak, oczom bra­ko­wało choćby widoku innych łodzi. Ta pustka wpra­wiła męż­czyzn w przy­gnę­bie­nie. Morze uka­zało im ich wła­sne dusze.

Minęła godzina albo i wię­cej. Morze prze­mó­wiło: „Uwa­żaj, czego sobie życzysz. Góruję nad tobą. Weź tylko to, czego potrze­bu­jesz”. Gdy się to wyda­rzyło, męż­czyźni zda­wali się zahip­no­ty­zo­wani.

Wszy­scy dostrze­gli to w tej samej chwili: coś kotło­wało się pod powierzch­nią; coś dużego chwy­ciło przy­nętę na ster­bur­cie. Linka opa­dła z pły­waka długą, powolną spi­ralą i napięła się, gdy tylko ude­rzyła w wodę.

– Ryba! – wykrzyk­nął Tho­mas Clay­son. – A niech to!

Obaj biali osa­dzili wędki w uchwy­tach. Wszy­scy męż­czyźni poczuli szarp­nię­cie, ale żaden z nich nie widział ryby. Linka napięła się teraz uko­śnie i zni­kała pod wodą. Jakiś wielki okaz zła­pał przy­nętę i prędko z nią odpły­wał. Cią­gnął w dół linkę przy­mo­co­waną do wędki młod­szego z Clay­so­nów. Wędka wygięła się, a męż­czyźni z Czar­nej Kon­chy rzu­cili się, by pomóc mu wpiąć się w uprząż. Hank Clay­son zaparł stopy o rufę, jego dło­nie drżały.

– Jest na mojej, tato! Jest na mojej wędce! – wrza­snął.

Wędka wygięła się ku powierzchni tak mocno, że zda­wało się, iż lada moment się prze­ła­mie lub wysko­czy z uchwytu.

Mil­szy Kraj wie­dział, co robić: nale­żało za wszelką cenę utrzy­mać rybę za rufą, w prze­ciw­nym razie lince gro­ziło zerwa­nie. Zmniej­szył obroty sil­ni­ków nie­mal do zera. Wędka Hanka Clay­sona była wygięta w łuk, a linka na­dal roz­wi­jała się z ogromną szyb­ko­ścią. Mło­dzie­niec wal­czył, żeby odchy­lić się w tył. Mil­szy zato­czył łodzią cia­sne kółko, żeby ryba zna­la­zła się za nimi. Wszy­scy patrzyli, jak linka pędzi poza burtę i znika pod wodą, jakby cią­gnął ją koń. Wie­dzieli, że los się do nich uśmiech­nął; dostali to, po co przy­byli.

– To chyba żaglica – oznaj­mił Hank, cho­ciaż w rze­czy­wi­sto­ści nie miał o rybach bla­dego poję­cia, był to jego pierw­szy rejs.

– To na pewno mar­lin błę­kitny. Sądząc po wadze, samica – odparł ojciec.

Zało­ganci stali na pokła­dzie w ciszy, widok pędzą­cej liny zmro­ził ich do szpiku kości. To było tylko pierw­sze ude­rze­nie; praw­dziwa walka miała dopiero nadejść. Młody Hank moco­wał się z wędką, wpa­trzony w linkę, która na­dal roz­wi­jała się w bok od łodzi.

– Ścią­gaj już! – krzyk­nął Tho­mas Clay­son. – Teraz, daj jej popa­lić!

Jego słowa wytrą­ciły syna z rów­no­wagi. Szarp­nął wędkę do tyłu; cią­gnął, nie zwra­ca­jąc uwagi na linkę. Ryba dalej parła naprzód.

– A jeśli ona po pro­stu trzyma przy­nętę w pysku? – zapy­tał Hank. – Może wcale się nie zła­pała, tylko wyciąga nas coraz dalej, bawi się z nami?

– Ryby nie są takie bystre – odrzekł ojciec. – Na pewno się zła­pała.

– A jeśli wypluje przy­nętę?

– Nie wypluje.

Hank Clay­son zaparł się sto­pami, zaci­snął dło­nie na wędce i mocno pocią­gnął do tyłu, wal­cząc z cię­ża­rem ryby. Linka na­dal się roz­wi­jała, wysiłki mło­dzieńca nie dawały żad­nego efektu. Pot spły­wał stru­mie­niami po jego twa­rzy. Wcze­śniej zapo­mniał o kre­mie prze­ciw­sło­necz­nym i teraz robił się coraz czer­wień­szy.

– Dowal jej znowu – pole­cił ojciec. – No już, przy­łóż się i ścią­gaj.

Prze­ra­żona załoga obser­wo­wała zma­ga­nia. Młody czło­wiek był bez­radny. Linka zni­kała w głę­bi­nach. Hank Clay­son znowu odchy­lił się w tył; linka roz­wi­jała się z ostrym świ­stem, a wędka wygięła się ku morzu tak sil­nie, że ledwo ją utrzy­my­wał. Mil­szy obró­cił łódź powoli, żeby ryba zna­la­zła się z tyłu. Odgadł, że syn nie ma doświad­cze­nia, zła­pał coś zbyt dużego dla nowi­cju­sza. Krót­ko­nogi i Nicho­las też to wie­dzieli.

Mil­szy zro­zu­miał, że tro­chę to potrwa.

Piroga Davida pły­nęła za nimi w pew­nym odda­le­niu. Rybak ćmił skręta i nie dostrzegł jesz­cze, że coś zła­pali.

Tru­dzili się z rybą przez godzinę. Każdy chciał zastą­pić Hanka. Każdy chciał prze­jąć jego wędkę, wie­dzieli jed­nak, że nie powinni się wtrą­cać. Koło­wro­tek z linką dalej obra­cał się jak sza­lony.

– Popra­cuj nad nią, Hank – pora­dził Tho­mas, czym ziry­to­wał syna.

Ryba nie była zmę­czona; na­dal tań­czyła z linką. Hank robił, co mógł; raz za razem opusz­czał i uno­sił wędkę. Tak naprawdę z przy­jem­no­ścią oddałby ją któ­re­mu­kol­wiek z męż­czyzn na łodzi, ten rejs nie wpi­sał się w jego defi­ni­cję roz­rywki. To miał być pre­zent, ojcow­ski pomysł na budo­wa­nie więzi mię­dzy nimi. Teraz coś chwy­ciło jego przy­nętę, a żołą­dek Hanka zawią­zał się w supeł.

– Uwa­żaj na nią – pole­cił ojciec.

Ryba zaczęła się zanu­rzać, nur­ko­wała głę­boko, prze­ra­żona, despe­racko pró­bo­wała zmie­nić kie­ru­nek. Mil­szy powo­lutku cof­nął łódź, żeby zmniej­szyć napię­cie linki.

– Jezu, ona w zasa­dzie nas cią­gnie – wyszep­tał Hank.

Wabi mnie soczy­sta kała­mar­nica

Kto by pomy­ślał, że takie z niej podłe stwo­rze­nie?

Nagle moje usta zapło­nęły

Coś mnie więzi i szar­pie

Chyba sły­szę war­kot „Pro­stoty”

Co prę­dzej odpły­wam, ale haczyk mocno mnie

trzyma

Płynę jak naj­głę­biej przez długi czas

W dół, cią­gle w dół, aż na samo dno

To nie była „Pro­stota”

Na końcu linki jan­ke­ska łódź

Naj­pierw wydaje mi się

że mogę ją pocią­gnąć na dno oce­anu

Ale ci Jan­kesi

mają wiel­gachną łódź

Wystra­szona płynę w dół i w dół

Ocean da mi bez­pie­czeń­stwo

w swo­ich czar­nych otchła­niach

Coś moc­nego cią­gnie mnie z powro­tem

na powierzch­nię

Ból palił mi gar­dło żywym ogniem

Dusi­łam się

Tonę­łam w morzu

Wyska­kuję wysoko, niech zoba­czą, że to mnie

zła­pali

Mnie, ludzką rybę

Puść­cie mnie

Popeł­nia­cie błąd

Długo płynę w dół, w głę­biny

Wie­dzia­łam, że nie ma już nadziei

nie ma szans na prze­trwa­nie

Pły­nę­łam ku wła­snej śmierci

Ach, Davi­dzie, ci Jan­kesi mnie zła­pali

myśla­łam, że to ty

Już mnie nie pusz­czą

Gdzie jesteś, Davi­dzie?

Już cię tam nie ma

Pro­szę, znajdź ten list w butelce

Pod wpły­wem pro­mieni sło­necz­nych Hank pur­pu­ro­wiał.

– Zaczyna się męczyć – zawy­ro­ko­wał Tho­mas Clay­son. – Polej­cie chło­pa­kowi głowę wodą albo udar go zabije, zanim zła­pie tę rybę.

Krót­ko­nogi pod­szedł do pojem­nika peł­nego lodu na przy­nętę, zanu­rzył w nim wia­derko, wró­cił do Hanka i skro­pił mu głowę zmro­żoną wodą. Biali naprawdę mogli umrzeć od opa­rzeń sło­necz­nych, Krót­ko­nogi sły­szał takie histo­rie. Biały niczego nie boi się bar­dziej niż nad­miaru słońca, taka kąpiel sło­neczna może poło­żyć go tru­pem. Biali od tego mdleją albo mają atak serca. Krót­ko­nogi dokład­nie oblał głowę mło­dziana lodo­watą wodą z wia­derka. Z przy­jem­no­ścią patrzył, jak Hank się wzdryga.

Ryba się męczyła, ale wycią­gnęła pra­wie całą linkę, a Hank Clay­son był obo­lały od szar­pa­nia się z wędką. Naj­moc­niej ucier­piały jego barki i ramiona.

– Już nie­długo będzie musiała wypły­nąć – ode­zwał się Tho­mas Clay­son, przy­gry­za­jąc cygaro.

Był czło­wie­kiem, który co nieco na morzu widział. Spro­wa­dził tu syna, żeby zro­bić z niego męż­czy­znę. Tyle że synowi naj­wy­raź­niej nie­zbyt na tym zale­żało, temu mamin­syn­kowi z nosem w książ­kach. Od czasu do czasu pisy­wał nawet „poematy”. Clay­son wysłał go do kosz­tow­nej szkoły praw­ni­czej, ale chło­pak roz­cza­ro­wał go nawet w tej kwe­stii. Oznaj­mił, że zamie­rza bro­nić ubo­gich, samotne matki, imi­gran­tów. Plan Tho­masa nie wypa­lił. Żona powie­działa, że Hank jest „wraż­liwy”. Jak jakaś cho­lerna roślinka. A teraz jego syn miał na wędce rybę, która mogła ważyć nawet tysiąc fun­tów. Tho­mas Clay­son marzył, żeby zna­leźć się na jego miej­scu. Syn nie radził sobie z wal­czącą rybą, po pro­stu trzy­mał ją na uwięzi, gdy ucho­dziła w morze. Już nie­ba­wem będzie musiał prze­cież zacząć zwi­jać linkę. A jed­nak Tho­mas chciał, żeby chło­pak zło­wił tę rybę, pra­gnął tego bar­dziej niż cze­go­kol­wiek innego na świe­cie. To byłby powód do dumy. Mógłby się chlu­bić synem zdol­nym do takiego wyczynu.

„Nie­ustra­szony” wypły­nął już wów­czas tak daleko na pełne morze, że David zde­cy­do­wał się skie­ro­wać „Pro­stotę” z powro­tem do domu. Wró­cił do przy­bytku Ce-Ce, gdzie szkla­neczką rumu usi­ło­wał uśmie­rzyć swoje obawy.

Tym­cza­sem na łodzi Hank Clay­son popra­wił się na sie­dzi­sku, zaparł stopy o rufę i uży­wa­jąc cię­żaru ciała, pocią­gnął wędkę. Raz za razem opusz­czał ją i krę­cił koło­wrot­kiem. Linka zaczęła się zwi­jać cal po calu; powoli, lecz nie­prze­rwa­nie robiło się jej coraz wię­cej.

– Co za pie­kiel­nica – wysa­pał. – Nie mogę się docze­kać, aż ją zoba­czę.

Chłopcy z Czar­nej Kon­chy znowu polali mu głowę lodo­watą wodą.

– Teraz łatwiej ją utrzy­mać.

– Nie prze­sa­dzaj z tem­pem – upo­mniał Tho­mas Clay­son.

Pię­ciu męż­czyzn cze­kało z nie­cier­pli­wo­ścią. Minęła ponad godzina. Ryba była zmę­czona. Wygry­wali. Teraz trzeba było już tylko utrzy­mać łódź pro­sto na wodzie i powoli wcią­gnąć rybę na pokład.

– Poda­cie mi colę? – zapy­tał Hank. – Strasz­nie chce mi się pić.

Linka opa­dała teraz uko­śnie w wodę.

– Uwa­żaj, Hank – ostrzegł ojciec. – Pojawi się lada chwila.

Hank Clay­son też wyczu­wał, że ryba za chwilę wysko­czy. Mil­szy zaczął cofać łódź.

– Zaraz wyj­dzie! – wrza­snął ojciec. – Ta suka już wypływa! Trzy­maj wędkę wysoko!

Ciemna, gładka tafla pękła. Syrena wysko­czyła w górę ponad wodę. Jej włosy nastro­szyły się niczym plą­ta­nina kabli, ramiona odgięła w tył, łuski na ciele zalśniły, trze­po­tał ogromny, umię­śniony ogon, jak u istoty z naj­więk­szej głębi oce­anu. Sza­mo­tała się, kre­śląc w powie­trzu łuk, i osta­tecz­nie opa­dła na plecy. Męż­czyźni ujrzeli jej głowę, piersi, brzuch i kobiecą kość łonową, zro­śniętą z poły­skli­wym rybim ogo­nem.

– Jezu Chry­ste! – wykrzyk­nął Tho­mas Clay­son.

Mil­szy się prze­że­gnał.

Chłopcy z Czar­nej Kon­chy gło­śno wcią­gnęli powie­trze.

– Prze­tnij­cie linkę! – wrza­snął Mil­szy. – Prze­tnij­cie tę cho­lerną linkę!

Męż­czyźni z prze­ra­że­niem patrzyli, jak istota ude­rza w wodę, rzu­ca­jąc się kon­wul­syj­nie. Krew pokry­wała jej usta; to był dopiero począ­tek walki. Na końcu wędki Hanka Clay­sona zna­la­zło się dzi­kie stwo­rze­nie, roz­wście­czone, że ode­brano mu wol­ność.

Mil­szy pojął, że zło­wili coś, od czego należy trzy­mać się z daleka. Zesko­czył z mostka z nożem w dłoni. Syrena – czy cokol­wiek to było – powinna pozo­stać w morzu. W ogóle nie chciał się w to wplą­ty­wać. Stwo­rze­nie wyda­wało się zresztą za duże na tę łódź, mogłoby ją wręcz zato­pić.

– Nie rób tego! – wykrzyk­nął Tho­mas Clay­son, gdy Mil­szy pochy­lił się, by prze­ciąć linkę. – Nie rób tego. Jest warta miliony. Miliony! Wcią­gamy ją, do cho­lery. Wcią­gamy ją na pokład!

Syrena uno­siła się teraz na powierzchni. Młó­ciła wodę jak rekin ostro­nosy, szar­pała linkę obiema rękami, pluła krwią i zawo­dziła wyso­kim gło­sem.

– Mój Boże – wyją­kał Hank. – Widzie­li­ście to?

Jego dło­nie trzy­ma­jące wędkę drżały. Ojciec spró­bo­wał mu ją ode­brać. Męż­czyźni z Czar­nej Kon­chy, Nicho­las i Krót­ko­nogi, wyco­fali się z rufy. Tak jak Mil­szy, oni też wie­dzieli, że to nie w porządku. Bali się, że demon ich dopad­nie. Nie chcieli poma­gać. Zabra­kło im słów, byli bez­radni. Biali chcieli wycią­gnąć tę istotę z morza. Było jed­nak widać gołym okiem, że ta ryba jest w poło­wie kobietą. Wszy­scy znali opo­wie­ści o try­to­nach z Czar­nej Kon­chy, ale syrena? Nie. Nio­sła ze sobą co naj­mniej pecha, a jej włosy ich prze­ra­ziły: wyda­wało się, że może zabić jed­nym sma­gnię­ciem takiej macki. Mogła ich wszyst­kich otruć. Na jej ple­cach dostrze­gli kolce. Pełne jadu kolce grzbie­towe, jak u szka­rad­nicy. Na dru­gim końcu linki widzieli zakrwa­wioną, roz­wście­czoną kobietę, którą ci biali chcieli wcią­gnąć na pokład. Nie ma mowy, powie­dzieli sobie w duchu.

Syrena zna­la­zła się ponow­nie pod wodą. Na twa­rzy młod­szego Clay­sona malo­wały się trwoga i eks­cy­ta­cja.

– Utrzy­maj ją! – krzyk­nął ojciec.

– A co ja niby robię? – odburk­nął syn.

– Dawaj cały czas wstecz! – zawo­łał Tho­mas Clay­son do Mil­szego.

Mil­szemu sta­nęły przed oczami pliki bank­no­tów. Gdyby był tu sam, po pro­stu wyrzu­ciłby ją z powro­tem do morza, ale słowa bia­łego uświa­do­miły mu, że mógłby na tym zaro­bić na lep­szą łódkę, nowe auto, mały inte­res. Tylko pomy­śleć… Wrzu­cił wsteczny i zmniej­szył pręd­kość. Sil­nik zabu­czał. Mil­szy czuł, jak rośnie w nim cie­ka­wość. Ile mogli za nią dostać? Powoli cofał łódź w kie­runku ryby. Linka prze­stała się roz­wi­jać. Młod­szy Clay­son na prze­mian pod­no­sił i opusz­czał wędkę, a linka wra­cała na koło­wro­tek tak szybko, jak był w sta­nie nim obra­cać. Na razie syrena ukry­wała się pod powierzch­nią.

– Musi ważyć z sześć­set fun­tów – oce­nił Tho­mas Clay­son.

Tafla oce­anu znów była gładka i pusta. W cał­ko­wi­tej ciszy roz­le­gało się tylko kli­ka­nie koło­wrotka.

– Widzie­li­ście ją? – zapy­tał Hank Clay­son.

– A jakże – odparł ojciec.

– Widzie­li­ście jej cycki? – dopy­ty­wał syn. Urze­czony swoim suk­ce­sem, nie pano­wał już nad języ­kiem.

– A jakże.

– Widzie­li­ście jej twarz?

– Tak.

– Widzie­li­ście jej ręce?

– Tak.

– A widzie­li­ście jej… kość cip­kową?

W odpo­wie­dzi wszy­scy męż­czyźni poki­wali gło­wami.

– Mogli­by­śmy sprze­dać ją do Insty­tutu Smi­th­sona – dodał Tho­mas Clay­son. – Albo do Insty­tutu Roc­ke­fel­lera. Do badań.

Lina powoli zwi­jała się z powro­tem. Przez następne dwa­dzie­ścia minut męż­czyźni wpa­try­wali się twardo w rufę. Każdy z nich roz­wa­żał, co mogłoby się wyda­rzyć, gdyby ją zła­pali; każdy z nich odczu­wał silne pul­so­wa­nie w kro­czu. Nie wie­dzieli, czego się spo­dzie­wać. Sku­piali wzrok na morzu i nasłu­chi­wali kli­ka­nia koło­wrotka. Była coraz bli­żej i wie­dzieli, że znowu podej­mie walkę.

– Uwa­żaj, żeby­śmy jej nie sta­ra­no­wali – upo­mniał Tho­mas.

Mil­szy wie­dział, że ist­nieje takie nie­bez­pie­czeń­stwo, więc ostroż­nie zwięk­szył obroty sil­nika.

– Doci­śnij ją tro­chę – zako­men­de­ro­wał ojciec.

Hank Clay­son zma­gał się z cię­ża­rem uwie­szo­nej na wędce syreny od nie­mal dwóch godzin i ten wysi­łek spra­wił, że całe jego ciało pło­nęło z bólu.

Linki znowu zaczęło przy­by­wać.

– Wyłącz sil­nik.

Mil­szy wyko­nał pole­ce­nie.

Łódź ruszyła wstecz. Hank Clay­son dalej zwi­jał linkę, ale im była krót­sza, tym więk­szy opór sta­wiała ta istota. Kadłub jed­nostki zatrzesz­czał. Syrena cią­gnęła linkę w swoją stronę. Musi ważyć tyle, co mała łódka, pomy­ślał Mil­szy. Gdyby dostała się pod kadłub, mogłaby zato­pić „Nie­ustra­szo­nego”.

Mijały minuty. Na oce­anie pano­wał spo­kój. Błę­kitna woda poły­ski­wała meta­licz­nie. Miała sza­ro­nie­bie­ską barwę. „Weź tylko to, czego potrze­bu­jesz”, wyszep­tała.

– Szlag – wark­nął Tho­mas Clay­son. – Jest pod łodzią.

Cze­kali, obser­wu­jąc wodę. Pod nimi prze­su­nął się powoli ogromny cień. Jed­nym obro­tem ciała mogłaby posłać ich w powie­trze. Tho­mas Clay­son wypiął się z uprzęży, wstał, popa­trzył w dół i gwizd­nął.

Tafla morza znowu się roz­pę­kła.

Syrena wysko­czyła przy bak­bur­cie.

Tym razem bar­dziej wyglą­dała na rybę niż na kobietę, wyraź­nie widzieli, jaka jest silna. Wyso­kim wybi­ciem odsa­dziła się od łodzi, a jej ogon poły­ski­wał niczym jardy sze­ro­kiej srebr­nej wstęgi. Wyrwała się ku górze, zbite koł­tuny oka­lały jej głowę, skrwa­wione usta szar­pały linkę. Ude­rzyła o powierzch­nię ciężko, młó­cąc wodę ogo­nem. Potężna fala prze­chy­liła łódź o dobre dwa cale na lewą burtę. Syrena pły­nęła z wysił­kiem i cią­gnęła łódź za sobą. Męż­czyźni z Czar­nej Kon­chy krzy­czeli, żeby prze­ciąć linę. Tho­mas Clay­son też spa­ni­ko­wał, bo doda­nie gazu w prze­ciw­nym kie­runku ozna­cza­łoby zerwa­nie linki i utratę zdo­by­czy.

Syrena zanur­ko­wała głę­boko, łódź prze­chy­liła się, a męż­czyźni powpa­dali na sie­bie; tylko utrzy­my­wany przez uprząż Hank pozo­stał na sie­dzi­sku.

– Walcz z nią! – wrza­snął ojciec. – Dawaj tutaj tę sukę!

Łódź znowu się zako­ły­sała. Tań­czyła na falach, jakby istota szar­pała jej wnętrz­no­ści; wyda­wało się, że syrena mogłaby zerwać mostek lub pokład rufowy albo po pro­stu roze­drzeć łódź na strzępy.

Koło­wro­tek zgrzy­tał.

Wygięta wędka Hanka Clay­sona nik­nęła w morzu. Widać było, że Hank jej nie utrzyma. Zmę­czył się i wyraź­nie stra­cił zapał. Lękał się stwo­rze­nia, które zło­wił. Sil­nie prze­chy­lona łódź sunęła wstecz. Zna­leźli się daleko na peł­nym morzu, wokół nie widać było ani skrawka lądu.

Ojciec wyrwał wędkę z rąk Hanka; mógł teraz wyka­zać się umie­jęt­no­ściami węd­kar­skimi. Już wcze­śniej zda­rzało mu się łowić potężne okazy, nie bał się. Wie­dział, że zaj­mie to jesz­cze godzinę, może dwie. To był dopiero począ­tek bitwy. Syrena była zmę­czona, lecz na­dal silna.

– Daj­cie coś do picia – zażą­dał Tho­mas Clay­son, nie zwra­ca­jąc się do nikogo kon­kret­nie. – W tor­bie jest flaszka rumu. Przy­nie­ście mi ją.

Mil­szy zaczy­nał rozu­mieć, co się wyda­rzy. Czło­wiek będzie wal­czył o swoją zdo­bycz do upa­dłego, zmie­rzy się z mor­skim stwo­rze­niem – pół­ko­bietą. Star­szy biały męż­czy­zna zamie­nił się miej­scami z synem i zapiął uprząż. Krót­ko­nogi przy­niósł mu butelkę rumu. Łódź nale­żała do tego czło­wieka, który przy­był, żeby poka­zać swo­jemu tchórz­li­wemu synal­kowi, jak się łowi ryby. Teraz posta­no­wił wkro­czyć do akcji.

– Zwiększ obroty, ale tylko odro­binkę – pole­cił Mil­szemu.

Woda wypeł­nia mi płuca

ale znam morze lepiej niż Jan­kesi

To kobieta mnie tu umie­ściła

wezwała hura­gan

A teraz męż­czy­zna chce mnie wydo­być

Czuję nowy ból

Inny męż­czy­zna cią­gnie linę

Hak w moim gar­dle

Chcę zanur­ko­wać i umrzeć

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki