Strach o suwerenność. Nowa polska polityka - Jarosław Kuisz - ebook + audiobook

Strach o suwerenność. Nowa polska polityka ebook

Jarosław Kuisz

0,0
69,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwszym przykazaniem polskiej polityki jest od ponad 100 lat zasada: nie daj się znów wymazać z mapy.

Dochodzenie do głosu populistów, kryzys demokratycznego państwa i zaufania do władz, rosyjska agresja w Ukrainie i niepewność wsparcia sojuszników skutkują niepokojem. Militarne próby usuwania krajów z powierzchni Europy przestały być dla nas ledwie wspomnieniem, ale stały się rzeczywistością. Tym bardziej wybory polityczne Polek i Polaków są ważne, bo to od nich zależy egzystencja naszego państwa. Jeśli będziemy podzieleni, to przegramy.

Jarosław Kuisz w przenikliwej analizie ostatniej dekady polskiej polityki wskazuje na głębokie procesy, które jasno pokazują, że „wakacje od Historii” już się skończyły. Przestrzega przed ich konsekwencjami i szuka odpowiedzi na najważniejsze dla Polski pytanie:

„Jak zachować suwerenność?”

Lektura obowiązkowa dla wszystkich zainteresowanych przyszłością populizmu w Polsce, Europie i poza nią.

Anne Applebaum

Jeśli chcesz zrozumieć, co dzieje się w największym państwie wahadłowym we wschodniej części UE, to jest to miejsce, od którego powinieneś zacząć.

Timothy Garton Ash

Jarosław Kuisz - pisarz, eseista i analityk polityczny. Redaktor naczelny polskiego tygodnika intelektualnego „Kultura Liberalna”. Adiunkt na Wydziale Prawa i Administracji UW oraz chercheur associé étranger w Institut d’histoire du temps present w Paryżu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 510

Data ważności licencji: 5/7/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału

The new politics of Poland: A case of post-traumatic sovereignty

First published by Manchester University Press, Manchester, UK

Projekt okładki

Wojciech Janikowski

Redaktorzy prowadzący

Adam Józefiak (Fundacja Kultura Liberalna), Karol Kleczka (SIW Znak)

Opieka redakcyjna

Katarzyna Mach, Krzysztof Sztafa

Korekta

Ewa Nosarzewska, Aleksandra Kiełczykowska

Indeks

Artur Czesak

Wydawcy

Fundacja Kultura Liberalna, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

Copyright © Manchester University Press, Manchester 2023

Copyright © for the Polish edition by Fundacja Kultura Liberalna, Warszawa 2025

Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., Kraków 2025

Copyright © for the Polish translation by Tomasz Bieroń

ISBN 978-83-8367-389-9

Fundacja Kultura Liberalna, 00-021 Warszawa, ul. Chmielna 15/9,

e-mail: [email protected]

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2025

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

Przedmowa

Kilkanaście lat temu Nassim Nicholas Taleb ukuł termin „czarny łabędź”, opisujący zdarzenia, które spadają na nas nagle i odciskają się ogromnym piętnem na życiu całych społeczeństw. W ostatnich czasach można odnieść wrażenie, że te metaforyczne ptaki latają po naszym niebie całymi stadami. W Europie Środkowo-Wschodniej z pewnością ich nie brakuje. Stąd napisanie tej książki było zadaniem intelektual­nie fascynującym – ale i praktycznie trudnym.

Z punktu widzenia Polski pierwszy czarny łabędź zatrzepotał skrzydłami w 2015 roku, kiedy to prawie całkowitą władzę w kraju zdobyło Prawo i Sprawiedliwość. Był to bez wątpienia najważniejszy punkt zwrotny w polskim życiu politycznym od upadku komunizmu. W ostatnich latach na niebie pojawiły się jednak co najmniej dwa kolejne czarne łabędzie: najpierw pandemia covid-19, a potem, w lutym 2022 roku, pełnoskalowa inwazja Rosji na Ukrainę.

Z każdym kolejnym takim „ptakiem” poprzedni wydaje się nieco mniej znaczący. Niespodziewane wydarzenia rodzą nowe pytania. Dość powiedzieć, że wiele się wydarzyło, kiedy pisałem tę książkę – różne kwestie, poruszane na stronach gazet i w debatach publicznych, przewijały się nieustannie. Jeszcze nie tak dawno ludzie na świecie pytali: „Co oznacza nieliberalny zwrot w Polsce?” albo „Czy Polska po 2015 roku pogrzebie swój historyczny sukces?”, a teraz: „Czy środek ciężkości Unii Europejskiej przesunął się na wschód, w tym do Polski?”, a po 2023 roku „Czy to możliwe, że polscy liberałowie, na czele z Donaldem Tuskiem, wynaleźli sposób na pokonanie populistów?”.

Analiza bieżącej polityki najeżona jest licznymi pułapkami. Należy do nich retoryczna przesada. W relacjach niektórych komentatorów wspomniane czarne łabędzie często przypominały raczej jeźdźców apokalipsy. Jednak w zalewie wydarzeń, różnych fałszywych alarmów i rzeczywistych powodów do obaw usiłowałem przedstawić wyważony opis procesów o fundamentalnym znaczeniu.

Niniejsza książka podzielona jest na trzy części. Najpierw opowiadam historię polityki przez pryzmat dwóch kadencji Prawa i Sprawiedliwości. Następnie przechodzę do omówienia trzech dekad gorących sporów epoki postkomunistycznej – dyskusji, które położyły polityczne podwaliny pod nieliberalny zwrot. Na koniec zaś przedstawiam zarys wpływu polityki długookresowej – z okresu około trzystu lat – na bieżącą. Bez tej perspektywy trudno bowiem zrozumieć polskie reakcje na rosyjską agresję, zjawisko suwerenności posttraumatycznej, a także przyczyny znaczącego wpływu Kościoła katolickiego na krajowe życie polityczne.

Zdecydowana część tej książki powstała w latach 2021–2022, a niektóre podrozdziały dopisałem po wybuchu wojny w Ukrainie. Głównym celem tej publikacji jest przedstawienie szerszego tła przełomu politycznego z 2015 roku i późniejszego okresu. W związku z tym Czytelnik nie znajdzie tutaj szczegółowego opisu najnowszych wydarzeń na scenie partyjnej, zwłaszcza codziennych zawirowań kampanii parlamentarnej z 2023 roku. Wymagałoby to odrębnej publikacji, napisanej z perspektywy odpowiedniego czasowego dystansu. Mam jednak nadzieję, że ta książka pozwoli zrozumieć główne uwarunkowania krajowej polityki dla zagrożenia suwerenności – pomoże na przykład odpowiedzieć na pytanie, dlaczego pewne ważne kwestie ogólnoświatowe, takie jak globalne ocieplenie, niestety w debacie publicznej zajmują marginalne miejsce lub w ogóle się w niej nie pojawiają.

Jest to oczywiście tylko jedno z możliwych spojrzeń na bieżącą historię. Żyjemy w ekscytującym momencie, dobrym na pisanie analiz politycznych, ale wydarzenia nieubłaganie pędzą do przodu. To, czy udało mi się odpowiedzieć na wymienione najważniejsze pytania, pozostawiam natomiast ocenie Czytelników.

Strach o suwerenność, ataki paniki i polskie wyboryWstęp do polskiego wydania

Polska może stracić suwerenność w ciągu dekady.

W lutym 2022 roku, wraz z pełnoskalową agresją Rosji na Ukrainę, przypomnieliśmy sobie o kruchości naszego państwa. Ogniwa wcześniejszych działań militarnych połączyły się w jedno – w geopolitycznej wizji zaprezentowanej przez prezydenta Rosji w roku 2021. Kremlowskie idee zostały wyłożone w artykule Ohistorycznej jedności Rosjan i Ukraińców1, a także w domaganiu się tak zwanych gwarancji bezpieczeństwa, obejmujących między innymi żądania dotyczące terytorium naszego kraju2. Krwawe wojny w Czeczenii, agresja wobec Gruzji, zwasalizowanie Białorusi, wreszcie w 2014 roku „zielone ludziki” atakujące granice państwowe Ukrainy – kolejne działania układają się w koszmarny program odbudowy imperium militarnego. Oczywiście – kosztem sąsiednich państw.

A to przecież nie wszystko.

W półmroku geopolityki

Od początku 2025 roku ponowne objęcie władzy w Stanach Zjednoczonych przez Donalda Trumpa sprawiło, że geopolityczny grunt mocniej zaczął wibrować pod nogami. Amerykański polityk snuje wizje wielkości w nowej tonacji. Wygraża wiernym sojusznikom, podważa stabilność NATO, a nawet – jak prezydent Rosji Władimir Putin – kwestionuje dotychczasowe granice międzypaństwowe. Straszy świat wysokimi cłami. Raz żąda od sojuszniczych krajów podnoszenia wydatków na zbrojenia do 3 procent PKB, innym razem oświadcza, że wolałby jednak 5 procent.

Po zdziwieniu, chętnie kwitowano te oratorskie popisy wzruszeniem ramion. Na przykład rozważania Donalda Trumpa na temat ewentualnej aneksji Grenlandii, Kanady czy Panamy, po początkowym zaskoczeniu, ochoczo potraktowano jako pustosłowie3. Jednak amerykański polityk uparcie powraca do swoich pomysłów. W połączeniu z dynamicznym chińskim neoimperializmem, po globie rozchodzi się mieszanka idei wybuchowych, na pewno toksycznych dla dotychczasowego ładu światowego. Nikt nie wie, kiedy uruchomiona dynamika sprawi, że w relacjach międzynarodowych nastąpi przejście od ostrych słów do ostrych czynów. Nagle (albo znów) małej i średniej wielkości krajom najgorsze scenariusze wydają się dowodem trzeźwości osądu.

Dlaczego? Albowiem małe i średniej wielkości kraje w zasadzie nie mają zasobów materialnych do kontestowania nowej linii Waszyngtonu. Jak pokazały pierwsze tygodnie roku 2025, ani pojednawcze gesty, ani mniej lub bardziej dyplomatyczne podlizywanie się nowej administracji dla uspokojenia sytuacji może nie wystarczyć. Alarmistyczne pytania przestały brzmieć jak tabloidowe przejaskrawienia.

W światowych mediach słychać pytania o sprawy fundamentalne: czy NATO jeszcze istnieje? Czy Kijów może ulec Moskwie? Czy jeśli Ukraina przegra, następne w kolejce będą kraje nadbałtyckie, Rumunia, Mołdawia czy Polska?

Niepokój rośnie niebezzasadnie. Stany Zjednoczone Donalda Trumpa podważają światowy porządek normatywny, który od drugiej wojny światowej w dużej mierze był dziełem tego właśnie kraju. Krótko mówiąc, USA kwestionują ład budowany przez USA.

Tymczasem nawet hipotetyczna samodzielność Starego Kontynentu w zakresie obronności to kwestia wielu lat. A jak zauważa „The Economist”, w krajach europejskich nie wiadomo, czego bardziej brakuje wobec wyzwań przyszłości: dużych pieniędzy pod ręką czy prawdziwego przywództwa4.

Niektórzy z komentatorów usiłują lać oliwę na wzburzone fale. Chyba najbardziej uspokajająco na część opinii publicznej państw Europy działają zapewnienia o głęboko pokojowych ambicjach amerykańskiego polityka. Chaos racjonalizuje się frazesami. Jak tym, iż rzekomo „prezydent Trump marzy o pokojowej nagrodzie Nobla”.

W tym nurcie interpretacji gwałtowna zmiana stylu polityki międzynarodowej USA w istocie nie ma być niczym innym niż zastosowaniem starożytnej zasady: „chcesz pokoju, szykuj się na wojnę”. Krótko mówiąc, prezydent Stanów Zjednoczonych od frontu wywija szabelką, za plecami zaś, rzekomo, chowa białego gołąbka5.

Lamentują zatem tylko ideologiczni przeciwnicy nowej administracji. Ile w tym prawdy, a ile pobożnych życzeń analityków i doradców, dowiemy się na własnej skórze. Niemniej, nowy ekspansjonizm amerykański powinien dawać nam do myślenia skalą ambicji. Rozpychanie się łokciami i kolanami USA – kosztem sojuszników – domaga się refleksji, rozsądnego oporu oraz dyplomacji6. Łatwo powiedzieć.

Dla małych i średniej wielkości krajów, straumatyzowanych wymazywaniem z mapy, pole manewru jest wąskie. W sytuacji, gdy w zasadzie nie można sobie pozwolić na najmniejszy geopolityczny błąd, państwa bezpośrednio zagrożone – takie jak Ukraina, Polska czy kraje bałtyckie – będą skłonne naginać się do amerykańskich przywódców, kimkolwiek by oni byli. Choćby nawet podczas rozmów zdarzyło im się podnieść głos – jak w lutym 2025 roku prezydentowi Ukrainy podczas konfrontacji z prezydentem i wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych w Gabinecie Owalnym – przedstawiciele krajów zagrożonych zmuszeni będą opanować się i powrócić do koncyliacyjnej tonacji.

Wieczny niepokój

A nie jest tak, żebyśmy w Polsce kiedykolwiek o zagrożeniach dla suwerenności zapomnieli. Przeciwnie. Po 1989 roku najważniejsze decyzje polityczne podejmowaliśmy z uwagi na obawy, by dramatyczna Historia się nie powtórzyła. Przecież pół wieku przed upadkiem komunizmu – w pamiętnym roku 1939 – miał miejsce tak zwany czwarty rozbiór Polski. Agresja III Rzeszy i ZSRR na II Rzeczpospolitą okazała się jednym z najbardziej dramatycznych i, co do konsekwencji, traumatycznych wydarzeń w historii tysiąclecia naszej państwowości. Nic zatem dziwnego, że po zakończeniu zimnej wojny ucieczka z moskiewskiej strefy wpływów była imperatywem geopolitycznym, który jednoczył Polaków, co nieczęste, niemal ponadpartyjnie. Ucieczka ze Wschodu na Zachód stała się standardem zdrowego rozsądku i normą dyplomatyczną, której znaczenie podzielamy z krajami bezpośrednio sąsiadującymi z Rosją. Nasze najważniejsze decyzje geopolityczne trzydziestolecia – na czele z wejściem do NATO (1999) oraz Unii Europejskiej (2004) – zapadały nie tylko z pragnienia poprawienia sytuacji materialnej, lecz także z „głęboką pamięcią” o możliwościach ponownego ujawnienia agresywnej strony moskiewskiej polityki. Nasze proeuropejskie motywacje miały zatem swoją specyfikę i różniły się od pobudek dobijania się do struktur europejskich na przykład Portugalii czy Hiszpanii w połowie lat osiemdziesiątych.

Polskie obawy geopolityczne opierały się na konkretach. W końcu pierwsza wojna w Czeczenii rozpoczęła się jeszcze za prezydentury Lecha Wałęsy, w roku 1994 – a Polacy od pierwszych dni walk na Kaukazie manifestowali wysoki poziom solidarności z broniącymi się przed Rosją Czeczenami. (Pamiątką wsparcia pozostaje w Warszawie rondo imienia zabitego przez Rosjan prezydenta Dżochara Dudajewa). Od początków III RP przez lata wobec wschodnich sąsiadów nieformalnie obowiązywała, wywodząca się przecież z traum drugiej wojny światowej, tak zwana doktryna Giedroycia czy doktryna ULB. Wykuta przez paryską „Kulturę” propozycja polityki zagranicznej opierała się na założeniu, że w interesie polskim jest, aby co najmniej Ukraina, Litwa oraz Białoruś stały się niezależnymi graczami w regionie. Doktrynę sformułowali emigracyjni intelektualiści – Jerzy Giedroyć i Juliusz Mieroszewski, jednak jej późniejsze powodzenie w pierwszych latach III RP związane było właśnie z tym, iż nie wzięła się ona tylko z emigracyjnych biurek. Doktrynę poniosła dalej przekazywana z pokolenia na pokolenie wiedza zbiorowa, ufundowana na kolejnym doświadczeniu próby wymazywania Polski z mapy. Od XVIII wieku żyjemy w regionie jak gdyby w cyklach utraty i odzyskiwania suwerenności. Konsekwencje upadku państwa, w szczególności w XX wieku, ostatecznie nikogo nie pozostawiały obojętnym7. Prędzej czy później świadomość braku niepodległości dotykała każdego, co doskonale widać było pod koniec lat osiemdziesiątych. Przekładała się na niemożność swobodnego prowadzenia życia na płaszczyźnie politycznej, ekonomicznej czy kulturowej. Polska podzielała ten frustrujący stan niewoli za żelazną kurtyną z innymi społeczeństwami regionu. Na początku lat dziewięćdziesiątych wykorzystaliś­my geopolityczną szansę. 17 września 1993 roku, gdy terytorium opuściły wojska rosyjskie, naprawdę odzyskaliśmy niepodległość8. I oto jednocześnie zaczęliśmy żyć w wolnym kraju, pamiętając o niewoli.

Mamy suwerenność, ale boimy się ją utracić. Po raz pierwszy od rozbiorów w niepodległym państwie urodziło się, wychowało i dorosło całe pokolenie9. To przyprawia o zawrót głowy. Jednocześnie bowiem wiemy z podręczników szkolnych oraz z opowieści rodzinnych, że w naszym regionie mroczna strona historii ma skłonność do tego, aby się powtarzać. W Europie Środkowo-Wschodniej poczucie tragizmu mogło zostać przytłumione po upadku muru berlińskiego, ale tak naprawdę nigdy stąd nie znikło10. Jesteśmy jednym z krajów posttraumatycznej suwerenności11.

Brunatny carat i polityka kaprysu

Właśnie dlatego w lutym 2022 roku pełnoskalowa agresja Rosji na Ukrainę była dla nas jednocześnie wiadomością starą i nową. Z obaw rodem z Przeszłości przenieśliśmy się w Przyszłość. Militarne próby usuwania krajów z powierzchni Europy znów przestały być tylko wspomnieniem, a stały się rzeczywistością.

Jasne, zbyt proste analogie historyczne często prowadzą na manowce. Niemniej, trudno zaprzeczyć, że – z naszej perspektywy – obecna polityka Kremla postrzegana jest zwykle jako kolejna wersja agendy imperialnego caratu. Kiedyś Jan Kucharzewski napisał dzieło o drodze od caratu białego do czerwonego. W XXI wieku na naszych oczach Moskwa zewnętrznie zmienia kolory, tym razem jednak podąża od czerwonego do brunatnego caratu. O pozostawaniu w granicach dawnej tożsamości zbiorowej i okrutnych nawykach społecznych nic nie przekonuje bardziej niż ludzkie tragedie. W 2024 roku szacowano ponad milion zabitych i rannych w wojnie rosyjsko-ukraińskiej. Wcześniej, już w 2006 roku, w Rosji mordowano niezależnych dziennikarzy, takich jak Anna Politkowska. Doprowadzanie do śmierci opozycyjnych polityków i działaczy, jak w lutym 2024 roku Aleksieja Nawalnego, wywołuje tylko punktowe protesty mniejszości.

A przecież jednocześnie, jak wspominaliśmy, zadrżała nasza kotwica bezpieczeństwa na Zachodzie, czyli Stany Zjednoczone. Od stycznia 2025 roku znaleźliśmy się w krainie polityki kaprysu. Nie ma sensu powtarzanie szablonowych opinii o nieprzewidywalności działań obecnego amerykańskiego prezydenta. W praktyce nasz dylemat polega na tym, że uzasadnione wydaje się dopuszczanie do myśli zarówno najlepszych, jak i najgorszych scenariuszy. Po stronie budżetu państwa ten schemat myślenia generuje oczywiś­cie ogromne koszty, czego dowodem budowa fortyfikacji w ramach narodowego planu bezpieczeństwa (tak zwana Tarcza Wschód), choćby nawet częściowo finansowana zewnętrznie.

Jednocześnie – teoretycznie – musimy zakładać, że w razie potrzeby USA będą bronić krajów członkowskich NATO z Europy Środkowo-Wschodniej przed ewentualną agresją. Jak i – poniekąd wbrew podpisanym układom sojuszniczym – dopuszczać do głów radykalnie odmienną wersję wydarzeń. Choćby porzucenie naszego regionu przez USA w imię odkurzenia doktryny Monroego z 1823 roku, czyli wyprodukowania w XXI wieku zaktualizowanej odsłony amerykańskiego izolacjonizmu. Nie od razu, rzecz jasna, ale stopniowo – zbyt wiele mamy wspólnych interesów.

W ostatnich dekadach zresztą nietrudno wskazać przykłady, gdy Stany Zjednoczone uznawały, że dalsze wspieranie reżimu danego kraju się nie opłaca – i porzucały go. Ostatnią tego typu decyzję w 2020 roku podjął właśnie Donald Trump w stosunku do sojuszniczego Afganistanu. Joe Biden zaś ją podtrzymał, zresztą z fatalnym dla niego wizerunkowo skutkiem. Większość polskich polityków tymczasem zdaje się uważać, że wystarczy werbalnie opowiadać się za Waszyngtonem, nisko kłaniać kolejnym prezydentom z Białego Domu, a niepodległość będzie na sto procent ocalona. To chyba nadmierny optymizm. Wbrew daleko idącym gestom przyjaźni i zakulisowym staraniom, w styczniu 2025 roku prezydent Andrzej Duda nie został zaproszony do Waszyngtonu na ceremonię inauguracji. O tyle to bolesne, że zaproszono polityków skrajnej prawicy europejskiej, choćby i marginalnych, jak Éric Zemmour, który w poprzednich wyborach prezydenckich we Francji uzyskał dopiero czwarty wynik. Trudno dłużej lekceważyć Polskę, choćby z powodu toczącej się wojny w Ukrainie, niemniej trzeba zachować w pamięci ten moment dyplomatycznej próżni z przełomu lat 2024/2025. My nie możemy, jak latem 1939 roku, znów karmić się okruchami pobożnych życzeń z wielkiego stołu geopolityki.

Tym bardziej, że z kolei administracji Joe Bidena, która do jesieni 2023 roku wspierała walkę o liberalną demokrację w Polsce12, nie przeszkodziło to w umieszczeniu nas, sojuszniczego kraju, w koszyku państw drugiej kategorii. Już pod rządami premiera Donalda Tuska znaleźliśmy się na liście krajów niegodnych pełnego zaufania w kwestii tak istotnej dla bezpieczeństwa w XXI wieku, jak obieg technologii sztucznej inteligencji13. Warto o tym pamiętać. Ocena wydarzeń międzynarodowych w Waszyngtonie przechodzi przez inny filtr wiedzy o historii czy, jak kto woli, oglądana jest przez inne okulary14. Nie mamy w Waszyngtonie nikogo na miarę Zbigniewa Brzezińskiego – nieformalnego, najwyższej klasy „ambasadora” naszej sprawy w USA. A przypisywanie dyplomatycznym partnerom naszego punktu widzenia (a zatem podstaw racjonalności działania z naszego regionu) może być po prostu błędne, jeśli nie szkodliwe. Zbyt mało bierzemy sobie do serca, zbyt lekko traktujemy neoimperialne nastroje w USA i nastawienie na konkurencję z Chinami. I tu przypominają się słowa Jerzego Giedroycia: „Bardzo się boję cielęcego proamerykanizmu naszych rodaków”15.

Przykazanie nr 1 polskiej polityki

Od odzyskania niepodległości w latach 1989–1993 przykazanie numer 1 polskiej polityki brzmi jasno: „nie daj się znów wymazać z mapy”. To ono przypomina się podczas kolejnych wyborów w Polsce. W obecnej sytuacji geopolitycznej post­zimnowojenne „wakacje od Historii” się zakończyły. Wybory polityczne Polek i Polaków, chociażby z bliska wyglądały przaśnie czy wręcz niepoważnie, należy oceniać zasadniczo z perspektywy egzystencjalnej państwa. Nie ma takiego głosowania na polityków władzy centralnej, które w trzeciej dekadzie XXI wieku byłoby geopolitycznie mało znaczące.

Teoretycznie stanowisko Prezydenta RP, w świetle konstytucji z 1997 roku, nie zostało hojnie obdarowane kompetencjami. Przeciwnie, bywa przedmiotem niewybrednych komentarzy o „pilnowaniu żyrandola” w Pałacu Namiestnikowskim. Niemniej jednak głowa państwa jest najwyższym zwierzchnikiem Sił Zbrojnych RP. W czasie pokoju Prezydent Rzeczypospolitej sprawuje zwierzchnictwo nad Siłami Zbrojnymi za pośrednictwem Ministra Obrony Narodowej. W czasie wojny z kolei na wniosek premiera mianuje Naczelnego Dowódcę Sił Zbrojnych. Prezydent stoi na straży suwerenności i bezpieczeństwa państwa oraz nienaruszalności i niepodzielności jego terytorium.

Koturnowa retoryka artykułów konstytucji z 1997 roku nie powinna nam jednak przesłaniać realiów ani praktyki konstytucyjnej. Władza wykonawcza została rozszczepiona pomiędzy rząd z premierem oraz prezydenta. Cóż, w latach dziewięćdziesiątych chodziło właśnie o to, aby głowa państwa nie miała zbyt dużo władzy. Prezydentura Lecha Wałęsy (1990–1995) przyniosła działania kontrowersyjne. Wielu politykom i komentatorom jawiła się wręcz jako zagrożenie dla młodej demokracji, zatem uznano, że lepiej nie ryzykować i podzielić tort władzy wykonawczej. Co też uczyniono.

Tak oto nasza konstytucja sprawia, że w III RP władza wykonawcza w praktyce nie jest jak jednogłowy orzeł w polskim herbie, ale raczej orzeł dwugłowy z obcych herbów. Głowy te niekiedy z polityczną furią potrafią się wzajemnie dziobać. W spokojniejszych czasach można było utrzymywać, że to rozwiązanie niezłe dla pluralizmu w demokracji. Czas jednak skończyć z naiwnością. Żyjemy bowiem w plemiennej polaryzacji ukształtowanej nowymi technologiami. Nijak nie przyczynia się to do poprawy naszego bezpieczeństwa. Słowa zaś należy grubą kreską oddzielić od czynów.

Zapewne wszyscy politycy w Polsce utrzymują, że najważniejsza dla nich jest troska o ojczyznę. Od czasów konfederacji barskiej jednak wiadomo, że jednocześnie po obu stronach ostrego sporu politycznego mogą być szczerzy patrioci. I najwznioślejsza retoryka, choćby miła dla ucha rodaka, nijak nie gwarantuje prowadzenia skutecznej polityki wobec agresywnych sąsiadów ani nie zapewnia bezpieczeństwa państwa. Wyniszczająca wojna domowa ułatwiła pierwszy rozbiór w 1772 roku. Z kolei dowodem skrajnej naiwności i braku rozeznania dyplomatycznego w dobie Sejmu Wielkiego okazało się zaufanie pokładane w ówczesnych Prusach. Dobrze byłoby odrabiać lekcje z własnej historii. Znakomity historyk, Tadeusz Łepkowski, zauważał, że w XIX i XX wieku wręcz „kochaliśmy alternatywno-dychotomiczny sposób postrzegania rzeczywistości narodowej i społecznej”. Wyobraźnią zbiorową rządziły bowiem podziały na insurgentów i realistów, romantyków i pozytywistów, czerwonych i białych, Polskę ludu i Polskę szlachty, dwa nurty w polskim ruchu robotniczym, dwie orientacje w polskim ruchu niepodległościowym w przeddzień i w trakcie pierwszej wojny światowej, sanacja i opozycja, puławianie i natolińczycy, kolaboranci i solidarnościowcy16. Dobrze to znamy.

Dzielenie i porządkowanie świata społecznego według klucza „my–oni” jest stare jak świat. Niemniej współcześnie pojawił się dodatkowy element w grze politycznej. Nowe technologie pozwalają podtrzymać przy życiu polaryzację semantyczną i emocjonalną, sterowaną z zewnątrz, z innych krajów, i przy tym tak głęboką, że – dalej pisząc metaforycznie – patriotyczne polskie orły mogą wydziobać sobie oczy wzajemnie. Efekt sterowanej polaryzacji ostatecznie okazuje się banalny: ślepota geopolityczna. Żadna ze stron sporu politycznego nie będzie widzieć niczego dokoła.

Zewnętrzne wzajemne antagonizowanie polskich polityków jest dziecinną igraszką. Podkreślam: nie chodzi przy tym o to, aby naiwnie sądzić, że w polityce powinna zapanować powszechna zgoda, jakieś mickiewiczowskie „kochajmy się” w czasach mediów społecznościowych. Idzie o to, aby z powodów praktycznych zachować minimalny dystans do politycznej polaryzacji, którą tak łatwo podgrzewać i rozgrywać z zewnątrz.

Polska już uczestniczy w wojnie

Śmiem twierdzić, że w obecnej sytuacji międzynarodowej polskie wybory mają kluczowe geopolityczne znaczenie: wybory prezydenckie, parlamentarne, również samorządowe. W tej chwili w naszym kraju wyborów nie wygra nikt, kto miałby otwarcie prorosyjską agendę polityczną. To jednak dobrze wiadomo i w Moskwie, i w Mińsku. Krótko mówiąc, jeśli my zakładamy, że po stuleciach zmagań między naszymi krajami wiemy coś o długim trwaniu kultury politycznej Rosji, to powinniśmy zakładać, że ta zasada działa w drugą stronę. Jak się wydaje, Moskwa oraz sprzymierzony z nią Mińsk doskonale znają wielkie słabości naszej kultury politycznej. Zamiast zatem promować otwarcie prorosyjskich kandydatów, raczej postawi się na „pożytecznych idiotów” Kremla. Oni mogą nawet publicznie zajmować antyrosyjskie stanowisko, obiektywnie na dłuższą metę jednak będą grać na korzyść interesów Rosji. Wystarczy, aby wzmac­niali polaryzację – tak aby Polacy nie byli w stanie podejmować się współpracy na rzecz obrony suwerenności, solidnej armii, służb specjalnych itd. I aby nasz kraj, nieomal jak w XVIII wieku, z przekonaniem o moralno-politycznej słuszności pogrążał się w wewnętrznych wojenkach domowych, burzach w szklance wody, którą za chwilę ktoś z zewnątrz rozbije młotkiem.

Nie dziwmy się zatem, że „przed wyborami parlamentarnymi w 2023 r. hakerzy – działający prawdopodobnie na rzecz rosyjskiego wywiadu – rozesłali 187 tys. SMS-ów z agitacją wyborczą. Chcieli nadać kolejne 600 tys. Przejęli też kontrolę nad ekranami w 20 galeriach handlowych”17. W naszym kraju GRU prowadzi intensywne działania18. Prawdziwym kubłem zimnej wody powinna być jednak sprawa sędziego Tomasza Szmydta. Otóż człowiek ten, od chwili gdy opowiedział się za polityką rządów z lat 2015–2023 w wymiarze sprawiedliwości, bez kłopotu robił karierę. Dotarł aż do szczytów władzy dzięki poparciu Ministerstwa Sprawiedliwości w czasach Zbigniewa Ziobry. Tam między innymi brał udział w tak zwanej aferze hejterskiej, czyli cyfrowym szkalowaniu szanowanych prawników, aby podciąć ich morale, osłabić prestiż itd. Otrzymał posadę w biurze Krajowej Rady Sądownictwa, gdy obsadzano ją według obowiązującego wówczas politycznego klucza. Jako sędzia orzekał w Wojewódzkim Sądzie Administracyjnym w Warszawie – uwaga! – w Wydziale do Spraw Informacji Niejawnych, w którym decydowano o przyznawaniu certyfikatów bezpieczeństwa. Poziom szkód nie jest w pełni naświetlony. W 2024 roku Szmydt potajemnie uciekł do Mińska.

Nie dowierzano, że Polak może współpracować z reżimami Białorusi i Rosji. Kariera Tomasza Szmydta była możliwa i szła jak po maśle głównie dzięki polaryzacji politycznej, która pcha ludzi jednocześnie w ramiona nienawiści do konkurentów z innej partii i zaślepienie wobec własnych szeregów. Gdy jedna strona atakowała drugą jako „targowicę”, „zdrajców ojczyzny” itd., ta druga broniła bezmyślnie wszystkich swoich popleczników, choćby ich poziom moralny pozostawiał wiele do życzenia.

Odpuszczano ocenę wedle innych kryteriów niż otumaniające „my–oni”. Deklarowana powierzchownie lojalność przesłaniała przygotowanie merytoryczne do pracy, kompetencje charakterologiczne, a co dopiero zwykłą przyzwoitość. Dla geopolitycznych graczy zewnętrznych – owa atmosfera wzajemnej nieufności i równoczesnego zaślepienia w Polsce – to po prostu wymarzona sytuacja. Wystarczyło „zaprogramować” szpiega na skrajny konformizm wobec jednej ze stron sporu – najlepiej tej, która jest akurat u władzy. Przy odpowiedniej zręczności ów szpieg będzie w stanie dotrzeć blisko szczytów decyzyjnych oraz tajemnic państwa. Przykład zawrotnej kariery Szmydta po stokroć powinien nam dawać do myślenia: ten człowiek retoryką patriotyczną, deklaracjami w imieniu Narodu posługuje się nawet w oświadczeniach wydawanych już z Białorusi. Wobec podstępów Moskwy i Mińska jesteśmy bezbronni. Nasza suwerenność jest zagrożona.

Chwila nieuwagi

W chwilach demokratycznych wyborów przy urnach trzeba powtarzać, że wystarczy chwila nieuwagi i nieszczęście gotowe. Oto niedawno w Rumunii podczas wyborów prezydenckich ingerencja cyfrowa z zewnątrz okazała się tak skuteczna, że w listopadzie 2024 roku w pierwszej turze wyborów numerem jeden na podium stał się kandydat marginalny, ale prorosyjski, Călin Georgescu. Biorąc pod uwagę, jak ważnym krajem jest Rumunia dla wspierania walczącej z Rosją Ukrainy, szok polityczny przekroczył granice tego kraju.

Ostatecznie, w grudniu 2024 roku rumuński Sąd Konstytucyjny po zbadaniu sprawy zdecydował, że nie można uznać wyniku pierwszej tury wyborów prezydenckich. Zaburzenie równości szans, jak orzeczono w Bukareszcie, nastąpiło poprzez niezgodne z prawem prowadzenie kampanii z pomocą cyfrowych technologii oraz sztucznej inteligencji. Oczywiste było, kto międzynarodowo na takim wyniku wyborów korzystał. Nieoczywiste zaś było, jak dalece zaślepieni pozostawali rumuńscy politycy głównego nurtu. Pogrążeni we wzajemnej walce w kampanii, do ostatniej chwili nie zauważyli, że ktoś z zewnątrz już „zhakował” im wybory i nie mogą ich wygrać. Oto lekcja cyfrowej realpolitik dla polskich polityków na wybory prezydenckie w 2025 roku i nie tylko. A przecież jednocześnie nasyca się opinię publiczną teoretycznie neutralnymi, a w praktyce korzystnymi wyłącznie dla Rosji prezydenta Putina, hasłami pacyfistycznymi czy sianiem ziaren niechęci do uchodźców z walczącej Ukrainy.

Po decyzji rumuńskiego Sądu Konstytucyjnego zaczęto słusznie pytać, dlaczego nie podjęto podobnej decyzji o anulowaniu głosowania w sprawie brexitu (2016) czy po pierwszym wyborze Donalda Trumpa na prezydenta (2016). Wówczas cyfrowy ślad rosyjski także dawało się namierzyć. Z tej perspektywy rumuńska decyzja wydaje się nie tylko dla tego kraju przełomowa, ale i spóźniona o kilka lat. Obecnie liderzy wielkich korporacji amerykańskich współtworzą lub dostosowują się do agendy prezydenta Trumpa. Hasło „America First” w praktyce nijak się ma do idei samostanowienia narodów, skądinąd znanej z deklaracji innego prezydenta USA, Woodrowa Wilsona. W praktyce pierwszeństwo USA na świecie konkuruje także z ideą zjednoczonej Europy. O wiele łatwiej we własnym interesie jest rozgrywać poszczególne kraje Starego Kontynentu z osobna niż razem. Co więcej, drapieżny GAFAM (skrót od pięciu najważniejszych amerykańskich liderów nowych technologii: Google’a, Amazona, Facebooka/Meta, Apple’a i Microsoftu) kieruje się własnymi interesami i wcale nie musi być co do zasady demokratyczny. Związki liberalnej demokracji z kapitalizmem są złożone w teorii, a na pewno nieoczywiste w praktyce. Wielki techbiznes z USA, nakierowany na ambitne cele finansowe, szedł nie raz i nie dwa na daleko idące kompromisy z autorytarną władzą w innych krajach19. Robiono interesy w Rosji czy Chinach bez oglądania się na niedemokratyczne rozwiązania ustrojowe.

Jednocześnie firmy technologiczne z USA w krajach demokratycznych przejęły sferę publiczną, a przynajmniej jej istotną część20. Najważniejsze debaty odbywają się w sferze cyfrowej, zakorzenionej za oceanem. Codziennie GAFAM oddziałuje na państwa europejskie, one zaś w praktyce mają znikomy, jeśli nie żaden, wpływ na media społecznościowe, ich algorytmy oraz sekrety handlowe. Tempo pracy wymiaru sprawiedliwości w żadnym kraju liberalnej demokracji nie jest dostosowane do dynamizmu świata cyfrowego. Unijne regulacje wleką się w żółwim tempie daleko za wirtualną rzeczywistością. Cyfrową suwerenność Europy w praktyce utracono, zanim ktokolwiek na szczytach władzy zdał sobie z tego sprawę.

Po ostatnich amerykańskich wyborach w roku 2024 przytomne wydaje się założenie, że na kampanie wyborcze w Polsce zmienione algorytmy mediów społecznościowych oddziałają bardziej niż jakiekolwiek punktowe debaty telewizyjne czy radiowe. Interpretację wydarzeń w dawnych mediach będzie się wykuwać, kontrować i podtrzymywać w cyfrowym świecie. Bajecznie łatwe okazuje się odwrócenie uwagi od poważnego (czyli skomplikowanego) tematu za pomocą dowolnie wypowiedzianej bzdury. Jeden epizod pokrywa zaraz lawina kolejnych. Zwroty akcji mogą następować w ciągu jednego dnia. Stare mass media i rzetelne dziennikarstwo wydawały się w kampanii boleśnie zmarginalizowane. Fact-checking okazywał się głosem dziennikarskim zza grobu. Frekwencyjnie wygrywa dziś fuzja stand-upowej rozrywki z luźnym nawiązaniem do polityki21.

Nie jest zatem żadnym odkryciem, że w dobie X czy Meta z zewnątrz można rzeczywiście wpływać na dowolne wybory w Polsce i gdzie indziej. Promowanie z zewnątrz agendy antyeuropejskiej ma polityczne i ekonomiczne uzasadnienie. Nowe rządy, mniej lub bardziej eurosceptyczne, wdzięczne będą za pomoc w zwycięstwie wyborczym. Zatem, teoretycznie, chętniejsze do składania zamówień na produkty oferowane przez amerykańskie giganty. Już choćby z powodów ideologicznych do głowy im nie przyjdzie, aby podejmować paneuropejskie działania, które mogłyby konkurować z amerykańskimi monopolami (choćby w zakresie nowoczesnej komunikacji). Nagle zaczęliśmy żyć w świecie, w którym dobrze widać, że zdemolowanie Unii Europejskiej od środka jest na rękę nie tylko neoimperialnej Rosji, lecz także biznesowi z USA. Właśnie dlatego warto, aby uważniej niż kiedykolwiek przyglądać się kandydatom w polskich wyborach. I – wbrew naszej predylekcji do traktowania kampanii wyborczych wyłącznie jako targowiska próżności – warto głosować na serio, z uwagi na zmieniającą się sytuację międzynarodową.

***

W dobie globalnej opinii publicznej i cyfrowego technopopulizmu nasze demokratyczne wybory trzeba wydobyć z ich lokalności oraz postarać się przełamać tradycję nadwiślańskiego hamletyzowania. Głosowania przy urnach powinny być oceniane przez wyborców – jednocześnie – z perspektywy krajowej i międzynarodowej. W czasie trwającej wojny w Ukrainie, agresji wobec Gruzji, incydentów na Morzu Bałtyckim itd. potrzebna jest minimalna zgodność prezentowanej narracji politycznej u przedstawicieli władzy wykonawczej. Po latach polaryzacji warto, aby obywatele domagali się polityki większego konsensusu.

Tym bardziej, że paleta wyzwań jest szeroka. Od wielowymiarowego zagrożenia ze strony Kremla i konkurencji technologicznej z USA, penetracji gospodarki europejskiej przez Chiny, braków surowcowych i skutków globalnego ocieplenia, aż po rozchodzące się po Starym Kontynencie fale rozczarowania społecznego, wobec którego zawodzą mechanizmy decyzyjne Unii Europejskiej.

W roku 2025, czyli w perspektywie najkrótszej, jednak – tu i teraz – największą zmianą jest sprawa rozwoju i ewentualnego zakończenia wojny w Ukrainie22. Z punktu widzenia racji stanu optymalna byłaby jedność naszej narracji prezentowana na zewnątrz. W Polsce w zasadzie nie rozmawia się na poważnie o tym, że nasz punkt widzenia na wojnę i agresywną politykę Rosji jest tylko jednym z wielu. A przecież trzeba odnotować istnienie kilku konkurujących ze sobą opowieści o agresji rosyjskiej wobec sąsiedniego kraju. Każda z interpretacji wychodzi z innych założeń geopolitycznych i wiedzie do odmiennych wniosków co do oczekiwanego zakończenia wojny23.

Zderzenie różnych narracji na temat rosyjskiej wojny przeciwko Ukrainie to poważne wyzwanie dla Polski. Rozładowanie napięć między aktywnymi na całym świecie, uzbrojonymi w broń jądrową i ideologicznie wrogimi neoimperiami wymagałoby bezpośredniego kontaktu oraz powrotu sztuki dyplomacji. Bez poczucia odpowiedzialności za czyny oraz słowa trudno jednak o tym marzyć.

***

Pierwsze, zagraniczne wydanie niniejszej książki zostało ukończone na przełomie lat 2022/2023. Wymagający proces wydawniczy w brytyjskim wydawnictwie naukowym przesunął datę publikacji o kolejne miesiące. Najważniejsze wydarzenie polityczne w Polsce – wybory parlamentarne – miało miejsce jesienią 2023 roku. W grudniu na stanowisko premiera powrócił Donald Tusk (hipoteza, którą w książce rozważałem). Na zakończenie warto powiedzieć jeszcze trzy rzeczy na temat sytuacji politycznej w latach 2023–2025.

Po pierwsze, polaryzacja polityczna sprzyja frekwencji wyborczej.

„Wie pan co? Nigdy nie chodzę do wyborów. Ale teraz to już mnie naprawdę wkurzyli” – swoją decyzję wyborczą wyjaśnił mi taksówkarz. Wyliczył rachunek krzywd, których doznał od PiS-u. Dostatecznie długi, aby w kolejce do urn stać półtorej godziny. I nie żałować.

Ten anegdotyczny przykład poirytowania odzwierciedlają statystyki. W 2019 roku frekwencja w wyborach parlamentarnych wyniosła 61,7 procent. W 2023 dobiliśmy prawie do 75 procent. To rekordowy wynik w historii III RP. Chociaż trudno w to uwierzyć, wyjście z populizmu okazało się ważniejsze niż wyjście z komunizmu. W pierwszej turze legendarnych wyborów parlamentarnych w 1989 roku udział wzięło „tylko” 62,7 procent.

Po drugie, umiarkowanarestauracja ustroju.

W historii słowa „restauracja” używa się w odniesieniu do przywrócenia dawnego ustroju w danym państwie. Owo łacińskie restauratio, czyli „odnowienie”, oznaczało, że w grudniu 2023 roku powstał rząd koalicyjny, którego premierem został Donald Tusk. Silny lider nie powinien przesłaniać jednak faktu, że konstytucyjnymi ministrami są przedstawiciele aż sześciu ugrupowań (Platforma Obywatelska, PSL, Polska 2050, Nowa Lewica, Nowoczesna, Inicjatywa Polska). To gabinet zdecydowanie bardziej różnorodny ideologicznie i osobowościowo niż wcześniejsze koalicje rządowe PO–PSL lat 2007–2015.

Rząd koalicyjny znalazł się naprzeciwko partyjnego monolitu. Prawo i Sprawiedliwość traciło władzę, jednak – zgodnie z prawdą – podkreślało, że zdobyło najwięcej głosów. Ponad 7 milionów 600 tysięcy głosów zapewniło mu pierwsze miejsce na podium. Nikt jednak nie kwapił się do koalicji z tym ugrupowaniem.

Przeciwnie, w pierwszym okresie wydawało się, że najważniejszym hasłem jest rozliczenie nieprawidłowości czasów PiS-u i przywrócenie praworządności po rządach lat 2015–2023. Okazało się, że nośne hasła w środowiskach politycznych i prawniczych rozumiano rozmaicie. Dla wielu wyborców koalicyjnego rządu chyba zaskoczeniem było to, że, zgodnie z obowiązującym prawem, posadzenie kogokolwiek za kratami z dnia na dzień jest niemożliwe. Obowiązuje przecież domniemanie niewinności, wieloinstancyjne postępowania karne itd. Procesy przed polskimi sądami, jeśli już w ogóle dochodzą do skutku i mają być sprawiedliwe, będą trwać całymi latami.

W międzyczasie jednak ugrupowania polityczne, których politycy są oskarżani, mogą wrócić do władzy. W praktyce oznaczać to może triumf polityki nad prawem, czyli doprowadzeniem do finału toczących się postępowań. Co więcej, poprzedni rząd zdążył obsadzić personalnie wiele instytucji, w tym tak kluczowych jak Sąd Najwyższy czy Trybunał Konstytucyjny. Osoby zajmujące w nich stanowiska mają realny wpływ – a często wprost wyhamowują proces zmian politycznych pożądanych przez nowy rząd Tuska. Sianie zamętu ma politycznie kolosalne znaczenie. Wrażenie chaosu bowiem w wymiarze sprawiedliwości ewidentnie gra na korzyść tych, którzy chcieliby uniknąć kar czy utraty stanowisk. Rozczarowanie polityczno-prawne dotknie serc i umysłów co najwyżej tych obywateli, którzy opowiadali się jesienią 2023 roku za rozliczeniami populistów.

Tu dotykamy zatem problemu szerszego niż tylko nadwiślański. Oto rodzi się pytanie: czy demokracje liberalne są w stanie doprowadzić do rozliczenia przestępstw popełnionych przez osoby, które sprawowały rządy pod hasłami tak zwanego narodowego populizmu? W tej chwili odpowiedź może być jedna: nie, nie są. Wyrafinowane standardy postępowań karnych w liberalnej demokracji ewidentnie rozchodzą się z rzeczywistością polityczną trzeciej dekady XXI wieku. Tempo polityki doby cyfrowej błyskawicznie odsyła poprzedni świat polityczno-prawny do lamusa. Nasuwa się „techniczna” uwaga, że czas postępowań i sprawiedliwych rozliczeń populizmu nie powinien być dłuższy niż cykl wyborczy. Do rangi bezsilności współczesnych liberalnych demokracji – i to w skali globalnej – urasta fakt braku jakiejkolwiek odpowiedzialności, nawet symbolicznej, Donalda Trumpa za szturm na Kapitol w styczniu 2021 roku. Prymat polityki wobec prawa w tej sprawie był ewidentny.

Po trzecie, agenda narodowego populizmu trwa.

Premier Donald Tusk przejął władzę w kraju po ośmiu latach populistycznych rządów. To długo. Nie jest tak, że owe lata 2015–2023 można było próbować wymazać, jak wcześniejsze epizodyczne rządy Jarosława Kaczyńskiego lat 2005–2007. Tym razem o żadnym „epizodzie” nie mogło być mowy.

O zmianach politycznych w kontekście polityki międzynarodowej już pisaliśmy. W polityce krajowej okazało się, że niepodobna podważać nośności pewnych haseł z rządów lat 2015–2023. Podtrzymano zatem hojną politykę socjalną (od 500 do 800 plus), chociaż niejeden liberał lat dziewięćdziesiątych zgrzytał zębami. Wsparto ostry reżim ochrony wschodniej granicy oraz rekordowe wydatki na zbrojenia. Po pewnych wahaniach zdecydowano się utrzymać także tak sztandarowe inicjatywy rządu Mateusza Morawieckiego jak budowa CPK. Wyliczanka może być dłuższa.

Ewidentną zmianą było wprowadzenie nowych osób do najwyższych instytucji państwowych. Zmiana stylu prowadzenia działań w ministerstwach i języka polityki jest nie do zlekceważenia, szczególnie w zakresie polityki kulturalnej. Opór budził sposób przeprowadzenia zmian w mediach publicznych. Największe kontrowersje wywołało przejęcie mediów publicznych oraz uaktywnienie się wymiaru sprawiedliwości wobec Macieja Wąsika i Mariusza Kamińskiego w sprawie karnej sprzed wielu lat. Przeciwnicy rządu Donalda Tuska uznali powyższe działania za bezprawne. Spór trwa, podobnie zresztą jak proces ujawniania informacji o rządach lat 2015–2023.

***

Gdy opadały emocje, uderzała skala kontynuacji w polityce zagranicznej. W pewnej mierze wpływała na to oczywiście wojna w Ukrainie. Od lutego 2022 roku runęły marzenia o jakichś alternatywnych sojuszach regionalnych pod polskim przewodnictwem, ale powróciła zaktualizowana polityka ULB, czyli wspierania ze wszystkich sił napadniętej przez Rosję Ukrainy. W początkach 2025 roku opcja proeuropejska Warszawy równoważona jest lojalnością proamerykańską. Odnotować wypada, że w 2024 roku prezydent Duda i premier Tusk udali się na wspólną wizytę u prezydenta Joe Bidena. Obawy o suwerenność jednoczą polskich polityków. Nie ma też przesady w stwierdzeniu, że w obecnej sytuacji międzynarodowej Warszawa raczej dopasuje się do polityki Białego Domu – ktokolwiek by w nim mieszkał.

Lojalność niczego jednak nie przesądza na przyszłość. Dzieją się rzeczy do niedawna nie do pomyślenia. W marcu 2025 roku Stany Zjednoczone z dnia na dzień zawiesiły prowadzenie ofensywnych działań cybernetycznych wobec Rosji oraz wstrzymały także pomoc militarną dla Ukrainy. Obecnie należy brać pod uwagę wszystkie scenariusze, w tym to, że Waszyngton może wycofać swoje wojska z naszego regionu.

W świecie nowych technologii i starych imperialnych ambicji, w świecie pomiędzy Trumpem i Putinem, jedno się nie zmienia. Jak wspomniano, najważniejszym przykazaniem polskiej polityki pozostaje: „nie daj się znów wymazać z mapy”. Z tego punktu widzenia należy dobierać odpowiednie środki do realizacji tego dziejowego celu. Wymaga on bowiem nie tylko międzynarodowych traktatów, lecz także głębszego zakorzenienia w głowach i sercach społeczeństw naszych sojuszników. A to jest proces – i to długotrwały. Gotowość do realnego przyjścia z pomocą, do rzeczywistej solidarności ze strony sprzymierzeńców, to zresztą najważniejsza podstawa naszego bezpieczeństwa. O tym, że najwznioślejsze obietnice sojuszników mogą okazać się w praktyce puste, nie raz boleśnie się przekonaliśmy w przeszłości. Wznoszenie naiwnych okrzyków wdzięczności pod ambasadami Francji i Wielkiej Brytanii we wrześniu 1939 roku mamy dawno za sobą.

Właśnie dlatego niniejsza książka – pisana dla czytelnika anglojęzycznego – miała przybliżyć punkt widzenia naszego kraju. Odpowiedzieć na pytania, o co chodzi w polskiej polityce i dlaczego ona tak wygląda. Publikacja została przyjęta ciepło. Na polskim rynku mamy tak znakomite opracowania historii polityki w III RP, jak kolejne wydania dzieła Antoniego Dudka. Mam jednak nadzieję, że także polscy Czytelnicy znajdą w niej dla siebie ciekawe interpretacje czy przypomnienie podstawowych faktów. Książka została napisana przed jesiennymi wyborami 2023 roku. Od tego czasu na polskiej scenie publicznej zdarzyło się niemało, sporo faktów o rządach z lat 2015–2023 ujawniono i wymagałoby to osobnego opracowania.

Niemniej najważniejsze założenie książki – że suwerenistyczny nurt polityczny w Polsce nie zniknie – pozostaje aktualne. Podobnie jak nie zniknie konkurencyjny, proeuropejski nurt, zresztą obecnie odzwierciedlany w postaci kolejnego rządu Donalda Tuska. Programy polityczne, składające się na codzienną polaryzację, są mocno zakorzenione w konkurencyjnych interpretacjach przeszłości.

Podtrzymuję przy tym założenie, że oba nurty – odmiennie – odpowiadają na jedno i to samo pytanie: „jak zachować suwerenność?”. Temperatura polskiego sporu wiąże się z tym, że polemika dotyka nerwu polskości, to jest: zagwarantowania dalszego istnienia kraju w chwili, gdy to niepodległe istnienie jest znów kwestionowane.

Gdy mowa o egzystencji państwa, w Polsce nie ma mowy o żartach. W podręcznikach szkolnych i w opowieściach rodzinnych przekazywane są dramatyczne wydarzenia z przeszłości. Nasza suwerenność jest posttraumatyczna, oparta na mniejszym lub większym lęku przed ponownym wymazaniem z mapy. W chwili agresji Rosji na Ukrainę lotem błyskawicy rozchodziła się myśl: „My będziemy następni”. Nowe media tylko wysoką temperaturę utrzymują i podkręcają.

Upływ czasu przyniósł pewne oswojenie się z toczącą się wojną. Jednak jakiekolwiek rozmowy o rozejmie na froncie rozniecą dawne obawy. Jakikolwiek traktat pokojowy podpisany z Rosją, przynajmniej przez część polskiej opinii publicznej, będzie przyjmowany z nieufnością co do trwałości oraz długofalowych następstw. A zatem dalej strach o suwerenność będzie pozostawał częścią głównego nurtu polskich sporów politycznych.

Żywię nadzieję, że po niniejszą książkę sięgną także młodsi czytelnicy. Podobnie jak cudzoziemcom, tak i pokoleniom urodzonym i wychowanym w III RP staram się pewne zagadnienia wyjaśnić jak najprzystępniej, z dbałością o warstwę narracyjną i przejrzystość wywodu. Co dla wytrawnych znawców tematu może wydać się wadą, inni Czytelnicy być może przyjmą z zadowoleniem.

Strach o suwerenność to fotografia pewnego momentu. Chociaż napisana przed wyborami parlamentarnymi w 2023 roku, zaprasza jednak do oglądania polskiego życia politycznego na głębszym poziomie. Na przekór pośpiechowi i zamętowi, jak starałem się wykazać, polskie życie polityczne uparcie krąży dokoła problemu zachowania suwerenności. Wojna na wschodzie wydobyła na wierzch ten kościec życia politycznego. Najważniejsze decyzje w polskiej polityce międzynarodowej podejmowane były z pamięcią o wielo­krotnym upadku państwa, z pamięcią o dramatycznych konsekwencjach wymazywania kraju z mapy – opierają się zatem na naszej posttraumatycznej suwerenności.

I tak pozostanie jeszcze przez długi czas, zupełnie niezależnie od tego, kto rządzi obecnie w Polsce. Co więcej, właśnie dlatego, że nasz populizm lat 2015–2023 odwołał się do wybranych, ale głębokich kodów kultury politycznej, jego wpływ pozostanie na dłużej. Nie zmieni tego z dnia na dzień wygrana tej czy innej partii w konkretnych wyborach parlamentarnych czy prezydenckich. Strach o suwerenność, jak starałem się wykazać, trwa poza sferą personalnych rozgrywek oraz uwikłań codziennej polityki partyjnej. Dlatego zdecydowałem się na podzielenie się z Państwem niniejszą książką.

Warszawa, styczeń–marzec 2025 roku

WprowadzenieCo się stało z Polską?

W czerwcu 2014 roku okładka „The Economist” mieniła się złotem i komplementami. Blok materiałów zatytułowany „Złota szansa” zdobił ogromny orzeł. Raport był pochlebny dla największego kraju w Europie Środkowo-Wschodniej. Jedno zdanie nawiązywało do mitologicznego wieku obfitości: „Nowy złoty wiek Polski”.

„Po raz pierwszy od pół tysiąclecia Polska rozkwita”, głosił artykuł wstępny. Dwadzieścia pięć lat po upadku komunizmu była to kartka urodzinowa, która oszołomiła nienawykłych do takich pochwał polskich czytelników. Ponadto tytuł artykułu osadzał obecne sukcesy w szerokim kontekście historycznym – jego autorzy sięgnęli daleko w przeszłość i nazwali obecny czas „drugą epoką jagiellońską”1.

Porównanie Polski XXI wieku do szesnastowiecznej unii Korony Królestwa Polskiego Jagiellonów i Wielkiego Księstwa Litewskiego większość zagranicznych czytelników musiała uznać za zagadkowe, jeśli nie zwyczajnie niezrozumiałe. To mniej więcej tak, jakby przykładać premierostwo Tony’ego Blaira do Tudorów czy prezydenturę François Hollande’a do Walezjuszów. Takie porównania mają wprawdzie walory rozrywkowe, ale są zrozumiałe tylko dla wyrobionych historycznie czytelników.

W późniejszym o parę miesięcy artykule na ten sam temat pisał proeuropejski niemiecki polityk Günter Verheugen, ale w konwencji courte durée. Zauważył on, iż „jedna z najbardziej imponujących [historii sukcesu] to wzrost znaczenia Polski jako politycznego i gospodarczego zawodnika wagi ciężkiej w Europie. Tegoroczna potrójna rocznica – dwadzieścia pięć lat demokracji, piętnaście lat członkostwa w Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego (NATO) i dziesięć lat członkostwa w Unii Europejskiej – jest dla Polaków źródłem dumy. I słusznie”2. Bez trudu można znaleźć inne równie pozytywne opinie z tamtego czasu3.

Wszystkie te komplementy pod adresem Polski należy postrzegać w kontekście międzynarodowym. W 2014 roku Europa Zachodnia wciąż odczuwała skutki kryzysu finansowego, do którego doszło sześć lat wcześniej. Tej katastrofie gospodarczej od początku towarzyszyła skrajnie pesymis­tyczna polityczna narracja. W sierpniu 2008 roku brytyjski minister skarbu Alistair Darling udzielił wywiadu, w którym orzekł, że Wielka Brytania staje w obliczu „prawdopodobnie najgorszego” od sześćdziesięciu lat spowolnienia gospodarczego, które będzie „głębsze i bardziej długotrwałe”, niż się początkowo spodziewano4. Mnożyły się ponure prognozy. Dzisiaj taka apokaliptyczna narracja może wydawać się nieco przesadzona, ale historyk gospodarki Adam Tooze utrzymuje, że wydarzenia z 2008 roku „należą do decydujących momentów najnowszej historii międzynarodowej”5.

Jednocześnie na całym Starym Kontynencie narastała fala eurosceptycyzmu. Przyczyny niezadowolenia były różne, ale skutki oczywiste. W Wielkiej Brytanii głosy krytyczne wobec Brukseli rozbrzmiewały głośniej niż kiedykolwiek. Referendum brexitowe miało odbyć się dopiero w czerwcu 2016 roku, lecz premier David Cameron zapowiedział je już w przemówieniu wygłoszonym w styczniu 2013 roku6. Od tego momentu wisiało ono nad Wielką Brytanią – a nawet nad całą Unią Europejską – niczym miecz Damoklesa.

Tymczasem na wschodnim krańcu UE produkt krajowy brutto (PKB) Polski nadal rósł, chociaż wolniej niż poprzednio. Ekonomiści i przedstawiciele ówczesnej władzy określali ten wyjątek mianem „zielonej wyspy”. Polityka polskiego rządu nie wykazywała znamion eurosceptycyzmu – wręcz przeciwnie, od wyborów parlamentarnych w 2007 roku była liberalna, proeuropejska i wyraźnie prozachodnia. W 2010 roku premiera Donalda Tuska uhonorowano Nagrodą Karola Wielkiego za propagowanie zjednoczenia Europy. Cztery lata później objął on prestiżowy urząd przewodniczącego Rady Europejskiej. Szefem tego organu – a tym samym głównym przedstawicielem UE na świecie – po raz pierwszy został polityk z postkomunistycznej części Europy. Symboliczny wymiar tego wydarzenia dla całego regionu można docenić tylko na tle zimnowojennego podziału Europy. Polsce bardzo zależało na przyłączeniu się do prounijnych inicjatyw rozwojowych, notowała ona też nieprzerwany wzrost gospodarczy i obniżyła poziom bezrobocia7.

Tak też nie bez powodu politycy, eksperci i dziennikarze pochlebnie wypowiadali się na temat polskiej klasy politycznej. Jak napisał jeden z dziennikarzy, „według wszelkich wskaźników Polska nigdy nie miała się tak dobrze”8. Ponadto nie była to historia sukcesu tylko jednego kraju – było to wskazanie, że integracja europejska krajów postkomunis­tycznych po prostu działa. Mimo fali eurosceptycyzmu w Europie Zachodniej i obaw związanych z kwestionowaniem demokracji liberalnej przez Viktora Orbána – o przyszłości UE można było mówić z ostrożnym optymizmem.

Przeszłość jest prologiem

Historyczny złoty wiek Polski – trwający tak naprawdę 150 lat – rozpoczął się w XVI stuleciu, kiedy to monarchowie propagowali tolerancję i korespondowali z wielkimi zachodnimi myślicielami, takimi jak Erazm z Rotterdamu. Nie trwało to jednak długo. Już w połowie XVII wieku państwem polskim wstrząsały nieustanne wojny, załamania gospodarcze i konflikty polityczne. Kulminacją tych wzlotów i upadków była utrata niepodległości kraju pod koniec XVIII wieku.

Po kolejnych stu latach nieudanych powstań – głównie przeciwko carskiej Rosji – Polska po pierwszej wojnie światowej powróciła na mapę świata. Marzenie o niepodległości spełniło się, lecz tylko na burzliwe dwie dekady. Potem przyszła bowiem hekatomba drugiej wojny światowej, która w tej części Europy była szczególnie okrutna i niszczycielska. W 1944 i 1945 roku nazistowskie Niemcy wycofały się z regionu, ale sowiecka Rosja narzuciła mu nowy system polityczny. Ten trwający długie pół wieku ideologiczny eksperyment doprowadził komunistyczną Polskę do autorytarnego bankructwa. Kiedy w 1989 roku Tadeusz Mazowiecki stanął na czele pierwszego demokratycznego rządu, wskaźniki ekonomiczne wyglądały tak źle, że absolutnie nikt nie spodziewał się szybkiego rozwoju Polski w przewidywalnej przyszłości. A zatem – w obliczu uzyskanych ćwierć stulecia później bardzo korzystnych wyników – wszystko wskazywało na to, że Polska odwróciła mroczną kartę własnej historii. Trudności gospodarcze i polityczne poprzedniej epoki – a także turbulencje okresu transformacji – w latach dziewięćdziesiątych wydawały się należeć do przeszłości.

Czy można było zatem się dziwić, że zagraniczni obserwatorzy polskiej polityki i analitycy danych makroekonomicznych byli skłonni wygłaszać zdania typu „Od czasów Jagiellonów w XVI wieku, kiedy Polska rozciągała się od Bałtyku prawie do Morza Czarnego, nie była tak zamożna, pokojowa, zjednoczona i wpływowa”?9 Na łamach „Foreign Affairs” pewien komentator podsumował to ćwierćwiecze następująco: „od tragedii do triumfu10.

Na głębszym poziomie sformułowania te odzwierciedlały tęsknotę części ludności za tak zwaną „starą Unią”. Trawionym wątpliwościami zwolennikom integracji europejskiej wschodnia część kontynentu rzeczywiście mogła wówczas wydawać się „drugim płucem Europy”, jak nazwał ją kiedyś papież Jan Paweł II11. W 2014 roku politycy rządzący Polską byli optymistyczni i ambitni. Posługiwali się leksykonem liberalno-demokratycznych terminów, zrozumiałych ponad granicami państwowymi Zachodu. Ich wysiłki wydawały się tak skuteczne, że kiedy Donald Tusk zostawił Warszawę dla Brukseli, dało to nadzieję na nowy proeuropejski impuls. Prawdopodobnie niewielu zauważyło, że artykuł z „The Economist” wieńczyło ostrożne pytanie: „Czy to może być trwałe?”.

Tragiczny zwrot Polski?

Odpowiedź na to pytanie nadeszła nagle – już w następnym roku. Po wcześniejszym ogłoszeniu „nowego złotego wieku” wydarzenia polityczne 2015 roku wydawały się szokującym zwrotem o 180 stopni – dramatycznym załamaniem się prodemokratycznego trendu w rozwoju kraju. Polska, jeszcze przed chwilą uważana za przykład wzorcowej postkomunistycznej transformacji ustrojowej, nagle trafiła na listę demokracji zagrożonych.

Był to rok politycznych przełomów. Odbyły się dwa niezwykle ważne głosowania. Partia Prawo i Sprawiedliwość, kierowana przez nieliberalnego polityka Jarosława Kaczyńskiego, pokaźną większością głosów wygrała wybory parlamentarne w 2015 roku – stało się to niedługo po zwycięstwie kandydata PiS-u w wyborach prezydenckich. Po raz pierwszy w historii III RP nie tylko nie było potrzeby budowania koalicji rządowej ponad podziałami ideologicznymi, lecz także władza ustawodawcza i wykonawcza de facto znalazły się w rękach jednego człowieka12.

Dla tych, którzy zaledwie rok wcześniej wychwalali Polskę za sukcesy polityczne i gospodarcze, późniejsze wydarzenia wymykały się wszelkiej logice. Po pierwsze, Prawo i Sprawiedliwość przystąpiło do ataku na trójpodział władzy i liberalne standardy demokratyczne. Woli kierownictwa partii rządzącej podporządkowano szereg instytucji państwowych – od Trybunału Konstytucyjnego po media publiczne. Pozimnowojenną liberalną retorykę pospiesznie zastąpiono reakcyjnym, ultrakatolickim programem państwa narodowego. Najwyżsi urzędnicy państwowi zrezygnowali z proeuropejskich deklaracji na rzecz wojowniczego języka. Polski premier ślubował bronić pozycji Warszawy w przypadku, gdyby Bruksela wszczęła „trzecią wojnę światową”13.

Po drugie, rząd zainicjował nową politykę społeczną. Bezpośrednio do kieszeni wybranych obywateli zaczęto pompować strumienie pieniędzy. Jak będę przekonywał, już samo to posunięcie zapewniło PiS-owi względnie stabilne poparcie wielu polskich wyborców. Kaczyński twierdził, że kiedy PiS doszło do władzy, demokracja „ożyła”, ponieważ jego partia naprawdę dotrzymała obietnic wyborczych. „Polska musi bronić swojego wolnego domu”, fundamentów państwa narodowego oraz tutejszych „standardów życia”, stwierdził, dodając, że „nie można na siłę modernizować polskiego ducha”14.

Szybko się okazało, że taki kierunek polityczny – akceptowalny dla autarkicznego reżimu – może być prawnym wyzwaniem dla kraju, który od ponad dekady należy do UE. Już w 2015 roku nieprzestrzeganie standardowych procedur prawnych zaszokowało zagranicznych komentatorów. Dziennikarze wyrażali zaniepokojenie „atakiem na demokrację”15 i „polskim tragicznym zwrotem”16. Następnie tematem wielu audycji, artykułów i esejów na całym świecie stały się potyczki w ramach „wojny kulturowej” nad Wisłą.

Kuszące jest rozwijanie mitologicznych porównań „The Economist” – stwierdzenie, że po „złotym wieku” nowy rząd wziął na siebie rolę greckiej bogini Eris i celowo rozrzucał wśród obywateli jabłka niezgody. Sfera publiczna w Polsce już wcześniej była podzielona, ale teraz konfliktogenne impulsy pochodziły już z samej politycznej góry. Język sporów międzypartyjnych zradykalizował się po obu stronach, czemu sprzyjały algorytmy mediów społecznościowych17. Ludzie często zrywali przyjaźnie na tle przekonań politycznych18. Nieliberalny zwrot w Polsce nie przeszedł niezauważony. Ale czy rzeczywiście został zrozumiany?

Krucha demokracja: trzy poziomy analizy

Właściwe zrozumienie tego, co wydarzyło się w Polsce, wymaga podejścia wielopłaszczyznowego. W niniejszej książce przedstawiam trzy poziomy analizy, które przenikają się nawzajem w literaturze poświęconej współczesnemu populizmowi.

Na pierwszym poziomie, globalnym, do dominujących trendów należy opisywanie wydarzeń w różnych krajach jako „fali populizmu”. Termin ten jest jednak dalece nieprecyzyjny i istnieje wiele konkurencyjnych wobec niego słów lub wyrażeń, na przykład „natywizm”. W tym miejscu podążam tropem brytyjskich badaczy Rogera Eatwella i Matthew Goodwina, którzy opowiadają się za terminem „populizm narodowy”19. Jak zobaczymy, wydaje się on najbardziej odpowiedni do analizy obecnej sytuacji politycznej.

Drugi poziom jest regionalny. Tutaj w publikacjach naukowych i dziennikarskich przewija się termin „postkomunizm”. Niezależnie od słuszności tego ujęcia, niektóre pozornie zarzucone w erze komunizmu podejścia interpretacyjne ostatnio powróciły, zwłaszcza w kontekście Grupy Wyszehradzkiej (V4), złożonej z czterech krajów Europy Środkowo-Wschodniej: Czech, Słowacji, Węgier i Polski. Wszystkie te kraje doświadczyły dwóch form totalitaryzmu: najpierw nazizmu, a następnie stalinizmu, z całym wachlarzem związanych z nimi długotrwałych konsekwencji politycznych, społecznych, gospodarczych i kulturowych. Tutaj powtarza się pytanie, na ile doświadczenie komunistyczne jest istotne dla analizy dwudziestopierwszowiecznego populizmu w regionie.

Ostatnią, chociaż z pewnością nie mniej istotną z omawianych przeze mnie płaszczyzn pozostaje poziom krajowy. Chociaż w skali globalnej Polska może sprawiać wrażenie tylko jednego z wielu studiów przypadku populizmu, pewne określone obszary należy przeanalizować i rozważyć na poziomie najniższym, aby docenić ich specyfikę. Nie chodzi tylko o odtworzenie przebiegu wydarzeń politycznych po 2015 roku. Jeśli chcemy zrozumieć niektóre z najgłębszych źródeł nieliberalnego zwrotu w największym kraju Europy Środkowo-Wschodniej, nie uciekniemy od analizy na poziomie krajowym. Nie jest wprawdzie błędem mówienie o globalnej fali populizmu, która dotknęła Stany Zjednoczone, Wielką Brytanię i inne kraje, ale nie przyda się to zbytnio na przykład do zrozumienia roli Kościoła rzymskokatolickiego w nieliberalnej fazie historii Polski.

Dzięki zastosowaniu siatki stosownie pojemnych, abstrakcyjnych terminów – analizy narodowego populizmu na poziomie globalnym i europejskim zazwyczaj kładą nacisk na podobieństwa. Na poziomie regionalnym (na przykład krajów V4) autorzy analiz skłonni są uwzględniać perspektywy średnioterminowe z odniesieniami do postkomunizmu i ery komunizmu. Opisanie nieliberalnego zwrotu w jednym lub dwóch państwach (Polskę zwykle zestawia się z Węgrami) rozszerza zakres analizy długoterminowej, ale wiąże się z ryzykiem traktowania występujących w tych krajach zjawisk jako wyjątkowych czy unikalnych.

Coś się dzieje

Zanim zaczniemy układać te puzzle, musimy rozstrzygnąć pewne podstawowe kwestie czy wyzwania pod kątem jak najlepszego zrozumienia obecnych wydarzeń w Polsce.

Pierwszym wyzwaniem jest tutaj wybór odpowiedniej terminologii. Ostatnie lata przyniosły mnóstwo publikacji i propozycji terminologicznych, określających nieliberalne zjawiska w globalnej polityce. Chyba najszerszą diagnozę przedstawił Adam Przeworski z Uniwersytetu Nowojorskiego, który w odniesieniu do antyestablishmentowych, antysystemowych i antyelitarnych nastrojów obecnych w dojrzałych demokracjach na całym świecie celnie zauważył: „Coś się dzieje”20. Lista proponowanych nazw tego pozimnowojennego „czegoś” jest coraz dłuższa i obejmuje między innymi „ustroje hybrydowe”21, „nieliberalne demokracje”22, „autorytaryzm wyborczy”23, „konkurencyjny autorytaryzm”24 i „nieliberalną kontrrewolucję”25.

Poruszać będziemy się tutaj między perspektywą globalną, regionalną i lokalną, a zatem najodpowiedniejszy wydaje się termin „populizm”26. Będę się nim posługiwał w tej książce, ale opatrzę go przymiotnikiem „narodowy” – podkreśla on bowiem zasadniczą właściwość polskiego wariantu dzisiejszego populizmu. Idę tutaj tropem dwóch uczonych brytyjskich – zdefiniowali oni narodowych populistów jako ludzi priorytetowo traktujących kulturę oraz interesy narodu i obiecujących udzielić głosu ludziom, którzy uważają się za zaniedbywanych, a nawet pogardzanych przez bezduszne i często skorumpowane elity27. Pojęcie „narodu” odgrywa centralną rolę nie tylko w oficjalnej retoryce populistycznych polityków na całym świecie, ale również w potrzebie uznania, rozumianego jako jeden z mechanizmów rządzących historią. Jak twierdzi Francis Fukuyama: „Żądanie uznania tożsamości jest główną ideą, która łączy wiele z tego, co się obecnie dzieje w światowej polityce. […] Duża część tego, co uchodzi za motywację ekonomiczną, jest tak naprawdę [...] zakorzeniona w pragnieniu uznania i dlatego nie może być po prostu zaspokojona środkami materialnymi”28.

Nie neguję znaczenia czynników ekonomicznych, w niniejszej książce rozważam jednak przede wszystkim rolę czynników politycznych, historycznych i kulturowych w populistycznym zwrocie, który dokonał się w 2015 roku w Polsce. Jednocześnie polski populizm narodowy domaga się szczególnego uznania w kontekście europejskim i regionalnym, ponieważ jeden z jego filarów stanowi typowa dla dramatycznej historii Europy Środkowo-Wschodniej kwestia odzyskanej suwerenności.

Drugim ważnym wyzwaniem jest wybór odpowiedniego podejścia dyscyplinarnego. W ostatnich latach obserwujemy poważną interdyscyplinarną debatę o źródłach współczesnego populizmu. Niektórzy widzą to nowe zjawisko polityczne głównie przez pryzmat gospodarki29. Inni, jak Fukuyama, podkreślają znaczenie tożsamości i kultury narodowej30. Tymczasem prowadzone są również fascynujące badania na tak różne tematy, jak populistyczny konstytucjonalizm31, populizm wspierający teorie spiskowe32 czy populizm w kontekście nowych mediów33. Jak można się było spodziewać, badacze łączą obecnie różne podejścia i perspektywy34. Jest to tym bardziej uzasadnione, jeśli pamięta się o tym, na co zwraca uwagę Jan Zielonka: że antyliberalny zwrot obejmuje niezwykle szeroki zakres problemów i obszarów, od polityki przez prawo i ekonomię aż po kulturę35.

Dzisiaj dręczy nas pytanie, jakie przesunięcia tektoniczne generują na całym świecie populistyczne trzęsienia ziemi36. Roger Eatwell i Matthew Goodwin wybrali cztery głęboko zakorzenione zmiany społeczne, które mogą wyjaśniać populistyczne tendencje i w najbliższej przyszłości raczej nie znikną. Pierwsza z nich wiąże się z faktem, że elitarność demokracji liberalnej skutkuje „brakiem zaufania do polityków i instytucji oraz podsyca przekonanie wielu obywateli, że ich głos zupełnie nie liczy się w debatach narodowych”37. Drugie przesunięcie polega na tym, że imigracja i ogromne zmiany składu etnicznego społeczeństw rodzą wielkie obawy, że his­toryczna tożsamość wspólnoty narodowej i jej ugruntowane sposoby życia mogą zostać zniszczone. Zmiana trzecia: zglobalizowana ekonomia neoliberalna podsyca silne uczucia deprywacji relatywnej – jak to nazywają psycholodzy – wywoływane przez nierówności dochodowe i majątkowe na Zachodzie oraz przez utratę wiary w lepszą przyszłość. Trend czwarty to osłabienie więzi między tradycyjnymi partiami głównego nurtu a zwykłymi ludźmi38. Wszystkie cztery trendy Eatwella–Goodwina odgrywają rolę w każdym kraju Europy Środkowo-Wschodniej, w tym także Polsce. Jak się jednak przekonamy, trzeba przepuścić je przez lokalny filtr.

Rozwijam w tej książce argument, że nieliberalny zwrot z 2015 roku należy traktować jako odpowiedź na zespół całkowicie współczesnych wyzwań. Oznacza to, że stare kody kulturowe pojawiły się w zupełnie nowej roli, jako swoiste remedium na dzisiejsze kryzysy liberalnych demokracji. Zupełnie inną kwestią jest skuteczność owych lekarstw. W każdym razie polscy narodowi populiści chcieliby wzmocnić państwo narodowe jako tarczę chroniącą przed dzisiejszymi wyzwaniami politycznymi, gospodarczymi i migracyjnymi. Rodzimą ideologię narodową, ukształtowaną przede wszystkim w XIX i XX wieku, wskrzesza się i konfrontuje ze współczesnymi procesami globalizacji i europeizacji. Prowadzi to do poważnej, choć na ogół pomijanej zmiany perspektywy. Za wzór modernizacji nie służy już liberalny Zachód, lecz ideał silnego państwa, znany z przeszłości. W przypadku Polski oznacza to, że pod rządami narodowych populistów ważniejszym wzorem do naśladowania stał się przedwojenny model państwa. Na poziomie międzynarodowym zmiana ta może przekładać się na postulat, że państwo powinno być maksymalnie suwerenne oraz że UE należy traktować nie jako federację, a jako konfederację.

Również pod tym względem Polska bynajmniej nie jest oryginalna. Nie ulega wątpliwości, że nawet brexit można analizować w kontekście pokusy wzmocnienia roli państwa39. Niektóre odpowiedzi na ponadnarodowe kwestie mają jednak charakter wyłącznie lokalny. Część z nich jest zakorzeniona w przeszłości, zbiorowej wyobraźni i okreś­lonych marzeniach o lepszym zbiorowym życiu, ale także – we wspólnych lękach, frustracjach i urazach. Bez skupienia się na nich nie sposób zatem zrozumieć przynajmniej kilku zagadnień: dlaczego środkowo-wschodnioeuropejscy narodowi populiści wyrażają tak kontrowersyjne pragnienie powrotu do „ligi mistrzów” europejskich państw narodowych; dlaczego wejście do ekstraklasy Starego Kontynentu można postrzegać jako konieczne z punktu widzenia przetrwania państwa; oraz dlaczego narodowi populiści postępują w ramach UE tak nierozważnie. Przykład Polski jest w kontekście analizy tych kwestii bardzo wymowny.

Dlatego też należy wziąć pod uwagę regionalny i lokalny filtr, przez który przesącza się globalna fala nieliberalnego populizmu. Według niektórych obserwatorów nieliberalny zwrot w Europie Środkowo-Wschodniej udzielił ostatecznej odpowiedzi na pytanie, czy kraje postkomunistyczne w ogóle mogą się zdemokratyzować. Obecne wydarzenia często przedstawia się jako dowód na uporczywość mentalności homo sovieticus. Zgodnie z tą interpretacją niesprecyzowany zestaw postkomunistycznych nawyków jest trwalszy niż ćwierć stulecia demokracji40. Podejście to pomija również podkreślany przez historyków fakt, że od ponad dwóch dekad państwa dawnego bloku sowieckiego nie powróciły do dawnych form autorytarnego nacjonalizmu41.

Wyjaśnienie oparte na koncepcji homo sovieticus istotnie dostarcza wygodnych ram pojęciowych, szczególnie przy opisywaniu Węgier Orbána i Polski Kaczyńskiego – krajów postrzeganych przez niektórych jako przedłużenie długowiecznej (a raczej wiecznej) spuścizny komunistycznej – a zatem historycznego obciążenia, przez które nie ma szans na to, aby w tej części świata ktokolwiek dorobił się trwałego i sprawnie funkcjonującego państwa demokratycznego. Inni komentatorzy uważają jednak to podejście za nadmiernie uproszczone. Twierdzi tak na przykład Timothy Garton Ash, który dostrzegając pewne specyficzne cechy środkowo-wschodnioeuropejskiego populizmu, domaga się jednocześnie międzykulturowej pokory w czasach, kiedy narodowy populizm zatriumfował również w takich krajach jak Wielka Brytania i Stany Zjednoczone42. Również Anne Applebaum twierdzi, że szufladkowanie Polski i Węgier jako przypadków wyłącznie regionalnych jest bezpodstawne. Wielu ludzi może sobie wyobrażać, że kryzys europejskiej demokracji jest jakimś wschodnioeuropejskim problem specyficznym dla dawnych państw komunistycznych, ale nieliberalny zwrot należy rozważać jako część zjawiska występującego również w innych krajach43.

Niemniej jednak istnieją ważne powody do uwzględnienia regionalnych interpretacji fali narodowego populizmu w roli uzupełniającej. Jedno z wyjaśnień, niepomijające „regionalnego poziomu” obecnego kryzysu w Europie Środkowo-Wschodniej, zaproponowali Ivan Krastev i Stephen Holmes. Według bułgarskiego politologa i amerykańskiego profesora prawa głównym źródłem frustracji jest powstały po 1989 roku „imperatyw naśladownictwa”. Kraje postkomunistyczne przyjęły model, który początkowo stanowił ważny impuls do modernizacji, ale siłą rzeczy rodził poczucie wstydu i niechęci – wszak oryginału nie sposób odwzorować w stu procentach. Tak też nieliberalny zwrot spodobał się Polakom i Węgrom jako odpowiedź na skomplikowane problemy masowej emigracji, drenażu mózgów i niskiej stopy urodzeń. Krastev i Holmes sugerują, że politykę antyimigrancką należy postrzegać jako rodzaj samoobrony kurczących się populacji Europy Środkowo-Wschodniej.

Inni autorzy analizujący regionalny poziom populizmu narodowego – między innymi Jan Zielonka i Jacques Rupnik – twierdzą, że kryzys migracyjny z 2015 roku mógł zadziałać jako katalizator wzmacniający niektóre wcześniejsze trendy. Za wezbraniem nieliberalnej fali w Europie Środkowo-Wschodniej stoją jednak dodatkowe czynniki, przede wszystkim fakt, że formuła liberalizmu dominującego w europejskiej polityce i ekonomii po prostu „zużywa się”44 i starzeje. Po upadku komunizmu liberalizm stał się ideologią siły i upodmiotowienia, lecz po upływie ćwierćwiecza w wielu obszarach wywołał rodzaj kontrrewolucji:

Pod ostrzałem znalazły się nie tylko otwarte granice, neoliberalna ekonomia i humanitarne traktowanie migrantów, lecz także liberalna kultura i zwyczaje. [...] Unię Europejską, która reprezentuje okręt flagowy liberalnego projektu, zaatakowano [...] za dziurawe jak sito granice, opresyjny system walutowy, kosmopolityczną kulturę i oderwaną od zwykłych obywateli, zbiurokratyzowaną politykę45.

Z kolei na poziomie regionalnym Nicholas Mulder z Cornell University sugeruje trzy wyjaśnienia natywistycznego zwrotu z okresu 1989–2010: „W zależności od narratora, może być on opowiedziany jako historia stopniowego wyobcowania lub wymuszonego powrotu do realizacji własnych interesów, wywołanego albo szokiem zewnętrznym, albo młodzieńczym buntem uczniów przeciwko byłym nauczycielom”. Mulder określa interpretację Krasteva i Holmesa jako „hipotezę buntu” i odrzuca ją jako niewystarczającą. Twierdzi, że nieliberalna demokracja w Europie Środkowo-Wschodniej jest czymś więcej niż wyłącznie naśladownictwem – a mianowicie świadomym projektem z własnymi celami ideologicznymi. Według antyliberałów, pisze Mulder, koniec komunizmu był dopiero początkiem drogi do wyzwolenia narodowego46.

Te cenne perspektywy generalnie pomijają fakt, że kraje V4 (w tym Polska i Węgry) są w wielu ważnych kwestiach podzielone, a – co może jeszcze istotniejsze dla tej książki – głębokie podziały wewnętrzne trawią również ich społeczeństwa. Wielu naukowców sądzi, że środkowo-wschodnioeuropejski nieliberalny zwrot można łatwo wpisać w skonstruowaną na Zachodzie siatkę pojęciową. Jak się przekonamy – nie można.

Nawet poziom regionalny upraszcza pewne lokalne aspekty narodowego populizmu. Aby wyjaśnić nieliberalny zwrot, trzeba również uwzględnić poziom krajowy. Między Polską a Węgrami istnieje tak wiele podobieństw, jak również politycznych różnic, których nie sposób ignorować. Oprócz trendów globalnych i regionalnych trzeba również zejść na poziom konkretnego państwa narodowego, aby zrozumieć intensyfikację dyskursów katolickich i nacjonalistycznych, jaka tam nastąpiła47.

Nieliberalny krajobraz ukształtowały globalne i regionalne trendy oraz schematy, ale również zaskakujące wypadki i polityczne błędy, które można analizować tylko na poziomie państwa narodowego. Niektóre z tych wypadków i błędów były nieistotne, ale z dzisiejszej perspektywy duże znaczenie miały niewątpliwie inne – na przykład fakt, że Donald Tusk, niekwestionowany lider polskiego obozu liberalnego, w 2014 roku odszedł z krajowej polityki. Później, po latach rządzenia, obóz ten zdawał się odczuwać skutki znużenia demokracją, które nie jest łatwo zmierzyć. W 2015 roku odnotowano również, że polscy antyliberałowie ewidentnie skorzystali na najtrudniejszym do odparcia w polityce argumencie, brzmiącym: „Czas na zmiany”48.

Suwerenność posttraumatyczna i trzy perspektywy czasowe

Dominujące opinie na temat kryzysu w Polsce łączy przekonanie, że najnowsze wydarzenia polityczne w całym regionie Europy Środkowo-Wschodniej mogą wynikać z porażki demokratycznej transformacji, zapoczątkowanej w 1989 roku. Dane socjologiczne sugerują jednak, że proces głębokich przemian w tym regionie po upadku komunizmu wciąż jest daleki od zakończenia, w związku z czym takie krótko- i średnioterminowe wyjaśnienia są niewystarczające. Zawartym w tej książce opisom i wyjaśnieniom – globalnym, regionalnym i lokalnym – będzie towarzyszyła długookresowa perspektywa głęboko zakorzenionych polskich zwyczajów politycznych i kulturowych. Co najistotniejsze, moja główna teza brzmi, że Polska cierpi na chorobę, którą nazywam „suwerennością posttraumatyczną”49.

Co to znaczy? Polska niejednokrotnie znikała z mapy Europy. Na początku XX wieku w pewnym niemieckim leksykonie wyjaśniono, że „istniał kiedyś kraj o tej nazwie”50. Mniej więcej w tym samym czasie pewien młody francuski dramaturg we wstępnym przemówieniu do swojej wystawianej w Paryżu sztuki zawarł słynną wskazówkę: „Rzecz dzieje się w Polsce, czyli nigdzie”51.

Na pierwszy rzut oka te symptomatyczne zdania mogą z dzisiejszej perspektywy brzmieć zabawnie, jak ciekawostki z odległej przeszłości. Ale Polska i inne kraje regionu nie postrzegają tego w ten sposób. Wielokrotne upadki państw w ciągu ostatnich trzech stuleci ukształtowały specyficzną kulturę polityczną w regionie. Nie byłoby przesady w stwierdzeniu, że polską kulturę polityczną przenika trauma wymazania państwa z mapy52.

Istotną płaszczyznę dokłada do tego zjawiska wojna w Ukrainie. Jak pokażę, trauma spowodowana wielokrotną utratą terytorium i państwowości, znajdująca się w centrum tożsamości zbiorowej we wszystkich krajach regionu, rodzi nie tylko pewien rodzaj populizmu, który podkreśla elementy narodowe i pragnienia danej zbiorowości. Podobnie jak wielu innych środkowo-wschodnich Europejczyków, Polacy mają poczucie kruchości swojego państwa, które pogłębiła agresja Rosji przeciwko ich wschodniemu sąsiadowi. Uważają, że ich niepodległość, przywrócona tak wielkim wysiłkiem po 1989 roku, łatwo może znowu zostać utracona. W tragicznym losie Ukrainy – a wcześniej Czeczenii i Gruzji – dostrzegają nie tylko swoją traumatyczną przeszłość, lecz także możliwą przyszłość.

Użycie terminologii związanej z zespołem stresu pourazowego wymaga wyjaśnienia. Psychiatrzy coraz częściej formułują diagnozy traum psychicznych dotykających nie tylko jednostki, lecz także całe grupy. Ofiary tak różnych katastrof jak ludobójstwo, wojna, trzęsienia ziemi i wypadki przemysłowe podciąga się pod ten sam schemat pojęciowy, zogniskowany na diagnostycznej kategorii zespołu stresu pourazowego (PTSD). Słowem, pojęcie traumy stało się kategorią socjologiczną i moralną53.

W niniejszej książce proponuję hipotezę, że powtarzająca się utrata państwowości i suwerenności, której towarzyszą epizody przemocy, może być postrzegana jako źródło zbiorowej traumy, a co za tym idzie – jako ważny element zbiorowej tożsamości. Podobnie jak w przypadku jednostki, społeczeństwo dotknięte traumą przejawia zespół lęków i strategii przetrwania. Naród może odzyskać niepodległość. Jednak strach przed ponownym wymazaniem z mapy nadal przenika politykę kraju, zwłaszcza graniczącego z silnymi państwami.

Trauma „nie jest tylko zdarzeniem, które miało miejsce kiedyś w przeszłości; to także ślad, jaki to wydarzenie odcisnęło w umyśle, mózgu i ciele”, pisze psychoterapeuta Bessel van der Kolk w swojej głośnej książce Strach ucieleśniony54. Uważam, że koncepcję suwerenności posttraumatycznej można wykorzystać do opisania zbiorowych narracji grupy społecznej na temat jej doświadczeń historycznych w celu zrozumienia właściwych dla niej długookresowych zbiorowych nawyków i politycznych emocji. Stojąc przed poważnymi zagrożeniami geopolitycznymi, obywatele reagują w charakterystyczny sposób. Polityczne ramy racjonalności opierają się na wcześniejszych doświadczeniach. A jeśli zagrożenia te bezpośrednio nie występują, obywatele wciąż postrzegają politykę przez pryzmat dawnych zagrożeń, co często oznacza branie pod uwagę możliwości powrotu najgorszych scenariuszy55. Jak pokażę w tej książce, traumatyczna przeszłość wywiera silny wpływ na bieżący kształt polityki zarówno rządu, jak i opozycji56. Ani Polski, ani jej regionu nie należy traktować jako wyjątkowych pod tym względem. Na świecie istnieje wiele krajów, które mają różne uzasadnione powody, żeby obawiać się zniknięcia swojego państwa.

Jak już wspomniałem, suwerenność posttraumatyczna w regionie środkowo-wschodnioeuropejskim występuje powszechnie. Za jej wzorcowy przykład mogą posłużyć Ukraina oraz państwa bałtyckie. Można ją również znaleźć w innych regionach świata, od Izraela po Tajwan. Polska to zatem tylko jeden z przykładów krajów, w których kultura suwerenności posttraumatycznej stała się widoczna dla zagranicznych obserwatorów.

Aby lepiej przedstawić dynamikę suwerenności posttraumatycznej w przypadku Polski, w niniejszej książce proponuję trzy perspektywy czasowe, reprezentowane przez liczby: trzy, trzydzieści i trzysta.

Po pierwsze, perspektywa krótkoterminowa. Przywódcy nieliberalnego rządu Polski oświadczyli, że na realizację planowanych zmian politycznych potrzebują trzech kadencji parlamentarnych. Politycy sprawujący od 2015 roku władzę zadeklarowali zamiar zawrócenia kraju ze ścieżki liberalnej demokracji. W związku z tym przyjrzę się rozwojowi sytuacji politycznej z ich perspektywy, a jednocześnie przeanalizuję próby przeciwstawienia się władzy przez opozycję. Wraz z licznymi zmianami w systemie politycznym i prawnym oraz w gospodarce i kulturze wszystko to złoży się na pierwszą warstwę analizy.

Po drugie, perspektywa średnioterminowa. Przyjrzę się temu, w jaki sposób na nieliberalny zwrot w Polsce wpłynęły najważniejsze spory polityczne ostatnich trzydziestu lat. Trudno jest zrozumieć natężenie i głębię owego zwrotu bez zbadania kluczowych, ciągle powracających debat, które podzieliły polskie społeczeństwo. Rzucają one światło na bieżące wydarzenia. Na tę drugą warstwę analizy składają się mity założycielskie, ambiwalencje, obietnice i porażki transformacji demokratycznej.

Po trzecie, perspektywa długoterminowa. Podobnie jak inne kraje, Polska podlega wielkim procesom transformacyjnym związanym z globalizacją i europeizacją. Procesy te filtrowane są przez polską kulturę. Ruchy określane jako narodowo-populistyczne można znaleźć wprawdzie we wszystkich krajach Unii Europejskiej, ale istnieją tu pewne uderzające różnice. Na przykład nie sposób zrozumieć stosunku nieliberalnego rządu do Kościoła katolickiego bez uwzględnienia perspektywy ostatnich trzystu lat. Jak pokażę, w stwierdzeniu tym nie ma żadnej przesady.

W Polsce występuje szereg postaw politycznych i kodów kulturowych, mających swoje korzenie w obcych okupacjach. Do dzisiaj państwo i jego instytucje paradoksalnie traktowane są przez społeczeństwo jako obce. W praktyce oznacza to, że do mobilizowania części obywateli do udziału w bieżącej polityce może posłużyć retoryka „powstańcza”. Trauma utraty suwerenności powszechnie występuje w dyskursie politycznym całego spektrum polskiej sceny politycznej. Ta długoterminowa perspektywa jest kluczowa dla zrozumienia nieliberalnego zwrotu w krajach Europy Środkowo-Wschodniej, a zwłaszcza w Polsce. Słusznie podkreślono, że „tak wiele komentarzy na temat współczesnego populizmu pomija jego głębokie podłoże historyczne”57.

Struktura tej książki

Wymienione trzy perspektywy czasowe przełożą się na trzy części niniejszej książki. Twierdzę, że aby zrozumieć, co naprawdę dzieje się w Polsce, należy uznać te wydarzenia za mutację globalnego trendu i spojrzeć na nie z perspektywy krótko-, średnio- i długoterminowej. Dlatego też każda część dotyczy jednego aspektu polskiej sceny politycznej oraz wzrostu populizmu i przedstawia analizę z różnych punktów widzenia.