Diddly Squat. Rok na farmie - Jeremy Clarkson - ebook + audiobook + książka

Diddly Squat. Rok na farmie ebook i audiobook

Jeremy Clarkson

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Witajcie na farmie Clarksona, w idyllicznym miejscu pełnym malowniczych widoków, tętniących życiem lasów i wartkich strumieni!

Jeremy’ego od zawsze korcił pomysł zostania farmerem, ale gdy jeździł po świecie, dostarczając sobie i nam ekstremalnych motoryzacyjnych wrażeń, wydawało się oczywiste, że pracę na roli lepiej zostawić komuś innemu.

W końcu jednak nadszedł dzień, kiedy Jeremy postanowił, że weźmie rolnicze sprawy w swoje ręce. No bo co w tym trudnego?

Hmm…

Zmagając się z duszną biurokracją, biblijną pogodą, lokalnymi sprzeciwami, globalną pandemią i – powiedzmy to wprost – własną porażającą ignorancją, Jeremy szybko zdał sobie sprawę, że prowadzenie gospodarstwa wymaga czegoś więcej niż tylko wydania pieniędzy na monstrualny traktor.

Na szczęście nie jest sam! Ma do pomocy duży i (w większości) chętny do pracy zespół, w skład którego wchodzą między innymi jego dziewczyna Lisa i traktorzysta Kaleb. Wspólnie uprawiają rośliny, hodują zwierzęta, zajmują się pszczelarstwem, butelkują wodę źródlaną i prowadzą sklep.

Szkoda tylko, że farma nie przynosi zysków. Nie bez powodu nosi nazwę Diddly Squat (Dosłownie Nic). Mimo to dla Jeremy’ego jest warta o wiele więcej niż wszystkie pieniądze tego świata – przeczytajcie dlaczego!

Poznajcie Clarksona, jakiego jeszcze nie znacie! Zupełnie nowa rola, zupełnie nowe wyzwania, a przy tym mnóstwo śmiechu (choć czasem przez łzy).

Szalona rozrywka gwarantowana!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 132

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 41 min

Lektor: Adam Bauman

Oceny
4,5 (389 ocen)
242
111
31
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DarekMBP

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawe. Polecam.
00
patrycjawolanin

Nie oderwiesz się od lektury

masz kasę, a mimo to masz problem z rolnictwem w UK. jeśli nie rząd to przeszkodą będzie ci pogoda . w ciekawy sposób i przede wszystkim z humorem opowie ci jak to wszystko wygląda gdy masz kasę, a jednak to nie świadczy, że będziesz miał plony
00
mmarcin07

Nie oderwiesz się od lektury

lekka z humorem
00
MagPia2022

Nie oderwiesz się od lektury

Clarkson jak zawsze w formie. pokazuje swoją zupełnie inną stronę, bardziej czułą. Historia o zmianie w kierunku ekologii i dbania o środowisko. jednak w taki normalny, wiejski sposób. pokazuje niuanse dlaczego rolnictwo ma się źle, jak przez nasze wybory cierpi planeta i dlaczego powinniśmy starać się jeść lokalnie , z korzyścią dla gospodarki i dla naszego zdrowia. książka nawet motywyjąca.
00
MelaniaBast

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajnie napisana. Polecam
00

Popularność




Tytuł oryginału Diddly Squat. A Year on the Farm

Michael JosephFirst published 2021Michael Joseph is part of the Penguin Random House group of companieswhose addresses can be found at global.penguinrandomhouse.com

Copyright © Jeremy Clarkson, 2021Illustrations © Garry Walton at Meiklejohn, 2021All rights reserved. The moral law of the author has been asserted

Felietony z niniejszej książki pochodząz rubryki Jeremy’ego Clarksona w „The Sunday Times”

PrzekładMichał Jóźwiak

Redaktor prowadzącyTomasz Brzozowski

Redakcja i korektaAnna Hadała-Żołnik, Katarzyna Zegadło-Gałecka, Marek Stankiewicz

Skład Tomasz Brzozowski

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

OkładkaIlustracja © Gary Redford at MeiklejohnZdjęcie na okładce © The Sunday Times / News LicensingZdjęcie autora na skrzydełku dzięki uprzejmości Clarkson’s Farm / Amazon Prime Video

Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2022Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN 978-83-67323-67-3

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)

Książkę tę dedykuję Kalebowi, Charliemu, Ellen,Kevinowi, Geraldowii oczywiście Lisie

Wstęp

Przez ponad dwadzieścia lat pisałem o samochodach dla „Sunday Timesa”. Potem jednak przyszła nietoperza grypa, skutkiem której firmy motoryzacyjne musiały pozamykać floty demonstracyjne. To zaś sprawiło, że nie miałem czego recenzować.

Mogłem, rzecz jasna, rozsiąść się, wyciągnąć nogi i zamiast cotygodniowego felietonu motoryzacyjnego napisać… zupełnie nic. Rzecz w tym, że pisanie sprawia mi przyjemność. Zajmuję się nim, kiedy chcę odpocząć. Niektórzy lubią grać w golfa, przyjmować pozycję psa z głową w dół albo spacerować po wzgórzach. Ja zaś czerpię frajdę z siedzenia przy klawiaturze laptopa i wymyślania porównań i przenośni. Spytałem zatem mojego redaktora, czy mógłbym pisać o pracy na roli. Odpowiedział, że owszem, no i zebraliśmy moje felietony w książkę.

Dziwna sprawa. Kiedy piszę o samochodach, z grubsza orientuję się, o czym mówię. Wiem, co to jest podsterowność i jaką funkcję pełni gaźnik. Jeśli chodzi o rolnictwo, byłem jednak zupełnie zielony. Dosłownie – zero wiedzy. Zostałem specjalistą do spraw agrotechniki „Sunday Timesa”, choć nie potrafiłem odróżnić jęczmienia od pszenicy, a już na pewno nie miałem pojęcia, jak te zboża uprawiać. Nie wiedziałem również, jakie zastosowanie ma rzepak.

Oczywiście tajemnicą było dla mnie także działanie przycisków, w które obfituje mój traktor, a kiedy poinformowano mnie, że będę potrzebował miejsca do przechowywania ziarna, nie wiedziałem, czy mowa o pojemniku wielkości wiadra czy wanny. Okazało się, że potrzebna jest stodoła, i to całkiem słusznych rozmiarów.

Nie pozostało mi zatem nic innego, niż podzielić się z wami, drodzy czytelnicy, wrażeniami z podróży w nieznane. A cóż to była za podróż!

Dowiedziałem się między innymi, że do mojego traktora nie można absolutnie niczego podczepić i że pogoda zawsze wywinie jakiś niespodziewany numer. Nauczyłem się również, że niezależnie od tego, jak bym zaplanował dzień pracy, niechybnie będę zajmował się czymś innym; że owce są kosztownym źródłem frustracji; że istnieją konkretne powody, dla których wasabi nie jest powszechnie uprawiane na terenie Wielkiej Brytanii i że rząd jest nieskończenie irytujący.

Przede wszystkim jednak odkryłem, że rolnicy wiodą wspaniałe życie. Nie miałem pojęcia, że siedząc w kabinie traktora o zachodzie słońca i obserwując zające, sarny i ptaki, będę odczuwał tak ogromną radość. A krótka chwila w porze lunchu na zjedzenie kanapki z mojej pszenicy i mojej baraniny, a następnie popicie jej sokiem z moich jabłek… cóż, bije to na głowę przyglądanie się, jak James May porządkuje swój pieprzony zestaw narzędzi.

Dziś rano muszę skosić pastwisko, a jutro zacznę drugie żniwa, co oznacza, że prawdopodobnie nie będę miał czasu pojeździć Porsche GT3, które stoi na podwórzu i czeka na recenzję. Ale to jeszcze nie koniec świata, prawda?

Wiosna

Maj

Koszę łąkę traktorem Lamborghini

W 2008 roku kupiłem czterystuhektarowe gospodarstwo w hrabstwie Oxfordshire i zatrudniłem do jego prowadzenia miejscowego rolnika. Rok temu człowiek ten postanowił przejść na emeryturę, więc uznałem, że przejmę jego obowiązki. Swoją decyzją zdziwiłem wiele osób, ponieważ praca na roli wymaga, by być jednocześnie weterynarzem, pogromcą biurokracji, agronomem, mechanikiem, przedsiębiorcą, hazardzistą, meteorologiem, sprzedawcą, księgowym i pracownikiem fizycznym. Nie jestem żadnym z nich.

Zaskoczenie moich szefów w Amazonie było tak wielkie, że zamówili osiem odcinków programu, który pozwoli widzom nacieszyć się „prześmiesznymi konsekwencjami” moich prób zarządzania lasami, łąkami oraz polami pełnymi pszenicy, jęczmienia i rzepaku. Nazwałem swoje gospodarstwo Diddly Squat (Dosłownie Nic), bo taki zysk przynosi.

Mimo wszystko byłem przekonany, że sobie poradzę. Ludzie uprawiają ziemię od dwunastu tysięcy lat, więc uznałem, że jest to coś, co zdążyło zapisać się w naszym DNA. Umieszczacie ziarno w glebie, zachodzą zjawiska pogodowe i wyrasta jedzenie. Prościzna.

Niestety rok, w którym postanowiłem rozpocząć tę działalność, był najgorszym z możliwych. Mieliśmy najbardziej ulewny sezon siewu w historii: zaczęło padać w październiku i nie przestało przez bite siedem tygodni. Dodatkowo ciążyła nad nami niepewność związana z brexitem. A kiedy tylko słońce wyjrzało zza chmur, wszystkim nakazano zostać w domach − potencjalnie na zawsze.

Okoliczności te katastrofalnie odbiły się na cenach. Kilka tygodni temu, kiedy zacząłem odbierać porody moich stu czterdziestu jagniąt, każde było warte sto funtów. Teraz mogę je sprzedać za trzydzieści sztuka. Jęczmień jary? Właściwie to nie warto go zbierać – z powodu pogody rynek jest przesycony, a poza tym z jęczmienia produkuje się piwo. A przecież teraz wszystkie puby są pozamykane.

Mimo tych problemów siedzę sobie wygodnie przy komputerze w rozkoszny wiosenny dzień i jeśli nie liczyć czterech hektarów rzepaku pożartego przez pchełki ziemne (rodzaj chrząszcza), wszystko rośnie niczego sobie. I zdechły tylko trzy owce. A z racji tego, że roboty jest co niemiara, nie kręcę się bezcelowo po domu, żłopiąc wino prosto z butelki i oglądając powtórki Skarbów na strychu. Dla rządu jestem tak zwanym pracownikiem kluczowym.

Wisienką na torcie jest zaś to, że mam o czym napisać w części motoryzacyjnej waszej gazety. Posiadam bowiem traktor.

Mogłem kupić Fendta. Wszyscy twierdzą, że są najlepsze. Mogłem także kupić Fastraca, bo przyjaźnię się z rodziną JCB. Ja jednak, co oczywiste, chciałem mieć Lamborghini. I mam. Konkretnie model R8 270 DCR.

Lamborghini wytwarzało ciągniki rolnicze na długo przed rozpoczęciem produkcji samochodów, ale w 1973 roku ta część firmy została sprzedana razem z prawami do nazwy marki. Dziś traktory Lambo są wytwarzane w Niemczech, wciąż jednak prezentują się lamboodlotowo. Gdyby Aventador kochał się ze statkiem kosmicznym, urodziłoby się im właśnie coś takiego.

Traktor Lambo jest ogromny. Nawet przednie koła są wyższe ode mnie. Trzeba wejść po czteroszczeblowej drabince, żeby dosięgnąć klamki, a potem należy wdrapać się do kabiny i wspiąć się na wysoki fotel. Jest to pojazd tak gigantyczny, że nie zmieścił się w mojej stodole. Musiałem w związku z tym zbudować nową. Każdy rolnik na jego widok naciągając głębiej kaszkiet na głowę, stwierdzał: „Jest za duży”. Jednak z mojego punktu widzenia traktory są niczym penisy. Nie mogą być za duże.

Niestety, rolnicy mieli rację. Jest za duży. Nie tylko nie mieścił się w mojej stodole, ale nie dało się nim również przejechać przez bramę wjazdową na mój podjazd. Musiałem więc zbudować nowy. Mocy także ma za wiele. Rzędowy sześciocylindrowy silnik wysokoprężny wytwarza tylko dwieście siedemdziesiąt koni mechanicznych, co plasuje go na poziomie Golfa GTI, ale ma tysiąc pięćdziesiąt niutonometrów momentu obrotowego. Oznacza to, że każde urządzenie podczepione do zadu mojego Lambo jest natychmiast rozrywane na strzępy.

Inna sprawa, że aby cokolwiek tam podłączyć, trzeba wiedzieć jak. Tył ciągnika rolniczego jest pełen ciężkiej maszynerii i sądzę, że gdybym zaczął w nim grzebać, przeczytalibyście gdzieś o kolejnym rolniku, który przeszedł siedem kilometrów przez pola, niosąc w torbie urwaną rękę. Ponieważ jednak ktoś musi podpinać kultywatory, wały i inne siewniki do traktora, zatrudniłem gościa o imieniu Kaleb. Który też jest zdania, że mój traktor jest za duży. Uważa, że jego CLAAS jest lepszy. Kłócimy się o to dość często.

Przyznaję, że mój traktor Lambo jest ciut skomplikowany. Po tym, jak odpalicie silnik, z pionowej rury wydechowej o średnicy osiemnastu centymetrów wydobędzie się potężny ryk. Potem wrzucacie bieg. A kiedy to zrobicie, wrzucacie inny bieg drugą dźwignią zmiany biegów, po czym zwalniacie sprzęgło i zdajecie sobie sprawę, że dźwigni biegu numer trzy nie ustawiliście w pozycji „do przodu”. Na szczęście w celu zmiany przełożenia podczas ruchu możecie skorzystać z czwartej dźwigni.

Traktor ten dysponuje, jak mi wyjaśniono, czterdziestoma ośmioma biegami do jazdy w przód i taką samą ich liczbą do jazdy w tył. Szczęśliwie posiada tylko dwa pedały hamulca i dwa sposoby sterowania przepustnicą. Doliczyłem się jednak stu sześćdziesięciu czterech przycisków… a potem znalazłem dwadzieścia cztery kolejne pod osłoną podłokietnika. Żaden nie jest opisany, co odrobinę mnie niepokoi, bo wszystkie służą do uruchamiania urządzeń zdolnych urwać rękę.

Kiedy już w końcu udało mi się zmusić to ustrojstwo do jazdy, odkryłem coś niecodziennego. Otóż zarówno traktor, jak i fotel kierowcy posiadają zawieszenie, układy te zostały jednak zaprojektowane w taki sposób, że działają niezależnie od siebie. W rezultacie fotel zawsze opada, kiedy traktor się unosi, a kierowca naprzemiennie doznaje poważnej kompresji kręgosłupa i uderza głową o sufit. Trzymałem się kierownicy tak kurczowo, że po trzech minutach się urwała. Dosłownie – została mi w rękach.

Nigdy wcześniej nie odczuwałem strachu podczas jazdy z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę, ale wówczas, za pierwszym razem w traktorze, byłem autentycznie przerażony. Od tego czasu poruszam się nim bardzo powoli… i z tą niewielką prędkością wjechałem na razie w bramę (sześć razy), żywopłot, słup telefoniczny, inny traktor i kontener spedycyjny. Raczej nie skłamię, jeśli napiszę, że nie udało mi się wykonać ani jednej roboty bez kraksy. Zawracanie na trzy pod koniec przejazdu? Kiepsko mi wychodzi. Zawsze taranuję ogrodzenie.

Jestem również bardzo słaby w obsłudze siewnika, czyli maszyny, dzięki której my, rolnicy, nie musimy posypywać pól nasionami z paczuszek. Główna trudność wynika stąd, że zasiewem steruje się z komputera przypominającego ten wykorzystywany przez NASA do obliczania kąta wejścia w atmosferę. Programowanie komputerowe. To kolejny aspekt rolnictwa, na którym się nie znam. Dlatego pewne ścieżki przejazdowe na moich polach dzielą trzy metry odstępu, a inne odległość jak do Yorkshire.

Mimo wszystkich tych trudności muszę przyznać, że tocząc się po polu i siedząc w klimatyzowanej kabinie rozbrzmiewającej socjalistycznym słowotokiem nadawanym przez Radio 4, zaczynam rozumieć, dlaczego Forrest Gump czuł się usatysfakcjonowany, gdy po licznych przygodach trafił za kierownicę kosiarki do koszenia szkolnego boiska. Zaś największą przyjemność odczuwam, kiedy silnik pracuje pod obciążeniem, bo niebywały hałas dobiegający z rury wydechowej zagłusza Marcusa Brigstocke’a.

Skończywszy ogarniać pole, schodzę po drabince i przysiadam na ogrodzeniu, które przed chwilą rozjechałem, żeby nacieszyć się butelką piwa i kanapką z kurczakiem. Mogę wtedy spojrzeć na wykonaną pracę i poczuć odrobinę dumy. Mam świadomość, że nie zmieniam świata w tym samym stopniu co pielęgniarz albo lekarz, ale wytwarzanie chleba, piwa i oleju roślinnego jest z jakiegoś powodu cholernie bardziej satysfakcjonujące w porównaniu z darciem mordy podczas brania zakrętów.

Z racji tego, że nie będę mógł pisać felietonów o samochodach, póki kwestia wirusa się nie rozwiąże, zamierzam co tydzień przynosić wam nowe wieści z gospodarstwa.

Koszt używanego traktora sprowadzonego z Niemiec: 40 tysięcy funtów.

Koszt budynku zdolnego go pomieścić: 28 tysięcy funtów.

Koszt podjazdu wytrzymującego jego ciężar: 23 tysiące funtów.

Koszt zatrudnienia człowieka, który codziennie rano podpina do traktora narzędzia: jego sprawa, nie wasza.

Koszt likwidacji szkód, które dotychczas spowodowałem traktorem: 215 milionów funtów.

Ale faktycznie działa na oleju opałowym.

Kryzys warzywny

Niedawno wybuchła wrzawa wokół lądowania samolotu pełnego Rumunów, którzy przybyli do Anglii zbierać warzywa. „Nie chcemy, żeby przynieśli tu choroby” – narzekali ludzie w dresach. „I dlaczego nie można dać tych miejsc pracy porządnym Anglikom?”

Hmm. Rolnicy wołają od tygodni, że ich warzywa sczezną, jeśli nie uda się zwerbować armii zbieraczy. Błagali „porządnych” Anglików, żeby ruszyli tłuste dupska i pomogli, ale poza kilkoma rodzicami z klasy średniej, którzy zapisali młodego Gilesa, żeby poharował tydzień na czworakach, odzew okazał się żenujący. Do obsadzenia było dziewięćdziesiąt tysięcy miejsc pracy, a na rozmowy rekrutacyjne dotarło sześć tysięcy kandydatów. Stąd samolot z Rumunii.

Normalnie nie zainteresowałbym się tą historią, ponieważ moje gospodarstwo znajduje się na wzgórzu w paśmie Cotswolds. Kiedy przyjeżdżam tu z Londynu, temperatura w samochodzie spada szybciej niż wskazanie wysokościomierza w pikującym samolocie pasażerskim. Jest zimno. Przenikliwie. To nie jest pogoda dla jarzyn.

Poinformowano mnie również, że mam nieodpowiednią glebę. To rumowisko − twierdzą miejscowi, którzy utrzymują się z noszenia kombinezonów ogrodniczych i koszul marki Viyella. Wielu nosi również krawaty. Nie rozumiem, w jakim celu. Krawat to jeszcze jedna rzecz, która może się wkręcić w maszynę rolniczą.

W każdym razie ich zdaniem tutejsza gleba jest dobra tylko pod zboża. I ewentualnie pod hodowlę owiec. Warzywa odpadają.

W ubiegłym roku, by pokazać sąsiadom, że nie mają racji, postanowiłem obsadzić jeden hektar ziemniakami. Po wypełnieniu wysokiego na mniej więcej półtora metra stosu dokumentów i odczekaniu dłuższego czasu otrzymałem od rządu pozwolenie (w rolnictwie bez rządowego papieru nie można nawet wstać z łóżka) i cztery miesiące później w mojej stodole znalazło się czterdzieści ton kartofli. Nieprawidłowa ilość – za mało, żeby dystrybutorowi opłacało się wysłać ciężarówkę, i za dużo, żeby je sprzedać na przydrożnym straganie. Udało mi się sprzedać jedną tonę. Trzydzieści osiem ton zgniło. Pozostałe ziemniaki rozdałem starszym osobom mieszkającym w wiosce.

Od strony finansowej moja próba zostania ziemniaczanym królem Chipping Norton spaliła zatem na panewce. Dowiodła jednak miejscowym, że można uprawiać warzywa w tutejszej mroźnej troposferze i glebie składającej się w dziewięćdziesięciu procentach z kamieni i w dziesięciu z pyłu.

Dlatego właśnie dwa tygodnie temu postanowiłem wykorzystać połowę pola, które planowałem obsiać jęczmieniem jarym, do uprawy bobu, buraków, porów, kapusty i najróżniejszych innych roślin stosowanych jako dodatek do posiłków.

Oznaczało to, że musiałem nabyć sadzarkę. W dzisiejszych czasach są one projektowane z myślą o obsadzeniu całego hrabstwa rano, a przed zachodem słońca jeszcze całej Kanady. Ja miałem do zagospodarowania obszar niecałych dwóch hektarów, więc ostatecznie nabyłem maszynę z lat pięćdziesiątych. Jest mała. I delikatna. I wybuchłaby, gdybym podpiął ją do mojego traktora Lamborghini. Potrzebowałem zatem skromniejszego traktora. W przebłysku geniuszu kupiłem więc mojej dziewczynie Lisie prezent: malutkiego, rozkosznego Masseya Fergusona rocznik 1961.

Mimo pomysłowości, którą się wykazałem, pozostała do rozwiązania jedna sprawa. Potrzebny jest kierowca traktora i dwie osoby, które zajmą siedzonka w kabinie miniaturowej sadzarki i będą przekładać do maszyny sadzonki z palet. Ale nie da się tego zrobić, kiedy wszyscy muszą zachowywać dwumetrowy dystans społeczny.

Zadzwoniłem do dzieci, które natychmiast poinformowały mnie, że mimo lockdownu mają mnóstwo pracy i esejów do napisania. Przekonałem zatem mojego traktorzystę Kaleba, by usiadł za kierownicą Masseya Fergusona, i przyjęliśmy, że fotel kierowcy znajduje się praktycznie dwa metry od sadzarki. Lisa i ja mogliśmy w związku z tym zająć w niej miejsca i zrobić swoje.

Mówi się, że nurkowanie głębinowe z pokładu platformy wiertniczej to niebezpieczna praca, a jeszcze gorsza od niej jest żołnierka. W rzeczywistości jednak liczba wypadków śmiertelnych wśród osób związanych z rolnictwem jest prawie dwudziestokrotnie wyższa od średniej dla pozostałych branż. I kiedy siedzi się w sadzarce, łatwo zrozumieć dlaczego.

Przed sobą macie ciężki, pionowo zamontowany łańcuch przypominający ten w motocyklu, do którego w równych kilkunastocentymetrowych odstępach przymocowane są korytka w kształcie litery „V”. Do nich przekłada się sadzonki. Kiedy traktor porusza się do przodu, obracające się koła zębate napędzają łańcuch i do człowieka zaczyna powoli docierać, jak by się poczuł, gdyby uwięziono go wewnątrz skrzyni biegów. Niesamowicie łatwo jest wkręcić sobie dłoń w pracujący mechanizm. A ponieważ traktor jest niezwykle głośny, kierowca nie usłyszałby wrzasków ofiary.

Kabina sadzarki jest wyposażona w brezentową osłonę. Początkowo sądziłem, że ma ona osłaniać osoby siedzące na krzesełkach przed słońcem i deszczem. Teraz jestem prawie pewny, że ma ułatwić zadanie koronerowi.

Jednak najciekawsze było odkrycie, że sadzarka nie działa. Albo zakopuje sadzonki na głębokość trzydziestu centymetrów, gdzie nie dociera światło słoneczne, albo nie zakopuje ich wcale. Oznacza to, że musicie przejść się po obrobionej powierzchni i wykonać pracę raz jeszcze, tym razem ręcznie. W końcu zdajecie sobie sprawę, że łatwiej jest od razu zasadzić wszystko własnymi rękami.

I tak zrobiliśmy. Sadziliśmy ręcznie, całymi godzinami koszmarnie nadwyrężając plecy. I po co to wszystko? Żeby jakiś rozwydrzony tłusty gówniarz mógł zepchnąć owoce naszej pracy na brzeg talerza i zażądać twixa?

Ha! Nawet jeśli by do tego doszło, i tak odtrąbilibyśmy sukces. Wiecie, nie jesteśmy ekspertami w tematyce uprawy warzyw. Nie znajdujemy się nawet na pierwszym od dołu szczeblu hierarchii drobnych rolników, a mimo to już w drugim dniu po obsadzeniu pierwszego zagonu udało się nam wydedukować, że coś jest nie w porządku. Nasze nowe rośliny tak jakby opadały na boki. Jeśli dobrze rozumiem, nazywa się to więdnięciem.

Okazało się, że potrzebują wody. A w jaki sposób doprowadza się wodę do pola, które dzieli kilometr od najbliższego kranu? Cóż, potrzeba koparki, kreta do układania rur, tamy na jednym ze strumieni i pompy, a po wykonaniu całej tej pracy należy zatrudnić dwóch mężczyzn, którzy zrobią to ponownie, tym razem porządnie. W tych okolicznościach jedynym sposobem, bym mógł wyjść na swoje, jest żądanie stu czterdziestu funtów za ziarnko bobu. I czterystu funtów za główkę kapusty.

Wyliczenie to nie uwzględnia czasu poświęconego temu przedsięwzięciu. Czyli całego, którym dysponuję. Dziesięć razy dziennie przestawiam cztery zraszacze na nowe pozycje. Zraszacze, dodam, działające non stop i pobierające ze strumienia tyle wody, że na domowe potrzeby zostaje jej naprawdę niewiele. Przez większość dni czuję się zupełnie jak Jean de Florette.

Wczoraj rano obudził mnie szum deszczu i po raz pierwszy w życiu ucieszyłem się, słysząc ten dźwięk. Dziś jednak zrobiło się słonecznie i wietrznie, a prognoza przewiduje, że do końca tygodnia temperatura osiągnie dwadzieścia cztery stopnie… Ja pierniczę, dwadzieścia cztery stopnie! Wiosną? Po najbardziej deszczowej jesieni w historii? Jak to możliwe, że nikt dotąd nie zwrócił uwagi, że dzieje się coś takiego?

Ale