Święty dnia ostatniego - Karol May - ebook

Święty dnia ostatniego ebook

Karol May

5,0

Opis

Znakomita powieść przygodowa Karola Maya opowiadana przez przyjaciela wodza Apaczów, Winnetou, Old Shatterhanda.

Fragment: Gdyby mnie kto zapytał, jakie miasto na ziemi jest najbardziej ponure i gdzie spędza się czas najnudniej, odparłbym bez namysłu: to Guyama w Sonorze, północno zachodnim stanie republiki meksykańskiej. Jest to coprawda przeświadczenie wręcz osobiste i kto inny mógłby się o nie spierać; ja jednak nie mogę go zmienić, gdyż, – przepraszam za wyrażenie, lecz jest ono bardzo odpowiednie, – przepróżniaczyłem w tej przeklętej dziurze dwa najbardziej jałowe tygodnie mojego życia.  Góry, wznoszące się we wschodniej części Sonory obfitują w pokłady szlachetnych metali, miedzi i ołowiu, a prawie w każdej rzece można znaleźć złoty piasek w większych, lub mniejszych ilościach; jednak w tych czasach, z obawy przed Indjanami, wydobywano owe skarby w niewielu miejscach; przytem, dla większego bezpieczeństwa, zapuszczano się w góry tylko w licznej kompanji. Największa trudność polegała na zgromadzeniu odpowiedniej ilości obsługi. Meksykanin nadaje się do wszystkiego, byle nie do pracy; Indjanin nie zgodziłby się nigdy wykopywać za zapłatą złota, które uważa jeszcze dzisiaj za swoją prawowitą własność; Chińczyków zaś, pomimo, że uwija się ich tutaj aż nadto, nikt nie chce najmować, bo gdy raz się najmie żółtego, to już niepodobna się ich pozbyć. Ale zapyta może niejeden, wszak pozostają przecież gambusinowie i prospektorowie, owi prawdziwi poszukiwacze złota i robotnicy kopalniani; ci byliby najodpowiedniejsi; dlaczego ich nie zaangażowano? Odpowiedź bardzo prosta: wszyscy poszukiwacze złota przenieśli się wtenczas właśnie do Arizony, gdzie, jak dochodziły wieści, złoto w nieprzebranych wprost ilościach samo do rąk się garnęło. Obszar Sonory opustoszał zupełnie, podobnie jak teraz, kiedy nietylko górnictwo, ale i hodowla bydła ucierpiała wiele w tym kraju z powodu ciągłej trwogi przed dzikiemi hordami Indjan. Co do mnie, to nie uległszy bynajmniej gorączce złota, chciałem dostać się do Arizony, aby zaobserwować tamtejsze oryginalne życie. Nadarzyła mi się jednak lepsza sposobność poznania okolicy, której inaczej byłbym zapewne nigdy nie zwiedził; mianowicie wydawca pewnej gazety w San Francisko zaproponował mi, ażebym pisał dla niego komunikaty z placu boju powstania znanego meksykańskiego generała Jargasa, które właśnie w tym czasie wybuchło. Z radością przyjąłem propozycję.  Jargas nie miał szczęścia; powstanie upadło, a wodza stracono. – Odesławszy ostatnie sprawozdanie, powróciłem przez góry Sierra Verde ażeby dostać się do Guaymy. Miałem nadzieję znaleźć tam okręt, zdążający do jakiejś miejscowości nad zatoką Kalifornijską, położonej bardziej na północ, gdyż celem mojej podróży była rzeka Rio Gila, gdzie według umowy miałem się spotkać z moim przyjacielem, wodzem Apaczów, Winnetou. Powrót mój nie odbywał się niestety tak szybko, jak sobie tego życzyłem. Jeszcze w samotnych górach Sierry potknął się mój koń tak nieszczęśliwie, że złamał przednią nogę; musiałem go zastrzelić i ruszyć piechotą w dalszą drogę. Całemi dniami nie widziałem ludzkiej twarzy; nie mogłem więc marzyć o kupnie konia lub muła. Musiałem się przytem pilnie wystrzegać spotkania z Indjanami Bravos – czyli wolnymi, nieujarzmionymi, gdyż mógłbym to drogo opłacić. Wędrówka była długa i wyczerpująca, to też odetchnąłem z ulgą, gdy wreszcie zeszedłem w trachitową dolinę, w której leży smutna miejscowość Guayama...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 205

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May

Święty dnia ostatniego

_____

przekład anonimowy

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Na okładce: Carl Christian Anton Christensen (1831-1912), "Joseph Preaching to the Indians" by C.C.A. Christensen - fragment (19th century),

(licencjapublic domain), źródło: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Joseph_Preaching_to_the_Indians_by_C.C.A._Christensen.png (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights). 

Tekst wg edycji z 1925 r. Zachowano oryginalną pisownię

Copyright © 2015 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

Święty dnia ostatniego. Szatański czyn

I. W SONORZE.

 Gdyby mnie kto zapytał, jakie miasto na ziemi jest najbardziej ponure i gdzie spędza się czas najnudniej, odparłbym bez namysłu: to Guyama w Sonorze, północno zachodnim stanie republiki meksykańskiej. Jest to coprawda przeświadczenie wręcz osobiste i kto inny mógłby się o nie spierać; ja jednak nie mogę go zmienić, gdyż, – przepraszam za wyrażenie, lecz jest ono bardzo odpowiednie, – przepróżniaczyłem w tej przeklętej dziurze dwa najbardziej jałowe tygodnie mojego życia. –

 Góry, wznoszące się we wschodniej części Sonory obfitują w pokłady szlachetnych metali, miedzi i ołowiu, a prawie w każdej rzece można znaleźć złoty piasek w większych, lub mniejszych ilościach; jednak w tych czasach, z obawy przed Indjanami, wydobywano owe skarby w niewielu miejscach; przytem, dla większego bezpieczeństwa, zapuszczano się w góry tylko w licznej kompanji. Największa trudność polegała na zgromadzeniu odpowiedniej ilości obsługi. Meksykanin nadaje się do wszystkiego, byle nie do pracy; Indjanin nie zgodziłby się nigdy wykopywać za zapłatą złota, które uważa jeszcze dzisiaj za swoją prawowitą własność; Chińczyków zaś, pomimo, że uwija się ich tutaj aż nadto, nikt nie chce najmować, bo gdy raz się najmie żółtego, to już niepodobna się ich pozbyć. Ale zapyta może niejeden, wszak pozostają przecież gambusinowie i prospektorowie, owi prawdziwi poszukiwacze złota i robotnicy kopalniani; ci byliby najodpowiedniejsi; dlaczego ich nie zaangażowano? Odpowiedź bardzo prosta: wszyscy poszukiwacze złota przenieśli się wtenczas właśnie do Arizony, gdzie, jak dochodziły wieści, złoto w nieprzebranych wprost ilościach samo do rąk się garnęło. Obszar Sonory opustoszał zupełnie, podobnie jak teraz, kiedy nietylko górnictwo, ale i hodowla bydła ucierpiała wiele w tym kraju z powodu ciągłej trwogi przed dzikiemi hordami Indjan. –

 Co do mnie, to nie uległszy bynajmniej gorączce złota, chciałem dostać się do Arizony, aby zaobserwować tamtejsze oryginalne życie. Nadarzyła mi się jednak lepsza sposobność poznania okolicy, której inaczej byłbym zapewne nigdy nie zwiedził; mianowicie wydawca pewnej gazety w San Francisko zaproponował mi, ażebym pisał dla niego komunikaty z placu boju powstania znanego meksykańskiego generała Jargasa, które właśnie w tym czasie wybuchło. Z radością przyjąłem propozycję.

 Jargas nie miał szczęścia; powstanie upadło, a wodza stracono. – Odesławszy ostatnie sprawozdanie, powróciłem przez góry Sierra Verde ażeby dostać się do Guaymy. Miałem nadzieję znaleźć tam okręt, zdążający do jakiejś miejscowości nad zatoką Kalifornijską, położonej bardziej na północ, gdyż celem mojej podróży była rzeka Rio Gila, gdzie według umowy miałem się spotkać z moim przyjacielem, wodzem Apaczów, Winnetou. –

 Powrót mój nie odbywał się niestety tak szybko, jak sobie tego życzyłem. Jeszcze w samotnych górach Sierry potknął się mój koń tak nieszczęśliwie, że złamał przednią nogę; musiałem go zastrzelić i ruszyć piechotą w dalszą drogę. Całemi dniami nie widziałem ludzkiej twarzy; nie mogłem więc marzyć o kupnie konia lub muła. Musiałem się przytem pilnie wystrzegać spotkania z Indjanami Bravos – czyli wolnymi, nieujarzmionymi, gdyż mógłbym to drogo opłacić. Wędrówka była długa i wyczerpująca, to też odetchnąłem z ulgą, gdy wreszcie zeszedłem w trachitową dolinę, w której leży smutna miejscowość Guayama

 Miasto, którego widoku z taką tęsknotą oczekiwałem, nie przedstawiło mi się bynajmniej zachwycająco. Miało wtedy zaledwie dwa tysiące mieszkańców i składało się z domów bez okien, zbudowanych z pustych wewnątrz cegieł. Otoczone naokoło wysokiemi, nagiemi skałami, leżało w nieznośnym żarze słonecznym, podobne do zbielałego szkieletu i zdawało się być zupełnie wymarłe, gdyż zarówno na ulicach, jak w całej okolicy nie zauważyłem w pierwszej chwil żywej duszy.

 Muszę jednak przyznać, że jeżeli Guayama wywarła na mnie niezbyt miłe wrażenie, to tem mniej moja osoba mogła zbudować mieszkańców tej mieściny.

 Odzienie, za które zapłaciłem 80 dolarów przed odjazdem ze San Francisko, podarło się już na strzępy; obuwie zbliżało się do kresu swojej egzystencji. Prawy but już dawno zapomniał o obcasie; przy lewym zachowała się jeszcze połowa tej ozdoby. To też, gdy obserwowałem rozdziawione zprzodu nosy moich trzewików, przypominały mi się gwałtem szeroko rozwarte, zgłodniałe dzioby naszych poczciwych wiejskich kaczek.

 A wreszcie kapelusz! W szczęśliwszych czasach zwany sombrero, to znaczy cienisty, zrezygnował teraz w zupełności ze swego zaszczytnego tytułu. Jego szeroka kresa znikała coraz bardziej, (chociaż do dziś dnia nie rozumiem, z jakiego powodu) a to, co tkwiło jeszcze na mojej głowie jako wierna pozostałość kapelusza, miało kształt mniej więcej tureckiego fezu i nadawałoby się wyśmienicie do cedzenia atramentu. Jedynie pas skórzany, mój długoletni towarzysz, dowiódł i tym razem swej wytrzymałości. Na tem już kończę. –

 Idąc powoli wzdłuż ulicy i rozglądając się w obie strony, czy przecież nie ujrzę jakiejś żywej istoty, zauważyłem niski budynek, nad którego wejściem widniał duży napis, zawieszony na dwóch drągach, wystających z dachu. Litery były niegdyś białe, malowane na ciemnem tle; tak jednak wyblakły na deszczu i spłowiały od kurzu, że zdołałem tylko przeczytać zachęcające słowa:

MESON de...

Stałem chwilę, usiłując przecież odcyfrować ostatnie słowo na szyldzie, gdy posłyszałem czyjeś kroki. Obróciwszy się, pozdrowiłem uprzejmie jakiegoś człowieka i poprosiłem, aby mi wskazał najporządniejszą gospodę w mieście. Przechodzień wskazał mi budynek, przed którym stałem.

 – Niech pan dłużej nie szuka, sennor! To najwykwintniejszy hotel w mieście. Niech pana nie zraża, że obecnie brak na szyldzie słowa „Madrid”; jeśli się pan poleci gospodarzowi i oczywiście jeśli ma pan czem płacić, sennor będzie miał wszystkiego poddostatkiem. Gospodarz nazywa się don Geronimo. Moim słowom może pan zaufać, gdyż jako escribano-pisarz znam w Guaymie wszystkich obywateli.

 Wymieniając swoje dostojne stanowisko, uderzył się kułakiem w piersi, przyczem obrzucił mnie spojrzeniem, które mi wyraźnie powiedziało co o mnie myślał: – Lepiej zapewne zostałbyś przyjęty w więzieniu miejskiem, niż w hotelu!

 Ufając tej znakomitości guaymskiej przestąpiłem próg gospody. Byłbym tutaj wstąpił nawet bez polecenia pisarza, gdyż, bardzo znużony, nie miałem ochoty wystawiać się dłużej na żar południowego słońca. –

 Najwykwintniejszy hotelu miasta, Maison de Madrid! Miłe pokoje, czyste łóżka, smaczne potrawy! Poczułem ogromny apetyt. Wszedłem i znalazłem się odrazu – we „wszystkich ubikacjach”.

 Hotel posiadał jedną, jedyną izbę. Oprócz drzwi od ulicy, zauważyłem naprzeciw drugie, prowadzące na podwórze. Okien, lub jakichkolwiek innych otworów w ścianach, nie było. Obok tylnych drzwi stało kamienne palenisko, oczernione od sadzy; miejsce to było dowcipnie wybrane, gdyż pozwalało dymowi uchodzić wprost przez bramę, bez specjalnego komina. Podłogę stanowiła twardo ubita glina; wkopane w nią pale tworzyły nogi stołów i ławek; krzeseł nie było. Po lewej stronie wisiały wzdłuż muru hamaki jako łóżka dla gości, z których jednak mogli korzystać wszyscy według upodobania. Przy drugiej ścianie stał po prawej ręce bufet, prawdopodobnie zbity z kilku starych skrzyń. Obok niego wisiało znowu kilka hamaków, „buen retiro” - wygodne miejsce dla odpoczynku rodziny właściciela hotelu. W jednym z nich spali trzej chłopcy; ręce i nogi mieli tak poplątane, że dopiero głębokie studjum pozwoliłoby rozróżnić, jakie kończyny do jakiego należą tułowia. W drugim hamaku wypoczywała córka gospodarza, sennorita Felisa. Miała szesnaście lat, jak mi to później powiedziała, chrapała jednak jak unisono szesnastu burz zimowych. W trzecim hamaku odbywała drzemkę południową gospodyni; była to jejmość wysoka na sześć stóp i pięć cali; imię jej brzmiało donna Elvira. Małżonek jej objaśnił mnie później w zaufaniu, że niemasz na świecie niewiasty tak rezolutnej; ja jednak nie miałem szczęścia oglądać wulkanicznego wybuch jej energicznego temperamentu, gdyż donna Elvira zawsze, ile razy ją widziałem, albo drzemała, albo spała jak suseł. W czwartym hamaku odkryłem przedmiot, podobny do pierścienia, barwy szarego, lnianego płótna, który w pierwszej chwili omalże nie wziąłem za pas ratunkowy, jakiego się używa na okrętach morskich. Przypatrzywszy się jednak bliżej, doszedłem do przekonania, że domniemany pas może zamienić się w razie potrzeby w coś szlachetniejszego; z tego więc powodu zdecydowałem się, dać mu lekkiego szturchańca. W odpowiedzi na to pierścień poruszył się i rozwinął. Ukazały się ręce, nogi, nawet głowa i wreszcie pas ratunkowy wyprostował się całkowicie, zeskoczył z hamaku i stanął przede mną jako mały, chudy człowieczek, odziany w szare, lniane ubranie, które przylegało jak ulane do jego postaci. Przypatrzywszy mi się zdziwionym wzrokiem, zapytał tonem, w którym miał być gniew, lecz brzmiał jedynie wyrzut:

 – Czego pan chce, sennor? Dlaczego przeszkadza mi pan w moim wypoczynku południowym? I wogóle dlaczego pan nie śpi? Przecież w tym śmiertelnym upale każdy rozumny człowiek kładzie się na spoczynek!

 – Szukam gospodarza! – odpowiedziałem.

 – Ja jestem gospodarzem. Moje nazwisko brzmi don Geronimo!

 – Przybyłem właśnie w tej chwili do Guaymy i chciałbym wyruszyć w dalszą drogę okrętem. Czy mogę tymczasem zamieszkać u pana?

 – Zobaczymy później! Teraz jednak niech pan śpi, tam, w jednym z hamaków.

 Wskazał na przeciwległą ścianę pokoju.

 – Zmęczony jestem, to prawda, – odpowiedziałem – ale i głód mi dokucza.

 – Później, później! Tymczasem niech pan śpi! – nalegał natarczywie.

 – I w gardle mi wyschło!

 – Dobrze, dobrze! postaram się o wszystko, niczego panu nie zabraknie, tylko niech pan teraz śpi, niech pan śpi nareszcie!

 Z początku mówił zupełnie cicho; ostatnie słowa jednak zabrzmiały rozgłośnie. Sąsiednie hamaki zaczęły się chwiać, wobec czego don Geronimo szepnął do mnie ostrzegająco:

 – Ani słowa, sennor! gdyż inaczej zbudzi się donna Elvira! Śpij pan, śpij pan!

 Z temi słowy wskoczył do swojego hamaku i zwinął się znowu w pierścień. Co miałem począć! Zostawiłem w spokoju śpiący pas ratunkowy razem z jego rodziną i, wyszedłszy przez tylne drzwi, znalazłem się na dość obszernem podwórzu. W jednym kącie tego dziedzińca był sporządzony daszek z łodyg kukurydzy, wsparty na słupach, pod którym przechowywano przybory gospodarskie. Obok leżała spora wiązka słomy, a przy niej duży pies, uwiązany na łańcuchu. Słoma była zapewne lepszem legowiskiem, niż hamaki; tak myśląc, zbliżyłem się do wiązki, nieco zaniepokojony, że pies narobi hałasu i obudzi donnę Elvirę; jednakże obawa okazała się płonna, – poczciwe psisko spało także! Otworzyło oczy wprawdzie, lecz aby zamknąć je natychmiast, i nie zwracało wcale na mnie uwagi, gdy sobie przygotowałem posłanie ze słomy i wyciągnąłem się na niem. Zasnąłem, mając obydwie strzelby na ramieniu; znużony, spałem tak twardo, że obudziłem się dopiero, gdy mnie ktoś silnie potrząsnął za ramię. Mijało już południe; nade mną stał mój mały gospodarz, mówiąc:

 – Niech pan wstanie, sennor! Teraz mamy czas powziąć decyzję.

 – Jaką decyzję? – zapytałem, podnosząc się.

 – Czy panu będzie wolno u mnie zostać, czy nie.

 – Dlaczego potrzeba do tego dopiero decyzji?

 Pytałem, chociaż bardzo łatwo mogłem się dorozumieć, co miał na myśli. – Przyjrzałem mu się dokładniej, niż to mogłem uczynić w południe. Był rzeczywiście nadzwyczaj mały i przerażająco chudy. Włosy nosił krótko przystrzyżone, prawie do skóry. Jego ostre rysy miały wyraz przebiegły i przytem ogromnie dobroduszny.

 – Donna Elvira życzy sobie, abym przyjmował tylko cavallerów – odpowiedział – a sennor przyzna chyba, że nie czyni podobnego wrażenia.

 – Rzeczywiście? – zapytałem z uśmiechem, spoglądając nań z góry – czy sądzi pan, że tylko ten jest cavallerem, kto ma nowe ubranie na sobie?

 – Nie, czasem nawet porządnemu człowiekowi zdarzy się zaniedbać swoją powierzchowność; ale donna Elvira okazuje wrażliwość na tym punkcie i czuje do pana odrazę.

 – Spała przecież, kiedy przyszedłem.

 – Spała rzeczywiście; ona śpi wogóle bardzo chętnie, jeśli nie ma nic innego do roboty; ale potem wyszła na podwórze, ażeby się panu przypatrzeć i gdy zobaczyła pańskie ubranie, pańskie buty, pański kapelusz, powiedziała sobie natychmiast... sennor, czy to konieczne, abym się wyrażał dosadnie?

 – Nie; ja pana i tak rozumiem, don Geronimo, i, ponieważ nie podobam się donnie, poszukam sobie innej gospody.

 Zwróciłem się ku wyjściu; wtedy jednak gospodarz zatrzymał mnie i powiedział:

 – Stój pan! Zaczekaj sennor jeszcze chwilę! W domu jest tak samotnie, gdy niema żadnego gościa, a wreszcie pan mi nie wygląda na rozbójnika. Chciałbym wstawić się za panem u donny Elviry, do tego jednak trzeba udowodnić, że będziesz mi pożyteczny. Czy gra sennor w domino?

 – Gram – odpowiedziałem, zdziwiony pytaniem.

 – Dobrze! Wejdź sennor do środka. Zrobimy próbę!

 Donna Elvira leżała w swoim hamaku. Sennorita Felisa siedziała za bufetem przy szklance rumu. Chłopców nie było w izbie; zabawiali się z rówieśnikami na ulicy, obrzucając się zgniłemi pomarańczami. Don Geronimo przyniósł domino i zaprosił mnie, abym usiadł z nim przy jednym ze stołów. Gdy się rozległ chrzęst kostek, donna Elvira poruszyła się, a skoro jej małżonek rzekł do mnie:

 – Niech pan weźmie sześć sztuk; najwyższy dublet zaczyna, – gospodyni podniosła głowę. Sennorita Felisa zbliżyła się ze szklanką w ręce i przysiadła do nas, żeby móc lepiej obserwować grę. Teraz pojąłem, kogo miałem przed sobą. Ci ludzie spali, gdy nie grali w domino, a budzili się, aby grać. A jednak Geronimo był zaledwie znośnym graczem. Wygrałem pierwszą partję, drugą i trzecią. Przy pierwszej ucieszył się gospodarz; przy drugiej zdziwił, nakoniec przy trzeciej zawołał zachwycony:

 – Pan jesteś mistrzem, sennor. Pan musi u nas zostać, żebym się mógł uczyć u pana. Żaden człowiek nie zdołał mnie jeszcze pobić trzy razy!

 Była to przesada; podczas gry nie zadawałem sobie żadnego trudu, natomiast on grał tak niedołężnie, że nie trzeba było żadnego obliczenia, aby go pobić. Teraz wstał i podszedłszy do swojej żony, rozmawiał z nią cicho przez chwilę. Następnie udał się poza bufet, wydobył stamtąd jakąś książkę oraz olbrzymi kałamarz, postawił jedno i drugie przede mną na stole i powiedział:

 – Donna Elvira udzieliła łaskawie pozwolenia, ażeby pan pozostał w naszym hotelu. Niech więc sennor wpisze do tej książki swoje nazwisko!

 Otworzyłem podaną mi książkę. Zawierała same nazwiska, liczby i daty. Między kartkami leżało prastare, gęsie pióro, którego koniec pokryty grubą, twardą powłoką zaschniętego atramentu był prawie dokładnie tak samo rozdziawiony, jak nosy moich butów.

 – Tem piórem mam pisać? – zapytałem ubawiony.

 – Oczywiście! Nie mam innego do dyspozycji, a sennor zapewne także nie nosi piór ze sobą?!

 – Ależ tym ożogiem niepodobna dwóch liter napisać!

 – Jakto?! Powiadam panu, że odkąd ten hotel posiadam, to jest już prawie od dziesięciu lat, wszyscy moi goście posługiwali się tem piórem i tym atramentem.

 Atrament był oczywiście oddawna wyschnięty.

 – Jak oni zabierali się do tego?

 – Z pomocą wody, jak to pan może łatwo się domyśleć, jeśli sztuka pisania jest mu znaną, choćby tylko powierzchownie. Gdy się wymoczy pióro w gorącej wodzie, staje się ono tak miękkie, jak nowe. Jeżeli się naleje gorącej wody do kałamarza, otrzymuje się zupełnie nowy, doskonały atrament. Tutaj pisze się bardzo wiele, gdyż mój dom jest często odwiedzany a każdy gość musi się zapisać; z tych powodów nie mogę pozwolić sobie na rozrzutność; muszę oszczędzać pióra i atramentu. Ponieważ jednak pan, jak mi się zdaje, nie zna sztuki pisarskiej, więc ja pana wyręczę.

 – Będę wdzięczny, sennor; proszę o to bardzo. Usunie mi pan wielki ciężar z duszy!

 – Bardzo dobrze! Nie każdy potrafi władać piórem! Natychmiast zagrzeję wodę.

 Podszedł do bufetu, nalał spirytusu, czy rumu do lampki, zapalił, i wziąwszy blaszany garnek z wodą, trzymał go cierpliwie nad płomieniem. Dziesięć lat zmuszał gości posługiwać się tem piórem i tym atramentem spalając za każdym razem za grosz spirytusu, wszystko dla swej rozumnej oszczędności! Skoro się woda zagotowała, co trwało przynajmniej kwadrans, zanurzył w niej pióro na chwilę, wylał zawartość naczynia do kałamarza, zakłócił silnie piórem i odezwał się zadowolony:

 – Tak, teraz mogę przystąpić do dzieła.

 Położył książkę przed sobą, ustawił dogodnie kałamarz, krząknął energicznie, sięgnął po pióro, zakasłał, zmarszczył głęboko czoło, ułożył książkę inaczej, kałamarz przesunął, zakasłał znowu, usiadł wygodniej, niż poprzednio, słowem, zabierał się do owych kilkunastu słów tak, jakby miał spisywać kronikę świata.

 W czasie, gdy gospodarz gotował wodę, przewracałem kartki książki. Pismo na ostatnich stronach było ciemno żółte, ku przodowi coraz bardziej blakło, tak, że nakoniec nie można było nic przeczytać. Pierwsze karty zdawały się nigdy nie być zapisane.

 – Niech pan teraz uważa, sennor, – odezwał się don Geronimo – mam wpisać dzień i rok pańskiego przybycia do mnie, pańskie nazwisko, stanowisko lub zawód, wreszcie w jakim zamiarze pan tu przybył. Mam nadzieję, że sennor poda mi to wszystko ściśle według faktycznego stanu rzeczy!

 Udzieliłem mu żądanych wiadomości, a on przeniósł je na papier, malując litery, które pod względem wyrazistości nie pozostawiały nic do życzenia. Malował powoli, bardzo powoli i z wielkiem przejęciem, należnem tak ważnej i szlachetnej funkcji. Po upływie pół godziny zakończył nareszcie ostatnią kreskę i, odsunąwszy książkę od siebie, zapytał mnie z rozjaśnionem obliczem:

 – Jak się panu podoba moja ręka, sennor? Czy widział pan już kiedy takie litery i pociągnięcia?

 – Nie, jeszcze nigdy, – odpowiedziałem zgodnie z prawdą, – pan posiada bardzo charakterystyczne pismo.

 – Niema w tem nic dziwnego, ponieważ prawie wszystkie nazwiska muszę sam wpisywać, gdyż przeważna część gości podobnie jak i sennor nie umie obchodzić się z piórem i atramentem.

 – Dziękuję panu za podane mi wiadomości; są one łatwo zrozumiałe; jednego tylko nie umiem sobie wytłumaczyć. Jako swój zawód podał pan, że jest literatem: ja jednak nie słyszałem jeszcze o czemś podobnem. Czy to jest rzemiosło, ranga wojskowa, albo może odnosi się to do handlu w ogólności lub specjalnie do drobnego handlu pokątnego?

 – Ani to, ani tamto! Literat jest tem, co pan po hiszpańsku określa słowem autor albo escritor.

 Spojrzał na mnie, zaskoczony, i zapytał:

 – Czy ma pan majątek?

 – Nie!

 – Jeśli tak, to żal mi pana z całego serca! Przy tym zawodzie musisz sennor z konieczności umrzeć z głodu.

 – Jakto, don Geronimo?

 – Pan pyta jeszcze o to? O, ja znam te stosunki bardzo dokładnie, gdyż tu Guaymie mamy także escritora. Bogacz pisze do gazety, wychodzącej w Hermosillo. Musi bardzo dużo płacić, ażeby drukowano jego rękopisy. Jest to zajęcie, związane z wielkiemi wydatkami, a nie przynoszące żadnych korzyści. Jak sennor może żyć, w co sennor zamierza się ubierać, co sennor chce jeść i pić? Żałuję pana najserdeczniej! Czy zdoła pan zapłacić to, co u mnie pan zje?

 – Tak! Na to jeszcze wystarczy.

 – To mnie bardzo cieszy. – Hm, escritor! Teraz nie dziwię się wcale pańskiej nędznej odzieży i jednego tylko nie pojmuję, mianowicie, że pan wygląda przytem tak dobrze i zdrowo. Ale – caramba! teraz przychodzi mi na myśl: jeśli pan jest literatem, to musi pan przecież umieć pisać?

 – Oczywiście!

 – I pomimo to pozostawił pan mi tę pracę! Dlaczego ukrywałeś sennor, żeś opanował tę ciężką umiejętność?

 – Ponieważ nie byłoby uprzejmie z mojej strony zaprzeczać panu, skoro mnie uważałeś za człowieka, nieumiejącego obchodzić się z piórem.

 – Słusznie! Ta uprzejmość świadczy dobrze o panu. Czy mogę zapytać, skąd sennor przybywa?

 – Z tamtej strony Sierra Varde!

 – Piechotą? Coraz bardziej żal mi pana!

 – Wyruszyłem w drogę konno, jak to pan może poznać po tem, że noszę ostrogi; koń jednak upadł i złamał nogę; musiałem go zastrzelić!

 – Dlaczego nie wziął pan ze sobą siodła i uprzęży?

 – Ponieważ nie chciałem dźwigać ciężaru na takim skwarze i przez tyle dni.

 – Ale pan mógł je sprzedać i z otrzymanych pieniędzy żyć przez całe dwa dni. Nie powinien pan raczej dźwidać tych dwóch starych strzelb, które tu widzę. Jest to konstrukcja, dziś zupełnie nie używana. Nie warta ani pół dolara. Może mi pan wierzyć, gdyż dobrze rozumiem się na tem!

 Wziął do ręki sztuciec Henry’ego. Zauważywszy przy zamku walec z nabojami, potrząsnął głową. Potem sięgnął po niedźwiedziówkę, chcąc ją podnieść; zostawił ją jednak na podłodze, gdyż nie uradził jedną ręką.

 – Niech pan to wyrzuci – zalecał – nie ma pan z tego żadnego pożytku, a tylko zawadę w podróży. – Dokąd sennor udaje się z Guaymy?

 – Okrętem dalej na północ, poza Hermosillo.

 – Na to może sennor długo czekać! Rzadko okręty zapuszczają się tak daleko.

 – Jeśli tak, to pojadę konno.

 – W tym celu musiałby pan kupić sobie konia lub muła; zapewniam sennora jednak, że teraz nawet za drogie pieniądze nie dostanie pan nigdzie zwierzęcia wierzchowego. Gdyby sennor miał czas, mógłby skorzystać z kolei żelaznej, która prowadzi do Arispe.

 – Kiedy odchodzą pociągi w tym kierunku?

 – Pociągi? Zaraz można poznać, że pan tu obcy, sennor. Kolej jeszcze nie gotowa. Mówią, że będzie ukończona w ciągu trzech, czterech, może pięciu lat; o tem wszystkiem jednak nic panu nie wiadomo. Pan nie powinien podróżować w kraju, którego pan nie zna i który jest tak bardzo oddalony od pańskiej ojczyzny. Przy pańskiem ubóstwie jest to rzecz niebezpieczna. Pan podał jako swoją ojczyznę Sajonję. Gdzie leży to miasto?

 – To nie miasto, lecz królestwo, należące do Alemanji.

 – Całkiem słusznie! Nie można mieć w głowie wszystkich kart geograficznych! – A zatem wolno panu u mnie zostać; ponieważ jest pan bardzo dobrym graczem i wskutek tego znakomitym towarzyszem, będę miał wzgląd na pana i postawię sennnorowi możliwie niską cenę. Za całkowite utrzymanie zapłaci pan jednego peso dziennie. Jest to cena stosunkowo niewielka i spodziewam się, że targ będzie zbyteczny!

 – Dziękuję panu i zgadzam się, – oświadczyłem, gdyż za cenę jednego peso musiałem uważać „kompletne” utrzymanie ofiarowane jakby za darmo.

 Don Geronimo skinął z zadowoleniem, odsunął książkę z nazwiskami gości na bok, sięgnął po domino i powiedział:

 – Ponieważ pan jest głodny i spragniony, więc Felisa przygotuje panu posiłek, a tymczasem możemy zagrać kilka partyj. Zaczynamy!

 Nie pytał wcale, czy mam ochotę do gry, czy nie. Zdawał się uważać za rzecz zupełnie naturalną, że jestem takim samym namiętnym graczem, jak on.

 Zgodziłem się na