Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Świat wokół tak szybko się zmienia… i komplikuje. Dziś prowadzisz najpopularniejszy program motoryzacyjny wszech czasów, a jutro z różnych powodów musisz szukać nowej pracy.
Dobrze, że Jeremy Clarkson – pogromca absurdów, obrazoburczy komentator codzienności i niewyczerpane źródło jedynego w swoim rodzaju humoru – pomaga nam się w tym wszystkim odnaleźć. Z godną podziwu wszechstronnością ogarnia to, co nawet najtęższym umysłom świata polityki, mediów i biznesu wydaje się nie do ogarnięcia. W najnowszej książce dzieli się z nami swoimi obserwacjami, poglądami i dobrymi radami. Z jego ostrych jak brzytwa felietonów dowiemy się między innymi:
Tom i Jerry to nie kreskówka, lecz film dokumentalny. Wielu Anglików powinno mieć zakaz opuszczania kraju. Politycy muszą nam obiecać (i zapewnić) lepsze routery Wi-Fi. A my… dbajmy o jeże! Oto poglądy człowieka, który po raz kolejny wyrusza w misję naprawiania świata.
I go naprawi… tylko pozwólcie mu dokończyć!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 418
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału The World According to Clarkson Volume Seven. If You’d Just Let Me Finish!
Michael JosephFirst published 2018Michael Joseph is part of the Penguin Random House group of companieswhose addresses can be found at global.penguinrandomhouse.com
Copyright © Jeremy Clarkson, 2018All rights reserved. The moral law of the author has been asserted
Felietony z niniejszej książki pochodząz rubryki Jeremy’ego Clarksona w „The Sunday Times”
Przekład Michał Strąkow (felietony 1–30, 51–70), Michał Jóźwiak (felietony 31–50, 81–92), Olga Siara (felietony 71–80)
Redakcja Tomasz Brzozowski
Korekta Dominika Rychel, Marcin Piątek
Projekt okładki i skład Tomasz Brzozowski
Zdjęcia autora na okładceThe Sunday Times / News Licensing Tomasz Brzozowski
Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz
Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2019Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN pełnej wersji 978-83-66360-79-2
Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl
facebook.com/Wydawnictwo.Insignis
twitter.com/insignis_media (@insignis_media)
instagram.com/insignis_media (@insignis_media)
W świetnym filmie pod tytułem Samoloty, pociągi i samochody szczególnie przypadła mi do gustu scena, w której Steve Martin zwraca się do Johna Candy’ego z następującą radą: „Kiedy opowiadasz te swoje anegdotki, kończ je puentą. Będą wtedy znacznie bardziej interesujące dla słuchacza”.
Przypomniałem sobie tę scenę w zeszłym tygodniu, kiedy czytałem w „Timesie” artykuł o niejakim Danie Jarvisie. Obecnie Dan jest posłem Partii Pracy i ministrem sprawiedliwości w laburzystowskim gabinecie cieni, ale w przeszłości był majorem sił specjalnych. Desantował się na spadochronie na terytorium nieprzyjaciela w Afganistanie i w Iraku; brał też udział w misjach wojskowych w Kosowie i w Sierra Leone. Mówimy zatem o kimś, kto umie sobie radzić w trudnych sytuacjach.
Jakiś czas temu nasz zaprawiony w bojach bohater znalazł się późnym wieczorem na londyńskiej stacji metra King’s Cross. Zjeżdżając ruchomymi schodami, zauważył stojącego na dole pijanego faceta, który wymachiwał trzymaną w ręku butelką.
„Ominąłem go szerokim łukiem – opowiadał Dan – ale on ruszył w moją stronę. Po chwili zastąpił mi drogę i powiedział: »Dawaj, k****, portfel albo przyp****** ci tą flaszką«”.
„W życiu” – odparł kategorycznie Dan, mierząc oprycha stalowym spojrzeniem.
Coś wspaniałego. Pijany bandzior zaczepił niewłaściwą osobę. Dan, przykładny ojciec trojga dzieci, może i wygląda na cherlawego biznesmena, ale pod eleganckim garniturem kryje się świetnie wyszkolony zabójca. Jego plecy przypominają worek pełen zwiniętych w kłębek pytonów. Ma pośladki twarde niczym strusie jaja. Przed niedoszłym rabusiem stało więc siedemdziesiąt osiem kilogramów mięśni, ścięgien i słusznego gniewu.
Nie możemy się już doczekać dalszego ciągu tej historii! Zżera nas ciekawość, co było dalej! Gotowi? No to jedziemy. Dan odwrócił się i odszedł.
Właśnie tak. Po prostu odszedł. Po najlepszym wstępie w dziejach gawędziarstwa nastąpiło zupełnie nijakie zakończenie. Dan stwierdził, że tamten incydent skłonił go do przemyśleń na temat natury społeczeństwa i sposobów radzenia sobie z przestępczością. Mnie natomiast skłonił do zastanowienia się, dlaczego niektórzy ludzie nie potrafią opowiedzieć porządnie żadnej dykteryjki.
Jeden z moich przyjaciół jest wyjątkowo kiepski w te klocki. Po wstępie w rodzaju „Jechałem dziś rano do pracy…” zaczynał brnąć w całą masę nieistotnych szczegółów. „Wiesz, pracuję teraz w centrum, bo nie dogadywałem się z moim poprzednim szefem. Z moim ojcem było tak samo. Kiedy pracował w kopalni, ciągle kłócił się z przełożonym. Ale w tamtych czasach nikt nie robił z tego afery…”
Punktem wyjścia jego historyjki była podróż do pracy, ale zamiast trzymać się tematu i opowiedzieć, co wydarzyło się dalej, cofnął się do lat dwudziestych minionego wieku i zaczął opowiadać o życiu w górniczym miasteczku w South Yorkshire. W takiej sytuacji jedynym ratunkiem dla słuchacza jest udawanie, że ma się do odebrania ważny telefon. Albo wyłupienie sobie oczu.
Jeśli zamierzacie uraczyć przyjaciół anegdotą, pamiętajcie, że krótsze zawsze znaczy lepsze. No dobrze, nie zawsze – ale chyba sami wiecie, co mam na myśli.
Kiedy pracowałem w programie Top Gear, co tydzień musieliśmy przycinać w montażowni materiały filmowe. Mieliśmy poczucie, że są dokładnie takie, jak być powinny. Wydawały się nam naprawdę dobre. Ale mieliśmy do dyspozycji za mało czasu antenowego, żeby zmieścić je w programie – dlatego trzeba było je skracać. I za każdym razem okazywało się, że po skróceniu stawały się jeszcze lepsze.
W college’u, w którym studiowałem dziennikarstwo, wykładowcy często polecali nam sporządzanie krótkich notatek do rubryki z „wiadomościami z ostatniej chwili”, która w tamtych czasach stanowiła stałą pozycję w lokalnych gazetach.
Któregoś razu zakomunikowano nam, że na terenie dzielnicy mieszkaniowej wykoleił się pociąg przewożący odpady radioaktywne – naszym zadaniem było przekazać tę informację w nie więcej niż siedmiu słowach. Uwielbiałem takie wyzwania.
Właśnie dlatego dziś uwielbiam Twittera: ponieważ zmusza ludzi do wypowiadania się w sposób możliwie zwięzły, co wymaga zastanowienia się, jak przekazać możliwie dużo za pomocą niewielu słów. Dzięki Twitterowi świat staje się ciekawszy i weselszy.
Z tego samego powodu podziwiam dziennikarzy prasy brukowej. Każdy może napisać, że „Paddy Ashdown, przewodniczący partii Liberalnych Demokratów, przyznał się dziś do utrzymywania kontaktów pozamałżeńskich”. Trzeba jednak wyjątkowej finezji i błyskotliwości, żeby wymyślić nagłówek w rodzaju „Oto Paddy Pantsdown*”, streszczając całą historię w zaledwie trzech słowach.
W przyszłości umiejętność przekazywania informacji w sposób krótki i węzłowaty stanie się jeszcze bardziej istotna, ponieważ dorastające pokolenie ma silną awersję do marnowania czasu. Młodzi ludzie nie widzą powodu, dla którego mieliby oglądać całą Bitwę o Anglię, skoro mogą wejść na YouTube’a i obejrzeć najlepszy fragment filmu, w którym gogle niemieckiego pilota wypełniają się keczupem.
Wiele osób uważa gwałtowny przyrost rozrywkowych treści w internecie za coś niepokojącego. Obawiają się, że bez szefów firm fonograficznych, którzy potrafią oddzielić ziarno od plew, oraz bez redaktorów naczelnych, którzy decydują o tym, co zasługuje na wydanie drukiem, utoniemy w beżowym morzu przeciętności.
Jestem innego zdania. Jeśli na starcie szanse na zrobienie kariery muzycznej będą takie same dla każdego, trzeba będzie pracować dwa razy ciężej i być dwa razy lepszym, by zostać dostrzeżonym. Jednymi z pierwszych ofiar tej nowej rzeczywistości padną ci ze skłonnością do lania wody.
Dlatego bez dalszej zwłoki przechodzę do mojej anegdoty z tego obfitującego w burzliwe wydarzenia tygodnia. Większości z nas zdarzyło się obudzić po wieczorze spędzonym na balu charytatywnym i znaleźć pusty portfel oraz leżącą na kuchennym stole piłkę do rugby z autografem. Znacie więc to uczucie, gdy do głowy ciśnie się myśl: „O nie… Co ja narobiłem?”.
W zeszły piątkowy poranek poczułem się jeszcze gorzej, ponieważ mój prawnik oznajmił mi, że ktoś wrzucił do sieci filmik nakręcony poprzedniego dnia wieczorem na imprezie charytatywnej, w której trakcie w dość niewybredny sposób wypowiedziałem się o dyrekcji BBC. Prawnik surowo mnie zrugał, a ja słuchałem jego połajanek, wpatrując się w czubki butów niczym niegrzeczny chłopczyk.
Wszystko, co powiedziałem tamtego wieczora, miało jednak żartobliwy charakter, a poza tym przyniosło zamierzony skutek. Moje krótkie, kontrowersyjne i okraszone kilkoma przekleństwami wystąpienie rozruszało uczestników imprezy i w rezultacie wystawiona przeze mnie na aukcję nagroda – ostatnie okrążenie na torze testowym Top Gear – została wylicytowana za sto tysięcy funtów.
22 marca 2015
* W wolnym tłumaczeniu: Paddy z opuszczonymi spodniami (jeśli nie zaznaczono inaczej, ten i dalsze przypisy pochodzą od tłumaczy).
Jak być może już słyszeliście, BBC odebrało mi pistolet i odznakę. Muszę przyznać, że był to dla mnie spory wstrząs. Przez ponad dwanaście lat Top Gear był całym moim życiem. Wymagającym całkowitego oddania monstrum o wielu mackach, cierpiącym na liczne zaburzenia, niezgrabnym i szalonym – a mimo to kochałem je całym sercem. Kochałem je jak własne dziecko. Którym pod wieloma względami było. Aż tu nagle pewnego dnia przeczytałem w „Daily Telegraph”, że moja umowa z BBC nie zostanie przedłużona, a dziecko trafi w obce ręce.
Poczułem się fatalnie, ponieważ po utracie domu i po śmierci mojej matki ze zdwojoną energią rzuciłem się w wir pracy – a teraz w idiotyczny sposób straciłem także i pracę. Ogarnęło mnie dojmujące uczucie pustki. Do niedawna Top Gear zaprzątał całą moją uwagę. Był niczym czarna dziura w samym środku mojego serca. Codziennie rano po przebudzeniu myślałem z niepokojem o każdej linijce scenariusza. Kładąc się spać, martwiłem się, czy wprowadzone w ciągu dnia poprawki nie okażą się zmianami na gorsze. Kiedy spotykałem się na mieście z przyjaciółmi, widziałem, jak ich usta się poruszają, ale nie docierało do mnie ani jedno słowo. Myślami byłem gdzie indziej. Pozostawałem w stanie przyjemnego odrętwienia.
Dwa dni przed brzemienną w skutki awanturą wybrałem się do lekarza, który oznajmił mi bez ogródek, że guzek na moim języku to najprawdopodobniej rak, w związku z czym powinienem niezwłocznie poddać się badaniom. Ale nie mogłem tego zrobić. Byliśmy w trakcie kręcenia kolejnego sezonu Top Gear, a Top Gear zawsze miał pierwszeństwo.
Po Top Gear pozostała w moim życiu wyrwa tak wielka, że jej zasypanie zajęłoby całą wieczność. A wieczność to naprawdę szmat czasu. Wyobraźcie sobie muchę, która raz dziennie przysiada na moment na stalowej kuli o rozmiarach ziemskiego globu, a potem z niej odlatuje. Czas, po którym owad zetrze ją w ten sposób do szczętu, będzie dopiero wstępem do wieczności.
A ja muszę teraz ją czymś wypełnić.
Układanie pasjansa na laptopie nie załatwi sprawy, bo kiedy się tym znudzę – a znudzę się z całą pewnością – będzie dopiero ósma rano i do otwarcia pubów pozostaną jeszcze cztery długie godziny. Po upływie tych czterech godzin dojdę do wniosku, że nie wybiorę się do pubu, ponieważ przesiadywanie za dnia w pubach to prosta droga na skraj rozpaczy i zrujnowania sobie życia.
Zostanę więc w domu i obejrzę południowe wydanie wiadomości, w których Ed Miliband będzie zgrywał Brudnego Harry’ego, a wizytujący szpital David Cameron będzie paradował z zakasanymi rękawami i z końcem krawata wetkniętym między guziki koszuli. Potem, żeby zabić czas w oczekiwaniu na kolejny odcinek Tylko Ty!, który pokażą w telewizji dopiero za pięć godzin, wybiorę się na zakupy. Kiedy jednak pomyślę, że miałbym wydać pieniądze z konta, na które nie wpłynie kolejna wypłata, dojdę do wniosku, że lepiej będzie nie ruszać ani pensa.
Na szczęście ostatnio zamieszkał u mnie mój syn, który przyjechał do Londynu, żeby przygotować się do poprawki z matury. W związku z tym codziennie spędzam mniej więcej szesnaście godzin, czytając opracowania na temat zimnej wojny i pomagając mu w przygotowaniu pracy zaliczeniowej na kurs kreatywnego pisania. Ale już niedługo mój syn wyjedzie i wyrwa w moim życiu otworzy się ponownie.
Kiedy czytamy o bezrobotnych żyjących z zasiłków, często złościmy się na myśl o tym, że siedzą sobie przed kupionymi za nasze pieniądze telewizorami plazmowymi i opychają się herbatnikami w czekoladzie, za które również my musieliśmy zapłacić. Ponieważ jednak od paru tygodni jadę z nimi na tym samym wózku (no dobrze, mój wózek bardziej przypomina SUV-a), nabrałem dla nich nieco współczucia. I zastanawiam się, jak, u licha, udaje im się nie zwariować.
Podejrzewam, że w pozostaniu przy zdrowych zmysłach pomaga im fakt, że ich znajomi również są bezrobotni i też utrzymują się z zasiłku. Dzięki temu mogą wspólnie przesiadywać na ławeczce pod wiatą przystankową. Tymczasem wszyscy moi samolubni przyjaciele pracują, w związku z czym do godziny ósmej wieczorem nie mam się z kim bawić.
A to oznacza, że muszę celebrować godzinami każde zajęcie, jakie sobie znajdę. Dziś na przykład przez całe popołudnie wypełniałem formularz członkowski lokalnego klubu tenisowego. Jutrzejsze przedpołudnie zamierzam spędzić na dostarczaniu formularza do siedziby klubu. A co będę robił jutro po południu? Jeszcze nie wiem. Być może zajmę się segregowaniem swoich swetrów.
I tak oto dochodzimy do sedna problemu. Kiedy wylądujecie na przedwczesnej emeryturze, nie próbujcie żyć z dnia na dzień, bo czeka was los gałązki w strumieniu. Zanim się obejrzycie, wpadniecie w wir i będziecie kręcić się w kółko tak długo, aż zbutwiejecie. Potrzebna jest wam długofalowa strategia. Musicie znaleźć coś, co pozwoli wam wypełnić pustkę.
Tylko co? Grę w squasha? Serio? Mam pięćdziesiąt pięć lat i zanim nauczę się dobrze grać w squasha, moje kolana wybuchną, a uszy całkowicie zarosną włosami. W takim razie może wędkarstwo? Hm. Nie jestem przekonany, czy ktoś, kto uciekał przez granicę przed rozwścieczonym tłumem i stawał się ruchomym celem dla śmigłowców szturmowych, zdoła wypełnić pustkę w swoim życiu, siedząc z wędką na brzegu kanału. To samo dotyczy ogrodnictwa. Jeśli prowadziliście Maserati z prędkością 300 km/h, to przyglądanie się, jak szybko rośnie rabarbar, raczej nie przyprawi was o gęsią skórkę.
Jeden z moich przyjaciół – nie zdradzę kto, powiem tylko tyle, że jego imię i nazwisko zaczyna się na literę „R”, a kończy na „ichard Hammond” – postanowił, że wykorzysta swój przymusowy urlop na wytresowanie swojego psa. I wystarczyło kilka tygodni, by pies go znienawidził i zaczął chować się za każdym razem, gdy ów przyjaciel wchodzi do pokoju.
A będzie jeszcze gorzej, bo najnowsze badania dowodzą, że u osób przechodzących na wcześniejszą emeryturę wzrasta ryzyko zapadnięcia na demencję. Osoby te doświadczają także ciągłego niepokoju i umierają średnio o dwa lata wcześniej od swoich rówieśników, którzy nie odeszli z pracy.
Mając pięćdziesiąt pięć lat, pozostajemy w stanie zawieszenia, w którym czas z jednej strony nam sprzyja, a z drugiej jest naszym wrogiem. Jesteśmy zbyt młodzi, by wyciągnąć kopyta, a zarazem zbyt starzy, by zacząć robić coś nowego.
Dlatego podjąłem decyzję. Straciłem dziecko, ale zamierzam począć nowe. Nie wiem jeszcze, jak będzie wyglądało ani kto będzie drugim rodzicem, ale nie mogę już dłużej siedzieć i zajmować się porządkowaniem albumów ze zdjęciami.
Zwłaszcza że większość z nich pochodzi z fantastycznego rozdziału mojego życia, który został nieodwołalnie zamknięty. Dziecko dorosło. Marzenia prysły. Ogarnęło mnie nieprzyjemne odrętwienie.
19 kwietnia 2015
Życie w tych krajach jest wyjątkowo ciężkie. Jednego dnia spokojnie pasiecie swoje kozy na górskim zboczu, a nazajutrz pojawiacie się w internecie, płonąc jak żywa pochodnia. Mieszkańcy tych krajów z trudem wytrzymywali pod rządami Muammara Kaddafiego, Saddama Husajna i innych. Ale życie pod rządami ich następców stało się nie do zniesienia. Dlatego rzesze ludzi oddają oszczędności całego życia Bóg wie komu i wsiadają na łodzie, z których większość wkrótce potem idzie na dno.
Te, które nie zatoną, docierają do Europy, gdzie nieszczęsnych pasażerów wita Nigel Farage i oznajmia im, że muszą wrócić tam, skąd przybyli, i dać się ściąć. Bo mamy przepełnione podstawówki.
Ostatnio coraz więcej zachodnioeuropejskich polityków twierdzi, że gangi zajmujące się przemytem ludzi dopuszczają się „ludobójstwa”. Włoskie władze ogłosiły nawet, że są „w stanie wojny” z przemytnikami. To niepokojące, bo Włochy wypowiedziały już kiedyś wojnę przemytnikom i nie skończyło się to dobrze.
Działo się to w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. W Albanii panował chaos. Rządy szalonego tyrana dobiegły wprawdzie końca, ale warunki życia były tak trudne, że tysiące Albańczyków postanowiło przedostać się na południe Włoch przez cieśninę Otranto.
Przekazywali swoje ciężko zarobione pieniądze przemytnikom, którzy przygotowali dla nich atrakcyjną ofertę „dwa w cenie jednego”. Jeśli podczas pierwszej próby pokonania cieśniny zostaliście złapani i odesłani z powrotem do Albanii, to w drugi rejs do Włoch wyruszaliście za darmo. Przemytnicy mogli sobie pozwolić na taki szczodry gest, bo liczba nielegalnych imigrantów wyłapywanych przez włoskich pograniczników była bliska zeru.
W rezultacie do Albanii zaczęli masowo napływać uchodźcy z Bliskiego Wschodu i z Afryki, którzy wykupywali dwa rejsy wyścigową motorówką przez cieśninę w cenie jednego. W końcu Unia Europejska uznała, że miarka się przebrała. „Miarka się przebrała” – zakomunikowano Włochom. „Musicie coś z tym zrobić”.
Włoska straż graniczna zareagowała błyskawicznie i kupiła swoim funkcjonariuszom nowe okulary przeciwsłoneczne. Zamówiła też u Fabia Buzziego, znakomitego projektanta motorówek, całą gamę szybkich i szykownych łodzi patrolowych.
Włoscy pogranicznicy z nowymi okularami przeciwsłonecznymi na nosach zacumowali swoje nowe motorówki w śródziemnomorskich portach i zajęli się podrywaniem miejscowych dziewczyn. Wywołało to zrozumiałe oburzenie pozostałych włoskich służb porządkowych. Karabinierzy oświadczyli, że to nie w porządku, że straż graniczna dostała nowe Ray-Bany i flotyllę szybkich łodzi patrolowych, podczas gdy oni muszą zadowalać się tandetnymi okularami Foster Grant i Fiatami Uno.
Kiedy karabinierzy sprawili sobie własne łodzie motorowe, takiego samego sprzętu zaczęła domagać się włoska policja celna, a nawet straż leśna. Przedstawiciele tych służb marudzili tak długo, aż w końcu ich także wyposażono w dwudziestometrowe motorówki napędzane turbodoładowanymi dieslami o mocy kilku tysięcy koni mechanicznych.
W 2001 roku odwiedziłem leżące na południu Włoch nadmorskie miasto Brindisi. Przystań portowa wyglądała tak, jakby odbywała się tam ekstrawagancka sesja zdjęciowa dla magazynu „GQ” połączona z pokazem futurystycznych łodzi dla oligarchów. Włosi mieli zatem dość ludzi i sprzętu, by rozprawić się z przemytnikami. Z pewnością mieli też dość okularów przeciwsłonecznych. Na przeszkodzie stanął jednak pewien problem…
Wyobraźcie sobie, że patrolujecie cieśninę Otranto w rozwijającej prędkość pięćdziesięciu węzłów łodzi motorowej i dostrzegacie wypełnioną nielegalnymi imigrantami łajbę, która zmierza w kierunku Włoch. Doganiacie ją i nakazujecie się zatrzymać, ale załoga łajby ignoruje wasze wezwanie. Wtedy wy… no właśnie, co wtedy robicie? Otwieracie ogień? Nie możecie tego zrobić. Nie możecie ostrzelać łodzi, na której pokładzie znajdują się w większości niewinni ludzie.
Problem ten unaoczniło tragiczne wydarzenie, do jakiego doszło w 1997 roku. Okręt Sibilla należący do włoskiej marynarki wojennej staranował wówczas albański statek z uchodźcami, przewracając go i posyłając na dno razem z osiemdziesięcioma trzema pasażerami.
Jest jeszcze jeden szkopuł. Włoska elektronika. Pewnego wieczora wypłynąłem z włoskimi pogranicznikami na nocny patrol. Kiedy dotarliśmy na wyznaczoną pozycję w połowie odległości między wybrzeżem Włoch i Albanii, nawalił nasz radar. Gdy mechanik pokładowy próbował usunąć awarię za pomocą sreberka z paczki papierosów, słyszeliśmy przemykające w ciemnościach motorówki typu RIB (pneumatyczne łodzie ze sztywnym dnem).
Nawet gdybyśmy byli w stanie namierzyć którąś z nich, moglibyśmy jedynie podążać za nią aż do włoskiego wybrzeża, gdzie przemytnicy wbiliby się motorówką prosto na plażę, po czym wraz z pasażerami natychmiast daliby drapaka. Co prawda straciliby przy tym swoją łódź, ale to dla nich żaden kłopot. Po prostu ukradliby inną. Albo kupiliby nową za pieniądze zarobione na swoim intratnym procederze.
Gdyby przemytnicy zorientowali się, że nie zdołają dotrzeć do brzegu, bez wahania pozbyliby się zbędnego balastu, wyrzucając uchodźców za burtę, po czym czmychnęliby z powrotem do Albanii. „Takie rzeczy zdarzają się nagminnie” – poinformował mnie kapitan łodzi patrolowej.
Zachodni politycy mogą więc do woli zwoływać spotkania na szczycie i wysyłać w morze okręty wojenne, ale problem przemytu ludzi pozostanie nierozwiązany, dopóki ktoś nie wymyśli nieśmiercionośnego sposobu na zatrzymywanie łodzi, które nie chcą się zatrzymać. Można by spróbować wrzucać do wody sieci rybackie, żeby unieruchomić nimi śrubę napędową. Tak, to mogłoby się udać, ale po zatrzymaniu łodzi trzeba przejąć jej pasażerów – i co dalej? Odstawić ich z powrotem do piekła, z którego dopiero co udało im się wyrwać? Czy może do Europy, do której próbowali się dostać?
A gdyby tak zmienić nasze podejście do kwestii uchodźców? Przyjmijmy do wiadomości, że uciekinierzy z Libii i innych krajów, w których szaleje ISIS, są istotami ludzkimi i przybywają do Europy nie po to, by czerpać korzyści z naszego systemu opieki społecznej i zdrowotnej. Przybywają, bo nie chcą, by obcięto im głowę zardzewiałym kuchennym nożem. I jeśli my także jesteśmy istotami ludzkimi, to powinniśmy ich przyjąć.
Spójrzcie na to w ten sposób. Jeśli spłonie dom waszego sąsiada, nie powiecie pogorzelcowi, że w waszym domu brakuje miejsca. Nawet jeśli nie przepadacie za gościem lub nie darzycie go zaufaniem, rozłożycie sofę i zaprosicie go, by spędził noc pod waszym dachem. A może tylko tak mi się wydaje?
26 kwietnia 2015
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.