Syn szejka Hidżazu - Kisielewski Władysław - ebook + książka

Syn szejka Hidżazu ebook

Kisielewski Władysław

0,0
12,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

II wojna światowa obfitowała w wiele wydarzeń i epizodów, których szczegóły wolno przedostawały się do wiadomości opinii publicznej. Większość z nich nie wpłynęła w sposób zasadniczy na losy i przebieg wojny, jednak stanowią ciekawy materiał poznawczy. Front afrykański był wprawdzie drugorzędnym teatrem działań wojennych, lecz poznanie tych walk pozwala lepiej zrozumieć zależność sukcesów alianckich na froncie afrykańskim od tych odnoszonych w Europie. Tam bowiem rozstrzygały się losy wojny.

Tematem tego tomiku jest mało znany epizod, który zasługuje na uwagę ze względu na sylwetkę bohatera. Jego tajemniczość sprawia, że często trudno jest stwierdzić, gdzie kończy się prawda, a zaczyna fantazja. Niewątpliwe jest jedno: niewiele ludzi wiedziało, kim był, gdy pewnego dnia pojawił się na Półwyspie Arabskim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 68

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wstęp

II wojna świa­towa obfi­to­wała w wiele wyda­rzeń i epi­zo­dów, któ­rych szcze­góły wolno prze­do­sta­wały się do wia­do­mo­ści opi­nii publicz­nej. Więk­szość z nich nie wpły­nęła w spo­sób zasad­ni­czy na losy i prze­bieg wojny, jed­nak sta­nowi cie­kawy mate­riał poznaw­czy.

Front afry­kań­ski był wpraw­dzie dru­go­rzęd­nym teatrem dzia­łań wojen­nych, lecz pozna­nie tych walk pozwala lepiej zro­zu­mieć zależ­ność suk­ce­sów alianc­kich na fron­cie afry­kań­skim od tych odno­szo­nych w Euro­pie. Tam bowiem roz­strzy­gały się losy wojny.

Tema­tem tego tomiku jest mało znany epi­zod, który zasłu­guje na uwagę ze względu na syl­wetkę boha­tera.

Jego tajem­ni­czość spra­wia, że czę­sto trudno jest stwier­dzić, gdzie koń­czy się prawda, a zaczyna fan­ta­zja. Nie­wąt­pliwe jest jedno: nie­wiele ludzi wie­działo, kim był, gdy pew­nego dnia poja­wił się na Pół­wy­spie Arab­skim…

I

Żar lał się z bez­chmur­nego nieba. Wśród roz­sło­necz­nio­nych pia­sków wiła się droga ocie­niona chy­lą­cymi się nad nią pal­mami. Dołem sunęły samo­chody mija­jąc egzo­tycz­nych jeźdź­ców na drob­nych siwych koni­kach.

W oddali, w głębi wspa­nia­łego parku, widać było jasne mury oka­za­łego pałacu przy­bra­nego pur­purą listo­wia. Była to stara rezy­den­cja wład­ców arab­skich w Tebuk. Jadące samo­chody mijały łuk wiel­kiej bramy, wjeż­dżały na dzie­dzi­niec zamknięty z trzech stron por­ty­kiem i kolejno zatrzy­my­wały się przed bogato zdo­bio­nym wej­ściem do pałacu, z któ­rego docho­dziły przy­tłu­mione dźwięki orkie­stry i gwar zmie­sza­nych gło­sów.

Na wysia­da­ją­cych z samo­cho­dów gości ocze­ki­wała barw­nie przy­brana służba, która poprzez kruż­ganki wio­dła ich ku Kaat el-Fed­dah – sali posłu­chań, w któ­rej szejk Abdul­lah ben Sahab witał przy­by­łych dygni­ta­rzy. Co chwila zajeż­dżały nowe samo­chody, a w głębi sali i na kruż­gan­kach two­rzyły się róż­no­rodne grupy języ­kowe obser­wu­jące bez­u­stan­nie napły­wa­ją­cych gości.

Całość wyglą­dała jak kolo­rowy obraz. Na tle ścian mie­niły się barwne stroje. Galowe ubiory dyplo­ma­tów prze­pla­tały się z parad­nymi mun­du­rami ofi­ce­rów, toa­le­tami pań i boga­tymi okry­ciami dostoj­ni­ków arab­skich.

Ten nie­co­dzienny widok zaska­ki­wał tych cudzo­ziem­ców, któ­rzy szu­kali egzo­tyki wschodu na uli­cach ubo­gich arab­skich dziel­nic.

– Zdu­miewa mnie ten prze­pych – mówiła jedna z pań. – Zwłasz­cza te wspa­niałe malo­wi­dła na ścia­nach pałacu. Sądzi­łam, że reli­gia zabra­nia Ara­bom wyko­ny­wa­nia por­tre­tów.

– Nie­zu­peł­nie – odpo­wie­dział jej z uśmie­chem rezy­dent fran­cu­ski. A widząc, iż spo­gląda na niego z pew­nym nie­do­wie­rza­niem, dodał po chwili: – Przez długi czas utrzy­my­wała się opi­nia, że świat arab­ski nie posiada rzeźby i malar­stwa por­tre­to­wego, ponie­waż Koran zabra­nia odtwa­rza­nia postaci bogów, ludzi, a nawet zwie­rząt.

– Tak, tak – potwier­dził Ame­ry­ka­nin.

– Ale maho­me­ta­nie dalecy byli od śle­pej ule­gło­ści nawet wzglę­dem Koranu i nie­które jego zale­ce­nia stały się po set­kach lat mar­twą literą. Stąd nawet na sta­rych mone­tach arab­skich widzimy podo­bi­zny kali­fów, potem spo­ty­kamy na ścia­nach pała­ców por­trety wodzów czy wiel­kich poetów, nie mówiąc już o cza­sach dzi­siej­szych i tych malo­wi­dłach, które mamy moż­ność oglą­dać w sie­dzi­bie naszego gospo­da­rza.

Cisza, jaka nie­spo­dzie­wa­nie zapa­no­wała, prze­rwała ich roz­mowę i skie­ro­wała spoj­rze­nia w stronę, gdzie stał szejk Abdul­lah.

– Nad­cho­dzi zapewne jakiś dostoj­nik – szep­nął Fran­cuz do swo­ich towa­rzy­szy.

– Ali ben Sha­reif Ali! – zabrzmiał głos przy wej­ściu.

Wszy­scy sto­jący bli­żej prze­rwali roz­mowy, przy­glą­da­jąc się z cie­ka­wo­ścią nowo przy­by­łemu, któ­rego szejk Abdul­lah witał z wyraźną ser­decz­no­ścią.

– Salam alej­kum. Witam cię, synu mojego przy­ja­ciela – mówił szejk Abdul­lah zbli­ża­jąc się do chy­lą­cego przed nim głowę mło­dego męż­czy­zny ubra­nego w bogaty, barwny strój arab­ski.

– Przy­stojny chło­piec – szep­nęła kobieta roz­ma­wia­jąca z fran­cu­skim dyplo­matą.

Istot­nie, Ali ben Sha­reif Ali nawet w tym śro­do­wi­sku wyróż­niał się urodą. Dosko­nale zbu­do­wany, o sze­ro­kich ramio­nach i smu­kłej syl­wetce, poru­szał się ze swo­bodą bywalca angiel­skich klu­bów. Lecz mimo to w jego ruchach widać było nieco obcą tutaj, nawet w gro­nie ofi­ce­rów, żoł­nier­ską sprę­ży­stość. A gdy po przy­wi­ta­niu szejka uniósł głowę w górę, spod śnież­no­bia­łego tur­banu bły­snęły oczy, mało przy­po­mi­na­jące Araba.

– Cie­kawe… – rzekł przed­sta­wi­ciel firmy „Oil Com­pany”. – Już dosyć długo prze­by­wam na Wscho­dzie, ale jesz­cze nie spo­tka­łem Araba o nie­bie­skich oczach…

– Prze­cież to nie jest Arab, tylko Euro­pej­czyk, usy­no­wiony nie­dawno przez jed­nego z szej­ków – oświad­czył rezy­dent fran­cu­ski. – On ma zbyt jasne włosy jak na Araba…

– Euro­pej­czyk? A jakiej naro­do­wo­ści?

– Trudno mi odpo­wie­dzieć. Spo­tka­łem go w Bej­ru­cie, i mogę tylko stwier­dzić, że rów­nie dobrze mówi po angiel­sku, jak po fran­cu­sku i nie­miecku.

– Po nie­miecku? – zanie­po­koił się przed­sta­wi­ciel „Firth-Vic­kers”.

– Mogę pana uspo­koić – dodał Fran­cuz. – Mówi po nie­miecku dobrze, lecz z wyraźną nie­chę­cią.

– To niczego nie dowo­dzi – odpo­wie­dział Anglik i prze­pro­siw­szy na chwilę towa­rzy­stwo pod­szedł do swego sekre­ta­rza, by szep­nąć mu coś na ucho. W towa­rzy­stwie tym przy­naj­mniej połowa cudzo­ziem­ców peł­niła nie­ofi­cjalne funk­cje mające raczej nikły zwią­zek z repre­zen­to­wa­nymi god­no­ściami.

– Czy oprócz tych języ­ków, jakie pan wyli­czył – zapy­tał po chwili namy­słu Ame­ry­ka­nin – ten młody Arab nie zna rów­nież rosyj­skiego?

Fran­cuz roz­ło­żył bez­rad­nie ręce.

– Nie­stety, na ten temat nie mogę nic powie­dzieć, ponie­waż ani słowa nie umiem po rosyj­sku i nie potra­fię odróż­nić tego języka od innych, któ­rymi mówią Sło­wia­nie.

Meta­liczny głos gongu oznaj­mił zebra­nym roz­po­czę­cie ban­kietu. Zwarty stru­mień głów ludz­kich popły­nął w stronę sali, z któ­rej docho­dziły dźwięki orkie­stry.

Wyśmie­nity dobór potraw szybko roz­ła­do­wał sztywną atmos­ferę. Goście bawili się dobrze. Nie zapo­mnieli jed­nak o zasad­ni­czym celu wizyty. Tego wie­czoru zostały prze­pro­wa­dzone w Tebuk pierw­sze pół­ofi­cjalne roz­mowy na temat utwo­rze­nia par­ty­zantki arab­skiej wal­czą­cej po stro­nie angiel­skiej.

Było to już po zaję­ciu Krety przez Niem­ców w roku 1941. Angli­kom paliła się w Afryce zie­mia pod sto­pami i każdy, nawet słaby sojusz­nik, był teraz dla nich podwój­nie cenny. Ale zdo­być dla sie­bie Ara­bów, po wielu dzie­się­cio­le­ciach eks­pan­sji na ich zie­miach, było nie­zmier­nie trudno.

Późną nocą w jed­nej z bocz­nych kom­nat pałacu odby­wała się tajna rada szej­ków.

Obra­du­jący sie­dzieli na skó­rza­nych mate­ra­cach okry­tych barw­nymi dywa­nami. W środku pomię­dzy sie­dzą­cymi wkoło dostoj­ni­kami stała wielka, błysz­cząca taca, a na niej uło­żone były nargile, któ­rych dłu­gie cybu­chy skrę­cały się w pier­ście­nie.

Szej­ko­wie słu­chali z uwagą słów sędzi­wego Haryfa ben Halisa, który gła­dząc siwą brodę mówił przy­tłu­mio­nym gło­sem.

– Niemcy pra­gną pozy­skać przy­chyl­ność świata maho­me­tań­skiego, dla­tego też gosz­czą u sie­bie Wiel­kiego Muftiego z Jero­zo­limy, który prze­mó­wie­niami swymi, wygła­sza­nymi z Ber­lina, pod­nieca opór Ara­bów wobec Bry­tyj­czy­ków. Ale nie leży w naszym inte­re­sie zmie­niać Angli­ków i Fran­cu­zów na Niem­ców i Wło­chów. Jakaż w grun­cie rze­czy byłaby róż­nica?

Pomruk uzna­nia roz­legł się w kom­na­cie.

– Nie wolno też nam powtó­rzyć błę­dów z minio­nej wojny – cią­gnął dalej swe prze­mó­wie­nie Haryf ben Halis – w cza­sie któ­rej Ara­bo­wie pozy­skani przez angiel­skiego puł­kow­nika Law­rence’a, zamiast z nie­wier­nymi, wal­czyli z takimi samymi jak i oni wyznaw­cami Pro­roka. I czy­nili to w imię obcych nam inte­re­sów, co przy­szłość rychło uka­zała. Ta wojna musi przy­nieść naszym zie­miom nie­za­leż­ność, która nie byłaby, jak poprzed­nio, przed­mio­tem tylko sta­łych prze­tar­gów. Allach zechciał zesłać wojnę. Aby wła­ści­wie wyko­rzy­stać oka­zję, jaką sta­no­wią dla nas obecne zma­ga­nia się nie­wier­nych, musimy poznać ich spo­soby walki i ich broń, sku­tecz­nie dzia­ła­jącą w pustyni.

Słowa ben Halisa były nader symp­to­ma­tyczne.

W obli­czu toczą­cej się wojny świa­to­wej sprawa nie­pod­le­gło­ści kra­jów arab­skich sta­nęła na ostrzu mie­cza.

Lecz Ara­bo­wie, choć usil­nie kokie­to­wani przez wal­czące ze sobą potęgi, pomni licz­nych swych błę­dów popeł­nio­nych w okre­sie Laska­risa i Law­rence’a1, nie chcieli anga­żo­wać się ani po jed­nej, ani po dru­giej stro­nie. Wie­dzieli zresztą, że tak jeden blok woju­ją­cych państw, jak i drugi nie myśli poważ­nie o speł­nie­niu szum­nie zapo­wia­da­nych obiet­nic.

Wie­dzieli nato­miast, że w koń­co­wym eta­pie zma­gań obu prze­ciw­ni­ków mogą wygrać dużo, jeżeli ich słowa będą poparte realną siłą. Dla­tego też dążyli do two­rze­nia zaląż­ków regu­lar­nej armii arab­skiej, umie­ją­cej posłu­gi­wać się nowo­cze­sną bro­nią i wal­czyć bez pomocy obcych dorad­ców i spe­cja­li­stów woj­sko­wych. Oczy­wi­ście, wśród wyż­szych sfer arab­skich ist­niały róż­nice poglą­dów, lecz co do zagad­nie­nia wła­snych sił zbroj­nych zga­dzano się cał­ko­wi­cie.

Ben Halis długo roz­wo­dził się nad sytu­acją wojenną. Przy­po­mi­nał, że czasy, w któ­rych oso­bi­ste męstwo decy­do­wało o zwy­cię­stwie, bez­pow­rot­nie minęły, że zwy­cię­ską walkę mogą roze­grać tylko regu­larne woj­ska, żoł­nie­rze umie­jący się posłu­gi­wać nowo­cze­sną, mecha­niczną bro­nią.

– Broń taką możemy zawsze nabyć za pie­nią­dze – mówił. – Sprze­da­dzą nam ją nawet i ci, z któ­rymi będziemy wal­czyli. Taki jest ich świat. Trud­niej jest nam nato­miast wyszko­lić arab­skich ofi­ce­rów, któ­rzy sta­liby się instruk­to­rami naszej przy­szłej armii, unie­za­leż­nio­nej od angiel­skich czy nie­miec­kich dorad­ców i spe­cja­li­stów. To trudne zada­nie przy­pa­dło w udziale czci­god­nemu szej­kowi Abd el-Rha­ma­nowi.

Wezwany chrząk­nął lekko, po czym odda­jąc ski­nie­niem głowy ukłon przed­mówcy zaczął mówić:

– Dzięki Sha­re­ifowi ben Alemu zna­leź­li­śmy czło­wieka, który bez spe­cjal­nych zastrze­żeń ze strony dowódz­twa wojsk nie­wier­nych będzie je mógł wyko­nać. Anglicy chcieli dać nam swego ofi­cera, lecz Anglik pozo­sta­nie nam zawsze obcy. Będzie chciał sprze­dać naszą krew.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Laska­ris – agent Napo­le­ona, który miał za zada­nie skie­ro­wać woj­ska arab­skie sprzy­mie­rzone z Fran­cu­zami na Bli­ski Wschód i Indie. Plan Laska­risa został prze­kre­ślony przez klę­skę wojsk Napo­le­ona w Rosji; Law­rence – agent bry­tyj­ski dzia­ła­jący w kra­jach arab­skich w okre­sie I wojny świa­to­wej. [wróć]