#starapaka NO. 3 - Krystian Wójcik "WÓJO" - ebook + audiobook

#starapaka NO. 3 ebook i audiobook

Krystian Wójcik "WÓJO"

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

LUBLINIEC przywitał go mglistym porankiem i brzydkim dworcem PKP…

Czy to jest miejsce, o którym marzył? Czy tu zostaje się komandosem?

Idąc do wojska, był już doświadczonym spadochroniarzem i płetwonurkiem. Wciąż pragnął jednak czegoś więcej i w 2001 roku założył upragniony bordowy beret…

Wszystko w tej książce wydarzyło się naprawdę.

To nie tylko relacje z wojny w Iraku czy Afganistanie. To opowieść o sile, determinacji i marzeniach, które stają się rzeczywistością… O pokonywaniu własnych słabości, ale także o strachu, nadziei i legendarnej męskiej przyjaźni, bo „braci się nie traci”.

Operacje specjalne, w których ocierali się o śmierć, zasadzki na terrorystów, odbijanie zakładników, ochrona VIP-ów, pamiętny „dzień wpierdolu karbalskiego” i inne akcje komandosów z 1PSK/JWK pokazują prawdziwe oblicze wojny.

Bezpardonowa szczerość, ekstremalne warunki, okrucieństwo wojny i historia przyjaźni, która połączyła w boju „samców alfa”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 223

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 2 min

Lektor: Krystian Wójcik „WÓJO”


Oceny
4,7 (87 ocen)
64
22
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Krasy13

Dobrze spędzony czas

Siła i honor !
00
danios
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa historia opisana w przejrzysty sposób, bez zbędnego owijania w bawełnę. Ciekawe opisy KDS Trawers i ewolucji jednostki z Lublińca, polecam.
00
how2bek8

Nie oderwiesz się od lektury

Lekkie pióro, czuć charakter na każdej stronie. Nie do podrobienia.
00
miloszpowroznik

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyk!!
00
elpe_fb

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja.
00

Popularność




I. Tra­wers

I Tra­wers

Zje­cha­li­śmy z asfaltu na drogę grun­tową. Kie­rowca wyłą­czył świa­tła i powoli toczy­li­śmy się w kie­runku lasu. Była zimna paź­dzier­ni­kowa noc. Pogoda była piękna, ale tem­pe­ra­tura oscy­lo­wała w oko­licy 5 stopni. Wje­cha­li­śmy do lasu. Prze­mek zatrzy­mał uaza i wyłą­czył sil­nik. Wysie­dli­śmy wszy­scy na zewnątrz i nie zamy­ka­jąc za sobą drzwi, sta­nę­li­śmy przy samo­cho­dzie. Nasłu­chi­wa­li­śmy i obser­wo­wa­li­śmy ciem­ność. Plan zakła­dał, że naj­mniej­sze praw­do­po­do­bień­stwo wykry­cia anu­luje całą akcję i wra­camy do bazy. Po kil­ku­na­stu minu­tach w mil­cze­niu i bez­ru­chu mie­li­śmy pew­ność, że nikt za nami nie jedzie oraz że my nie weszli­śmy na kogoś. Ja, Tomek i Bar­tek pode­szli­śmy do przy­czepy, na któ­rej cią­gnę­li­śmy łódź pon­to­nową, i spod plan­deki wycią­gnę­li­śmy torby spa­do­chro­nowe, w któ­rych mie­li­śmy sprzęt. Wyję­li­śmy tylko kała­sze. Zaję­li­śmy pozy­cje ubez­pie­cza­jące. Pozo­stali czte­rej chło­pacy mogli teraz prze­brać się w pianki i przy­go­to­wać wypo­sa­że­nie. Po chwili się zmie­ni­li­śmy. Zało­ży­łem piankę, pas bala­stowy, kami­zelkę opo­rzą­dze­niową, maskę i fajkę scho­wa­łem do cargo. Płe­twy przy­pią­łem do szpe­jarki uprzęży i nało­ży­łem farbę masku­jącą na twarz. Na koniec jesz­cze raz spraw­dzi­łem ładu­nek wybu­chowy – czy aby nic się nie oblu­zo­wało oraz czy wodosz­czelny zasob­nik jest pra­wi­dłowo zapięty. Szy­kiem ubez­pie­czo­nym ruszy­li­śmy w kie­runku jeziora. Na gra­nicy lasu i plaży znów zatrzy­ma­li­śmy się na kil­ku­mi­nu­tową obser­wa­cję. Kiedy mie­li­śmy pew­ność, że nikogo nie ma na plaży, prze­szli­śmy do kolej­nego etapu ope­ra­cji. Prze­mek wje­chał tyłem do wody, tak aby łatwiej zwo­do­wać łódź. Bro­dząc w wodzie na głę­bo­kość powy­żej kolan, wepchnę­li­śmy ją w trzciny. Samo­chód ukry­li­śmy w zaro­ślach, narzu­ca­jąc na niego dodat­kowo siatkę masku­jącą. Wypły­nę­li­śmy na jezioro z uży­ciem wio­seł. Sil­nik uru­cho­mi­li­śmy dopiero przy prze­ciw­le­głym brzegu, wzdłuż któ­rego skie­ro­wa­li­śmy się do zapory wod­nej.

Jezioro Pil­cho­wic­kie to zbior­nik zapo­rowy wybu­do­wany na rzece Bóbr w oko­licy Jele­niej Góry. Zbior­nik, któ­rego celem jest reten­cja oraz pro­duk­cja ener­gii elek­trycz­nej. Poni­żej zapory znaj­duje się hydro­elek­trow­nia i to jej znisz­cze­nie było celem naszej akcji dywer­syj­nej. Zatrzy­ma­li­śmy się kil­ka­set metrów od zapory w przy­brzeż­nych zaro­ślach. Po cichu zanu­rzy­li­śmy się w zim­nej wodzie i z wyko­rzy­sta­niem ABC popły­nę­li­śmy w kie­runku zapory. Dzia­ła­li­śmy w parach: ja z Bart­kiem, Mariusz z Łuka­szem, a Tomek z Mar­ci­nem. Po około 30 minu­tach dopły­nę­li­śmy do dra­bi­nek tech­nicz­nych przy zapo­rze. Za pomocą drutu przy­mo­co­wa­li­śmy ładunki wybu­chowe i na sygnał z łodzi odpa­li­li­śmy lonty pro­chowe, uży­wa­jąc zapal­nika tar­cio­wego. Skie­ro­wa­li­śmy się do brzegu, gdzie w zaro­ślach już cze­kała na nas łódź. Nie zacho­wu­jąc już ciszy, na peł­nej mocy sil­nika odpły­nę­li­śmy nią i po kil­ku­na­stu minu­tach byli­śmy z powro­tem na plaży przy samo­cho­dzie. Każdy z ładun­ków miał około 12 m lontu, co dawało nam bli­sko 20 minut na odpły­nię­cie.

Eks­plo­zja nastą­piła dokład­nie wtedy, gdy wycho­dzi­li­śmy na brzeg. Trzy nie­mal jed­no­cze­sne wybu­chy roze­rwały nocną ciszę.

Był to rok 1997. Zapora stoi do dziś, a my byli­śmy har­ce­rzami wów­czas „eli­tar­nej” dru­żyny har­cer­skiej HKL Tra­wers ze Zło­to­ryi. Har­cer­skie Koło Lot­ni­cze Tra­wers zostało zało­żone w 1971 roku przez cha­ry­zma­tycz­nego Jana Kuska, żoł­nie­rza słyn­nej 62. Kom­pa­nii Spe­cjal­nej z Bole­sławca. Bazą Tra­wersu była tak zwana Gór­ska Baza Lot­ni­cza na Górze Szy­bow­co­wej w Jeżo­wie Sudec­kim koło Jele­niej Góry, a od 1999 roku Baza Lot­ni­cza „Baryt” w Sta­ni­sła­wo­wie koło Zło­to­ryi.

Człon­kiem Tra­wersu zosta­łem w 1994 roku, w wieku 13 lat. Byłem har­ce­rzem w dru­ży­nie o spe­cjal­no­ści lot­ni­czej. Śpie­wa­łem pio­senki, roz­pa­la­łem ogni­ska jedną zapałką, budo­wa­łem latawce i modele samo­lo­tów. Tak wyglą­dało życie har­cer­skie w Tra­wer­sie każ­dego chłopca do szes­na­stego roku życia. Potem nastę­po­wał zwrot. Zda­niem Kuska dla zdro­wego chło­paka (w Tra­wer­sie funk­cjo­no­wała też grupa dla mło­dzieży z nie­peł­no­spraw­no­ściami, ale to inna histo­ria) nie było innej moż­li­wo­ści: zosta­wa­łeś albo mię­cza­kiem, albo „koman­do­sem”. Droga wio­dła przez Kurs Dzia­łań Spe­cjal­nych TRA­WERS, współ­fi­nan­so­wany i reali­zo­wany na pod­sta­wie umowy z Mini­ster­stwem Obrony Naro­do­wej. Jed­nym z zało­żeń kursu było przy­go­to­wa­nie kan­dy­da­tów do służby woj­sko­wej w jed­nost­kach powietrzno-desan­to­wych i spe­cjal­nych. Trwał on trzy tygo­dnie, a reali­zo­wany pro­gram był naprawdę impo­nu­jący, nawet w odnie­sie­niu do dzi­siej­szych realiów. Obej­mo­wał: szko­le­nie strze­lec­kie – strze­la­nia z kbks, kbk AK, km PK, dzienne i nocne; szko­le­nie tak­tyczne: tak­tyka zie­lona, czarna i nie­bie­ska; szko­le­nie samo­cho­dowe i moto­cy­klowe: jazdę samo­cho­dem tere­no­wym, jazdę trans­por­te­rem opan­ce­rzo­nym BTR 40 oraz trans­por­te­rem BRDM2, jazdę na quadach; szko­le­nie z tere­no­znaw­stwa i nawi­ga­cji; szko­le­nie miner­skie; szko­le­nie wyso­ko­ściowe i wspi­nacz­kowe; szko­le­nie survi­va­lowe; szko­le­nie samo­lo­towe, mię­dzy innymi prak­tyczny pilo­taż w powie­trzu na samo­lo­cie PZL 104 Wilga; szko­le­nie spa­do­chro­nowe: wyko­na­nie trzech sko­ków spa­do­chro­no­wych na spa­do­chro­nie ST-7, wyko­ny­wa­nie i przyj­mo­wa­nie w tere­nie zrzu­tów towa­ro­wych na zasob­ni­kach towa­ro­wych ZT-100. Oprócz tego KDS był, nie prze­bie­ra­jąc w sło­wach, masa­krycz­nym wpier­do­lem fizyczno-psy­chicz­nym, zwień­czo­nym ponad 120-kilo­me­tro­wym mar­szem przez Góry Izer­skie i Kar­ko­no­sze, zwa­nym Gór­skim Mar­szem Prawdy.

Utrata przy­tom­no­ści pod­czas for­sow­nego szko­le­nia była normą

Gdy spoj­rzeć na cało­kształt kursu z dzi­siej­szej per­spek­tywy, wszystko wydaje się wręcz nie­praw­do­po­dobne. Ostatni KDS odbył się w 2001 roku i moim zda­niem to bar­dzo dobrze, że go zakoń­czono. Jak mawiał jeden z moich póź­niej­szych dowód­ców puł­kow­nik Dru­mo­wicz (obec­nie gene­rał, dowódca Kom­po­nentu Wojsk Spe­cjal­nych): „Postę­pu­jąca huma­ni­za­cja i peda­li­za­cja spo­łe­czeń­stwa nie pozwala na pro­wa­dze­nie tego typu szko­leń”. Puł­kow­nik odno­sił się do szko­le­nia w 62. Kom­pa­nii Spe­cjal­nej, z któ­rej się wywo­dził, ale to stwier­dze­nie ide­al­nie pod­su­mo­wuje rów­nież to, jakim szko­le­niem był KDS Tra­wers.

Ja KDS ukoń­czy­łem w 1997 roku. W Tra­wer­sie dla chło­pa­ków po KDS-ie były dwie moż­li­wo­ści przy­działu służ­bo­wego po rocz­nym okre­sie kan­dy­dac­kim: 1. Gór­ska Spa­do­chro­nowa Grupa Spe­cjalna lub 2. Spa­do­chro­nowa Grupa Sztur­mowa.

Nie­przy­tomny ze zmę­cze­nia kur­sant pako­wany do UAZ-a

Jak już wspo­mi­na­łem, bazę sta­no­wiła Góra Szy­bow­cowa w Jeżo­wie Sudec­kim. Infra­struk­tura bazy to nie­wielki barak z pomiesz­cze­niami szta­bowo–socjal­nymi, garaże oraz han­gar. To ten han­gar był wyjąt­kowy. Wszystko wyglą­dało w nim jak w fil­mie o spe­cjed­no­stce: kwa­tery dla „ope­ra­torki” oraz cały arse­nał sprzętu i moż­li­wo­ści w jed­nym budynku. Ilość sprzętu do dys­po­zy­cji była powa­la­jąca jak na tamte czasy, ale i dziś robi wra­że­nie, skoro była to lot­ni­cza dru­żyna har­cer­ska. W okre­sie mojego człon­ko­stwa i sta­cjo­no­wa­nia HKL w bazie na Górze Szy­bow­co­wej wypo­sa­że­nie kształ­to­wało się mniej wię­cej tak: dwa samo­loty PZL 104 Wilga 35, samo­lot JAK 12-M, szy­bo­wiec SZD-9 Bocian, kil­ka­dzie­siąt spa­do­chro­nów (ST-7; L-2 Kadet; SW-5; SW-12; spa­do­chrony ratow­ni­cze i towa­rowe), trans­por­ter opan­ce­rzony BTR-40, trans­por­ter opan­ce­rzony BRDM-2, cztery samo­chody tere­nowe UAZ 469B, moto­cykl CZ 350, moto­cykl M-72, łódź pon­to­nowa z sil­ni­kiem zabur­to­wym, cysterna na paliwo, sprzęt do nur­ko­wa­nia, sprę­żarki i agre­gaty, sprzęt gór­ski i wspi­nacz­kowy (uprzęże, liny, narty ski­tu­rowe), sprzęt saper­ski i kwa­te­run­kowy, kuch­nie polowe, namioty, przy­czepy… i tak naprawdę sam do końca nie wiem, co jesz­cze mogło tam być.

W cza­sie waka­cji szko­le­nie w Tra­wer­sie przy­bie­rało formę obo­zów spe­cjal­no­ścio­wych. Poza obo­wiąz­ko­wym udzia­łem w KDS-ie jako instruk­tor poga­niacz bra­łem udział w obo­zach szko­le­nio­wych, takich jak spa­do­chro­nowy, nur­kowy, wspi­nacz­kowy czy kon­dy­cyjny.

Obozy spa­do­chro­nowe odby­wały się głów­nie na Górze Szy­bow­co­wej, ale czę­sto też w innych miej­scach w Pol­sce. Dla mnie naj­cie­kaw­sze były skoki w górach, czyli na przy­kład na Górze Szy­bow­co­wej. Idąc do woj­ska w 2001 roku, mia­łem na kon­cie ponad 120 sko­ków spa­do­chro­no­wych, a wśród nich nocne, na wodę, w tere­nie gór­skim, na nie­ozna­ko­wane lądo­wi­ska (tak zwany teren przy­godny), skoki z bro­nią czy skok z szy­bowca.

Dyplom ukoń­cze­nia KDS Tra­wers – BĘDĘ KOMAN­DO­SEM!

Obozy nur­kowe zazwy­czaj orga­ni­zo­wano w rejo­nie Jezior Wiel­ko­pol­skich lub na Mazu­rach. Ponadto czę­sto nur­ko­wa­li­śmy w akwe­nach nie­da­leko Jele­niej Góry, takich jak Jezioro Pil­cho­wic­kie, Kolo­rowe Jeziorka w Wie­ści­szo­wi­cach czy inne zalane ponie­miec­kie wyro­bi­ska bazaltu, któ­rych było w oko­licy kilka. Obec­nie na tere­nie Bazy Lot­ni­czej „Baryt” w Sta­ni­sła­wo­wie można odna­leźć pogór­ni­czy, zalany wodą szyb. Szko­le­nie w tym szy­bie łączy w sobie umie­jęt­no­ści nur­kowe i wyso­ko­ściowe, gdyż lustro wody znaj­duje się 30 m w głąb szybu i naj­pierw za pomocą tech­nik lino­wych należy się tam dostać.

Szko­le­nie gór­skie, wspi­nacz­kowe i wyso­ko­ściowe odby­wa­li­śmy w rejo­nie Jele­niej Góry, ide­al­nym do tego typu aktyw­no­ści. Kar­ko­no­sze, Góry Izer­skie, Rudawy Jano­wic­kie, Góry Kaczaw­skie, mosty i wia­dukty w doli­nie Bobru, jaski­nie w masy­wie góry Połom w Woj­cie­szo­wie (to naj­więk­sze obiekty jaski­niowe w Pol­sce poza Tatrami). Waż­nym punk­tem w szko­le­niu gór­skim było byto­wa­nie zimowe w Górach Izer­skich, orga­ni­zo­wane w okre­sie ferii zimo­wych. Na tydzień wycho­dzi­li­śmy w góry. Nie było gore­tek­sów, pri­ma­lo­ftów, mem­bran i vibra­mów. Był zasob­nik desan­towy, brą­zowe opi­na­cze, mun­dur US i bechatka. Ni­gdy nie zapo­mnę mojego pierw­szego izer­skiego byto­wa­nia zimą 1998 roku, a to dla­tego, że dosta­łem śpi­wór z roz­wa­lo­nym zam­kiem.

Obóz spa­do­chro­nowy na Górze Szy­bow­co­wej, 1998 rok

Na Górze Szy­bow­co­wej spę­dza­li­śmy nie­mal każdy week­end. Chło­paki pocho­dzili głów­nie z oko­lic Jele­niej Góry, Zło­to­ryi czy Bole­sławca, ale byli też tacy, któ­rzy mieli „troszkę dalej”, na przy­kład Pio­trek z Czę­sto­chowy – ponad 300 km, czy Bar­tek Kan­kow­ski z Lęborka – ponad 650. To, jak spę­dzimy zbiórkę, ogra­ni­czała wyłącz­nie nasza wyobraź­nia, pogoda i na szczę­ście komen­dant Kusek. Pomy­sły mie­li­śmy czę­sto sza­lone i gdyby pozwo­lił nam na wszystko, pew­nie szybko byśmy się po pro­stu poubi­jali.

Przez ponad 50 lat funk­cjo­no­wa­nia Tra­wersu jego człon­ko­wie wyko­nali tysiące sko­ków spa­do­chro­no­wych, piloci wyla­tali tysiące godzin, a nur­ko­wie spę­dzili setki godzin pod wodą. Przy takim natę­że­niu dzia­łal­no­ści o dość wyso­kim ryzyku nie­stety może dojść do sytu­acji tra­gicz­nych, które w histo­rii Tra­wersu rów­nież miały miej­sce. Krzy­siek i Ania ode­szli śmier­cią spa­do­chro­nia­rzy…

Ukła­dam spa­do­chron SW-5. Góra Szy­bow­cowa, 1999 rok

Można powie­dzieć, że Tra­wers ist­nieje do dziś. Funk­cjo­nuje pod inną nazwą i w innych struk­tu­rach orga­ni­za­cyj­nych, ale na­dal dowo­dzi nim ten sam nie­sa­mo­wity czło­wiek – Jan Cze­sław Kusek. Myślę, że o Kusku, Tra­wersie czy nawet o samym KDS-ie można by napi­sać osobną książkę. Na pewno wiele z tych histo­rii czy­tel­nicy poda­liby w wąt­pli­wość: czy aby autor nie kon­fa­bu­luje? Tak były nie­praw­do­po­dobne. W histo­rii Tra­wersu zapi­sało się wielu nie­sa­mo­witych ludzi. Oczy­wi­ście wspo­mniany Jan Kusek, ojciec tej bez­pre­ce­den­so­wej orga­ni­za­cji, ale też wielu innych, bez któ­rych histo­ria by nie bie­gła, bo prze­cież histo­ria to ludzie, któ­rzy ją two­rzyli. Wymie­nie­nie wszyst­kich nie jest moż­liwe, ale na pewno muszę wspo­mnieć o Ryśku Rzońcy, który jako wie­lo­letni pro­wa­dzący KDS był wzo­rem dla wielu chło­pa­ków takich jak ja. Rysiek był rów­nież koman­do­sem 62. Kom­pa­nii Spe­cjal­nej, a po roz­wią­za­niu tej jed­nostki kon­ty­nu­ował służbę w Plu­to­nie Spe­cjal­nym Łużyc­kiego Oddziału Straży Gra­nicz­nej.

Har­cer­ski Znak Spa­do­chro­nowy, tak zwana gapa

Czas leciał, a ja pasjo­no­wa­łem się wszyst­kim, co woj­skowe, w szcze­gól­no­ści wszyst­kim, co spe­cjalne, koman­do­skie czy anty­ter­ro­ry­styczne. Pre­nu­me­ro­wa­łem „Mili­tarny Maga­zyn Spe­cjalny Koman­dos”, mie­sięcz­nik o tema­tyce woj­skowej, i pochła­nia­łem go od deski do deski i to kil­ku­krot­nie. Z zapar­tym tchem słu­cha­łem opo­wia­dań Kuska o latach świet­no­ści 62. Kom­pa­nii Spe­cjal­nej, o nie­sa­mo­wi­tym szko­le­niu „ato­mo­wych koman­do­sów”, o ich legen­dar­nym dowódcy majo­rze Żda­nie… Chcia­łem być jed­nym z nich. Marzy­łem, aby zostać zwia­dowcą koman­do­sem. Powta­rza­łem sobie w gło­wie: „Zostanę koman­do­sem”.

W Tra­wer­sie dzia­łały rów­nież dziew­czyny. Od końca: Kasia Maj­chrow­ska, Basia Koło­dziej – obec­nie Kacz­mar­czyk, Agata Tka­czyk – obec­nie Wój­cik

II. Woj­skowa Komenda Uzu­peł­nień

II Woj­skowa Komenda Uzu­peł­nień

Gdy skoń­czy­łem 18 lat, dosta­łem wezwa­nie do WKU Legnica. Wyekwi­po­wany przez Kuska w teczkę z bar­dzo poważ­nie wyglą­da­ją­cymi kwi­tami, które zaświad­czały, że koman­do­sem to już w zasa­dzie jestem, tylko jesz­cze do woj­ska bym potrze­bo­wał, uda­łem się do WKU. Och! Jakie było moje roz­cza­ro­wa­nie, gdy cho­rąży zza biurka nie dość, że nawet nie chciał tych moich kwi­tów oglą­dać, to jesz­cze – jeba­niec – pocią­gnął ze mnie łacha, woła­jąc kum­pla:

– Sta­chu, podejdź tu!

– Co tam? – dobiegł mnie głos z pomiesz­cze­nia obok.

– Chodź, zoba­czysz pobo­ro­wego, co mi mówi, że on tu ma kwity i my mu musimy dać przy­dział do Czer­wo­nych Bere­tów.

W drzwiach naj­pierw poja­wił się brzuch, a póź­niej reszta wąsa­tego Sta­cha – sier­żanta szta­bo­wego.

– He, he, he, zazwy­czaj przy­no­szą kwity, że wcale do woj­ska nie mogą, a ten chce do Czer­wo­nych Bere­tów?

– Do Bor­do­wych, panie sier­żan­cie – odpo­wie­dzia­łem. – Może być Szó­sta Bry­gada Powietrz­no­de­san­towa, a naj­le­piej Pierw­szy Pułk Spe­cjalny Koman­do­sów w Lublińcu.

– No sam widzisz, Sta­chu. Słu­chaj no, pobo­rowy, zabie­raj te swoje papiery i masz tu jesz­cze jeden. To jest skie­ro­wa­nie do pra­cowni psy­cho­tech­nicz­nej na bada­nia dla kie­row­ców. Tak się składa, że do Czer­wo­nych Bere­tów nie mamy, ale mamy dużo do czar­nych. Idź więc, zrób bada­nia na kie­rowcę. Co będziesz się po Kra­ko­wach czy Lubli­nach włó­czył, jak ze Świę­to­szowa będziesz miał bli­żej do domu. Zresztą, sam się z cza­sem prze­ko­nasz, że jeden czoł­gi­sta to jak koman­do­sów trzy­sta.

Wysze­dłem z WKU, uda­łem się do naj­bliż­szej budki tele­fo­nicz­nej i zadzwo­ni­łem do Kuska, aby zdać rela­cję. Naka­zał pospa­ce­ro­wać chwilę i zadzwo­nić jesz­cze raz.

Dzwo­nię.

– Idź do tego cho­rą­żego jesz­cze raz. Już wszystko wie.

Kusek pocią­gnął za swoje sznurki. Jak już wspo­mi­na­łem, KDS Tra­wers był orga­ni­zo­wany na pod­sta­wie umowy z MON, która doty­czyła przy­go­to­wa­nia kan­dy­da­tów do służby woj­sko­wej w for­ma­cjach powietrz­no­de­san­to­wych i spe­cjal­nych. Podobno miała już miej­sce histo­ria podobna do mojej, WKU odmó­wiła skie­ro­wa­nia pobo­ro­wego absol­wenta KDS Tra­wers do wyma­rzo­nej jed­nostki o cha­rak­te­rze spa­do­chro­no­wym. Pobo­rowy zało­żył sprawę w sądzie admi­ni­stra­cyj­nym i wygrał.

Lekko wzbu­rzony pan cho­rąży z WKU przy­jął wszyst­kie moje kwity, jed­nak, aby sta­nęło „na jego”, naka­zał bada­nia na kie­rowcę zro­bić.

Zro­bi­łem.

Po kilku tygo­dniach przy­szło wezwa­nie do WKU. Jadę. Dostaję skie­ro­wa­nie do JW 2399 w Świę­to­szo­wie.

– Panie cho­rąży, ostat­nim razem, jak tu byłem, to zosta­wi­łem doku­menty, że ja do koman­do­sów, a jak nie, to że ja do sądu.

– Aaa, to ty. To nie mamy jesz­cze do Czer­wo­nych Bere­tów.

Uff. Puścił mnie.

Minął kolejny mie­siąc.

Wezwa­nie.

– Bo pan tu zosta­wił, że jest pan płe­two­nur­kiem. Mam coś spe­cjal­nego. Jeden przy­dział na całe WKU. Potrze­bują płe­two­nur­ków. Pierw­szy PS.

– To wspa­niale! Pierw­szy Pułk Spe­cjalny?

– Nie, Pierw­szy Pułk Sape­rów w Gło­go­wie.

„Co, kurwa?! Ni chuja!” – pomy­śla­łem nie­malże na głos.

– Panie cho­rąży, ja DO KOMAN­DO­SÓW!!!

– No to jesz­cze nie mamy do Czer­wo­nych Bere­tów.

Kolejne wezwa­nie.

– Mamy do Czer­wo­nych Bere­tów.

– Gdzie? – zapy­ta­łem ura­do­wany.

– Żagań.

– Jaki, kurwa, Żagań?!

– No, Żan­dar­me­ria Woj­skowa, Czer­wone Berety, tak jak chcia­łeś.

No i tak czas nam wspól­nie leciał. Mi na jeż­dże­niu linią 22 do Legnicy, cho­rą­żemu na wysy­ła­niu wezwań, a pani Wiesi – naszej listo­noszce – na przy­wo­że­niu mi ich na komarku. Wie­rzy­łem, że w końcu dostanę ten wyma­rzony przy­dział do Lublińca. Chło­paki w moim wieku już poszli w kama­sze, a nie­któ­rzy to nawet wró­cili, więc mama już mi zaczęła doga­dy­wać.

– Poszedł­byś już może do tego Świę­to­szowa? Popatrz, ten od Nowa­ków był, prawo jazdy na cię­ża­rowe mu zro­bili i teraz na skła­dzie pra­cuje i węgiel wozi. Albo ten od Sta­sia­ków, co w Mary­narce Wojen­nej był. Daleko bar­dzo miał do domu, ale mun­dur to on miał piękny. On był kucha­rzem w woj­sku. Na kuchni jest naj­le­piej. Popatrz, taki chudy był jak patyk, a teraz? Odsłu­żył­byś swoje, to i robotę porządną byś zna­lazł. Jak­byś chciał, tobym ci w rzeźni zała­twiła. Dobrze tam płacą, a i kieł­basy byś pojadł…

Cier­pli­wie cze­ka­łem. Pra­co­wa­łem doryw­czo tro­chę w tar­taku, tro­chę jako kie­rowca, tro­chę w pie­karni i nawet tro­chę w ochro­nie – jako cieć. Wszę­dzie na czarno, bo nie­ure­gu­lo­wany sto­su­nek do służby woj­sko­wej. Nie mar­twi­łem się tym zbyt­nio, bo wie­dzia­łem, że to tylko stan przej­ściowy. Będę koman­do­sem.

Osta­tecz­nie pod koniec lipca dosta­łem moje wyma­rzone skie­ro­wa­nie do JW4101 w Lublińcu z datą sta­wien­nic­twa na 2 paź­dzier­nika 2001 roku.

III. Lubli­niec

III Lubli­niec

Lubli­niec to nie­wiel­kie, liczące około 25 tysięcy miesz­kań­ców mia­sto w woje­wódz­twie ślą­skim. Poza tym, że od 1986 sta­cjo­nuje w nim jed­nostka spe­cjalna, znane było z innych, rów­nież spe­cjal­nych insty­tu­cji, takich jak Woje­wódzki Szpi­tal Neu­rop­sy­chia­tryczny czy Oddział Zewnętrzny dla Kobiet Zakładu Kar­nego w Her­bach. Gdy przy­je­cha­łem do Lublińca w 2001 roku, był po pro­stu brzydki. Szare, brudne kamie­nice, krzywe chod­niki, dziu­rawe beto­nowe drogi i kominy kop­cące z węglowo-śmie­cio­wych pie­ców. Przez kolejne 17 lat byłem świad­kiem tego, jak miej­sco­wość ta zmie­nia się i pięk­nieje. Uwa­żam, że dziś to jedno z pięk­niej­szych miast tej wiel­ko­ści w Pol­sce, które odwie­dzi­łem. Dosko­nale utrzy­mane drogi i chod­niki oraz około 120 km ście­żek rowe­ro­wych. Prze­piękne parki i skwerki z pla­cami zabaw, lodo­wi­skiem czy urzą­dze­niami siłowni zewnętrz­nych. Dużo przy­tul­nych kawiarni i restau­ra­cji ser­wu­ją­cych rary­tasy kuchni ślą­skiej. W Lublińcu odbywa się wiele imprez kul­tu­ral­nych i spor­to­wych. Nie­które mają markę roz­po­zna­walną już nie tylko w całym kraju, ale i poza jego gra­ni­cami.

Woj­skowy Klub Bie­ga­cza Meta oraz jego pre­zes st. chor. sztab. Zbi­gniew Rosiń­ski to nie­wąt­pli­wie marka roz­po­zna­walna i pro­mu­jąca Lubli­niec w świe­cie spor­tów bie­go­wych. Mia­sto łączy w sobie spo­kój życia w nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści z bli­sko­ścią więk­szych miast, takich jak Czę­sto­chowa, Opole czy mia­sta GOP. Muszę przy­znać, że tro­chę żal było mi opusz­czać Lubli­niec w 2018 roku, gdyż był bar­dzo atrak­cyjny i przy­ja­zny dla życia rodzin­nego. I mimo że opar­łem się godce ślą­skiej, którą tak uro­czo posłu­gują się miesz­kańcy Lublińca, uwa­ża­łem się za jego oby­wa­tela.

IV. Służba zasad­ni­cza

IV Służba zasad­ni­cza

Emble­mat 1. Pułku Spe­cjal­nego Koman­do­sów

Lubli­niec przy­wi­tał mnie mgli­stym poran­kiem i brzyd­kim dwor­cem PKP.

Sam pro­ces wcie­le­nia wyglą­dał chyba tak samo jak wszę­dzie. W 1. Pułku Spe­cjal­nym Koman­do­sów nie wyróż­niał się niczym „spe­cjal­nym”. Dział per­so­nalny, fry­zjer, prysz­nic, lekarz, umun­du­ro­wa­nie. Z jed­nej kolejki do dru­giej, a póź­niej do następ­nej i kolej­nej. Zabrali wszyst­kie cywilne rze­czy i dali woj­skowe. Gacie, kale­sony, skar­pety, piżamę, maszynkę do gole­nia, szczo­teczkę do zębów, klapki, zasob­nik, buty, mun­dur i beret. Beret. Praw­dziwy, bor­dowy, koman­do­ski beret. Dosta­łem przy­dział do 1. Bata­lionu Spe­cjal­nego, 3. Kom­pani Spe­cjal­nej na sta­no­wi­sko zwia­dowca-miner.

Dream came true!!!

Kiedy skoń­czy­łem 14 lat, już wie­dzia­łem, że kie­dyś nastąpi ten dzień. Przy­go­to­wy­wa­łem się do niego fizycz­nie i men­tal­nie. Zabawne tro­chę było to, że sto­jąc w dwu­sze­regu na zbiórce, przy­naj­mniej jedna trze­cia żoł­nie­rzy nie miała bla­dego poję­cia, w jakiej są jed­no­stce, i gene­ral­nie gówno ich to obcho­dziło. Ja nato­miast wewnętrz­nie prze­ży­wa­łem to jako mój mały suk­ces, jeden z pierw­szych real­nych kro­ków do celu głów­nego: bycia koman­do­sem.

Poka­zano nam, jak ście­lić łóżko, jak poukła­dać przy­bory w szafce (szczo­teczka wło­siem na zachód), jak usta­wić buty pod łóż­kiem. Pierw­szy dzień był dniem orga­ni­za­cyj­nym, po pro­stu nud­nym. Kolejny roz­po­czął się pobudką o szó­stej rano i krzy­kiem infor­mu­ją­cym o zbiórce za pięć minut na zaprawę poranną w BGS-ach i tramp­kach. BGS-y to fio­le­towe gacie woj­skowe typu bok­serki, zazwy­czaj bez gumki lub ze sznur­kiem zawią­za­nym na taki supeł, że nie szło tego wyre­gu­lo­wać. Około 40 łysych pał bie­gło poranną zaprawę po bieżni Ośrodka Spraw­no­ści Fizycz­nej. Trzy czwarte tych wła­śnie łysych pał, a wśród nich ja, trzy­mało się za gacie, aby im z dupy nie spa­dły pod­czas biegu. Trzech kaprali pro­wa­dzą­cych zaprawę cały czas darło mordy: „Szyb­ciej! Dołącz, żoł­nierz! Szyb­ciej, wie­prze!”. Po zapra­wie toa­leta i śnia­da­nie. Następ­nie zaję­cia pro­gra­mowe, czyli regu­la­miny, musz­tra, pod­stawy tak­tyki ogólnowoj­skowej, zaję­cia fizyczne. Obiad i do kola­cji znów zaję­cia pro­gra­mowe. Po kola­cji porząd­ko­wa­nie rejo­nów i cap­strzyk. Tak wyglą­dał cały mie­siąc szko­le­nia uni­tar­nego – aż do przy­sięgi. Idąc do woj­ska, myśla­łem, że jestem świet­nie przy­go­to­wany fizycz­nie i psy­chicz­nie, jed­nak po dwóch tygo­dniach czu­łem się po pro­stu zmę­czony. Cały czas bie­giem lub jum­pin­giem, ewen­tu­al­nie czoł­ga­niem naprzód. Cały czas sto­jąc na zbiór­kach bądź kle­piąc sto­pami o asfalt placu ape­lo­wego, ćwi­cząc krok defi­la­dowy czy musz­trę do przy­sięgi. Ponadto bez­u­stan­nie ktoś darł na nas mordę. Tego nie mogłem pojąć – po chuj oni się tak wydzie­rają? Każdy z nas miał prze­cież zro­bione bada­nia lekar­skie dopusz­cza­jące do służby w woj­skach powietrz­no­de­san­to­wych, co jed­no­znacz­nie świad­czyło o świet­nym słu­chu potwier­dzo­nym przez laryn­go­loga i całą sza­nowną komi­sję lekar­ską. Zauwa­ży­łem też pewną zależ­ność. Otóż im więk­szy gamoń, tym gło­śniej i bar­dziej soczy­ście potra­fił drzeć ryja.

Byli też żoł­nie­rze zawo­dowi czy nawet jeden kapral służby zasad­ni­czej, któ­rzy postawą, nie­na­gan­nym wyglą­dem, świet­nym przy­go­to­wa­niem do pro­wa­dze­nia zajęć wzbu­dzali taki respekt, że nie musieli pod­no­sić głosu, aby wszy­scy ich sły­szeli i bły­ska­wicz­nie wyko­ny­wali komendy. Szybko nauczy­li­śmy się, że pod tym pro­fe­sjo­nal­nym spo­ko­jem drze­mie kawał bez­li­to­snego skur­wy­syna, który ze sto­ic­kim spo­ko­jem jest w sta­nie dopro­wa­dzić nas nie­mal do łez. I to wła­śnie ten typ koman­dosa wpi­sy­wał się w moje wyobra­że­nie o nich. Nie­stety, było ich nie­wielu.

Przy­sięga woj­skowa to duże wyda­rze­nie w każ­dej jed­no­stce woj­sko­wej, a w życiu każ­dego żoł­nie­rza chwila bar­dzo pod­nio­sła. Na pewno w moim taką była. Rotę przy­sięgi woj­sko­wej pamię­tam do dziś i mimo że jestem już zwol­niony ze służby woj­sko­wej, to na pewno nie czuję się zwol­niony ze słowa danego na sztan­dar woj­skowy. W póź­niej­szych latach żona pół­żar­tem upo­mi­nała mnie, że jej przed ołta­rzem przy­się­ga­łem, a ja na to zwy­kłem jej odpo­wia­dać (co ją bar­dzo zresztą dener­wo­wało): „Innej przy­się­ga­łem przed tobą” (mając na myśli ojczy­znę).

V. Szkoła Pod­ofi­ce­rów i Młod­szych Spe­cja­li­stów Dzia­łań Spe­cjal­nych

V Szkoła Pod­ofi­ce­rów i Młod­szych Spe­cja­li­stów Dzia­łań Spe­cjal­nych

Jak wspo­mnia­łem wcze­śniej, otrzy­ma­łem spe­cjal­ność zwia­dowca-miner. Pod­czas szko­le­nia uni­tar­nego wszyst­kich obo­wią­zy­wał jeden, ogól­no­woj­skowy pro­gram szko­le­nia. Szko­le­nie spe­cja­li­styczne odby­wało się nato­miast w cyklu trzy­mie­sięcz­nym w Szkole Pod­ofi­ce­rów i Młod­szych Spe­cja­li­stów Dzia­łań Spe­cjal­nych. Skła­dała się ona z dwóch kom­pa­nii.

1. Kom­pa­nia Szkolna kształ­ciła w trzech plu­to­nach:

– 1. plu­ton – zwia­dowca, zastępca dowódcy grupy spe­cjal­nej;

– 2. plu­ton – zwia­dowca-miner;

– 3. plu­ton – zwia­dowca sani­ta­riusz-kie­rowca.

2. Kom­pa­nia Szkolna w dwóch:

– 1. plu­ton – zwia­dowca radio­te­le­gra­fi­sta;

– 2. plu­ton – zwia­dowca ope­ra­tor (ope­ra­tor radio­na­mier­nika MRP4).

Począt­kowo szko­le­nie obej­mo­wało ogólne poję­cia doty­czące pod­od­dzia­łów dzia­łań spe­cjal­nych, tak­tyki czy wręcz filo­zo­fii funk­cjo­no­wa­nia jed­no­stek spe­cjal­nych i poje­dyn­czego zwia­dowcy koman­dosa. Pod­czas tych pierw­szych dni na tak zwa­nej szkółce padły słowa, które tak głę­boko wdru­ko­wały mi się w pamięć, że przy­świe­cały mi przez cały okres mojej służby woj­sko­wej i teraz w życiu cywil­nym. „Żoł­nie­rzy pod­od­dzia­łów dzia­łań spe­cjal­nych cha­rak­te­ry­zuje ini­cja­tywa i aktyw­ność w rejo­nie swo­jego dzia­ła­nia” – słowa odczy­tane z tak zwa­nej czer­wo­nej książki, czyli Instruk­cji Pro­wa­dze­nia Dzia­łań Spe­cjal­nych Ludo­wego Woj­ska Pol­skiego, przez cho­rą­żego Miro­sława L. moim zda­niem są na­dal aktu­alne i powinny być wpa­jane na kur­sach bazo­wych kan­dy­da­tom na ope­ra­to­rów dzi­siej­szych jed­no­stek spe­cjal­nych. Cho­rąży Miro­sław L. był moim dowódcą w plu­to­nie mine­rów oraz żoł­nie­rzem zawo­do­wym, jed­nym z wła­śnie tych, któ­rzy pro­fe­sjo­na­li­zmem i spo­ko­jem wzbu­dzali ogromny respekt. Nato­miast ci, któ­rzy nie potra­fili mu się pod­po­rząd­ko­wać bądź pró­bo­wali sprze­ci­wić, pozna­wali ciemną stronę jego duszy.

Szko­le­nie miner­skie było bar­dzo inte­re­su­jące. Pro­sty zapal­nik lon­towy umia­łem już wyko­ny­wać, gdyż takie rze­czy robi­li­śmy w Tra­wer­sie, ale dopiero pod­czas szko­le­nia w plu­to­nie miner­skim pozna­łem taj­niki wyko­ny­wa­nia nisz­czeń w dzia­ła­niach spe­cjal­nych i dywer­syj­nych. Uczy­li­śmy się usta­wiać miny prze­ciw­pie­chotne, prze­ciw­pan­cerne czy nawet kole­jowe. Budo­wa­li­śmy sieci wybu­chowe, wyko­rzy­stu­jąc róż­nego rodzaju mate­riały wybu­chowe oraz różne spo­soby ini­cjo­wa­nia deto­na­cji. Wysa­dza­li­śmy małe ładunki kumu­la­cyjne, które, pre­cy­zyj­nie umiej­sco­wione, potra­fiły doko­nać impo­nu­ją­cych znisz­czeń, jak rów­nież ładunki wie­lo­ki­lo­gra­mowe. Zaję­cia miner­skie i piro­tech­niczne odby­wały się w Ośrodku Szko­le­nia Miner­skiego, który był czę­ścią Ośrodka Szko­le­nio­wego „Czarny Las”. W śro­do­wi­skach woj­sko­wych i w poszcze­gól­nych jed­nost­kach funk­cjo­nują czę­sto żar­to­bliwe powie­dzonka czy rymo­wanki doty­czące róż­nych sfer życia żoł­nier­skiego. Jedno z takich powie­dzo­nek nawią­zy­wało do ośrodka „Czarny Las”. Mawiało się, że ist­nieją trzy naj­pięk­niej­sze lasy na świe­cie. Są to: Las Pal­mas, Las Vegas i wła­śnie Czarny Las. Czarny Las był odda­lony od koszar o około 5 km, czyli niby nie­da­leko, ale droga tam zaj­mo­wała cza­sami kilka godzin i była celem samym w sobie.

Ni­gdy nie zapo­mnę jed­nego z pierw­szych wyjść do Czar­nego Lasu, kiedy po godzi­nie od opusz­cze­nia koszar led­wie dotar­li­śmy do końca ogro­dze­nia jed­nostki. Z maskami prze­ciw­ga­zo­wymi na twa­rzach, w heł­mach na gło­wach i z zasob­ni­kami na ple­cach czoł­ga­li­śmy się rowem z wodą, bło­tem, śmie­ciami i chuj wie czym jesz­cze. Póź­niej droga przez las i na okrą­gło komendy: „Pad­nij! Czoł­ga­niem! W tył na lewo! Lot­nik z pra­wej! Lot­nik z lewej! Jum­pin­giem!”. I tak na okrą­gło, a do tego kurwy, chuje i koty jebane. W oko­licy pory obia­do­wej dotar­li­śmy na miej­sce. Dyszące i paru­jące ścierwo mło­dego rocz­nika leżało na głów­nym skrzy­żo­wa­niu dróg Czar­nego Lasu, gdy szef kom­pa­nii cię­ża­rówką przy­wiózł obiad. Jakoś nie mia­łem ape­tytu… Droga powrotna była bar­dzo podobna, z tym że musie­li­śmy cią­gnąć sła­nia­ją­cych się kole­gów. Wielu chło­pa­ków z mojego rocz­nika przed służbą upra­wiało jakiś sport i dość dobrze zno­sili „nową dys­cy­plinę”, ale byli i tacy, któ­rzy nie­stety zali­czyli dość twarde zde­rze­nie ze „spor­tem woj­sko­wym”. Szko­le­nie spe­cja­li­styczne było bar­dzo obfi­cie okra­szone tre­nin­giem fizycz­nym. Bie­ga­li­śmy zaprawy poranne, bie­ga­li­śmy na zaję­cia w Czar­nym Lesie czy strzel­nicy, a dwa razy w tygo­dniu w ramach zajęć z atle­tyki tere­no­wej bie­ga­li­śmy tak zwaną Wielką Par­du­bicką, czyli pętlę po lubli­niec­kim lesie na dystan­sie około 17 km. Muszę przy­znać, że poziom bie­gowy w Lublińcu był naprawdę wysoki. Nie bez kozery zło­śliwi nazy­wali jed­nostkę Puł­kiem Spe­cjal­nym im. For­re­sta Gumpa. Nie­wąt­pli­wie bar­dzo waż­nym punk­tem w porządku dnia były godziny popo­łu­dniowe i zapis w owym porządku: „Czas wolny do dys­po­zy­cji żoł­nie­rzy / Szko­le­nie żoł­nie­rzy odsta­ją­cych od pro­gramu naucza­nia”. Był to zazwy­czaj czas, kiedy w pod­od­dziale nie było już żoł­nie­rzy zawo­do­wych, a elewi (czyli my, słu­cha­cze szkoły woj­sko­wej) zosta­wali pod tro­skliwą opieką żoł­nie­rzy funk­cyj­nych. Żoł­nierz funk­cyjny na kom­pa­nii szkol­nej to kapral służby zasad­ni­czej. Nie ujaw­nię super­ta­jem­nicy, jeśli napi­szę, że woj­sko to insty­tu­cja hie­rar­chiczna. Dowódca kom­pa­nii zwraca uwagę dowódcy plu­tonu, dowódca plu­tonu udzieli repry­mendy funk­cyjnym, a funk­cyjni opier­da­lają, drą mordy i katują ele­wów ćwi­cze­niami fizycz­nymi wła­śnie w tym „cza­sie wol­nym do dys­po­zy­cji żoł­nie­rzy…”. Zwy­cza­jowo ten „czas wolny” usku­tecz­niany był tak długo, aż prze­szkle­nia pod sufi­tem mię­dzy kory­ta­rzem a salami żoł­nier­skimi ście­kały skra­pla­ją­cym się potem.

W dru­gim mie­siącu szko­le­nia spe­cja­li­stycz­nego roz­po­czę­li­śmy szko­le­nie spa­do­chro­nowe. Zaję­cia roz­po­częły się od nauki skła­da­nia spa­do­chro­nów. Jako że mia­łem w tym już dość spore doświad­cze­nie i byłem obyty ze sprzę­tem spa­do­chro­no­wym, bar­dzo szybko zosta­łem zauwa­żony przez instruk­tora pro­wa­dzą­cego zaję­cia. Wziął mnie na bok i wypy­tał o doświad­cze­nie spa­do­chro­nowe, liczbę sko­ków, na jakim sprzę­cie, z jakich wyso­ko­ści. Kazał zostać po zaję­ciach. Posta­no­wił mnie spraw­dzić, bo kazał mi zło­żyć spa­do­chron SW-12D. W Tra­wer­sie ska­ka­łem na spa­do­chronie SW-12, więc cza­szę uło­ży­łem bły­ska­wicz­nie, ale nie potra­fi­łem spa­ko­wać cza­szy do pokrowca, bo wła­śnie ta litera D czy­niła pewną róż­nicę. Ozna­cze­nie „D” mówiło, że jest to spa­do­chron desan­towy i ma inny pokro­wiec oraz zamiast tak zwa­nego pilo­cika – sta­bi­li­za­tor. Instruk­tor poka­zał mi, jak to zro­bić, i zapro­po­no­wał, bym prze­niósł się na spa­do­chroniarnię. Obie­cy­wał, że do końca służby naska­czę sobie kil­ka­dzie­siąt sko­ków nawet na spa­do­chronach nowego typu, które wła­śnie weszły na stan jed­nostki, czyli AD-2000 w ukła­dzie plecy-plecy. Obie­cy­wał rów­nież, że zaznam cał­kiem innej kul­tury służby niż w kom­pa­nii spe­cjal­nej. I fak­tycz­nie w tej kul­tu­rze coś musiało być, ponie­waż my w naszych brud­nych i podar­tych mun­du­rach, wiecz­nie śmier­dzący potem, wyglą­da­li­śmy przy chło­pa­kach ze spa­do­chroniarni jak jacyś bar­ba­rzyńcy, a nie ludzie. Odmó­wi­łem. Będę koman­do­sem.

Pod koniec dru­giego mie­siąca szko­le­nia dowódca kom­pa­nii, a był nim por. Artur Kozłow­ski (obec­nie puł­kow­nik, dowódca Jed­nostki Woj­sko­wej AGAT) oznaj­mił nam, że wyni­kła potrzeba kadrowa prze­nie­sie­nia dwóch ele­wów z dru­giego i trze­ciego plu­tonu do pierw­szego, aby ukoń­czyli Szkołę jako pod­ofi­ce­ro­wie. Wyczy­tał 10 nazwisk ele­wów z naj­lep­szymi wyni­kami w dotych­cza­so­wym szko­le­niu i naka­zał funk­cyj­nym wybrać spo­śród nich dwóch. Rywa­li­za­cja o „bycie kapra­lem” odbyła się na drążku jesz­cze tego samego popo­łu­dnia. Zro­bi­łem 24 pod­cią­gnię­cia i tym spo­so­bem zakwa­li­fi­ko­wa­łem się na awans. Naza­jutrz dowódca kom­pa­nii stwier­dził, że drą­żek to za mało. „Niech bie­gną na dzie­sięć kilo­me­trów”. „No cóż” – uzna­łem. – „Będę koman­do­sem – i do tego zaje­bi­stym kapra­lem zna­ją­cym się na minerce”.

Musia­łem mocno przy­siąść do nauki, aby nad­ro­bić „kapra­low­ski” mate­riał z dwóch mie­sięcy. Tym­cza­sem trzeci mie­siąc w SPiMSDS dobie­gał końca. Odby­li­śmy szko­le­nie spe­cja­li­styczne w swo­ich spe­cjal­no­ściach. Zakoń­czy­li­śmy kurs spa­do­chro­nowy w for­mie naziem­nej, gdyż skoki dla nas pla­no­wane były dopiero na wio­snę. Odby­li­śmy kilka ćwi­czeń tak­tycz­nych spraw­dza­ją­cych naszą wie­dzę i umie­jęt­no­ści. Wiel­kimi kro­kami zbli­żały się egza­miny koń­cowe. Na kilka dni przed nimi wezwał mnie dowódca kom­pa­nii i zapy­tał:

– Jaki chciał­byś przy­dział po egza­mi­nach?

– Trze­cia Kom­pa­nia Spe­cjalna, panie porucz­niku.

– A nie chciał­byś zostać funk­cyj­nym na Szkole?

„Ni chuja” – pomy­śla­łem. – „Będę koman­do­sem”.

– Nie, panie porucz­niku. Chciał­bym na Trze­cią Kom­pa­nię Spe­cjalną.

– A gdy­byś musiał zostać na Szkole, to na któ­rej kom­pa­nii byś wolał?

– Na pierw­szej, panie porucz­niku.

Czu­łem, że jest źle.

– Dosta­niesz przy­dział na funk­cyj­nego do Dru­giej Kom­pa­nii Szkol­nej.

– A jak odmó­wię?

– A odma­wiasz?

– Załóżmy.

– To nie zdasz egza­mi­nów i wylą­du­jesz na logi­styce jako sze­re­go­wiec.

Świat mi się zawa­lił. Nie wie­dzia­łem, co robić. Bar­dzo nie chcia­łem zostać funk­cyj­nym, a tym bar­dziej na 2. Szkol­nej. Posze­dłem zapy­tać na spa­do­chro­niar­nię, ale było już za późno – wszyst­kie etaty obsa­dzone. Noż kurwa mać! Po chuj mi to było?! No co mnie poku­siło, żeby na tego jeba­nego kaprala cisnąć?!

„Być koman­do­sem” dla mnie zna­czyło, że będę zwia­dowcą w pod­od­dziale dzia­łań spe­cjal­nych, czyli na przy­kład zwia­dowcą-mine­rem w 3. Kom­pa­nii Spe­cjal­nej. Sam bor­dowy beret czy naszyty na ręka­wie mun­duru emble­mat jed­nostki spe­cjal­nej w mojej oce­nie nie czy­nił ze mnie koman­dosa. Służba w kom­pa­nii szkol­nej rów­nież nie wcho­dziła w grę, jed­nakże była to pro­po­zy­cja nie do odrzu­ce­nia. Moja odmowa mogłaby się spo­tkać w naj­lep­szym przy­padku ze zigno­ro­wa­niem, a w naj­gor­szym – po pro­stu poskut­ko­wać uwa­le­niem mnie na egza­mi­nie koń­co­wym. To dru­gie zakoń­czy­łoby się jesz­cze gorzej, czyli kon­ty­nu­acją służby w plu­to­nie logi­stycz­nym. W tym miej­scu chciał­bym pod­kre­ślić, że logi­styka nie jest niczym złym, wręcz jest bez­względ­nie potrzebna. Mam wielu przy­ja­ciół, któ­rzy słu­żyli czy na­dal służą jako logi­stycy i wyko­nują tę pracę pro­fe­sjo­nal­nie i z pasją, za co należy im się ogromny sza­cu­nek. Sen­ten­cja, którą dum­nie powta­rzają: „Logi­styka nie jest wszyst­kim, ale wszystko bez logi­styki jest niczym”, jest w mojej oce­nie cał­ko­wi­cie praw­dziwa.

Egza­miny zda­łem. Aż mnie w gar­dle ści­skało, gdy patrzy­łem, jak kole­dzy, z któ­rymi spę­dzi­łem trzy naprawdę inten­sywne mie­siące, opusz­czają SPiMSDS i kie­rują się w stronę budynku 1. Bata­lionu Spe­cjal­nego. Oni będą koman­do­sami, a ja nie. Jesz­cze nie. Będę koman­do­sem, ale jesz­cze nie teraz.

Świeżo upie­czeni kaprale

Tego samego dnia spa­ko­wa­łem swoje graty i prze­nio­słem do budynku 2. Kom­pa­nii Szkol­nej, a następ­nie zamel­do­wa­łem się u dowódcy kom­pa­nii. Dosta­łem przy­dział do plu­tonu radio­te­le­gra­fi­stów, a moim dowódcą plu­tonu był kapi­tan L.S., sze­rzej znany jako Darth Vader lub po pro­stu Darth. I tu wolał­bym zakoń­czyć opis mojego dowódcy, który był posta­cią tak barwną, że można by napi­sać o jego wyczy­nach dość obszerny roz­dział – o nie­wia­ry­god­nych wręcz histo­riach, któ­rych pan kapi­tan nie mógłby potwier­dzić, gdyż po pro­stu ich nie pamięta. Wie­rzę, że nie ma ludzi pozba­wio­nych wad, jak rów­nież ludzi bez zalet – jed­nak ja nie potra­fi­łem dostrzec zalet u mojego dowódcy. Podobno świet­nie jeź­dził na nar­tach.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki