Strach przed lataniem - Erica Jong - ebook

Strach przed lataniem ebook

Erica Jong

0,0

Opis

[PK]

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

 
Jest to książka, która stworzyła kobietom możliwość "mówienia własnym głosem, dając im wspaniałą historię o seksie, życiu, radości i przygodzie". Powieść wywołała burzę, jednocześnie stając się bestsellerem tłumaczonym na kilkanaście języków (nawet na chiński). Henry Miller nazwał "Strach przed lataniem" żeńskim odpowiednikiem "Zwrotnika Raka". 

[opis okładkowy]

Książka dostępna w zasobach: 

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 471

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




STRACH

PRZED LATANIEM

Erica Jong

STRACH PRZED LATANIEM

Tłumaczyła: Małgorzata Fabianowska

Dla Grace Darling Griffin

I mojego dziadka, Samuela Mirsky’ego.

Tytuł oryginału: „Fear of flying” © 1973 by Erica Manna Jong

Copyright for the polish edition by „Litera”, 1990

Redaktor: Wisława Słojewska

Redaktor techniczny: Marta Blusiewicz

ISBN 83-85179-04-6

Wstęp: W piętnaście lat później

Po przeniesieniu się w szesnasty wiek w „Ser enis simie” i osiemnasty w „Fanny” próbuję znów znaleźć się w końcu lat sześćdziesiątych. Chcę przypomnieć sobie, kim byłam, gdy moje myśli krążyły wokół „Strachu przed lataniem”. W pewnym sensie wydaje się to większym wyczynem, niż cofnięcie do szesnastego stulecia.

Moją pierwszą (nie opublikowaną) powieścią była jeu d'esprit, w której wcielałam się w nabokovowskiego szaleńca, porywającego się na swego bliźniaczego demona. Pokazałam rękopis amerykańskiemu wydawcy. Ów docenił zalety prozy, lecz zadał pytanie, czemu uosabiam szaleńca rodzaju męskiego, skoro w wierszach poszukiwałam nowego stylu, mającego służyć kobietom do pisania o własnym życiu. Strzał był celny. Odpowiedziałam, że nikogo nie zainteresuje opowieść o kobiecie. Dziś może się to wydać nieprawdopodobne, ale w owych czasach literatura — a zwłaszcza Literatura Poważna — miała bohatera rodzaju męskiego. Chociaż zaczynałyśmy dostrzegać zaczątki drugiej fali ruchu feministycznego oraz fenomenu pop-kultury — świat literacki nadal rezerwował względy dla męskich modeli. W pewnym sensie czyni to i dziś.

Pojawiło się jednak coś nowego. Kobiety zaczęły pisać o swoich przeżyciach tak, jak gdyby były równie znaczące, co przeżycia mężczyzn. Wymagało to wielkiej odwagi i oznaczało sprzeciwienie się pokoleniowym i kulturowym nakazom. Pisałam „Strach przed lataniem” z duszą na ramieniu, przerażona własną szczerością. Miałam wrażenie, że nie piszę powieści a manifest własnego wyzwolenia. Ani jedno, ani drugie nie przychodziło mi łatwo. Jako doktorantka studium osiemnastowiecznej literatury angielskiej byłam dobra w pisaniu sonetów, sekstyn i dosadnych kupletów; byłam dobra w komentarzach i analizach krytycznych. „Strach przed lataniem” jest akademicką antypowie-ścią. Jest, jak sam tytuł wskazuje, wzlotem kogoś, kto boi się latać.

Po siedmiu latach przygotowań i falstartów, w porywie pasji, w przystępie energii, napisałam książkę — z jasną intencją złożenia jej do szuflady. Książkę, którą miałam za absolutnie niekomercyjną i prawdopodobnie nie nadającą się do wydania. Musiałam ją jednak napisać — choćby po to, by nie stać się jeszcze jednym zgryźliwym absolwentem, targanym zazdrością na wiadomość, że ktoś inny opublikował powieść. Bałam się pisać książkę; ergo musiałam to zrobić. Całe swoje życie podporządkowałam zasadzie: jeśli się czegoś boję, muszę to zrobić. Poprzez strach Bóg-Muza przemawia do mnie, wskazując kolejne szczyty, na jakie mam się wspiąć. Kiedy pisałam, książka zaczynała żyć własnym życiem.

Poetka ujawnia swoje najbardziej skrywane intencje w obrazach i metaforach, jakie tworzy jej podświadomość; pisarka ujawnia je poprzez fabułę powieści. Mając już za sobą pięć napisanych powieści (i szóstą na wpół ukończoną) widzę, że wszystkie są w jakimś sensie awanturnicze. Zabierają ze sobą w drogę dzielną heroinę i towarzyszą jej przygodom w wielkim świecie i w półświatku, a potem zawijają z nią bezpiecznie do jakiegoś zbawczego portu. Szczęśliwe zakończenie albo wyzwolenie bohaterki, które usiłuję wymyślać ja sama (czy też moja podświadomość) przenosi powieść z przygodowej w kategorię bildungsroman czy romansu.

By uświadomić sobie, na ile stanowi to charakterystyczną cechę mojego pisarstwa, wystarczy porównać je z pierwszym wielkim, współczesnym zauroczeniem, jakiemu uległam — z Nabokovem. Niemal wszystkie jego powieści są „pośmiertnymi” autobiografiami — bądź kończą się śmiercią bohatera. Tymczasem u mnie wszystko kończy się ponownym narodzeniem bohaterki — począwszy od Isadory, odradzającej się w wodach własnej kąpieli. Isadora w „Hqw to Save Your Own Life” (druga część „Strachu przed lataniem” — przyp. tłum.) odradza się w namiętnej miłości. Fanny, bohaterka „Fanny, Being the True History of the Adventures of Fanny Hackabout-Jones”, po awanturniczym, puszczalskim i pełnym przygód życiu odnajduje się w szczęściu macierzyńskim, w prawdziwej miłości, w twórczości pełnej sukcesów, a ponadto w odzyskanym dziedzictwie. W „Parachutes and Kisses” (trzecia i ostatnia część „Strachu przed lataniem” — przyp. tłum.) Isadora odkupuje swoje życie śledząc losy dziadka i odnajdując własne rosyjskie korzenie. Zaś Jessica z „Se-renissimy” odkupuje życie podejmując podróż w głąb czasu, do szesnastego wieku — gdzie spotyka Szekspira, ratuje sierotę i uzyskuje rozgrzeszenie w teraźniejszości. Najwyraźniej „wyzwalające zakończenie” jest silnie wdrukowane w mojej podświadomości. W świecie, w którym brak szczęścia, nie ustaję w dopisywaniu szczęśliwych epilogów.

Nie znaczy to, by zakończenie „Strachu przed lataniem” było pozbawione domieszki cierpienia. Przerabiałam je kilkanaście razy, by nadać ostatecznej wersji coś więcej niż tylko posmak dwuznaczności. W czasach gdy pisany był „Strach przed lataniem”, fakt, iż bohaterka wybija się na niezależność, zamiast być ukarana śmiercią za niewybaczalny upór, stanowił ciągle jeszcze nowość. W wielkich dziewiętnastowiecznych powieściach o kobietach — „Annie Kareninie” i „Pani Bovary” — śmierć stanowiła nieunikniony rezultat dążenia kobiety do wyrwania się ze sfery mieszczańskiej (co nieodmiennie przybierało formę miłosnej przygody — jedynego aktu niezależności, na jaki mogła się zdobyć większość kobiet). Odczuwałam niemałą potrzebę uśmiercenia Isadory w zakończeniu „Strachu przed lataniem”. Rozważałam samobójstwo bohaterki w stylu Emmy Bovary czy Anny Kareniny; brałam również pod uwagę kapitulację wobec mieszczańskiego małżeństwa, pozamałżeńską ciążę oraz tak modną w owym czasie wyprawę w nieznane, czyli przyłączenie się do (żeńskiej) komuny. Dzięki Bogini, nie wybrałam żadnej z tych opcji. W najgłębszej pisarskiej intuicji pragnęłam trzymać się postaci, którą odtąd mogłaby zostać Isadora — kiedy to powraca do domu, już doświadczona, zmieniona, potwierdzona i oczyszczona przez przygodę — a życie toczy się dalej.

Fakt, iż życie toczy się dalej, jest sam w sobie wyjątkowy, zwłaszcza w odniesieniu do kobiecej bohaterki. Przeważnie hardym kobietom z dziewiętnastowiecznych powieści śmierć zabierała możliwość opowiedzenia o własnych przeżyciach. Pozostawiając Isadorę przy życiu złamałam potężny paradygmat. Być może przyczyniło się to do lęków, jakie odczułam pisząc zakończenie.

Kiedy „Strach przed lataniem” został wydany — w listopadzie 1973 roku — początkowe reakcje w najmniejszym stopniu nie zapowiadały wstrząsu, jaki miała wywołać ta książka. Pierwszym sygnałem, że powieść może stać się wydarzeniem, było znikanie odbitek z drukarni. Recenzje wydania w twardych okładkach przyjęły nieoczekiwany ton, przypisując książkę do modnego wówczas nurtu feministycznego. Dopiero John Updike uratował powieść przed skazaniem na przecenę, odkrywając ją (w „The New Yorker”) jako żeńską odmianę „Buszującego w zbożu”. W kilka miesięcy później poszedł w jego ślady Henry Miller, entuzjastycznie przedstawiając ją (w „The New York Times”) jako żeńską odmianę „Zwrotnika Raka”. Już wówczas „Strach przed lataniem” byt książką, o której wszyscy słyszeli i nikt nie mógł jej dostać. Kiedy wyszła w miękkich okładkach, półtora miliona nakładu rozeszło się w trzy miesiące; do końca roku sprzedano trzy miliony, by dojść do nakładu światowego dziesięciu milionów.

Książka stała się jedną z tych pozycji, które są raczej wydarzeniem niż tylko powieścią — czymś, na co ma nadzieję wielu autorów — choć prawdopodobnie żaden nie jest w stanie przewidzieć konsekwencji. Literacki succes de scandale nakłada każdemu autorowi rodzaj scenicznej maski, która tak przyrosła mi do twarzy, że do dzisiaj nie mogę jej zrzucić, walcząc o właściwą recepcję swojej poezji czy powieści historycznej. „Strach przed lataniem”,stanowił rodzaj czarodziejskiego dywanu, który zaniósł mnie w najdalsze zakątki świata. Oczy rozszerzały mi się ze zdumienia, gdy wysłuchiwałam zwierzeń czytelników z Serbo-Chorwacji czy Japonii (nie wspominając o bardziej pospolitych obszarach językowych: niemieckim, włoskim, francuskim, hisżpańskim czy portugalskim). Zwierzeń o tym, do jakiego stopnia identyfikują się z Isadorą Wing, jak bardzo zostali dowartościowani przez jej wzlot, jak bardzo podziwiają jej (moją) odwagę. Byłam zdziwiona, bowiem rozróżnienie postaci i jej autorki zaczynało się niepostrzeżenie zacierać. To był mój błąd, jasne — gdyż w czasie pisania dużo bardziej interesowała mnie iluzja prawdopodobieństwa i sugerowanie realności niż utajnianie w jakikolwiek sposób własnych przeżyć. Henry Miller i Colette byli mi muzami. Usiłowałam uprawiać sztukę, która nie robiła wrażenia sztuki. Chciałam, by moja książka była odczytywana tak, jak samo życie.

Udało mi się, aż nadto. Jakkolwiek Isadora i ja nie jesteśmy w rzeczywistości tożsame, ludzie tak właśnie myśleli — i myślą do dzisiaj. Jako specjalistka od literatury, będąca tubą głośnych żądań jej wyzwolenia, rozmyślnie usiłowałam stworzyć powieść anty literacką. A jednak wkradła się do niej literatura. Badacze doszukali się w „Strachu przed lataniem” mitu Ikara, mitu Persefo-ny-Demeter, jak również śladów Joyce’a, Nabokoua i Lessing. Jeden z nich wykazał nawet, że akcja nakłada się na cykl miesiączkowy — czego autorka nawet sobie nie uświadamiała, a co, trzeba przyznać, jest całkiem znaczące.

W piętnaście lat później o „Strachu przed lataniem” mówiono na uniwersyteckich wykładach, szmuglowano go do ZSRR i RPA, zakazano w południowych Włoszech. Czytały książkę nastolatki, by zdobyć wiedzę o seksie, czytały kobiety, by się wyzwolić; czytali mężczyźni, by zdobyć wiedzę o kobietach. Była dyskutowana, ganiona, chwalona i oczerniana.

Jak patrzę na to z dystansu piętnastu lat? „Strach przed lataniem” jest nade wszystko powieścią poetycką; powieścią, w której glos narratora jest równie ważny jak cała historia — gdyż glos narratora daje nam nowe możliwości wniknięcia do kobiecego umysłu. Wszystko tam znajdziemy: slogany reklamowe, marzenia, sny na jawie, pierwszą miłość, pokwitanie, tęsknoty za (i obawy przed) macierzyństwem. Są rzeczy, o których dotąd nie pisałyśmy otwarcie. Kobiecość została tak okrojona przez męskie definicje, że kobietom trudno jest się samookreślać. Jeśli książka sprawiła, iż wzrósł poziom własnej akceptacji kobiet, cieszę się niezmiernie.

A co do mnie, doznałam największego zaszczytu, jakim może być obdarzony pisarz — byłam czytana. Kiedy prezentuję swoją poezję i prozę na uniwersytetach, ludzie przychodzą z wystrzępionymi, pełnymi podkreśleń, upstrzonymi wykrzyknikami i uwagami na marginesach, bezlitośnie zaczytanymi egzemplarzami. I podsuwają mi te sfatygowane książki do podpisu. Na ten widok doznaję głębokiego uczucia wdzięczności.

Autorka do czytelnika: Dziękuję ci, dziękuję ci, dziękuję!

ERICA JONG Weston, Connecticut, czerwiec 1988.

Miłości kobiet — o! poznania warte, Piękne a groźne, pełne tajemnicy. Kobieta wszystko stawia na tę kartę, Gdy przegra, to jej nic oprócz tęsknicy I żalu życie nie odda rozdarte.

Za to ich zemsta, jak skok tygrysicy, Krwawa... lecz i ta zwiększa serca rany, Bo czują same cios drugim zadany.

Nie dziw, że mszczą się kobiety, ofiary Męskiej przemocy, nie dziw, że ich ręka Zbroi się w sztylet, jadem poi czary; Już dziećmi muszą się taić, choć pęka Serce za lubym — przyjdzie bogacz stary, Weźmie za żonę — skończona piosenka. Potem srogi mąż, niewierny kochanek, Stroje, dzieciaki, ksiądz... w śmierci przystanek.

Jedna zakocha się, druga rozpije, Ta stajnią zajmie się, tamta rautami; * Ta rzuci męża i z kochankiem żyje, Zdobywa szczęście, ale honor plami, A nie wiadomo nawet, czy zabije Robaka smutku — ot — zwykle się mami... Ta kusi diabła, potem powieść kleci, A tak w pałacach jest czy w chatkach kmieci.

Lord Byron, Don Juan tłum. Edward Porębowicz

ROZDZIAŁ 1

W drodze na Kongres Snów albo „Suwaku, otwórz się!”

{Bigamia — to znaczy mieć o jednego męża za wiele. Monogamia — tak samo.

Anonim (kobieta)

Stu siedemnastu psychoanalityków leciało Pan-Amem do Wiednia. Przechodziłam psychoanalizę u co najmniej sześciu z nich; poślubiłam siódmego. Bóg jeden wie, czy było to zasługą mojej niezrównanej odporności na psychoanalizę czy tępoty samych łapiduchów — że teraz bałam się latania bardziej, niż trzynaście lat temu, kiedy zaczęłam swoje psychoanalityczne przygody.

Mąż terapeutycznie chwycił mnie za rękę w momencie startu. — Chryste! Jest zimna jak lód! — powiedział. Powinien znać te symptomy — trzymał moją rękę podczas tylu innych lotów. Palce u rąk (i nóg) robią mi się lodowate, żołądek podjeżdża pod żebra, temperatura czubka nosa zbliża się do temperatury palców. Sutki twardnieją i salutują wewnątrz stanika (a raczej pod sukienką — bo stanika nie noszę). Przez jedną straszną minutę moje serce i silniki samolotu współpracują, usiłując po raz kolejny udowodnić, że prawa aerodynamiki nie są bezsensownym wymysłem — choć w głębi duszy wiem, że tak nie jest. Bez względu na diaboliczne wyjaśnienia na temat bezpieczeństwa lotu, zamieszczone w wielojęzycznej ulotce dla pasażerów, nabierałam przekonania, że wyłącznie moja siła woli utrzymuje tego ptaka w powietrzu. (Podobnie jest z moją matką, która zawsze ma przeczucie, że jej dzieci zginą w wypadku lotniczym). Gratuluję sobie każdego udanego startu — lecz bez przesadnego entuzjazmu — bowiem jednym z elementów mojej prywatnej religii jest przekonanie, że w momencie, w którym nabiorę zbytniej pewności siebie i uwierzę w pomyślny lot, samolot natychmiast zwali się w dół. Bądź zawsze czujna — oto moja dewiza. Powinnam była właśnie wpaść w nastrój ostrożnego optymizmu — a jednak w tym momencie moje odczucia można było określić raczej jako ostrożny pesymizm. Jest OK, wmawiam sobie, wydaje się, że jeśteśmy ponad ziemią, w chmurach, ale zagrożenie nie mija. Wszak jest to jedna z najbardziej niebezpiecznych dróg powietrznych. Właśnie przelatujemy nad Jamajką. Samolot kładzie się w skręcie; zapala się napis: Nie palić. Moglibyśmy tu właśnie spaść z krzykiem w dół, tysiącem płonących szczątków, koncentruję się w najwyższym stopniu, usiłując pomóc pilotowi (uspokajający głos, akcent ze Środkowego Zachodu, nazwisko Donnelly) prowadzić tego pasażerskiego oseska na dwieście pięćdziesiąt miejsc. Dzięki Bogu, że kapitan ma taką załogę i środkowoamerykańską wymowę. Choć sama jestem z Nowego Jorku, nigdy nie miałabym zaufania do pilota z nowojorskim akcentem.

Po wygaszeniu napisów o konieczności zapięcia pasów, pasażerowie zaczynają poruszać się po kabinie. Zerkam wokół nerwówo, usiłując zobaczyć, kto ze mną leci. Jest piersiasta, mamusiowata, psychoanali-tyczka Rose Schwamm-Lipkin — z którą ostatnio odbywałam konsultacje na temat: czy zrezygnować z mojego aktualnego psychoanalityka (którego obecności na pokładzie na szczęście nie stwierdzam). Jest dr Thomas Frommer, szorstki, teutoński ekspert od anorexia nervosa — który był pierwszym psychoanalitykiem mojego męża. Leci też dobrotliwy, pękaty dr Arthur Feet Jr., który był trzecim (i ostatnim) psychoanalitykiem mojej przyjaciółki Pii. A także kompulsywny doktorek Raymond Schrift, który przywołuje stewardesę tak, jak przywołuje się taksówkę; miałam z nim do czynienia pewnego pamiętnego roku, gdy w wieku czternastu lat głodziłam się na śmierć w poczuciu winy, że zrobiłam sobie przyjemność palcem na kanapie w salonie rodziców. Utrzymywał, że koń, o którym śniłam, miał być moim ojcem i że znów dostanę miesiączkę, gdy „zaagdzeptuję sze jestem kobietą”. Był też uśmiechnięty, łysy dr Harvey Smucker, z którym odbywałam konsultacje, kiedy mój pierwszy mąż uznał się za Jezusa Chrystusa i zaczął głosić, iż będzie przechadzał się po jeziorze w Central Parku. Również elegancki, ubierający się wyłącznie w szyte na miarę ubrania dr Ernest Klumpner, zapowiadający się na błyskotliwego teoretyka; jego najnowsze dzieło to psychoanalityczne studium o Johnie Knoxie. Jest czarnobrody dr Stanton Rappaport-Rosen, który zyskał ostatnio rozgłos w kręgach nowojorskich, utworzywszy w Denver coś co nazwane zostało „Objazdową Grupą Terapii Narciarskiej”. Również dr Arnold Aa-ronson, usiłujący grać w szachy magnetyczne ze swoją nową żoną (która jeszcze fok temu była jego pacjentką), piosenkarką Judy Rose. Oboje ukradkiem zerkają wokół, by zorientować się, kto na nich patrzy — i przez moment spojrzenia moje i Judy krzyżują się. Judy Rose stała się sławna w latach 50-tych po nagraniu serii satyrycznych ballad o nowojorskim, pseudointelektualnym życiu. Rozmyślnie niemelodyjnym, skrzeczącym głosem wyśpiewywała historię o żydowskiej dziewczynie, która podejmuje naukę w New School, czyta Biblię dla jej pięknego języka, w łóżku rozprawia o Martinie Buberze — i zakochuje się w swoim psychoanalityku. W ten sposób weszła w rolę, którą wykreowała.

Oprócz psychoanalityków, ich żon, załogi i kilku żałosnych, pozostających w mniejszości zwykłych śmiertelników, była także grupka dzieci specjalistów, które rodzice zabrali ze sobą. Synowie byli przeważnie ponurymi młodzieńcami w rozkloszowanych spodniach, z włosami długimi do ramion. Traktowali swoich starych w ewidentnie cyniczny i pogardliwy sposób. Sama pamiętam jak podróżując z rodzicami usiłowałam zawsze stwarzać wrażenie, że nie jestem z nimi. Chciałam zgubić ich w Luwrze! Oderwać się od nich w Uffizi! Chciałam siedzieć nad colą w paryskiej kafejce, tak aby nikomu nie przyszło do głowy, że ci hałaśliwi ludzie przy sąsiednim stoliku nie są, choć niestety byli, moimi rodzicami. (Rozumiecie: marzyłam, by być banitą ze straconego pokolenia, mając rodziców o metr od siebie.) Tu byłam znów z bagażem przeszłości — jak w złym śnie, jak na głupim filmie pod tytułem „Psychoanalityk i syn psychoanalityka”. Łapiduchy na pokładzie i moja młodość wokół. Zawieszona w powietrzu nad Atlantykiem ze stu siedemnastu psychoanalitykami, z których wielu znało moją długą, smutną opowieść — i żaden z nich jej nie pamiętał. Zapowiadał się idealny wstęp do koszmarnej podróży.

Lecieliśmy do Wiednia, a okazja była historyczna. Przed setkami lat, przed setkami wojen, w 1938 roku Freud uciekł ze swojego słynnego gabinetu przy Berggasse, kiedy naziści zagrozili jego rodzinie. W czasach Trzeciej Rzeszy w Niemczech zakazano wspominać jego nazwisko — a psychoanalitycy zostali stamtąd wygnani (ci, którzy mieli szczęście) lub też zagazowani (ci, którzy nie mieli szczęścia). Teraz z wielką pompą Wiedeń zapraszał ich z powrotem. Utworzono nawet muzeum Freuda w jego dawnym gabinecie. Burmistrz Wiednia miał powitać gości, a na miejsce ceremonii wyznaczono pseudogotycki, wiedeński Ratusz. Kuszono ich darmowymi posiłkami i sznapsami, rejsami po Dunaju, wycieczkami do winnic, śpiewami, tańcami, materiałami naukowymi, wykładami i zwolnioną od podatku podróżą do Europy. A nade wszystko pławić się mieli w atmosferze dobrego, starego austriackiego Gemütlichkeit. Naród, który wynalazł Schmaltz (i krematoria) miał zgotować psychoanalitykom serdeczne przyjęcie.

Witajcie znów! Witajcie! Ci przynajmniej, którzy przeżyli Auschwitz, Belsen, naloty na Londyn i zdołali zaaklimatyzować się w Ameryce. Willkommen! Austriacy są uroczym narodem.

Zorganizowanie kongresu w Wiedniu było od lat przedmiotem ostrej dyskusji — i wielu psychoanalityków jechało tam niechętnie. Antysemityzm stanowił tylko część problemu — obawiano się także, że radykalnie nastawieni studenci z wiedeńskiego uniwersytetu mogliby zorganizować demonstracje. Psychoanaliza była źle widziana przez Nową Lewicę, która zarzucała jej zbytni indywidualizm. Nie dawała się wykorzystać, powiadali, do dalszej światowej walki o komunizm.

Jedno z nowych pism zaangażowało mnie, bym wyłapywała wszystkie zabawne momenty, śledziła rozgrywki w czasie Kongresu — i napisała o tym satyryczny artykuł. Zaczęłam robotę od przydybania dr. Smuckera na zapleczu samolotu, gdzie stewardesa serwowała mu kawę. Spojrzał na mnie — i widać było, że ledwie mnie sobie przypomina. — Co pan sądzi o powrocie psychoanalizy do Wiednia? — zapytałam najbardziej przymilnym głosem wytrawnej dziennikarki. Dr Smucker wydawał się być wyraźnie zaskoczony obcesową bezpośredniością pytania. Patrzył na mnie długo i dociekliwie. —.Piszę artykuł dla nowego magazynu. Nazywa się Voyeur (przyp. tłum.: franc, voyeur — podglądacz) — powiedziałam. Wyobrażałam sobie, że przynajmniej wzmianka o tym wymusi uśmiech. — No cóż — powiedział obojętnie dr Smucker — a co pani o tym sądzi? Następnie kołysząc się majestatycznie, powędrował ku swojej niskiej żonie o utlenionych na biało włosach, ubranej w niebieską sukienkę, z małym zielonym krokodylkiem nad prawą (niebieską) piersią.

Powinnam była to przewidzieć. Dlaczego psychoanalitycy zawsze odpowiadają pytaniem na pytanie? I dlaczego ta noc miałaby być różna od każdej innej nocy — wyjąwszy fakt, że lecieliśmy Boeingiem 747, jedząc niekoszerną żywność?

Żydowska nauka — tak mówią o psychoanalizie antysemici. Odwróć każde pytanie szywrot na wywrót i wsadź je w dupę pytającemu. Wszyscy psychoanalitycy kojarzą się z talmudystami, którzy zostali wylani z seminarium na pierwszym roku. Przypomniał mi się jeden z najlepszych dowcipów mojego dziadka. Pytanie: dlaczego Żyd zawsze odpowiada pytaniem na pytanie? Odpowiedź: a dlaczego Żyd nie miałby odpowiadać pytaniem na pytanie?

Jednak najbardziej doprowadzał mnie do rozpaczy kompletny brak wyobraźni u psychoanalityków. Owszem, jeden z nich — mój pierwszy — bardzo mi pomógł. Był Niemcem, który miał wygłosić wykład w Wiedniu. Ale należał do rzadkiego gatunku: inteligentny, samokry-tyczny, skromny. Nie miał w sobie nic z tej kategorycznej, autorytatywnej dosłowności, która powoduje, że nawet najbardziej błyskotliwy psychoanalityk sprawia wrażenie aż tak napuszonego. Natomiast inni, do których chodziłam, byli przerażająco apodyktyczni. Koń, który ci się śni — to twój ojciec. Piekarnik, który ci się śni — to twoja matka. A jak ci się śni gówno — to z pewnością twój psychoanalityk. To się nazywa transferencja, nie?

Śnisz, że złamałaś nogę na nartach. I rzeczywiście, masz złamaną nogę, właśnie na nartach. Leżysz, przykuta do łóżka na wiele tygodni, na nodze cztery kilogramy gipsu. Ale we śnie złamana noga symbolizuje twój własny uszkodzony organ. Zawsze chciał,aś mieć penisa ----- i teraz czujesz się winna, że z premedytacją złamałaś nogę, by mieć przyjemność z założenia gipsu, nie?

Nie!

OK, dajmy spokój temu uszkodzonemu organowi. W końcu koń jest zdechły. I zapomnij o swojej matce-piekarniku, i o kupie gnoju — — psychoanalityku. Co zostało poza smrodem? Nie mówię tu o pierwszych latach psychoanalizy, kiedy każdy ciężko pracował, usiłując rozpoznać własne szaleństwo — podczas gdy mógłby skierować swoją energię na coś innego, niż poświęcenie całego życia własnej nerwicy, staje się menage d ąuatre. Ty, on, twój psychoanalityk, jego psychoanalityk. Czworo w łóżku. Obraz wyraźny, jak na rentgenowskiej kliszy.

Żyliśmy tak przynajmniej przez cały zeszły rok. Każda decyzja konfrontowana była z uprzedzeniami, podporządkowana procesowi wycofania. Czy nie powinniśmy zmienić mieszkania na większe? A może zrobimy coś innego? (Eufemizm Bennetta — czyli z powrotem do łóżka.) Czy nie powinniśmy mieć dziecka? Najpierw może załatwimy inne sprawy. Czy nie powinniśmy zapisać się do nowego klubu tenisowego? A może jednak zrobimy coś innego? Czy nie powinniśmy się rozwieść? Najpierw trzeba się zastanowić nad nieuświadomionymi motywacjami takiego kroku.

Było tak, ponieważ osiągnęliśmy krytyczny moment w małżeństwie (minęło pięć lat i prześcieradła, które darowano w prezencie ślubnym, już się prawie wydarły), gdy trzeba zdecydować, czy kupić nową pościel, a może mieć dziecko i mimo to żyć, każdy ze swoim obłędem — albo dać spokój złudzie życia małżeńskiego (wyrzucić prześcieradła) i zacząć znów grać muzykę wszystkich innych łóżek. Decyzję — to oczywiste — jeszcze bardziej utrudniała psychoanaliza. Bowiem podstawowe jej założenie głosi, że (bez względu na wszelkie zaprzeczające temu dowody) z czasem stajesz się coraz lepszy. Refren brzmi mniej więcej tak: Och-byłam-autodestrukcyjna-gdy-wyszłam-za-ciebie-kiciu-ale-teraz-już-prawie-całkowicie-odzyskałam-równowagę-gę-gę--gę... (Dajesz tym samym do zrozumienia, że teraz możesz znaleźć sobie kogoś lepszego, słodszego, przystojniejszego, bystrzejszego — a może nawet mającego większe szczęście na giełdzie.) Na to on mógłby odpowiedzieć: Och-nienawidziłem-wszystkich-kobiet-gdy-zakochałem--się-w-tobie-kiciu-ale-teraz-już-prawie-całkowicie-odzyskałem-równo-wagę-gę-gę-gę... (Daje tym samym do zrozumienia, że teraz może znaleźć sobie taką, która jest słodsza, ładniejsza, bystrzejsza, lepiej gotuje — i nawet, kto wie, może odziedziczyć sporo szmalu po tatusiu.) Zastanów się Bennett, staruszku! — mówiłam (gdy tylko podejrzewałam, że ma takie myśli) — zapewne ożeniłbyś się z kimś bardziej jeszcze fallicznym, kastracyjnym i narcystycznym, niż ja. (Podstawową techniką żony psychoanalityka jest umiejętność wyczucia momentu, w którym można odpalić mu w jego własnym żargonie.) Tylko, że sama miewałam takie myśli — a jeżeli Bennett cęś wiedział, nie zdradzał się z tym. Wydawało się, że w naszym małżeństwie dzieje się coś złego. Nasze życia biegły obok siebie, równolegle jak tory kolejowe. Bennett spędzał przedpołudnia w swoim biurze, w swoim szpitalu, ze swoim psychoanalitykiem, a potem popołudnia — znów w biurze, zwykle do dziewiątej lub dziesiątej wieczorem. Ja przez kilka dni w tygodniu uczyłam, zaś resztę czasu poświęcałam pisaniu. Obowiązki dydaktyczne nie absorbowały mnie zbytnio — za to pisanie było wyczerpujące. Tyle samotności, tyle godzin sam na sam z maszyną do pisania, tyle czasu na marzenia. I wydawało mi się, że wszędzie natykam się na mężczyzn. Świat zdawał się być zatłoczony łatwo dostępnymi, interesującymi mężczyznami tak, jak nigdy w moich czasach przedmałżeńskich.

A o co w końcu chodziło w małżeństwie? Nawet, jeżeli kochałaś swojego męża, musiał przyjść ten nieunikniony rok, w którym spółkowa-nie z nim stawało się mdłe jak ser Velveeta: wypełniające, ba, nawet tuczące. I żadnej podniety dla kubków smakowych — ani kwaśno — gorzko, ani gorzko — słodko. Bezpiecznie. A ty tęskniłaś za przejrzałym Camembertem, czy za specyficznym kozim serem: soczystym i tłustym, pochodzącym od stworzenia o rozdwojonych kopytach.

Nie byłam przeciwko małżeństwu. Naprawdę w nie wierzyłam. We wrogim świecie potrzebny był ten jeden, najlepszy przyjaciel, osoba, której mogłaś być wierna bez względu na wszystko, osoba, która byłaby wierna tobie. Tylko co z wszystkimi innymi pragnieniami, które małżeństwo tak szybko przestaje zaspokajać. Niepokój, pożądanie, skurcze w brzuchu, pulsowanie w cipce, pragnienie, by być wypełnioną, wydmuchaną przez każdą dziurkę. Chęć na wytrawnego szampana i słodkie pocałunki, zapach peonii w altanie w czerwcową noc — i światło na końcu mola w Wielkim Gatsbym... Nic z tych rzeczy, naprawdę — przecież wiedziałaś, że bardzo bogaci mieli o wiele mniej polotu, niż ty czy ja, ale... Sardoniczny, gorzki i słodki zarazem język miłosnych pieśni Cole Portera, smutno-sentymentalne liryki Rogersa i Harta, wszystkie romantyczne nonsensy, za którymi tęskniła jedna połowa twego serca, podczas gdy druga kpiła z nich drwiąco.

Stawać się kobietą w Ameryce. Cóż za obciążenie! Dorastasz mając głowę pełną reklam kosmetyków, miłosnych pieśni, wskazówek z kącika porad, plotek z Hollywoodu — istny kurwoskop — i moralnych dylematów rodem z mydlanej opery. Jakież kazania wygłaszają dó ciebie piewcy prawdziwego życia! Cóż za dziwaczne katechizmy!

Chwileczka dla twojego tyłeczka. Nie wstydź się rumieńca. Kochaj swoje włosy. Chcesz mieć lepsze ciało? Możemy poprawić to, które masz. Nic tak nie doda ci urody jak myśl o Nim. Przeszłaś długą drogę dziecinko. Jak zdobyć każdego mężczyznę w Zodiaku. Twoja wrażliwość i gwiazdy. Mężczyźnie mówi się Cutty Sark. Zawsze diament. Jeśli chcesz mieć jędrne ciało... Rozwaga i szaleństwo idą w parze. Jak poradziłam sobie z własnym przykrym zapachem. Lady be cool. Każda kobieta kocha Chanel No 5. O czym marzy dziewczyna, gdy dorastać zaczyna... Kobieto, to dla ciebie...

Wystarczy, abyśmy były jedynie na tyle narcystyczne, by starannie likwidować niemiłe zapachy, dbać o włosy, rzęsy, ramiona, krocze, znaki zodiaku i baterię Scotcha w barku — aby pojawiła się szansa spotkania pięknego, silnego i bogatego mężczyzny, który spełni każde pragnienie, wypełni każdą dziurkę, sprawi, że twoje serce zabije jak szalone (lub na moment przestanie bić), który zawróci ci w głowie i wzniesie cię aż do księżyca (niewątpliwie na pajęczej nici).

A najbardziej idiotycznym elementem tego jest, że nawet gdybyś była inteligentna, spędziła młodość czytając Johna Donnę i Shawa, nawet gdybyś studiowała historię, zoologię czy fizykę — albo też poświęciła całe życie robieniu kariery — i tak będziesz miała głowę pełną tych wszystkich cukierkowych marzeń, w których pławi się każda dziewczyna, również po studiach. I powinnaś zrozumieć, że bez względu na to czy twój IQ wynosi 70 czy 170 — przeszłaś takie samo pranie mózgu. Tylko zewnętrzne oznaki będą inne: będziesz posługiwała się językiem bardziej wy rozumowanym, bardziej intelektualnym. Poza tym, w głębi duszy pragniesz być unicestwiona przez miłość, zwalona z nóg, wypełniona przez gigantycznego kutasa, tryskającego spermą. Marzysz o kąpieli w piance, jedwabiach i satynach, i oczywiście o pieniądzach. Nikt nie zadbał o to by wyjaśnić ci, czym jest naprawdę małżeństwo/ Nie uzbrojono cię nawet, tak jak europejskie dziewczyny, w filozofię cynizmu i praktycyzmu. Nie dopuszczasz myśli, że mogłabyś pożądać innych mężczyzn przed małżeństwem, i nie dopuszczasz myśli, by twój mąż mógł pożądać innych kobiet. A potem pojawia się pożądanie i wpadasz w panikę samoupodlenia. Jak złą kobietą jesteś! Jak mogłaś oglądać się za innymi chłopami? Jak mogłaś, tak wpatrywać się w ich wzdymające się portki? Jak mogłaś, siedząc na zebraniu, wyobrażać sobie, jak mógłby ci wsadzić każdy obecny mężczyzna? Jak mogłaś, jadąc pociągiem, gwałcić wzrokiem zupełnie obcych facetów. Jak mogłaś zrobić to wszystko swojemu mężowi? Czy kiedykolwiek ktoś powiedział ci, że może to nie mieć nic wspólnego z twoim mężem?

A co z innymi tęsknotami, które zdławiło życie małżeńskie? Z pragnieniem wyrwania się od czasu do czasu na drogi wolności, samotnej konfrontacji z własnym ja? Co z podjęciem wyzwania jakim jest próba przeżycia w odludnej chacie, w głuszy, tak, by nie odejść od zmysłów? Krótko mówiąc, próba sprawdzenia, czy po wielu latach życia na pół gwizdka jest się zdolną pójść na całość (podobnie możemy dociekać, czy wierzgający zad konia na scenie kabaretu może symbolizować całe zwierzę).

W ciągu pięciu lat małżeństwa nabrałam na to wszystko ochoty. Za-chciało mi się mężczyzn i samotności, seksu i pustelniczego życia. Miałam świadomość, że są to rzeczy przeciwstawne — co jeszcze pogarszało sprawę. Samotność jest nieamerykańska. Można ją wybaczyć mężczyźnie — zwłaszcza jeżeli jest słynnym kawalerem, który zalicza gwiazdki w przerwach między kolejnymi małżeństwami. Ale samotność kobiety jest zawsze postrzegana jako rezultat porzucenia, nie zaś wyboru. I tak też kobieta jest traktowaną: jak parias. Nie istnieje godny sposób życia dla kobiety samotnej. Oczywiście może dojść do wysokich zarobków (ale nie tak wysokich jak mężczyźni) — lecz emocjonalnie nie będzie miała spokoju. Przyjaciele, rodzina, koledzy z pracy nigdy nie pozwolą jej zapomnieć, że nie ma męża, że nie ma dziecka. Krótko mówiąc: jej egoizm jest skazą na amerykańskim stylu życia.

A nawet czymś więcej: kobieta (choć nie uważa się za bardziej nieszczęśliwą, niż jej zamężne przyjaciółki) nigdy nie pozwoli sobie być samotną. Stwarza wrażenie, jak gdyby żyła o krok od spełnienia. Jak gdyby czekała na księcia z bajki, który zabierze ją daleko od tego wszy stkiego. Czego? Samotnego życia na rachunek własnej duszy? Pewności wynikającej z bycia sobą, nie zaś połówką w związku?

Moją odpowiedzią na to wszystko nie było (wtedy jeszcze nie) wystąpienie z otwartą przyłbicą. W zamian zaczęłam tworzyć fantazje na temat: Suwaku, otwórz się. To było coś więcej, niż zwykłe pierdolenie. To był platoński ideał. Seks bez rozpinania rozporka — bo gdy chcia-łam być z kimś, obie części suwaka rozchylały się jak płatki róży, a moja bielizna ulatywała od jednego tchnienia. Zaś przez splecione języki przepływał strumień, który przelać miał całą duszę w usta kochanka. W przypadku doskonałego, niekłamanego zaklęcia „Suwaku otwórz się”, któremu przyznałabym ocenę celującą, absolutnie nie mogłam sobie pozwolić na bliższe poznanie faceta. Zauważyłam na przykład, jak za każdym razem moje zaangażowanie znikało, gdy zaczynałam nawiązywać przyjaźń z mężczyzną. Poznawałam jego problemy, wysłuchiwałam zwierzeń o żonie czy byłych żonach, mamusiach, dzieciach — i mogłam go potem polubić, nawet pokochać, ale bez żądzy. A właśnie na pożądaniu mi zależało. Doszłam też do tego, że najlepszym sposobem egzorcyzmowania namiętności było pisanie o kimś, obserwowanie jego drgań i tików, wtłaczanie jego osobowości w typ anatomiczny. Po takim zabiegu stawał się owadem na szpilce, oprawionym w folię wycinkiem z gazety. Mogłam lubić jego towarzystwo, chwilami nawet go uwielbiać — ale nie miał już władzy, która sprawia, że obudziłabym się drżąca w środku nocy. I nie musiałam już o nim marzyć. Miał twarz.

Stąd następny warunek, by suwak magicznie się rozsunął — trzeba było się streszczać. A jeszcze lepiej, gdy udało się zachować pełną anonimowość.

W czasie, gdy mieszkałam w Heidelbergu, cztery razy w tygodniu kursowałam do Frankfurtu na widzenia ze swoim psychoanalitykiem. Podróż w każdą stronę zajmowała godzinę, dlatego pociągi stały się istotnym składnikiem moich fantazji. Stale spotykałam w podróży przystojnych mężczyzn. Mężczyzn, którzy rzadko kiedy mówili po angielsku. Moja słaba znajomość francuskiego, włoskiego czy nawet niemieckiego skutecznie pozwalała nie zauważać ich schematycznych i banalnych zagrywek. Z najwyższą niechęcią muszę przyznać, że wśród Niemców trafia się sporo przystojniaków.

Jeden ze scenariuszy magicznego seksu został najprawdopodobniej zainspirowany włoskim filmem, który widziałam przed laty. Z czasem wprowadziłam stosowne retusze, by móc bawić się nim w myślach. Odtwarzałam go sobie bez końca w czasie wahadłowych przejazdów na trasie Heidelberg—Frankfurt:

Ponury przedział w europejskim pociągu (druga klasa). Twarde siedzenie z imitacji skóry. Zasuwane drzwi na korytarz. Za oknami tłoczą się drzewka oliwkowe. Dwie sycylijskie chłopki siedzą po jednej stronie, mając między sobą dziecko. Okazuje się, że to matka, babcia i wnuczka. Obie kobiety prześcigają się w podsuwaniu małej jedzenia. Naprzeciwko, przy oknie siedzi ładna młoda wdowa w gęstej czarnej woalce i obcisłej czarnej sukience, która uwydatnia zmysłowe kształty. Jest bardzo spocona i ma podpuchnięte oczy. Środkowe miejsce jest puste, a przy drzwiach rozpiera się chorobliwie otyła kobieta z wąsikiem. Uda i biodra ma tak rozłożyste, że zajmuje jeszcze pół wolnego siedzenia. Czyta romansidło, w którym bohaterowie są sfotografowanymi modelami, a nad' ich głowami unoszą się jak dymki dialogi.

Cała piątka kiwa się w rytmie pociągu; wdowa i gruba kobieta milczą; matka i babka rozmawiają o jedzeniu, czyniąc na ten temat uwagi dziecku. W pewnym momencie pociąg zwalnia ze zgrzytem i staje w miasteczku zwanym (być może) CORLEONE. Do przedziału wchodzi wysoki żołnierz o rozmarzonych oczach, nie ogolony, lecz z piękną, bujną czupryną, o stanowczym podbródku i nieco demonicznym, leniwym spojrzeniu. Rozgląda się wyzywająco, dostrzega wolne miejsce pomiędzy tłustą kobietą a wdową i certoląc się kokieteryjnie, siada. Ma przepocone i wymięte ubranie; w sumie jest to jednak niezły kąsek męskiego ciała, nieco tylko nadpsuty od upału. Pociąg ze zgrzytem rusza ze stacji.

Od tego momentu tempo akcji zostaje narzucone przez kołysanie pociągu i rytmiczne ocieranie się uda żołnierza o udo wdowy. Przy okazji biorą w tym udział biodra tłustej kobiety — która usiłuje odsunąć się od mężczyzny. Niepotrzebnie, bowiem on nawet jej nie zauważa; wzrok ma wlepiony w ciężki, złoty krzyż, kołyszący się w głębokim wycięciu dekoltu między piersiami wdowy. Bump. Pauza. Bump. Krzyż potrąca na zmianę to jedną to drugą spoconą pierś. W połowie drogi zastyga na moment, jakby odpychany był przez magnesy. Studnia i wahadło. On jest zahipnotyzowany. Ona wygląda przez okno, wpatrując się w każde drzewko oliwki tak, jakby widziała je po raz pierwszy w życiu. On podrywa się niezgrabnie z miejsca i, wypinając się kobietom przed nosem, usiłuje otworzyć okno. Kiedy siada ponownie, ociera się przypadkowo ramieniem o brzuch wdowy. Ta wydaje się niczego nie zauważać. Palce jego lewej ręki, która osunęła się w szczelinę pomiędzy ich udami zaczynają zachłannie ugniatać miękkie ciało. Ona nie ustaje w pilnej obserwacji oliwkowych drzewek, migających oknem, jak gdyby była Bogiem, który właśnie je stworzy i zastanawia się, jakie imię nadać swemu dziełu.

W międzyczasie chorobliwie tłusta kobieta pakuje romansidło do plastykowej, zielonej, opalizującej siatki pełnej woniejących serów i zbrązowiałych bananów. Babka zaś zawija piętki salami w przetłuszczoną gazetę, a matka zakłada dziewczynce < sweter i wyciera buzię chusteczką, troskliwie

nasycając ją matczyną śliną. Pociąg zwalnia ze zgrzytem na stacji zwanej (być może) PRIZZI. Gruba kobieta, matka, babka i mała dziewczynka wychodzą z przedziału. Po chwili pociąg rusza. Złoty krzyż zaczyna swoje bump-pauza-bump pomiędzy wilgotnymi piersiami wdowy. Ona znów podejmuje obserwację drzewek oliwkowych. Już po chwili palce wsuwają się jej między uda i zaczynają je rozwierać; potem wędrują w górę, ku mięsistej przestrzeni między grubymi, czarnymi pończochami a podwiązką i stamtąd wpełzają w wilgotny, nie chroniony majtkami, załomek między nogami wdowy.

Pociąg wjeżdża w gallerię, albo tunel. Tam, w ciemnościach, zostaje skonsumowany symbolizm. Sterczy stopa, odziana w żołnierski but, ściany są czarne, koła stukają w hipnotycznym rytmie; na koniec przeciągły gwizd oznajmia wyjazd z tunelu. Ona w milczeniu wysiada na stacji, która być może nazywa się BIVONA. Przechodzi przez tory, przestępując ostrożnie szyny, stopami odzianymi w grube pończochy i wąskie czarne pantofelki. On odprowadza ją spojrzeniem, jakby był Adamem, szukającym dla niej imienia. Za. chwilę podrywa się i wyskakuje z wagonu, aby ją dogonić. Dokładnie w tym samym momencie na sąsiedni tor wtacza się długi pociąg towarowy, który zasłania mu widok i blokuje drogę. Wystarczyło dwadzieścia pięć wagonów towarowych, by zniknęła na zawsze. Scenariusz magicznego suwaka.

Suwaka, który otwiera się magicznie bynajmniej nie dlatego, że mężczyźni w Europie mają rozporki, zapięte raczej na guziki niż na zamki błyskawiczne; nie dlatego, że postacie są porażająco piękne — lecz dlatego, że całe zdarzenie odznacza się precyzyjną zwięzłością snu i jest najwyraźniej wolne od wyrzutów sumienia i poczucia winy. Nie ma tam mowy o jej domniemanym mężu czy narzeczonym. Opowieść jest wolna od racjonalizowania, gdyż nie ma tam wcale rozmów. Seks w stylu „Suwaku, otwórz się”, jest absolutnie czysty, pozbawiony ukrytych motywacji. Nie ma tu rozgrywek o władzę. Mężczyzna nie bierze, a kobieta nie daje. Nikt nie usiłuje przyprawiać rogów mężowi, nikt nie upokarza żony. Nikt nie usiłuje niczego udowodnić, nikt niczego nie chce.

Seks w stylu „Suwaku, otwórz się” jest unikalny, bez skaży. Trudniej się z nim spotkać niż z jednorożcem. Mnie się to nigdy nie zdarzyło. Za każdym razem, gdy wydawało mi się, iż jestem blisko, okazywało się, że to tylko zwykły koń z rogiem z papier mache, albo dwóch klownów w przebraniu jednorożca. Najbardziej prawdopodobny był Ales-sandro, mój florentyński przyjaciel — ale w końcu wydało się, że tó także makieta jednorożca. Lecz poruszana tylko przez jednego klowna.

Spójrzcie na arras mojego życia...

ROZDZIAŁ 2

„Każda kobieta uwielbia faszystę”

Każda kobieta uwielbia faszystę But na twarzy, bestię Brutalne serce, brutala takiego jak ty.

Sylwia Plath

O szóstej rano wylądowaliśmy we Frankfurcie i powlekliśmy się przez wyłożony linoleum korytarz, który przywodził mi na myśl obozy śmierci i deportacje. Czekaliśmy przez godzinę, aż zatankują nasz samolot. Wszyscy psychoanalitycy siedzieli sztywno na krzesłach z włókna szklanego, ustawionych w regularny wzór — szare, żółte, szare, żółte... Ich smętne twarze zlewały się z ponurą kompozycją.

Większość zabrała ze sobą drogie aparaty fotograficzne — i pomimo długawych włosów, wypielęgnowanych bród, metalowych oprawek do okularów (i żon, ubranych w dozwolonym w klasie średniej stylu: skórzane sandały, meksykańskie szale, prymitywna srebrna biżuteria) - wzbudzali respekt. Ponura kwintesencja rzetelności. To właśnie, myślałam, miałam za złe wszystkim psychoanalitykom. Bezdyskusyjnie akceptowali istniejący porządek społeczny. Ich łagodne, lewicujące poglądy polityczne, składanie podpisów pod apelami o pokój i dekorowanie biur reprodukcjami Guerniki — wszystko tworzyło wyłącznie kamuflaż. Gdy trzeba było wypowiedzieć się co do podstawowych kwestii jak: rodzina, pozycja kobiety, rachunki wystawiane pacjentom — okazywali się reakcjonistami. Równie sztywno hermetycznymi jak społeczni darwiniści epoki wiktoriańskiej.

Jednakowoż kobiety mają zawsze zakulisową władzę — powiedział ostatni z moich psychoanalityków, kiedy usiłowałam zdać mu sprawę, jakie to nieuczciwe, gdy zmuszona jestem uwodzić mężczyzn za każdym razem, ilekroć chcę coś od nich uzyskać. Na kilka tygodni przed przyjazdem do Wiednia poróżniliśmy się ostatecznie. Nigdy zresztą do końca nie ufałam Kolnerowi — ale chodziłam do niego sądząc, że to mój problem. — Czy pan nie rozumie — darłam się z kozetki — że w tym cały kłopot! Kobiety, posługujące się sex-appealem, by manipulować mężczyznami — a potem tłumiące swoją złość, niezdolne do szczerości.

Jednak dla doktora Kolnera wszystko, co trąciło wyzwoleniem kobiet, było problemem neurotycznym. Jakakolwiek niezgoda kobiety na konwencjonalne zachowanie się musiała być „falliczna” i „agresywna”. Targowaliśmy się o swoje racje przez czas dłuższy — lecz jego argument o zakulisowej władzy ostatecznie przekonał mnie, że niepotrzebnie dałam się podpuścić.

—J’Nie wierzę w to, w co pan wierzy — krzyczałam. — Nie uznaję pańskich racji i pana, gdyż pan przy nich obstaje. Jeżeli może pan mówić z takim przekonaniem o zakulisowej władzy — nie jest pan w stanie mnie zrozumieć i pojąć, z czym walczę. Nie chcę i nie widzę powodu, bym miała być osądzana według pańskich schematów.

— A może pani nie rozumie, co to znaczy być kobietą — odparował.

— O Boże, teraz wydobył pan ostateczny argument. — Czy nie pojmuje pan, że mężczyźni zawsze definiują kobiecość jako sposób utrzymywania kobiet w ryzach? Z jakiej racji miałabym wysłuchiwać od pana, co znaczy być kobietą? Czy pan jest kobietą? Dlaczego przynajmniej raz nie miałabym posłuchać siebie? Albo innych kobiet? Przemawiam do nich. Mówią mi o sobie — i, do licha, większość z nich czuje to, co ja — nawet jeżeli nie zostały przez psychoanalityków nagrodzone Wielką Nagrodą Za Dobre Prowadzenie Domu.

Krzycząc, przez jakiś czas, odbijaliśmy piłeczkę. Czułam do siebie wstręt za to, że dałam się napuścić na tak głupie deklaracje, zepchnąć na tak prymitywnie przeciwstawną pozycję. Zdawałam sobie sprawę, że pominęłam subtelności. Wiedziałam, że byli inni psychoanalitycy — na przykład mój niemiecki — którzy nie forsowali takiego mizogini-cznego podejścia. Ale nienawidziłam także Kolnera za jego małostkowość, za to, że traciłam na niego czas i pieniądze, poznając w zamian ograne schematy na temat roli kobiety. Komu to było potrzebne? Równie dobrze mogłam sobie odczytać wróżbę, wyjętą z ciasteczka z niespodzianką, zamiast płacić czterdzieści dolarów za pięćdziesiąt minut seansu.

— Jeżeli naprawdę pani tak mnie ocenia, czemu pani po prostu nie wstanie i nie wyjdzie stąd natychmiast? — warknął Kölner. — Dlaczego pani tu tkwi i babrze się w tym gównie?

Cały Kölner. Gdy czuł, że jest atakowany, stawał się ohydny i rzucał czteroliterowe słowo, by pokazać, jąk jest urażony.

— Typowy kompleks małego człowieka — mruknęłam.

— Co to znaczy?

— Ach, nieważne.

— No, niech pani powie, chcę słyszeć. Myślę, że zdołam zrozumieć, o co chodzi.

Wielki, dzielny psychoanalityk.

— Po prostu miałam na myśli, doktorze Kölner, że ma pan to, co w psychoanalizie dosłownie określane jest jako „kompleks małego człowieka”. Staje się pan wściekły i zaczyna rzucać mięsem, gdy ktoś wytyka, że nie jest pan Bogiem Wszechmogącym. Wiem, że niełatwo jest pogodzić się z faktem, iż ma się tylko sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu — ale z pewnością poddał się pan psychoanalizie i powinien znosić to dużo lepiej.

— Psy szczekają, a karawana idzie dalej — warknął Kolner. Dokonał regresji do wcześniejszego etapu. Miał się za strasznego cwaniaka.

— Proszę mi wytłumaczyć: czemu, w momencie gdy wciska mi pan ograne schematy, miałabym wpadać w zachwyt nad pańską wyjątkową wnikliwością i w dodatku hojnie ją wynagradzać? A kiedy odwzajemniam się panu tym samym, wpada pan w szał i odszczekuje się jak obrażony siedmiolatek.

— Powiedziałem jedynie, że skoro pani tak mnie ocenia, powinna zrezygnować. Dać temu spokój. Wyjść. Trzasnąć drzwiami. Powiedzieć mi, żebym poszedł sobie do diabła.

— Tym samym mam przyznać, że ostatnie dwa lata i tysiące dolarów, które przeszły z moich rąk w pańskie, były czystą stratą? Rozumiem, że może pan to w ten sposób zaksięgować, ale moje konto dużo bardziej obciążone jest złudzeniami pozytywnych rezultatów.

— Powinna pani porozumieć się z innym psychoanalitykiem — stwierdził Kolner. — Sama pani może ocenić co jest nie w porządku z pani punktu widzenia.

— Z mojego punktu widzenia! Czy pan nie widzi, że tak wielu ludzi ma już psychoanalizy powyżej uszu! To wszystko wasza wina, durne łapiduchy! Zupełnie, jak gdybyście sądzili z Paragrafu 22. Pacjentka przychodzi, przychodzi, przychodzi — i płaci — a gdy tylko wy, chłopcy okazujecie się zbyt tępi, by dociec, o co chodzi, albo też, gdy zorientujecie się, że nie jesteście w stanie jej pomóc — pozwalacie jej tak przychodzić przez kolejne lata. Albo doradzacie, by udała się do innego psychoanalityka i przeanalizowała, dlaczego nic nie wyszło z poprzednim. Czy chociaż dociera do pana absurd całej sprawy?

— Na pewno zdaję sobie sprawę z absurdalności faktu, że siedzę tutaj i wysłuchuję całej tej tyrady. Dlatego powtarzam to, co już mówiłem przedtem: jeżeli nie jest pani usatysfaskcjonowana, to czemu nie pójdzie sobie pani w cholerę?

Jak we śnie (nigdy nie sądziłam, że byłabym do tego zdolna) wstałam z kozetki (przez ile lat tam leżałam?), wzięłam książeczkę czekową i wyszłam (bynajmniej nie majestatycznie, choć tak chciałam). Zamknęłam drzwi delikatnie. Nic, żadnego efekciarskiego trzaskania. Do widzenia, doktorze Kolner. W windzie przez chwilę chciało mi się wyć.

Nim jednak zdołałam minąć dwa domy na Madison Avenue, już ogarnął mnie szał radości. Koniec z nasiadówkami o ósmej! Nigdy więcej, w końcu miesiąca nie zadrży mi ręka przy wypisywaniu gargantuicznych sum na czeku! Koniec z wiecznymi dywagacjami na temat czy-to-mi-aby-pomogło? Nigdy więcej pyskówek z Kolnerem z pozycji działaczki ruchu wyzwolenia kobiet! Byłam wolna! Myślałam o całej forsie, której nie będę musiała wydać. Wparowałam do najbliższego sklepu z butami i bez drgnienia powieki wydałam czterdzieści dolarów na białe sandały ze złotymi łańcuszkami. Momentalnie zrobiło mi się lepiej, niż po jakimkolwiek pięćdziesięciominutowym seansie. OK, OK, tak naprawdę nie byłam wyzwolona (skoro musiałam dogodzić swojej psyche zakupem), ale przynajmniej uwolniłam się od Kolnera. Na początek dobre i to.

Miałam te sandały w czasie lotu do Wiednia i spoglądałam na nie, czekając na wejście do samolotu. Co zapobiegło katastrofie przy starcie? — to, że dałam krok na pokład lewą nogą? A może prawą? Jak mogłam strzec się przed dalszymi nieszczęściami, skoro nie pamiętałam? „Mamo”, mruczałam do siebie. Zawsze szepcę „Mamo”, gdy się boję. Co ciekawe, nigdy tak do niej nie mówiłam, i nie mówię. Nazwała mnie Isadorą Zeldą, lecz ja uparcie staram się unikać Zeldy (wiem, że brała również pod uwagę Olimpię — ze względu na Grecję, i Justynę — ze względu na Sade’a). W rewanżu za to życiowe obciążenie nazywałam ją Jude. Naprawdę miała na imię Judith. Nikt, poza najmłodszą siostrą nigdy nie mówił do niej Mamusiu.

Wiedeń. Sama nazwa brzmi jak walc. Ale nigdy nie lubiłam tego miejsca. Wydawało się martwe. Zabalsamowane.

Przylecieliśmy o dziewiątej rano. WILLKOMMEN IN WIEN. Przebrnęliśmy przez kontrolę celną, taszcząc bagaże, otępiali po nieprzespanej nocy. Lotnisko było wyglansowane i lśniło. Pomyślałam, jak bardzo my, nowojorczycy przywykliśmy do bałaganu, brudu i chaosu. Każdy przyjazd do Europy był niemalże szokiem. Ulice wydawały się nienaturalnie czyste. W parkach żaden wandal nie niszczył ławek, fontann ani różanych krzewów. Nawet telefony publiczne działały.

Celnicy zajrzeli w nasze bagaże i po niecałych dziesięciu minutach wsiedliśmy do autobusu, wynajętego dla nas przez Wiedeńską Akademię Psychiatryczną. Jechaliśmy, mając naiwną nadzieję, że za kilka minut znajdziemy się w hotelu i pójdziemy spać. Nie wiedzieliśmy, że autobus będzie krążyć po ulicach Wiednia i zatrzyma się przed siedmioma hotelami, zanim nie dojedzie, po trzech godzinach do właściwego.

Jazda do hotelu była jak jeden ze snów, w których trzeba jak najszybciej gdzieś dotrzeć, nim wydarzy się coś strasznego. Jak zwykle psuje się wtedy samochód, albo, co gorsza, zaczyna jechać do tyłu. Toteż czułam się otumaniona i poirytowana. Tego ranka wszystko doprowadzało mnie do pasji.

Zawsze, przyjeżdżając do Niemiec byłam nieco spanikowana. Dłużej mieszkałam w Heidelbergu, niż w każdym innym mieście — z wyjątkiem Nowego Jorku — więc Niemcy (jak również Austria) były dla mnie jak drugi dom. Swobodnie posługiwałam się językiem. Znałam potrawy, wina, marki wyrobów, pory zamykania sklepów, ubrania, popularną muzykę, slangowe wyrażonka, maniery... Całkiem jakbym spędziła w Niemczech dzieciństwo, albo jakby moi rodzice byli Niemcami. Ale urodziłam się w 1942 roku, i gdyby moi rodzice byli niemieckimi, nie zaś amerykańskimi Żydami, urodziłabym się (i zapewne umarła) w obozie koncentracyjnym — pomimo blond włosów, niebieskich oczu i polskiego, chłopskiego nosa. O tym także nie powinnam zapominać. Niemcy były dla mnie jak macocha: bliska znajoma, całkowicie pogardzana. Tym bardziej nawet pogardzana, bo znajoma.

Spoglądałam przez okna autobusu na stare kobiety z czerwonymi policzkami, ubrane w praktyczne beżowe półbuty i niezgrabne tyrolskie kapelusiki. Patrzyłam na ich bezkształtne nogi i tyłki. Patrzyłam na plakat reklamowy z napisem: SEI GUT ZU DEINEM MAGEN (Bądź dobry dla swojego żołądka) — i nienawidziłam Niemców za to, że bez przerwy myślą o swoich cholernych żołądkach, o swoim Gesundheit, jak gdyby to oni wynaleźli zdrowie, higienę i hipochondrię. Nienawidziłam ich obsesyjnej iluzji czystości. Iluzji — bo, wyobraźcie sobie, Niemcy wcale nie są czyści. Ozdobne białe firaneczki, pościel wietrząca się w oknach, czyste chodniki przed domami i sklepikarze, myjący okna wystawowe — to tylko część starannie stworzonej na użytek cudzoziemców fasady, która ma oszołomić ich niemiecką zdrowotnością. Ale spróbujcie pójść do pierwszej z brzegu niemieckiej toalety, a znaj-dziecie tam sedes niespotykany nigdzie na świecie. Ma on sprytną, małą, porcelanową platformę, dzięki której możecie ocenić swoje gó-wienko, zanim wessie je wodny wir. Woda pojawia się w muszli dopiero wtedy, gdy zostanie spuszczona. Dlatego niemieckie klozety śmierdzą gównem bardziej, niż wszystkie inne (ręczę za to, jako doświadczony podróżnik). Do tego publiczny ręcznik, brudny jak ścierka zwisa obok, nad małą umywalką, która ma kran tylko z zimną wodą. (Możecie sobie nakapać zimnej wody na prawą rękę — zależy zresztą, której używaliście.) Miałam wiele przemyśleń na temat publicznych toalet, w czasach gdy mieszkałam w Europie.

(Oto do czego doprowadziły mnie Niemcy.) Porwałam się nawet na rozważania nad charakterem narodowym w optyce toalet.

Historia Świata Widziana Poprzez Klozety (optymistycznie umieściłam nagłówek na czystej stronie notesu) poemat epicki???

Brytyjskie: Brytyjski papier toaletowy. Styl życia. Wielowarstwowy. Słabo wchłania. Zmiękczony lub marszczony (zewnętrzna warstwa sztywna). Często jest własnością rządową. (W państwie absolutnej opieki społecznej nawet papier toaletowy zadrukowany jest propagandą.) Brytyjskie toalety jako ostatnia ostoja kolonializmu. Grzmi spadająca jak wodospad Wiktorii woda — a ty jesteś odkrywcą. Czujesz na twarzy kropelki. Przez krótką chwilę (spuszczania) Brytania znów panuje nad wodami. Łańcuszek rezerwuaru jest elegancki. Taśma dzwo-

nka w historycznej rezydencji (udostępnianej publiczności za drobną opłatą w niedziele).                                        #

Niemieckie: Niemieckie toalety odzwierciedlają podziały klasowe. W trzeciej: szorstki, brązowy papier. W pierwszej klasie: papier biały. Nazywany „Spezial Krepp” (nie wymaga tłumaczenia). Ale unikatem na skalę światową w niemieckich klozetach jest owa mała platforma, na którą pada kupa. To skłania cię, byś posłał za nią długie spojrzenie, zastanawiając się nad wyborem danego polityka, przemyś-liwując, co chcesz powiedzieć swojemu psychoanalitykowi. Jest to także udogodnienie dla tych, którzy pracują w kopalniach diamentów i usiłują przeszmuglować kamienie w kiszce stolcowej. Niemieckie toalety stanowią w rzeczywistości klucz do horroru Trzeciej Rzeszy. Ludzie, którzy zdolni są budować takie przybytki, zdolni są do wszystkiego.

Włoskie: Czasami, zanim zaczniesz podcierać sobie tyłek, możesz poczytać strzępki Corriere della Serra. Przeważnie szybkość ich działania jest duża i kupa znika, zanim jeszcze zdążysz poderwać się z siedzenia i rzucić okiem, by się nią nadelektować. Stąd sztuka włoska. Niemcy mogą podziwiać swoje gówno. Nie mając tej możliwości, Włosi rzeźbią i malują.

Francuskie: W starych paryskich hotelach, z djviema żelaznymi podstawami na stopy, okraczającymi śmierdzącą dziurę. Drzewka pomarańczowe, zasadzone w Wersalu, by zagłuszyć smród szamba. „II est defendu de faire pipi dans la chambre de roi” (Zabrania się siusiać w komnacie króla). Światło, które w paryskich toaletach zapala się dopiero wtedy, gdy zamkniesz drzwi na zamek. Nie bardzo mogę sobie uświadomić związek między francuską filozofią i literaturą a ich stosunkiem do merde. Francuzi myślą bardzo abstrakcyjnie — co nie przeszkadzało im jednak wydać tak dosłownego poetę, jak Ponge, który pisze poemat epicki na mydle. Jakiż to ma związek z francuskimi toaletami?

Japońskie: Przykucanie jako podstawowa»czynność życiowa na Wschodzie. Sedes wpuszczony w podłogę. Za nim kompozycja kwiatowa. Ma to coś wspólnego z Zen (por. Suzuki).

Było po dwunastej, gdy wreszcie dotarliśmy do właściwego hotelu — i okazało się, że przydzielono nam pokój na najwyższym piętrze. Zaczęłam się wykłócać, lecz Bennett chciał jak najszybciej odpocząć. Spuściliśmy rolety, odcinając się od blasku południowego słońca. Rozebraliśmy się i padliśmy na łóżka, nawet nie rozpakowując bagaży. Obce i dziwne otoczenie nie przeszkodziło Bennettowi Zapaść od razu w głęboki sen. Sama przewracałam się na łóżku i walczyłam z wentylatorem — aż w końcu zasnęłam i śniłam koszmarne sny o nazistach i katastrofach lotniczych. Budziłam się z bijącym sercem i szczękającymi zębami. Zawsze ogarniały mnie takie lęki pierwszego dnia, z dala od domu. Tym razem było jeszcze gorzej, bo znów byliśmy w Niemczech. Już chciałam wracać.

Około pół do czwartej obudziliśmy się i ospale zaczęliśmy kochać się na jednym z łóżek. Nadal wydawało mi się, że śnię, i sądziłam, że Bennett to ktoś inny. Ale kto? Nie mogłam sobie jasno wyobrazić żadnej postaci. Nigdy nie mogłam. Kto to był, ta zjawa mężczyzny, która prześladowała mnie w życiu? Mój ojciec? Mój niemiecki psychoanalityk? Ten, dzięki któremu otwierał się suwak? Czemu rysy jego twarzy nie chciały się wyostrzyć?

G czwartej jechaliśmy już Strassenbahnem w kierunku uniwersytetu wiedeńskiego, by akredytować się przy Kongresie. Dzień okazał się jasny, niebo błękitne, pełne absurdalnie ulotnych, białych chmurek. A ja wlokłam się po ulicy w sandałkach na wysokich obcasach, nienawidząc Niemców i nienawidząc Bennetta za to, że nie jest nieznajomym z pociągu i za to, że się nie uśmiecha, za to, że tak dogadza mi w łóżku, a nigdy nie całuje. Za to, że podsuwa mi psychoanalityków, że kupił mi koreks i elektryczną maszynę do pisania IBM, a nigdy nie kupuje mi kwiatów. I nie rozmawia ze mną. I już nie chwyta mnie za tyłek. Czego w końcu mam oczekiwać po pięciu latach małżeństwa? Chichotania w ciemnościach? Klepania po tyłku? Wgryzania się w moją cipkę? Czego wy, kobiety chcecie? Freud łamał sobie nad tym głowę i niewiele wymyślił. Jak drogie panie życzą sobie być zadowalane? Przez mężczyznę, który będzie was brał, kiedy macie period? Przez mężczyznę, który pocałuje was rano, zanim umyjecie zęby i nie skrzywi się? Przez mężczyznę, który będzie razem z wami chichotał po zgaszeniu światła?

Sztywny kutas, mawiał Freud, mając na myśli, że ich obsesje są naszymi obsesjami.

Fallocentryczny — powiedział ktoś kiedyś o Freudzie. Sądził, że słońce krąży dookoła penisa. Jak i córka.

Kto miał zaprotestować? Zanim kobiety nie zaczęły pisać znany był tylko jeden punkt widzenia. W ciągu wieków książki pisane były spermą, a nie krwią miesiączki. Dopóki nie skończyłam dwudziestu jeden lat, przymierzałam swoje orgazmy do orgazmów Lady Chatterley i martwiłam się, że coś jest nie w porządku. Czy w ogóle dotarło wtedy do mnie, że była mężczyzną? Że tak naprawdę była D. H. Lawrence’em?

Fallocentryczny. Kłopot dla mężczyzn i kłopot dla kobiet. Pewien mój przyjaciel trafił niedawno w ciasteczku z niespodzianką na następującą sentencję:

PROBLEMEM MĘŻCZYZN SĄ MĘŻCZYŹNI,

PROBLEMEM KOBIET SĄ MĘŻCZYŹNI. .

Pewnego razu, pragnąc zrobić wrażenie na Bennetcie opowiedziałam mu o ceremonii inicjacji u Aniołów Piekła. A konkretnie o chwili w której adept musi na oczach kumpli posiąść swoją dziewczynę, gdy ta ma miesiączkę.

Bennett nic nie powiedział.

— Nie sądzisz, że to interesujące? — nie dawałam za wygraną. — Szpanerstwo, nie?

Żadnej reakcji.

Uparcie drążyłam temat.

— Dlaczego nie kupisz sobie pieska? — zapytał wreszcie Bennett. — I nie wytresujesz go?

— Powinnam donieść na ciebie do nowojorskich psychoanalityków — odparłam.

Gmach Wydziału medycznego uniwersytetu w Wiedniu jest zimny i przepastny. Mozolnie wdrapywaliśmy się na wysokie schody. Na górze dziesiątki psychoanalityków kotłowały się wokół stanowiska rejestracji. Jedna z pełniących półoficjalną rolę Austriaczek, młoda dziewczyna w dziwacznych okularach i czerwonym wdzianku, utrudniała wszystkim załatwianie formalności. Posługiwała się przeraźliwie szkolnym angielskim. Byłam pewna, że musi być żoną jednego z austriackich kandydatów na psychoanalityka. Mogła mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat, lecz uśmiechała się z całą wyższością Frau Doktor. Przedstawiłam jej list polecający z Voyeur’a, lecz nie chciała mnie akredytować.

— Dlaczego?

— Ponieważ nie jesteśmy upoważnieni do wpuszczanie dziennikarzy — warknęła. — Tak mi przykro.

— Jasne.

Czułam, że. wściekłość wzbiera we mnie jak para w szybkowarze. Nazistowska suka, myślałam, cholerna Niemra. Bennett rzuca mi spojrzenie, które ma oznaczać: uspokój się. Nie znosi, gdy awanturuję się publicznie. Ale jego próby pohamowania mnie tylko zwiększyły furię, jaką czułam.

— Słuchaj — jeżeli nie pozwolisz mi wejść, napiszę o tym. Wiedziałam, że gdy obrady się zaczną, prawdopodobnie będę mogła wchodzić bez żadnej przepustki — nie o to więc chodziło. Mało mi też zależało, co napiszę w artykule. Byłam szpiegiem z innego świata. Szpiegiem w domu psychoanalizy.

— Jestem pewna, że nie życzysz sobie, bym napisała, jak bardzo psychoanalitycy obawiają się obecności dziennikarzy na swoich obradach?

— Pszykro mi bardzo — powtarzała wciąż ta austriacka klempa. — Ale naprawdę nie jezdem upowaszniona do wpuszczania...

— Po prostu wypełhiasz polecenia, tak?

— Muszę tszymać się instrukcji — odpowiedziała.

— Eichmann też musiał.

— Pardon? — nie dosłyszała.

Ale ktoś to dosłyszał. Odwróciłam się i zobaczyłam blondyna, Anglika o zmierzwionych włosach, z fajką zwisającą w kąciku ust.

— Jeżeli choć przez chwilę nie przestaniesz zachowywać się parano-idalnie i posłużysz się swym urokiem, a nie siłą — to gwarantuję, że nikt ci się nie sprzeciwi — powiedział. Uśmiechał się do mnie uśmiechem, z jakim mężczyzna leży na tobie po szczególnie udanym stosunku.

— Musisz być psychoanalitykiem — powiedziałam. — Nikt inny nie posłużyłby się tak swobodnie określeniem paranoidalny.

Wyszczerzył zęby. Ubrany -był w cienkie hinduskie wdzianko z białej bawełny, pod którym mogłam dostrzec rudawoblond, kręcące się włosy na jego piersi.

— Pyskata z ciebie cipeńka — powiedział. Chwycił mnie całą dłonią za tyłek i z uciechą ścisnął. — Masz fajną dupkę — stwierdził. — Chodź, zobaczymy, co się da zrobić, żebyś mogła się dostać na tę konferencję.

Oczywiście, nie mógł mieć na to wpływu, ale jeszcze o tym nie wiedziałam. Kręcił się z ważną miną i można było pomyśleć, że jest przewodniczącym całego Kongresu. W rzeczywistości byl przewodniczącym jednej ze wstępnych konferencji, ale nie miał nic do gadania na temat prasy. Kto by zresztą przejmował się prasą? Jedyne, czego chcia-łam, to żeby złapał mnie jeszcze raz za tyłek. Poszłabym za nim wszędzie. Do Dachau, do Auschwitz — wszędzie. Spojrzałam ha stanowisko rejestracji i Bennetta, zagłębionego w poważnej rozmowie z psychoanalitykiem z Nowego Jorku. Anglik przepchnął się przez tłum i zaczął nalegać na hostessę, by mnie wpisała. W końcu wrócił do mnie.

— Słuchaj, ona mówi, że musisz poczekać i porozmawiać z Rodne-yem Lehmannem. To mój przyjaciel z Londynu, powinien niedługo tu być. Może skoczymy do kawiarni, zamówimy piwo i poczekamy na niego ?

— Dobrze, tylko muszę powiedzieć mężowi — odparłam.

W ciągu następnych dni miało to brzmieć jak refren. Wydawał się zadowolony, usłyszawszy, że mam męża. Jakby wcale mu to nie przeszkadzało. Zapytałam Bennetta, czy mógłby przyjść do knajpki po drugiej stronie ulicy i dołączyć do nas (mając oczywiście nadzieję, że nie będzie się zbytnio spieszył). Machnął przyzwalająco ręką. Był bardzo zajęty rozmową o autodestrukcji.

Schodziłam ze schodów i przeszłam ulicę w smudze zapachu z fajki Anglika. Wydawało się, że fajka, buchając kłębami dymu, ciągnie go jak lokomotywa. Byłam szczęśliwa, że mogę być uczepiona za nim jak wagon.

Usiedliśmy w kafejce. Ćwiartka białego wina dla mnie, piwo dla niego. Nosił indiańskie sandały i miał brudne paluchy u nóg. W ogóle nie wyglądał na psychoanalityka.

— Skąd pochodzisz?

— Z Nowego Jorku.

— Chodzi mi o twoich przodków.

— Dlaczego pytasz?

— Czemu unikasz odpowiedzi?

— Nie muszę odpowiadać na twoje pytanie.

— Wiem — pyknął z fajki i spojrzał w dal. W kącikach oczu pojawiła się siateczka cienkich linii, a usta wygięły się w uśmiechu, choć nawet się nie uśmiechał. Wiedziałam, że powinnam odpowiedzieć twierdząco na każde pytanie, które zada. Nie chciałam tylko, by zaczął pytać za wcześnie.

— Polscy Żydzi z jednej strony, rosyjscy z drugiej...

— Tak myślałem. Wyglądasz na Żydówkę.

— A ty wyglądasz na angielskiego antysemitę.

— Tak, i dalej w tym stylu: lubię Żydów...

Wielu spośród moich przyjaciół...

— A te Żydówki są tak cholernie dobre w łóżku...

Nie mogłam się zdobyć na nic dowcipnego. Słodki Jezu, myślałam, to jest to. Suwaku, otwórz się. Par excellence. Na co, na Boga Ojca, on jeszcze czeka? Na pewno nie na Rodneya Lehmanna.

— Lubię również Chińczyków — powiedział. — A ty masz takiego ładnego męża.

— Może powinnam cię z nim umówić. W końcu obaj jesteście psychoanalitykami. Macie wiele ze sobą wspólnego. Dalibyście» sobie w kakao pod portretem Freuda.

— Dupeńko — powiedział. — Na pewno jest więcej Chineczek, niż to sobie mogę wyobrazić, ale Żydówki z Nowego Jorku, które lubią się postawić, też mnie ekstremalnie podniecają. Każda baba, która potrafi zrobić takie piekło w rejestracji, jakie ty zrobiłaś, wydaje się całkiem obiecująca.

— Dziękuję. — Przynajmniej zdolna jestem rozpoznać komplement, gdy mnie nim częstują. W majtkach zrobiło mi się tak mokro, że można było tym zmyć ulice Wiednia.

— Jesteś pierwszą spotkaną przeze mnie osobą, która rozpoznała we mnie Żydówkę — powiedziałam, usiłując skierować rozmowę z powrotem na neutralny grunt. (Dość seksu, wróćmy do bigoterii.) To, że uważa mnie za Żydówkę podniecało mnie. Bóg raczy wiedzieć dlaczego.

— Słuchaj, nie jestem antysemitą. Ale ty jesteś. Dlaczego sądzisz, że nie wyglądasz na Żydówkę?

— Bo ludzie zawsze uważają mnie za Niemkę. Pół życia wysłuchiwałam antysemickich historyjek, opowiadanych przez ludzi, którzy myśleli, że nie jestem Żydówką.

— Tego właśnie nie lubię u Żydów — stwierdził.— Tylko im wolno opowiadać antysemickie dowcipy. To jest cholernie nie w porządku. Z jakiej racji odmawia mi się przyjemności masochistycznego żydowskiego poczucia humoru, tylko dlatego, że jestem gojem?

Słowo goj wymawiał bardzo po gojowsku.

— Źle to wymawiasz.

— Co? Słowo goj?

— Och, nie, nie to. Chodzi o masochistyczny. Musisz uważać wymawiając żydowskie słowa, takie jak masochistyczny — powiedziałam. — My, Żydzi, jesteśmy bardzo przewrażliwieni...

Zamówiliśmy następną kolejkę. Nadal usiłował stwarzać pozory, że rozgląda się za Rodneyem Lehmannem, ja zaś w wysoce profesjonalnym stylu perorowałam na temat artykułu, który miałam napisać. To jeden z moich największych problemów. Kiedy zaczynam przekonywać innych, nie przemawia to do nich. Za to nieodmiennie przekonuję samą siebie. W sztuce przekonywania byłam całkowitą niedojdą.

— Naprawdę masz amerykański akcent — powiedział, uśmiechając się tym swoim łóżkowym uśmiechem.

— Ja? To ty masz...

— Aksent — przedrzeźniał mnie.

— Pieprzę cię.

— Niegłupia myśl.

— Przepraszam, nie dosłyszałam nazwiska... (Co, jak może sobie przypominacie, jest znaną kwestią z Panny Julii Strindberga.)

— Adrian Goodlove — odpowiedział.

I mówiąc to odwrócił się gwałtownie, oblewając mnie piwem.

— Strasznie przepraszam — powtarzał, wycierając brudną chustką do nosa stół, swoją rękę i nawet indyjską koszulę, którą zdjął i podał mi, bym mogła wytrzeć sukienkę. Co za rycerskość! A ja siedziałam, wpatrując się w kędzierzawe włosy na jego piersi — i czułam, jak piwo cieknie mi pomiędzy nogami.

— Nic się nie stało — powiedziałam.

Nieprawda. Stało się. Wpadłam. Na całego.

Goodlove, Goodall, Goódbar, Goodbody,

Goodchild, Goodeve, Goodfellow, Goodford,

Goodfleisch, Goodfriend, Goodgame, Goodhart,

Goodhue, Gooding, Goodlet, Goodson,

Goodridge, Goodspeed, Goodtree, Goodwine.

Nie możesz, nazywając się Isadora White (rodowe nazwisko Weiss — ojciec wybielił je na White niedługo po moim urodzeniu), nie spędzić dużej części życia na myśleniu o nazwiskach. Adrian Goódlove. Matka nazwała go Hadrianem, ale ojciec kazał zmienić na Adrian, gdyż brzmiało bardziej ,,angielsko”. Jego ojciec był specjalistą od angielskiego brzmienia.

— Typowe ciężkie dupy ze średniej społecznej grupy — określił tatusia i mamusię Adrian. — Odrzucałoby cię od nich. Przez całe życie usiłowali wypróżniać się prawidłowo w imię królowej. Byli na z góry przegranych pozycjach. Permanentne zaparcie.

I spuentował to głośnym pierdnięciem. Spojrzałam na niego kompletnie zaskoczona.

— Jesteś zupełny prymityw — rzuciłam szyderczo. — Naturalista.

Lecz Adrian nadal szczerzył zęby w uśmiechu. Oboje wiedzieliśmy, że suwak magicznie się otworzy.

OK. Okazało się, że mój gust co do mężczyzn nie jest sprecyzowany. Miało się to okazać jeszcze nie raz. Ale na czym w końcu polega wybór? Jak można objaśnić namiętność? To tak, jakby się chciało opisać smak czekoladowej pianki, urok zachodu słońca, dochodzić, dlaczego można godzinami robić miny do swojego dziecka. Czy ktoś jest w stanie przelać to wszystko na papier? Przyjmujemy na wiarę Romea, Juliana Sorela i księcia Wrońskiego, nawet gajowego Mellor-sa. Uśmiech, kędzierzawe włosy, woń fajkowego dymu, cyniczne odzywki, wylewanie piwa, bezwstydne pierdzenie przy ludziach... Mój mąż miał piękne czarne włosy i długie, szczupłe palce. Pierwszego wieczoru, gdy go spotkałam, również złapał mnie za tyłek (dyskutowaliśmy o nowych trendach w psychoterapii). Zdaje się, że w ogóle pociągają mnie mężczyźni, którzy potrafią w jednej chwili tak właśnie przerzucać się od ducha do materii. Dlaczego tracić czas, skoro to takie podniecające? Z drugiej strony, gdyby mężczyzna nie w moim typie złapał mnie za tyłek, byłabym oburzona, a nawet zdegustowana. Jak można wytłumaczyć, że to samo zachowanie raz wywołuje w tobie obrzydzenie, a innym razem budzi dreszcz emocji? Gdzie leży granica, która rozdziela te odczucia? Próbują ją znaleźć maniacy astrologii. Także psychoanalitycy. Lecz żadne wyjaśnienia nie były zadowalające. Jakby pomijano sedno sprawy.

Gdy się odkochasz, zaczynasz racjonalizować. Kiedyś szalałam za dyrygentem, który nigdy się nie kąpał, miał włosy jak postronki i nie podcierał się po kupie; na prześcieradłach stale poniewierały się zaschnięte kawałki gówna. Normalnie nie zniosłabym czegoś takiego, ale w jego przypadku wszystko było OK. Do dziś nie wiem, dlaczego. Zakochałam się w Bennetcie, bo miał cudownie gładkie jaja. Był nie©-włosiony i praktycznie nigdy się nie pocił. Można by (gdyby miało się na to ochotę) jeść z jego odbytu (jak z podłogi kuchni mojej babci). Dlatego nie dziwią mnie własne fetysze. Niestety, to jeszcze bardziej komplikuje wyjaśnienia.

Ale Bennett potrafił wszystko przedstawić modelowo:

— Ten Anglik, z którym rozmawiałaś — powiedział, gdy wróciliśmy do hotelu — zwariował na twoim punkcie.

— Dlaczego tak myślisz?

Rzucił mi cyniczne spojrzenie.

— Ślinił się na twój widok.

— Myślę, że to najbardziej podstępny skurwiel jakiego spotkałam.

Było w tym wiele prawdy.

— Owszem, ale zawsze pociągali cię tacy nieznośni mężczyźni.

— Na przykład tacy jak ty?

Przyciągnął mnie do siebie i zaczął rozbierać. Sądzę, że sposób, w jaki Adrian mnie pożądał, podniecał go. Poszliśmy do łóżka na intencję Adriana. Szczęściarz z niego. Od tyłu brał go Bennett, od przodu ja.

Historia Świata Widziana Poprzez Pierdolenie. Miłość w łóżku. Odwieczny taniec. To byłby nawet lepszy opis świata, niż ten dokonany z punktu widzenia toalet. Zawierałby wszystko.

Nie zawsze Bennett i ja kochaliśmy się z fantomem. Bywało, że kochaliśmy się ze sobą. Miałam dwadzieścia trzy lata i byłam już rozwiedziona, gdy spotkałam go po raz pierwszy. On miał lat trzydzieści jeden i nigdy nie był żonaty. Najbardziej milczący człowiek, z jakim miałam do czynienia. Najbardziej życzliwy i dobry. Przynajmniej sądziłam, że jest dobry. Co w końcu można powiedzieć o milczącym człowieku? Pochodziłam z rodziny, w której stopień natężenia decybeli przy rodzinnym stole mógł trwale uszkodzić bębenki w uszach. I może uszkodził.

Poznaliśmy się na przyjęciu w Greenwich Village. Każde z nas zaproszone zostało przez kogoś innego. Typowa, modna w połowie lat sześćdziesiątych impreza. Gospodyni była czarna (można i dziś powiedzieć: Murzynka) i zajmowała się upłynnianiem towarów, co modnie zwało się reklamą. Nałożyła na siebie ciuchy prosto z pokazu mody, a na powieki złote cienie. Wokół tłoczyli się ludzie z reklamy, psychoanalitycy, pracownicy opieki społecznej i profesorowie nowojorskiego uniwersytetu, którzy wyglądali jak psychoanalitycy. Psychoanalitycy, ludzie od reklamy oraz profesorowie mieli jeszcze wtedy (rok 1965 — okres przedhippisowski i przedetniczny) krótkie włosy i rogowe okulary. Jeszcze się golili. Murzyni demonstracyjnie obnosili wyprostowane włosy. O, pamięci rzeczy minionych!