Stare obrazki - Zbigniew Żakiewicz - ebook

Stare obrazki ebook

Zbigniew Żakiewicz

0,0

Opis

Stare obrazki” to zbiór utworów jednej z najwybitniejszych polskich powieściopisarek Elizy Orzeszkowej. Nominowana do Nagrody Nobla w dziedzinie literatury w 1905 roku, kiedy to członkowie Komitetu Noblowskiego uznali iż: „O ile w tekstach Sienkiewicza bije szlachetne polskie serce, to w twórczości Elizy Orzeszkowej bije serce człowieka”.
"Stare obrazki" to zbiór prawie dziesięciu pięknych utworów autorstwa Elizy Orzeszkowej. W skład tego zbioru wchodzą takie dzieła jak: "Nieśmiertelny"; "Perła szczęścia"; "Myszy morskie".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 197

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Eliza Orzeszkowa

STARE OBRAZKI

Wydawnictwo Avia Artis

2024

ISBN: 978-83-8226-992-5
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Turia

 W piérwszéj połowie panowania Oktawiana Augusta nie było pewno w Rzymie człowieka szczęśliwszego nad Lukrecyusza Wespiliona, uczonego pomocnika panującego władzcy, w trudném i kosztowném dziele budowania dróg publicznych. W kwiecie i sile wieku, bo trzydziestu kilku lat życia dosiągłszy, miał on już za sobą wiele niebezpieczeństw szczęśliwie przebytych, a przed sobą szeroko otwartą drogę do najwyższych w państwie zaszczytów i zasług. Wysoka godność pretora Rzymu, którą piastował był przez czas przepisany prawem, umieściła go w rzędzie senatorów i pozwalała mu oczekiwać najwyższego po cesarskiém dostojeństwa konsulatu. Niezbyt wielki majątek swój i swéj żony, składający się z pastwisk w Sycylii, z winnic w Latium, z kilku fabryk garncarskich i tkackich i z pięknego domu w stolicy, utrzymywał on rządnością swą w stanie kwitnącym, a dochody które zeń czerpał, zwiększały się znacznie setkami tysięcy sestercyi, otrzymywanemi za pełnione przez się urzędy. I nie otrzymywał ich darmo. Na krześle kurulném, w głębokiéj nawie bazyliki stojącem, żaden pretor nie zasiadał gorliwiéj od niego i sprawiedliwszych nie głosił wyroków; żadna téż z robót publicznych szybciéj i lepiéj wykonywaną nie była, jak pod przewodnictwem i dozorem jego budująca się teraz droga Flamińska. Oktawian całkiem zdawał się zapominać, że po nagłéj śmierci poprzednika i wuja jego Juliusza Cezara, młodziutki wtedy Wespilion stanął był w szeregach Brutusa i, walcząc przeciw pretendentowi do władzy cesarskiéj, w bitwie pod Filipami ciężką poniósł ranę. O téj jednomyślności z Brutusem a nieprzyjaźni względem Cezarów, jako téż o ciężkiém paroletniém wygnaniu, na jakie sam go był skazał, Oktawian całkiem zdawał się zapominać i dawnego wroga swego uczynił poufałym doradzcą swym i czynnym współpracownikiem. Wprawdzie, nikt prawdziwych zgłosek uczucia przeczytać nie mógł w sercu tego, który w przedchwili zgonu, nazwać miał życie swoje dobrze odegraną komedyą. Co pewna, to, że w dziele okrywania świeżych gruzów rzeczypospolitéj blaskiem i potęgą jedynowładztwa, jak téż w chwalebnych zamiarach doskonalenia dobrobytu i administracyi państwa, potrzebował on pomocników rozumnych i dzielnych, a z rozumu i dzielności ich mądrze korzystać umiał, jakiemikolwiek były osobiste jego dla nich uczucia. Jednym z takich był Wespilion. W dodatku szczęśliwy człowiek ten był mężem Turyi, kobiety pięknéj, a o któréj w Rzymie bardzo mało mówiono, i ojcem młodziutkiéj Wespilii, któréj wdzięki i talenta słynnemi już być zaczynały. W porze téj Rzymianie dzielili jeszcze zdanie Greków, że gdy o kobiecie młodéj i pięknéj świat milczy, mąż jéj pewno w sercu swém śpiewa jéj pochwały. Ale jeżeli młodziutka dziewczyna słynąć zaczyna z wdzięków i talentów, rodzice jéj śliczne rzeczy roją dla jéj przyszłości. Spokojna wesołość panowała zawsze w domu Wespiliona. Nie bywało w nim nigdy uczt hucznych, długo w noc przeciąganych, osypywanych różami i oblewanych strumieniami ognistych win greckich, — bo znieść by ich nie mogła pani domu, a pan domu czasu na nie nie miał. Ale często bardzo w triclinium z ładnie malowanemi ścianami, na łożach których purpurowe lub śnieżne okrycia były wyrobami rąk Turyi, Wespilii i domowych ich pomocnic, zasiadało do wykwintnego, lecz miernie obfitego posiłku grono przyjaciół, których liczba nie przechodziła nigdy liczby muz. Nad małém zgromadzeniem tém unosił się téż wtedy wdzięczny i wzniosły duch Helikońskich dziewic; słychać tam było męzki acz melodyjny rytm greckich epopei, kwieciste wiersze Wirgiliuszowych sielanek, a pomiędzy uczone wywody Lukrecyuszowe mieszała się od czasu do czasu lekka i wesoła strofa żyjącego jeszcze Owidyusza lub starego greckiego Anakreona. Z dźwiękami wierszy łączyły się dźwięki muzyki; Turia pięknie grała na cytrze, a młodziutka Wespilia rychło matkę w sztuce téj prześcigać zaczęła. Potem w Perystylium zdobném w marmurowe kolumny i grupy zieleni rosnącéj w wazach etruskiego kształtu, toczyły się jeszcze przez czas jakiś poważne rozprawy kilku mężów o sprawach państwa, nauki lub sztuki, a mieszał się téż w nie nierzadko z uszanowaniem słuchany głos Turyi. Potém jeszcze, dom dostojnika rzymskiego cichym stawał się i spokojnym; w najparadniejszéj i najlepiéj zamkniętéj sali tablinum zwanéj, słychać było głos Wespiliona, dyktującego sprawozdania i rozporządzenia uczonemu wyzwoleńcowi, którego trzcinka z szelestem posuwała się po pergaminie, albo styl, z lekkiém skrzypieniem rznął znaki na woskiem oblepianych tabliczkach. W Atrium, przy ogniu palącym się na domowym ołtarzu, nad impluvium, zbiornikiem wody, świecącym jak srebrna szyba pośród owijających brzegi jego bluszczów, furczały wrzeciona i zcicha dzwoniły pogadanki i śmiechy kobiet. Czasem zamiast pogadanek i śmiechów, z furczeniem wrzecion łączyła się łagodna i płynna mowa Turyi, która córce i ulubionym domownicom opowiadała rozdziały z księgi Tytusa Liwiusza, dziejopisa wolnych i wielkich czasów Rzymu. Wtedy duch bohaterstwa, duch potężnych uczuć i czynów, unosił się nad ogniskiem domowem, drobna dłoń młodziutkiéj Wespilii, trzymająca białe wrzeciono, nieruchomo zawisała w powietrzu, a w oczach jéj, w czarnych jéj oczach, zupełnie do ojcowskich podobnych, rozpalały się te święte ognie czci i rozrzewnienia, w których rodzą się i rosną cnoty wszystkie.... Wtedy téż Wespilion uchylał kwiecistą zasłonę, dzielącą tablinum od atrium, długo niepostrzeżony, o białą kolumnę wsparty, przysłuchywał się mowie Turyi, patrzał na rozmodloną do wielkiéj przeszłości twarz córki, aż zbliżał się zcicha i obie te drogie głowy ramionami ogarniając, przyciskał je do piersi w milczeniu, z wyrazem niewysłowionego szczęścia na twarzy, pracą i myśleniem nieco zmęczonéj. I gdy w pustém już atrium czuwające nocą pacholęta służebne przykładały z kolei drewek do ognia, palącego się na domowym ołtarzu i który nigdy nie powinien był gasnąć, w głębi domu długo jeszcze słychać było szepty i pocałunki; czasem rozlegała się tam i aż do wpółciemnego atrium wlatywała perłowa gama dziewczęcego śmiechu, czasem głos męzki toczył z głosem niewieścim poważną, poufną naradę. Śród nocy Turia wstawała często i białą szeroką pallą owinięta, z lampką w dłoni szła do sypialni córki, aby popatrzéć na spokój jéj snu, lub go przywrócić, jeśli-by przerwanym był przez przykre albo złowrogie marzenia. Jeżeli nie wracała długo, z cubiculum czyli sypialni małżonków odzywało się naglące wołanie: „Turio! Turio!“ Nieobecność żony Wespilion wtedy tylko mógł znosić, gdy pracował, lub gdy go jakiekolwiek obowiązki zajęć i stanu jego zdala od niéj trzymały.  Szczęśliwi jeżeli losu swego są godni, lubią siać szczęście dokoła. W domu tym niewolnicy nawet mieli pogodne twarze i żywość ruchów, znamionujących sytość ciała i wesele ducha, a nie było ich wielu, gdyż często bardzo Wespilion i Turia całe gromady ich obdarowywali wolnością. Wyzwoleni imali się handlu, rzemiosł i innych profesyi różnych, do jakich usposobił ich pobyt w domu dawnego pana, który „patronem“ ich pozostawał i nie jak niewolnicy już, lecz jeszcze jako „klienci“ służyli mu wiernie i ochotnie, czy to powiększając sobą orszak, lektykę jego na ulicach miasta otaczający, czy dając mu rzęsiste oklaski, gdy przemawiał w senacie, lub wstępował na „rostrę“ mównicę publiczną, wznoszącą się pośród Forum, czy, broniąc imienia jego i sławy od wszelkiéj skazy, którą uszkodzić-by je chciała zła wola i zawiść.  Jednak w dniu pewnym u wejścia do szczęśliwego i spokojnego domu tego, tłoczył się tłum, gwarzący zcicha wprawdzie, lecz niespokojnie, ciekawie i smutnie. Dom znajdował się przy jednéj z głównych ulic Rzymu, zwanéj ulicą Świętą. Nietylko przecież ulica ta lecz i miasto całe nie posiadało jeszcze téj świetnéj postaci, bogactwami kapiącéj i w obszerne przestrzenie zaopatrzonéj, w jaką niewiele późniéj, po wielkim Neronowskim pożarze i w skutek długiego pokoju, przyoblec się miało. Wprawdzie i wtedy już Oktawian, wspomagany przez okoliczności, towarzyszące czasowi jego, poczynał drewnianą i bezładnie zbudowaną stolicę swą przerabiać w marmurowy, rzeźbiony, pozłocony klejnot i cud świata. Ale ciasnym i nieporządnym był jeszcze Rzym, ciasno i duszno było na ulicy Świętéj. Przed domami, których ilość pewna jaśniała już bogactwem marmurowych ścian swych i rzeźbionych portyków, ciągnęły się szeregi ozdobnych arkad murowanych i z drzewa skleconych budek, z których na ulicę buchał gruby gwar kupczących tłumów i wypływała co chwila gruba krzykliwa ciżba. Tu, na słupach arkady jaśniały rozwieszone jaskrawe tkaniny i kwieciste kobierce Wschodu, tam błyszczały rzędy naczyń z zabarwianych szkieł i kryształów, z różnobarwnych marmurów, bronzu i malowanéj gliny ówdzie wiały gorzkie i gryzące zapachy pieprzu i korzeni, albo łaskotliwe i mdłe wonie perfum, tam jeszcze piramidy rumianych i złotych owoców nęciły wzrok i powonienie, a gdzieindziéj, w budce drewnianéj, ludowy balwierz błyskał ostrzem stali do koła twarzy wyprostowanego na stołku pacyenta, albo uliczny lekarz, otoczony tłumnie, warzył i mierzył lecznicze maście i płyny, albo na wysokiéj fajerce błyskał płomyk i skwierczały smażące się kiełbaski. Ze stosów, wznoszących się tuż przed nogami przechodniów, kobiety z ludu, białemi płachtami okryte, wybierały i kupowały czerwone garnki i misy; w doktorskich budkach jęczeli chorzy, którym przed oczyma publiczności opatrywano rany lub nastawiano złamane członki; na rogach ulicy, przed stojącemi tam posągami bóstw dróg rozstajnych, słychać było modlitewne zawodzenie i krzyki, a kędyś, w głębi jakiegoś podwórza, rozdzielonego z ulicą przezroczystym portykiem, brzmiały przeciągłe i donośne wołania woźnych, ogłaszających imiona, przymioty i cenę niewolników, którzy wraz ze wszelkiemi dobrami jakiegoś bankruta, na publiczną sprzedaż wystawieni, stali tam na podwyższeniu z desek, nadzy, ze znakami kredą wyrysowanemi na piersiach i rodzajem koron na głowach.  W tłoku tym i gwarze, pomiędzy rzędami arkad i budek, nad któremi wznosiły się wysokie a martwe, bo ze strony ulicy okien pozbawione ściany domów bogatych, na wązkiéj i ciżbą płynącéj przestrzeni, zatrzymywały się przed domem Wespiliona i Turyi liczne lektyki, przez barczystych Kapadoków lub czarnych Numidów przynoszone, a z których wysiadali dojrzali mężowie w fałdzistych togach, młodzi panowie w obcisłych tunikach, kobiety w „stollach” rzęsiście haftowanych i malowniczo opadających im do stóp, z pod pasów świecących kością słoniową, srebrem i złotem. Wysiadłszy z lektyk, ludzie ci, umykając coprędzéj od naciskającego ich ulicznego tłumu, przez drzwi u których stróżował „ostyaryusz,” odźwierny ubrany w barwy domu czyli liberyą, wstępowali na obszerny podwórzec wchodowy, w kolumnady i rozłożyste drzewa przystrojony i, zatrzymując się tam na chwilę, porozumiewali się z sobą spojrzeniami i cichemi, lecz śpiesznemi szepty. Z wyrazów twarzy i szeptów ich poznać można było, że w domu tym dzieje się coś niezwykłego, coś, co przybywającym doń nakazywało przyoblekać się w pozory choćby uroczystego smutku. Pomiędzy przybyłymi mężczyznami były wprawdzie twarze istotnie i szczerze zasmucone, lecz na uroczysty nastrój ducha trudno było bardzo zdobyć się wystrojonym kobietom, których ogniste i zalotne oczy ukradkiem szukały pośród męzkiego tłumu kwiecistych tunik i utrefionych głów, próźniaczych, wykwintnych młodzieńców. To téż tu i owdzie krzyżowały się z sobą spojrzenia wyzywające i wabne, lub rozległ się szybko stłumiony śmieszek. Dostojnym tym i możnym, Wespiliona i Turyi krewnym i przyjaciołom, nie wypadało jednak oddawać się pustocie, wobec patrzącego na nich, w podwórzu zgromadzonego tłumu klientów domu. Ludzie ci, w grubych, brunatnych togach i z których wielu miało grube, spracowane ręce, wyzwoleńcy ci Wespiliona, albo téż ubodzy i oddawna z domem jego węzłami patronatu i klienteli związani rycerze, napełniali sobą nietylko podwórze ale także i „atrium.” Niezawsze zgromadzali się oni w liczbie tak wielkiéj, jakkolwiek obowiązek składania patronowi porannych odwiedzin, część ich pewną sprowadzał tu codziennie; dziś jednak przyszli wszyscy i jakkolwiek wielu z nich zostawiło kędyś zajęcia swe i interesa, stali wytrwale, lub sofy i stołki pod ścianami obsiadywali, szepcąc téż pomiędzy sobą zcicha i z wyrazem zasmucenia wstrząsając głowami. Przed wchodzącymi do „atrium” możnymi panami i paniami, rozstąpiły się spiesznie brunatne togi, niemniéj przecież niektórzy, z pomiędzy ludzi niemi odzianych, śmiało wystąpili z tłumu i poufale acz z uszanowaniem zbliżyli się ku dostojnym. Byli to wysoce poważani i na drodze do wielkich fortun zostający architekci, rzeźbiarze, malarze, lekarze. Nizkie pochodzenie zatrzymywało ich jeszcze w szeregach klientów wielkich domów, lecz talenta i nauka budziły dla nich szacunek i przyjaźń najdostojniejszych. Dwaj szczególniéj, z pomiędzy tych szanowanych dorobkiewiczów, zwrócili na siebie odrazu uwagę świeżo przybyłych gości. Byli nimi najsławniejsi lekarze spółcześni: siwy, ponury Glykon, o którym pocichu szeptano, że sztuką swą usuwał nieraz z drogi Cezara tych, których na drodze swéj mieć on nie chciał, i wyniosły, długobrody z jasném głębokiém spojrzeniem, medyk cesarskiego dworu, Antoniusz Muza. Współtowarzyszy tych, którzy w ustronném miejscu „atrium” stojąc, z zajęciem i zcicha rozmawiali z sobą, otoczyło wnet liczne grono, osypujące ich śpiesznemi zapytaniami. Na zwiędłych ustach Glykona igrał błędny, sarkastyczny uśmiech, a spuszczone powieki jego nie podniosły się i nie odkryły źrenic, pełnych cynicznéj wzgardy dla wszelkich ludzkich uczuć i cierpień. Ale pogodny i szczery Muza, ze smutkiem w mądrych, przejrzystych oczach, uczynił obu rękoma gest, oznaczający zrozpaczenie zupełne.  — Czyniłem, co mogłem i co tylko doradzała mi nauka moja. Cezar sam przysłał mnie tu, na piérwszą wieść o nieszczęściu Wespiliona, lecz czémże są usiłowania nasze wobec niezłomnych praw przyrody?...  — Wobec woli nieśmiertelnych bogów! — nabożnie poprawił młodszego kolegę truciciel Glykon.  Westchnienia zaszemrały dokoła, w cisnącéj się pod ściany gromadzie klientów, ktoś głośno załkał, — przechodzący zblizka młody niewolnik szepnął po grecku:  — Antygona nie była od niéj piękniejszą i lepszą.  Poważni mężowie w senatorskich latiklawach, białych purpurą i złotem wyszywanych, pozostali w „atrium” i, zasiadłszy na sofach, których śpiesznie ustąpili im klienci, a oczekując końca dramatu, odegrywającego się kędyś w głębi domu, zabawiać się poczęli zcicha toczonemi rozprawami o najświeższém posiedzeniu senatu, o mowie, którą na niém wypowiedział Cezar Oktawian, o zasługach Wespiliona i obecném jego nieszczęściu. Utrefieni młodzieńcy w strojnych tunikach, próżniacy i wykwintnisie, noszący zbiorową nazwę Ardelionów, a którzy obecnymi bywali wszędzie, gdzie tylko spotkać mogli zabawę wesołą a choćby smutną i przedewszystkiém piękne kobiety — spuszczali powieki, nastrajali rysy swe do min poważnych, a ścisnąwszy się nad „impluvium” w gromadkę, szeptali o wczoraj widzianéj w teatrze ślicznéj pantominie, o wesołéj uczcie u niemłodéj już, lecz jeszcze rozkoszy życia żądnéj Cecylii Metelli, o pięknéj Rufilii, która przed chwilą, na słowa wyrzeczone przez Muzę, załamując ręce i głośno wzdychając, tak ogniste i obiecujące wejrzenie rzuciła z pod powiek na bogatego wdowca Labeona... Kobiety, poufalsze i mniéj od mężczyzn powściągliwe, z Cecylią Metellą na czele, wcisnęły się gromadnie w boczny korytarz, z „atrium” w głąb’ domu wiodący. O wielkiéj pani téj, najbogatszéj ze spółczesnych kobiet rzymskich, bardzo wiele i bardzo długo w Rzymie mówiono. I teraz jeszcze, jakkolwiek twarz jéj, cudownie piękną niegdyś, okrywała już delikatna sieć zmarszczek, jakkolwiek ukazywano sobie chirurga, który w zamian dawnych w usta jéj włożył nowe białe zęby, i perukarza, który głowę jéj okrył długiemi pierścieniami włosów, — mówiono o niéj wiele. Miała ona jeszcze wyniosłą o gipkich ruchach swych rozkoszną kibić Afrodyty, a szmaragdowe jéj oczy silniejszym nawet niż dawniéj pałały ogniem. Przodem szła; pierścienie rudych włosów, jak ogniste węże opadały na szkarłatne i złote szlaki jéj sukni, czarne brwi zsuwała dumnie i niechętnie, a za nią kilka par stóp niewieścich uderzało o marmur posadzki sandałkami, zdobnemi w złoty haft i perły i kilka młodych, pięknych twarzy usiłowało przybrać wyraz, miejscu i chwili właściwy. Daremnie. Zalotna i żywa Rufilla, świeżo z drugim już mężem rozwiedziona, szepnęła coś do ucha o bogatym wdowcu Labeonie Tertulii która ze skromnie spuszczonemi powiekami, głosem niewinnéj gołębicy opowiadać zaczęła przyjaciołkom, jak wczoraj siedziała u stóp Cezara, a on stroił jéj głowę w wieniec różany. Nagle, wdzięczne te, szepcące usta zamknęły się i umilkły, umilkł miarowy tentent sandałków, Cecylia Metella stanęła i stanęły za nią jéj towarzyszki, a wkrótce, na twarzach ich, wyraz wezbranego, swawolnego życia ustąpił przed wyrazem przykrego strwożenia. Szeroko pootwierały piękne swe oczy i wyprostowane, nieruchome, białemi zębami błyskające z za purpury warg wpółotwartych, machynalnie przebierały w palcach miękkie fałdy swych „stolli.”  Stały one teraz pomiędzy dwiema kolumnami, pod kwiecistym festonem podniesionéj opony. Przed niemi był pokój, wyraźnie za sypialnią służący i wdzięcznych ozdób pełen. Na ścianach, górą i dołem biegły misternie splątane szlaki z greckich zygzaków, a pomiędzy niemi, wybornie naśladując naturę, leciały jakby, albo na zielonych gałęziach spoczywały różnobarwne ptaki i motyle. Z sufitu, skrzydlate dzieci zdawały się sypać róże i fijołki na układaną w gwiazdy posadzkę, na hebanowe i w bronz zdobne krośna z rozpoczętą robotą na bogatą oprawą lśniące u ściany rzędy pargaminowych zwojów. Wszystko to oblane było fioletowém światłem, padającém od zasłony, okrywającéj jedyne okno, a którą słońce świecące na zewnątrz czyniło podobną do ametystowéj szyby. Z za niéj wysuwający się wązki promień słońca pozłacał wiszącą na ścianie cytrę, a z innéj strony na stole, pełnym szklanych naczyń z lekami, migotał płomyk lampki bronzowéj, mającéj kształt kobiecego sandałka. Kobiety domowe i służebne, z obu stron kolumn stojących u wejścia, zbijały się w ścisłe gromadki i w milczeniu załamywały dłonie, albo brzegami tunik zakrywały swe twarze; w głębi zaś pokoju w głębokim pół-zmroku, niewyraźnie widać było łoże usłane białą i purpurową pościelą, a na niém leżącą postać szczupłą i sztywną. U stóp łoża podobne do chwiejnych cieniów chyliły się ku sobie dwie kobiety z których jedna bezsilnie wspierała się na drugiéj, miłośnie ją obejmującéj, a tuż przed leżącą i z głową ku niéj pochyloną, stał mężczyzna wysoki, opłynięty fałdami niedbale włożonéj togi. Z fioletowéj mgły napełniającéj pokój, twarz jego śniada, męzka, ku leżącéj postaci nieco schylona, wyłaniała się wyraźnie. Był to Wespilion.  Uroczystą, głęboką ciszę, która napełniała pokój, przerywał tylko przyśpieszony i słabemi bardzo jękami przerywany oddech spoczywającéj na łożu i coraz bardziéj sztywniejącéj postaci. Stopniowo lecz szybko jęki przerzadzały się, oddech stawał się coraz cichszym, ustawał chwilami, odzywał się znowu, przerwał go dźwięk jakiś dziwny, struny jakby, która zadzwonić miała, lecz z cichym, przeciągłym zgrzytem pękła i — wszystko umilkło. Na twarz Wespiliona spadła wielka bladość, po ciele jego, od głowy do stóp, owinęło się krótkie lecz gwałtowne drżenie. Stało się. Przyszła sekunda, któréj, stojąc tu, upatrywał bacznie, aby spełnić to, co był powinien, a czego nie spełniać pragnął-by choćby za cenę życia. Ciężko, powoli podniósł rękę i ruchem miękkim, drżącym, przesunął dłoń po oczach i ustach zmarłéj. Wedle obyczaju narodu swego zamknął on powieki i na zawsze utulił wargi téj, dla któréj był najbliższym na ziemi człowiekiem, a potém, do tegoż obyczaju stosując się, a bardziéj może pozwalając, aby męzkie serce wybuchnęło na chwilę, roztworzył nad łożem ramiona i po trzykroć wielkim głosem zawołał:  — Wespilio! Wespilio! Wespilio!  Wszyscy wiedzieli, że gdy ten, który w ostatniéj chwili stróżuje nad łożem śmiertelném, wyda z ust swych trzykrotne to, ostatnie wołanie, jeden ze śmiertelnych opuścił już ziemię. To téż domownice i służebne u kolumn stojące, z wielkim płaczém padły na posadzkę; głośnemi krzykami żalu ozwali się słudzy i klienci, którzy dotąd, cicho i trwożnie, we wpółciemnym korytarzu oczekiwali stanowczéj chwili; tłumione lecz rozdzierające łkania wydobywały się z piersi dwóch kobiet, u stóp łoża wspierających się wzajem, Wespilion zaś, nad łożem schylony, twarz przybliżył z blizka do twarzy zmarłéj, aż gdy zesztywniał w niéj już muskuł ostatni i ostatnia kropla krwi zniknęła z warg delikatnych, cichym, długim pocałunkiem usta swe z ustami jéj połączył. W sposób ten przyjmował on w piersi swe ostatnie tchnienie swego dziecka. „Extremum spiritum ore excipere.” Kiedy z dwiema grubemi łzami na skurczonych od bólu policzkach podniósł się i wyprostował, domownicy i słudzy powstali z ziemi i podnieśli głowy, a wyciągając ku łożu ramiona wybuchnęli chóralnym przeciągłym okrzykiem:  — Vale! Vale! (Żegnaj! Żegnaj!)  — Vale! — zawołały piękne i strojne kobiety, pośród kolumn stojące, a gdy ostatnie to pożegnanie słały istocie, która zaledwie była powitała życie, na tak wesołych przed chwilą ich twarzach rozlał się szczery smutek; żywa Rufilla, bogatego męża sobie łowiąc i skromna Tertulia, ulubienica Cezara, miały łzy w oczach, inne płakały nawet na dobre, tylko Cecylia Metella, w szałach życia zestarzała, ukryć nie mogła wstrętu i przesądnéj trwogi, którą budził w niéj widok śmierci.  — Vale! — ozwał się u wejścia poważny chór męzkich głosów. Dostojni krewni i przyjaciele Wespiliona, przez jednego ze sług o nadejściu stanowczéj chwili uwiadomieni, nader szli śpiesznie i śnieżnemi latiklawami swemi świecąc w fioletowym zmroku pokoju, objęcia swe otwierali, szeroko przed strapionym ojcem. Wespilion, z postawą spokojną i poważną, lecz z twarzą, któréj drgnień bolesnych pohamować, ani wielkiéj bladości ukryć nie mógł, postąpił ku nim, a Antistiusz Labeon był piérwszym, którego z dłońmi połączył swe dłonie i na którego ramię opuścił głowę, rozrzewnioną nad siły. Z Labeonem od młodu wiązała ich przyjaźń ścisła, którą uświęcała wspólność stoczonych walk i stale choć skrycie piastowanych przekonań. A gdy dwaj przyjaciele zamieniali się z sobą cichemi, urywanemi słowy, nad umarłą dziewczyną zabrzmiało ostatnie, z rodzierającém łkaniem wykrzyknięte: — Vale!  Dwie kobiety, dotąd u stóp łoża w cieniu stojące, wysunęły się na światło. Jedną z nich była Turia, wysoka i chwiejąca się, z załamanemi dłońmi i twarzą tonącą w łzach, — drugą, na którą światło z okna obficiéj spływało, piękna dwudziestoletnia dziewczyna, z wyrazem niewysłowionéj słodyczy i czułości w ciemnych oczach, z potokami niepospolitych w klimacie tym, bo złocistych włosów, bezładnie opływających aż prawie do kolan białą jéj tunikę. Snadź Turia kochała bardzo krewną swą Atią, bo miękkie objęcia, w których tuliła ją ona i łagodne i jéj szepty, przywróciły jéj moc ciała i ducha.  — Turio! — szeptała jéj piękna dziewczyna, — idź do Wespiliona... zwróć się do Lukrecyusza swego, Turyo... rzuć się w objęcia tego, który ci pozostał!...  Przypomnienie o mężu było dla Turyi promieniem światła, rzuconym w ciemności grobu. Tak, miała jeszcze męża... on jéj pozostał jeszcze, człowiek, którego od lat dziecięcych prawie kochała i czciła... Tak, uścisk jego będzie dla niéj tą zbawczą Letą, w któréj na chwilę przynajmniéj utraci pamięć, a on nieszczęsny czyż nie potrzebuje także, aby pieszczące jéj dłonie na zbolałéj piersi jego spoczęły? Odwróciła się od łoża i z gorączkowemi rumieńcami na policzkach, lecz silna już i prosta, kilka kroków postąpiła naprzód. Wtém, z obwisłemi nagle rękoma stanęła. Wespilion, wyjąwszy dłonie swe z rąk najmilszego sobie Labeona, stał, przed świetném gronem krewnych swych i przyjaciół, a na wyrazy współczucia, któremi osypywali go oni, po krótkiéj chwili ponurego zamyślenia odpowiadał:  — Teraz już, przyjaciele moi, całkiem bezdzietny jestem. Bogowie wiedzą, żem nie wyrzucał im nigdy, iż mi nie dali syna. Oprócz ojczyzny i dobréj sławy dziewczynę tę kochałem nad wszystko na ziemi i była mi ona pociechą wtedy nawet, gdym patrzał na ojców, otoczonych liczném potomstwem. I tę, jedyną, uprowadziły mi z domu złe moje gieniusze. Za lat niewiele dobiegnę kresu mojéj młodości. Starość samotną będę miał i jałową, jak nieurodzajne drzewo, schnące na skwarnych piaskach, a gdy umrę, imię moje stanie się echem przebrzmiałém... marnym cieniem czegoś — co było!  Mówił to głosem głębokim, ponurym, z wbitemi w ziemię suchemi oczyma, a skończywszy, skraj swéj togi zarzucił na twarz i głowę, którą pochylił nizko.  Turia, nagle znieruchomiona, z obwisłemi ramionami, patrzała na męża, słuchała słów jego, aż i jéj oczy oschły z łez, a zastąpił je ogień suchy i ponury. Uderzył w nią nowy cios jakiś, błysnęła w głowie jéj myśl, która dotąd nie gościła w niéj nigdy, a teraz rysy jéj sztywnością przerażenia zjęła. Podniosła dłoń do czoła i po trzykroć szepnęła:  — To prawda! to prawda! to prawda!  Lecz w téjże chwili grono świetnych kobiet, z któremi łączyły ją węzły pokrewieństwa i dalszéj lub bliższéj znajomości, zbliżyło się ku niéj. Cecylia Metella chciała wziąć dłonie jéj w ręce swe bogatemi pierścieniami okryte, Rufilla kibić jéj otaczała ramieniem. Tertulia niewyraźnie coś szeptała o wielkiém dla Turyi współczuciu Cezara, któraś z młodszych, w rozrzewnieniu schyliła się prawie do kolan jéj, śpiewnym głosem zawodząc pochwały zgasłéj Wespilii i żale swe po niéj. Ale Turia na wszystkie kobiety te spojrzała wzrokiem takim, jakby widziała je po raz piérwszy w życiu, jakby budziła się ze snu strasznego i zlękniona zapytywała: „czego ci obcy i obojętni żądają ode mnie?” Szybkim ruchem zwróciła się do złotowłoséj dziewczyny, na mgnienie oka jéj nie opuszczającéj.  — Pójdźmy, Atio, o! pójdźmy ztąd prędzéj!  Straszne łkanie wzbierało w jéj piersi, a zrozpaczony, błędny jéj wzrok z ponuremi błyskawicami biegał od sztywnych zwłok córki, do nieruchoméj, togą okrytéj głowy małżonka. Wyszły, a w téjże chwili, o wydarzeniu zawiadomiony, przybył do domu Wespiliona kapłan Wenery Libitiny, który, imię zmarłéj zapisawszy w dzierżonych przez się urzędowych regestrach, przychodził pocieszać strapionego ojca i przywodził za sobą orszaki pogrzebowych płaczek i sług świątyni, mających przy zwłokach śpiewać „mortualia” żałobne pieśni. Wchodząc do „atrium” „Libitinarius,” żałośnym głosem do znajdującego się już tam pana domu zawołał:  — Wolał-bym, o Wespilionie, abyś, zamiast do mnie, posyłał dziś gońca do sług Wenery Lucyny, którzy w regestrach państwa nowonarodzone zapisują dzieci!...  Gdy „Libitinarius” słowa te wymawiał, Turia, wsparta na ramieniu Atii, przez „atrium” przechodziła. Słyszała.  Wśród wchodowego podwórca, oddalająca się z domu grupa świetnych kobiet, stanęła jeszcze, aby pomówić o scenie żałosnéj, tylko co widzianéj i o zabawach wesołych, w ciągu dnia zdarzyć się mogących. Jako motyle barwne dokoła kwiatów, fruwali dokoła niewieścich sukien strojni i woniejący Ardelionowie. Mówiono zrazu o Wespilii.  — Piękna z niéj niewątpliwie była-by kobieta, — zauważyła Cecylia Metella, — ale jeżeli-by w ślady matki wstępowała. Rzym posiadał-by tylko o jednę głupią kobietę więcéj.  — O, Domina! — zawołała młodziutka i świeżo do towarzystwa wielkiéj pani przyjęta Salvia — słyszałam zawsze, że Turia jest kobietą uczoną. Umié po grecku, pięknie gra na cytrze i w gospodarstwie domowém nikt jéj prześcignąć nie może.  Cecylia z góry na mówiącą spojrzała.  — Prawda jest dzieckiem czasu, Salvio — pedantycznie nieco odrzekła; — gdy pożyjesz dłużéj, dowiesz się wielu prawd o niewieściéj głupocie i mądrości...  — Turia jest bardzo piękna i córka jéj nigdyby jéj we wdziękach nie dorównała, — zauważył jeden z wytwornych młodzieńców.  Pochwała, ta udzielona piękności, która jéj pięknością nie była, ugryzła w serce Rufillę.  — Czyście zauważyły — zaczęła — jak dziwném było dzisiejsze obejście się z nami Turyi? Lukrecyuszowi swemu ręki nawet nie podała...  — Na nas spojrzała, jakbyśmy jéj nieznane były i odwróciwszy się wnet do swéj Atyi...  — Wyglądała tak, jak gdyby dotkniętą została przez chorobę świętą (waryacyą).  — O Atia! Ciekawa to rzecz, czy ona ze swemi złotemi włosami i ze swą gołąbkową twarzą, męża sobie znajdzie!  — Pora-by już! Dwudziesty rok życia rzymskiéj dziewicy kopie grób dla jéj nadziei...  — Domini! — zawołała do młodzieńca Cecylia — daje wam zagadkę do odgadnięcia. Co od Atyi Hymen odpędza?  — Sakiewka jéj pełna pajęczyn! — chórem odpowiedziało ust kilka.  — Eheu! — po grecku westchnął młody Flawiusz, krewny Labeona — ilekroć patrzę na Atię, żałuję zawsze, że jest ubogą...  — Ale wzamian, pod opiekuńczémi skrzydłami Turyi, nauczyła się być cnotliwą! — szydersko syknęła wielka pani. Rufilla usiłowała zmienić tor rozmowy. Chciało się jéj bardzo dowiedziéć od młodego Flawiusza, gdzie-by w ciągu dnia spotkać się mogła z bogatym jego krewnym. Na polu Marsowém pokazywać dziś miano świeżo przywiezionego Cesarzowi nosorożca i węża potwornéj wielkości. Czy Labeon przybędzie oglądać ich sam, albo z cesarskim dworem? Dwór cesarski — zcicha i skromnie twierdziła Tertulia — przechadzać się dziś będzie po świeżo ukończonym portyku Liwii. Cesarzowa dumną jest, że pięknemu dziełu temu bozki małżonek jéj, nadał jéj imię.  — Każę się dziś zanieść do portyku Liwii — wykrzykła Cecylia.  Młody Flawiusz szepnął do ucha Rufilli:  — Jeżeli przyrzekniesz mi, Rufillo, nagrodę, któréj zażądam, sprowadzę dziś do portyku wuja mego Labeona.  — Z żądaniami swemi, Flawiuszu, udaj się do Atii, która widocznie tak bardzo ci się podoba, że gdyby nie jéj sakiewka z pajęczynami, pogasłybyśmy wszystkie przy niéj w oczach twoich, jak mdłe gwiazdki przy świetném słońcu.  — Zaprawdę, Domina — złośliwie uśmiechnął się młody wykwintniś — słodką wychowanicę cnotliwéj Turyi można tylko... poślubić!  W dniu tym przed domem Wespiliona, na znak, że zagościła tam śmierć, wkopano szereg cyprysów, a przez siedm dni następnych publiczność rzymska tłoczyła się do „atrium,” które przedstawiało widok niezwykły.  Lukrecyusz Wespilion