Stacja NL - Remigiusz Nestor Kalwarski - ebook

Stacja NL ebook

Remigiusz Nestor Kalwarski

3,0

Opis

Życie to podróż i zapewne w taki czy inny sposób doświadczysz takiego miejsca jak Stacja NL.

Stacja NL  jest jak dworzec kolejowy – dla jednych to miejsce pracy, dla innych etap w podróży, dla kolejnych przystań będąca namiastką domu. To miejsce, którego możesz doświadczyć w najbardziej nieoczekiwanym momencie, a może właśnie już tam jesteś? Tutaj spotykają się ludzie z różnych zakątków świata, wnoszący własne przyzwyczajenia, kultury, obyczaje. Docierają tu często sponiewierani przez życie, jedni wyczerpani, inni udający Panów Świata. Ci bardziej zagubieni sięgają po alkohol, narkotyki i inne używki, próbując uciec przed sobą i ciężką przeszłością. Skąd przychodzą? Co ich łączy?

Marzenie o wolności… Czy to miejsce pozwoli im zapomnieć, czy przywróci ich życiu koloryt?

Ta książka to studium psychologiczne, a filozoficzne dysputy między głównymi bohaterami pozwalają na chwilę refleksji nad życiem zarówno bohaterów, jak i własnym. Autor dobitnie opisuje ekstremalne zdarzenia i sytuacje, z jakimi mierzą się zarobkowi emigranci, tuż po tym jak zdecydowali się podpisać kontrakt z agencją pracy.

Wśród bohaterów jest Adam, niegdyś pozbawiony przez żonę środków do życia, dziś jako prekariusz dzielący się swoją filozofią spokoju i pogodzenia ze światem.

Czy przerobił jednak wszystkie przerobił? Czy nadal tli się w nim iskra bólu, gniewu i złości? Kris z kolei wyruszył w podróż po śmierci ukochanej, a Stacja NL to dla niego tylko przystanek… Czego tak naprawdę szuka? Przed czym ucieka? Czy żarliwe dysputy z przyjaciółmi dadzą mu zapomnienie?

Te i inne zawarte w tej książce historie pokazują życie „zwykłych” ludzi wędrujących po świecie. Czytelnik znajdzie tu odpowiedź na pytania: Co mną kieruje? Dokąd zmierzam? Kim jestem? Jakimi wartościami się kieruję?

Książka porusza wiele uniwersalnych prawd, kwestii dotyczących każdego z nas i skłania do refleksji nad własnym życiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 268

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Remigiusz Kalwarski, 2021

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Ilustracja na okładce: © Kehn Hermano/pexels, Berti Weber/pexels

Redakcja: Anna Kielan

Korekta: ERATO

ePub: JENA

ISBN 978-83-66995-28-4

Wydawca

tel. 512 087 075

e-mail: [email protected]

www.bookedit.pl

facebook.pl/BookEditpl

instagram.pl/bookedit.pl

Niniejsza książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Całość ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Tym, którzy nie dowierzają temu, co tu opisuję, się nie dziwię, bo pewnie sam bym miał z tym problem, gdyby nie fakt, że doświadczyłem tego osobiście. Tych, którzy się odnaleźli w tekście i czują się w jakiś sposób niewłaściwie sportretowani, przepraszam, ale to subiektywne spojrzenie obarczone moimi doświadczeniami i nie wstydzę się tego. Sami też nie wstydziliście się swoich wad, więc… Tych natomiast, którym wydaje się, że są pominięci albo odsapnęli, bo się nie odnaleźli w tej historii, informuję, że to jeszcze nie jest moje ostatnie słowo…

Niniejsze dedykuję Kubie i Dawidowi

PRELUDIUM

Prekariat to ci, którzy są niepewni swojego jutra – od zatrudnionych na umowy śmieciowe młodych ludzi w gospodarkach rozwiniętych po prekarnych pracowników w chińskich fabrykach. Prekariuszami stają się dzisiaj zarówno osoby dopiero wchodzące na rynek pracy, jak i pracownicy z wieloletnim doświadczeniem zawodowym, kobiety i mężczyźni, imigranci oraz miejscowi. To nowa, choć już funkcjonująca kilka lat grupa społeczna. Jak kiedyś proletariat.

Siedział naprzeciwko mnie, dzielił nas plastikowy blat stołu w kantynie magazynu odzieży. Jakub czterdziestoletni blondyn o kędzierzawej czuprynie. Charakterystyczne zmarszczki mimiczne nad policzkami i wokół oczu wytworzyły się w wyniku wciąż goszczącego na jego twarzy uśmiechu. Jest on faktycznie przyklejony do jego twarzy i bardzo rzadko znika. Za to poczucie humoru ma raczej czarne. Taki zdecydowanie bardziej dynamiczny Jacek Poniedzielski. Jest obeznany w realiach pracy w tej firmie i życia w NL, a także w realiach pracy w innych krajach Unii. Jak na pracownika fizycznego, prekariusza, jest zbyt inteligentny, a sądząc po tym, jak się wysławia, mam wrażenie, że również wykształcony. Co taki człowiek robi w tym miejscu? Wybitnie odstaje od normy tego miejsca, mam wrażenie, że ten jego uśmiech jest chyba swego rodzaju maską na alergie na to, co go otacza. W sumie co taki typ jak ja robi w tym miejscu? A co robią pozostali? No, w sumie pracują i ja też pracuję i pracuje też Jakub. A co spowodowało, że taką wybrał ścieżkę?

– Wiem, że przeżywasz swój miesiąc miodowy po przyjeździe tutaj. Ja też tak miałem przez pierwszy rok. Im szybciej rozwiejesz swoje mylne wyobrażenie o tym miejscu, tym szybciej zaczniesz robić sobie dobrze, a nie lokalnemu systemowi czy firmie Fashoinexpert. W NL nie jest ważne, jak się starasz, ale jakiej narodowości jesteś. My, Europejczycy ze wschodu, jesteśmy tutaj obywatelami drugiej kategorii. Zauważ, jak wielu Polaków, Litwinów czy Węgrów robi tu karierę na jakichś stanowiskach kierowniczych średniego szczebla i jak bardzo przy tym się spalają? Przy tym często Polacy swoich rodaków traktują „sprawiedliwiej” niż pozostałych i wymagają od nich więcej, a innych jakby nie chcieli skrzywdzić. Albo jakby się bali, że ktoś im zarzuci faworyzowanie swoich. Litwini robią dokładnie odwrotnie. Nawet można powiedzieć, że budują swego rodzaju mafię i pomagają sobie nawzajem. A wśród nas niestety. Na obczyźnie Polak Polakowi Polakiem. A zauważ, Holender robi mniej spokojniej i nie musi być tak wykształcony. Wręcz czasami można odnieść wrażenie, że on może być przygłupi, ale ma punkty za pochodzenie jak za starych czasów w PRL-u na studia. No i ostatnia grupa to pracownicy o ciemnym kolorze skóry. To jest grupa pod ochroną, bo rozumiesz, że łatwo otrzymać zarzut o rasizm. Państwo holenderskie jest wysoce wyczulone na wszelkie przejawy dyskryminacji. Pod warunkiem że dotyczy ona „czarnych”. To takie podwójne standardy, które dyktuje poprawność polityczna – powiedział Jakub i roześmiał się gromko. Po czym kontynuował. – Być może mielibyśmy i my coś takiego, gdyby nasz kraj przed drugą wojną światową wszedł w posiadanie kolonii. Ale ich nie mieliśmy i nie mamy wyrzutów sumienia, poczucia winy jak narody, które eksploatowały przez wieki Czarny Ląd, przy okazji budując swój potencjał i dobrobyt. My przez sto dwadzieścia trzy lata byliśmy właśnie jak eksploatowana kolonia. I to jest jedna z przyczyn, dlaczego u nas stopa życiowa jest niższa. Nie jesteśmy głupsi niż Holendrzy czy inni mieszkańcy Europy Zachodniej. Po prostu zanim się odbudowaliśmy po jednym walcu historii, który się przetoczył przez nasz kraj, to już przetaczał się po nas kolejny i musieliśmy się znów odbudowywać. To wręcz dowodzi tego, jak jesteśmy pracowici i zaradni, że mimo wszystko nie jesteśmy tak dalece w tyle, jak niektóre z krajów na obrzeżach Europy. Już pomijając fakt, iż wielu wybitnych naukowców pochodzi z naszego narodu.

– Tak. – Wbiłem się w końcu w jego wywód. – Mój ojciec mawiał, że nasz naród przez zabory, okupację, a potem sowiecką dominację doskonale wykształcił dwie umiejętności. Dywersję i sabotaż.

Roześmialiśmy się szczerze i głośno, aż kilkanaście par oczu z kilkudziesięciu zgromadzonych w tym pomieszczeniu skierowało się na nas. Ludzie z różnych krajów i o różnych kolorach skóry. Ludzie wielu wyznań i ci, którzy twierdzą, że nie ma boga. Pewnie nie przeszkadzałyby im te różnice we współpracy, gdyby ktoś nie robił z tego użytku. Podkreślając różnice, można podsycać pragnienie konkurencji. Dziel i rządź. Czy więc wkrótce stanie się problemem sformułowanie – czarna kawa?

***

– Czarna kawa? Czy coś innego do picia? – Słyszę, stojąc za Jakubem w kolejce do automatu z napojami.

Jakub, chcąc przyspieszyć proces sporządzenia napojów, robi je dla nas obu.

– Ja poproszę czekoladę.

– Widzisz, a to też jest taka marchewka dla mas pracujących w innych firmach, kawa jest w płatnych automatach, a tu kawka, herbatka, czekoladka. Rozumiem, że może patrzysz na mój opis tej rzeczywistości, oceniając go jako defetystyczny i depresyjny. A humor jako raczej czarny.

– No cóż, raczej unikam oceniania. Bardziej staram się czuć i owszem wiem, że to, co prezentujesz na zewnątrz, to taki racjonalistyczny cynizm. Inteligentny człowiek zmuszony okolicznościami do pracy, która nie daje mu satysfakcji, a jedynie zapewnia środki do życia. Przywdziewa taki styl, maskę i to jest trochę dla niego taki sposób radzenia sobie z sytuacją, z którą nie jest w zgodzie? Może to pozwala zachować mu równowagę psychiczną, którą, jak widzę, wielu tutaj stara się utrzymać używkami. – Roześmiałem się.

– No może to i tak jest – odrzekł Jakub. – Raczej staram się być racjonalistą. A, że ty jesteś swego rodzaju przeciwwagą do mojego postrzegania świata, to tym bardziej przyjemnie jest z tobą prowadzić dyskusję.

Doszliśmy do automatu, Jakub wciskał guziki na czarnym panelu i podstawiał białe miękkie kubeczki pod dystrybutor, po czym uniósł oba, odwrócił się plecami do kawomatu i wyciągając szyję, wskazał głową kierunek.

– O tam, chodźmy – powiedział.

Poszedłem za nim posłusznie. Jak uczeń za mistrzem, w tym nowym miejscu, w tej obcej rzeczywistości czuję się wyobcowany i jedynie kilka osób w jakiś sposób budzi we mnie przyjazne uczucia. Jakub jest jedną z nich.

– To co, gdyby nie ten czarny humor, to byś się wdał w romans z alkoholem?

Jakub idąc, zwrócił się twarzą do mnie, i cały czas uśmiechając się jak zwykle, powiedział.

– To już mam za sobą i nie chcę do tego wracać.

Mimo uśmiechu wybrzmiało to tak szczerze i wiarygodnie, że wróciły własne wspomnienia. Moje wnętrze zadrżało i poczułem taką bliskość tego doświadczenia, że bez zastanowienia powodowany wzruszeniem powiedziałem.

– Ja też.

Jakub postawił właśnie kubeczki na stoliku, usiadł i podniósł wzrok, patrząc na mnie jeszcze stojącego. Usiadłem, a on wyciągając na stół wiktuały z papierowej torby, którą wcześniej miał przewieszoną na przedramieniu, mówił:

– No to widzę, że mamy podobne doświadczenia. Trafiłem tutaj, bo nie mam aktualnie lepszej perspektywy obsługi zobowiązań, które powstały w wyniku działalności prowadzonej w Polsce. A szukając możliwości wydostania się z zadłużenia, bez szarpania się z rzeczywistością i podejmowania kolejnego ryzyka, oszacowałem, że to jest wyjście. Oczywiście, rozglądam się za innymi rozwiązaniami, ale wszystko dokładnie teraz analizuję. Każde działanie sprawdzam pod kątem ewentualnej „kaloryczności” finansowej i ryzyka z nim związanym, a doświadczony własnym potknięciem podchodzę do tego może nawet nazbyt ostrożnie. Cóż jednak?

– Widzieliście moją dziewczynę? – Krótko ostrzyżony dwudziestolatek bezceremonialnie wtrącił się do naszej rozmowy. – Przepraszam. – Jakby się nieco zreflektował, widząc nasze zdziwione, a może bardziej wyrażające politowanie i żal spojrzenia. On cały rozdygotany kontynuował. – Jestem podkurwiony, bo ta wywłoka Team, liderka z Returnu, mną poniewiera i każe mi składać gacie. To nie jest zajęcie dla faceta, a ona jeszcze popędza. Mówię jej, że nie chcę tego robić, ale się uwzięła. Muszę znaleźć moją dziewczynę, ona ma moje pigsy. Gdyby nie dług, jaki mam do spłacenia, to bym tu nie siedział ani minuty dłużej.

– A ile ty masz tego długu? – zapytałem, bo to jedyne co mi w tym momencie przyszło do głowy.

– Pięć tysięcy – wykrzyczał jeszcze bardziej emocjonalnie młodzian.

– Euro? – zapytałem, aby się upewnić.

– Nie… złotych – odpowiedział tonem, którym chciał chyba podkreś­lić, że jest Polakiem, a ja głupi nie kumam.

Patrzę na niego i staram się zachować powagę. No cóż, dla każdego własna historia ma największą wagę. Odwróciłem wzrok od młodziana – którego imienia nie mogę w pamięci odtworzyć – i zastanawiam się przez ułamek sekundy, czy je znam? Spoglądam na Jakuba i widząc jego wciąż przyklejony uśmiech, który znikał tylko na momenty, w których wkładał do ust kolejne kęsy jedzenia, nie mogłem zachować powagi. Powstrzymałem się jednak, aby nie parsknąć śmiechem.

– Dobra, jakbyście widzieli Dżesikę, powiedzcie jej, że jej szukam, bo nie mam nic na karcie, żeby do niej napisać. – Odwrócił się, nie czekając na nasze reakcje i energicznie ruszył do wyjścia z kantyny.

– Znasz go?

– Nie myślałem, że ty go znasz?

– Widziałem go wczoraj chyba pierwszy raz, bo wtedy zaczęli tu pracę, mieli introdukcję. No i faktycznie zwróciłem uwagę, bo się trzymał z taką urodziwą dziewczyną w jego wieku.

– Męskie instynkty się odezwały?

– A to dziwne, że wolę oglądać piękno?

– No nie – odpowiedziałem i prychnąłem przy tym z wyrazem zrozumienia. – Przypiął się do nas, bo usłyszał, że rozmawiamy po polsku.

– Wiesz, jak powiedział, że ma pięć tysięcy długu, to mi się śmiać chciało, a jak ustaliliśmy, że to kwota w złotych, to przez myśl mi przeszło, żeby mu powiedzieć, że jeśli nie będziesz przepijał i przepalał, to za miesiąc spłacisz.

– A mnie – mówił Jakub, śmiejąc się. – Przeszło przez myśl, żeby podał mi numer konta, to mu wpłacę tę kasę. Skoro to jest dla niego problem? Dla mnie pięć czy więcej już nie robi różnicy.

– To ile masz długu? Czterysta… Ale złotych, nie euro?

– Tak. – Roześmiał się. – Złotych.

– No to ja nie dorastam ci do pięt. Mam dwie dychy zaległości. I tak emocjonalność tego chłopaka mnie rozbawiła. Widziałeś jego oczy?

– Nie zwróciłem uwagi. Na jakimś pobudzaczu był, dlatego tak gardłował. Długo tu nie zabawi, wystarczy, że ktoś się zachowuje nerwowo, a nie daj boże agresywnie. Powiedziałem „daj boże” w tym ateistycznym kraju, ha. W każdym razie takich ludzi się pozbywają, wolą pokornych i uległych. Ateistyczny kraj jak Rosja. Moja babcia opowiadała pewną historię ze zsyłki. Jakaś rosyjska aktywistka wciąż ich sztorcowała, że Boga nie ma. Oni jednak wierzyli i nosili medaliki, krzyżyki, a ta ich wyśmiewała i przekonywała, że Boga niet. I kiedyś ta Rosjanka, przechodząc przez zamarznięty potok, wpadła po pierś do wody i zaczęła wzywać: „Boże ratuj, Boże ratuj!”. Babcia przechodziła tamtędy ze swoim bratem, a ten położył się na lodzie, babcia trzymała go za kostki u nóg, asekurowała – w ten sposób pomogli się wydostać tej dziewczynie z mroźnej topieli. Jak wyszła na brzeg, to brat babci zapytał, czemu przywoływała na pomoc Boga, skoro twierdzi, że go nie ma. A ona na to, że człowiek w nerwach czasem bzdury wygaduje i pobiegła się przebrać, i ogrzać do swojej chaty. A brat babci powiedział, choć tamta już nie słyszała. „Jakbym wiedział, że to tak, zamiast wyciągać pchnąłbym jeszcze głębiej”. Nie ma chyba tak naprawdę ludzi, którzy w nic nie wierzą? Trudno nie wierzyć w nic.

***

– Nic dodać, nic ująć. Teraz rozumiesz, dlaczego oni mają tu legalnie rozweselacze – powiedział Jakub.

Staliśmy na parkingu, przed blaszanym dwudziestometrowej długości gmachem o trudnych dla mnie do ogarnięcia rozmiarach w poziomie, gdyż kształt budynku i moje położenie wobec niego uniemożliwiały oszacowanie jego długości i szerokości. Jednak wyobrażenia o jego rozmiarach daje mi fakt, że przejście z jednej na drugą stronę hali po linii dłuższej ściany zajmował mi, jak sprawdziłem, minimum dwie minuty, zatem dwieście metrów myślę jak nic. W drugą stronę trzypiętrowa hala jest nieco krótsza. Ludzie, którzy tu pracują, często korzystają z aplikacji do mierzenia liczby zrobionych kroków, przebytych kilometrów. Niektórzy osiągają rezultat dwudziestu kilometrów dziennie. Ci, tak zwani order pic ker, zbierają towar, który jest sortowany dla poszczególnych klientów, a potem trafia do pakowania i dalej do wysyłki. Szara blaszana elewacja o piątej rano, mimo że już wstało słońce, zlewa się z szarym niebem, które w tym kraju jest często zasnute chmurami znad Morza Północnego.

– Klimat jest tu trochę jak angielski, dlatego nie ma tu prawdziwej zimy, to znaczy takiej, którą znam z Polski, pod tym względem jest tu przyjemnie jak dla mnie, bo wiesz w Tri City podobny klimat mam – opowiadał Jakub.

Mijali nas kolejni fleksiworker. Niektórzy pozdrawiali nas słowem „helo”, inni mijali w milczeniu..

– Przypomina mi się taki tekst Zenona Smolenia – powiedziałem do Jakuba. – „Rodacy, coście tacy smutni? Wszak jedziecie do pracy. Za oknami świta, widać jak rozkwita…” Jak można być tak smutnym, udając się do pracy?

Roześmialiśmy się obaj.

– No to teraz rozumiesz, dlaczego nas traktują jak wciąż najaranych, mimo że nie jesteśmy. Nie jesteśmy chyba, Kris?

– Ja nie jestem – odrzekłem. – Jakoś tak boję się takich… Niech to nazywają używkami, dla mnie to narkotyki po prostu. Może się boję wpaść w jakiś cug? A może to mnie właśnie chroni przed czymś i szlus!

– Nigdy też nie próbowałeś papierosów?

– Nie, nigdy.

– Helo… – pozdrowiła nas, przechodząca obok czarnoskóra kobieta o krótkich może na pół centymetra odstających od głowy kręcących się włosach, przeciągając słowo swoim ciepłym miękkim głosem. Spoglądając na nas, szukała mojego wzroku, a gdy nasze spojrzenia się spotkały, uśmiechnęła się, pokazując biel pięknych jak z reklamy zębów.

– Helo Dorin – odpowiedziałem, a ona zrobiła jeszcze dwa kroki, wciąż utrzymując spojrzenie, po czym odwróciła głowę. Powolnym krokiem oddalała się w kierunku wejścia do firmy.

To jedna z niewielu kobiet, które przychodzą do pracy w spódnicy, kolorowej i długiej. Może maskuje w ten sposób niezgrabne nogi? Nie, raczej jest to takie etniczne. Ona zresztą jest proporcjonalnie zbudowana.

W tej pracy, wymagającej dużo ruchu, mało osób ma nadwagę. Może znajdą się tacy na średnich stanowiskach kierowniczych albo wśród kierowców jeżdżących wyłącznie na widlakach. Większość kobiet jednak, które tu pracują, nosi albo obcisłe elastyczne jeansy, albo legginsy. A pokonując kilkanaście kilometrów dziennie i robiąc mnóstwo przysiadów w trakcie sięgania po towar znajdujący się na najniższych półkach, są szczupłe i zgrabne. Pomijam te wychudzone możliwie, że od systematycznego używania fety.

Osobiście traktuję narkotyki jak coś z kosmosu. Może w tym kraju powinienem przywyknąć do tego, że są obecne i dostępne jak cukierki.

– Znasz tę panią, Kris? – zapytał Jakub.

– Tak, jak byłem na returnie, to jej wymieniałem worki ze śmieciami, mówiliśmy sobie kurtuazyjne dzień dobry, dziękuję, proszę bardzo i nie ma za co. Więc tak, znamy się jak łyse konie. – Przy ostatnich słowach przeciągnąłem dłonią po mojej łysej głowie. – Nagadaliśmy się… Wiesz, przecież, jaki poziom angielskiego ja reprezentuję. – Mrugnąłem do niego porozumiewawczo okiem.

– No tak, wiem, ale powiem ci, że z mojej perspektywy to wyglądało, jakby ona pożerała cię wzrokiem.

– No co się dziwić, mięśni dużo na mnie, tłuszczu niewiele, to apetyczny jestem. – Roześmiałem się i Kuba też, po czym dodałem: – A to, co mówisz, nie jest jakieś dyskryminujące. Hebanowa dziewczyna, która pożera białego? – Wiesz, mam taką wadę. Nie mówiłem o tym? We mnie jest się bardzo łatwo zakochać – powiedziałem to z bardzo poważną miną i odpowiednio poważnym tonem głosu.

Parsknęliśmy obaj, nie dało się tego nie obśmiać. Choć jestem święcie przekonany, że tak jest. Moje zainteresowanie, skupienie się na drugim człowieku jest – być może – odbierane czasami zbyt osobiście. Wiele osób postrzega to jako coś więcej niż zwykły szacunek. Teraz, kiedy rozmawiając z kimś, nie trzymamy w ręku smartfona, okazujemy tej osobie szacunek, a gdy nie patrzymy na jego ekran, znaczy, że albo zależymy od tego kogoś, albo jesteśmy w nim zakochani. A gdy słuchamy kogoś i nawiązujemy do tego, co powiedział, a nie tylko pomiędzy jego wypowiedzi wtrącamy własne komunikaty, to jest konwersacja. Teraz najczęściej przerzucamy się komunikatami.

– Chodź, Kuba, bo to już czas, prawda?

Ruszyliśmy w stronę wejścia. Żeby odbić nasze karty choć minutę wcześniej, żeby zaliczyli nam czas rozpoczęcia pracy o piątej.

***

O piątej po południu czuję się już wyeksploatowany. Gdyby nie to, że trafiłem tu akurat na gorący okres, tak zwany Black Week, to może nie byłbym taki wypluty po dwunastu godzinach. Czuję jednak, że potrzebuję po prostu zalec.

W kraju nie pracowałem fizycznie, ale przecież uprawiałem sport i miałem świetną kondycję. Chyba ten ostatni okres mojego życia w Polsce bardzo się odcisnął na moim zdrowiu i wydolności, ale jak widzę młodzieńców, którzy potencjalnie mogliby być moimi dziećmi, to i tak jestem z siebie zadowolony. Bo wielu z nich nie dałoby rady mnie „przeskoczyć”.

Okej, dojeżdżam do domu, w którym mam do dyspozycji samodzielny pokój. Wow! Rozpusta, większość fleksiworkerów mieszka w dwuosobowych pokojach i to niekoniecznie według klucza, kto z kim się lubi. Koordynatorzy czasem, zauważyłem, mają fantazję, umieszczając „proch i zapałki” w jednym pomieszczeniu. Mnie się poszczęściło, ale też jest to swego rodzaju uprzejmość w moją stronę, bo prowadzę auto, którym dojeżdżamy do pracy, i nie odciągają mi za to z wypłaty. Pozostałe samochody, które są do dyspozycji mieszkańców tego domu, też ja tankuję. Za te dodatkowe obowiązki mam większą prywatność, osobny pokój.

Jeszcze kilka tygodni i wyjadę, jeszcze kilka tygodni i zobaczę miejsca, które miałem oglądać wspólnie z Wiolettą. No cóż, tymczasem parkuję przy najstarszym domu w Mejjel. Dystans do Helmond pokonuję w czasie do dwudziestu pięciu minut. Zatem mam jeszcze jedenaście godzin do tego, aby ponownie wyjechać do pracy, siedem na spanie. Prysznic, coś ugotować na kolację i naszykować sobie coś do pracy na jutro. Niewiele czasu zostanie na co…? Włączę jakąś muzykę na słuchawki, zamknę się w pokoju i odetnę od ludzi. Kiedyś lgnąłem do świata i do ludzi, a teraz zaszywam się w samotności. Dobrze, że nie towarzyszy mi gin z magicznej butelki. Ach, to wszystko o kant dupy potłuc. A właściwie już jest potłuczone. Teraz tylko zbiorę te okruchy w pamięci w jedno miejsce, zaniosę tam, gdzie miały się znaleźć, i koniec. Biorę głęboki wdech na myśl o tym, bo czuję, jak wszystko w moim wnętrzu drży. Myśli o Wiolce i o planie podróży ożywiają mnie, wzruszają do łez.

– Wysiadamy – oznajmiam pasażerom.

Na tylnej kanapie siedzi pucołowaty dwudziestolatek o czarnych krótkich włosach, Dariusz, a obok mnie trzydziestoośmioletnia Alicja, dziewczyna bez zęba na przedzie. Ktoś śpiewał o niej piosenkę, chyba Kazik? Jej niejednego zęba brakuje. Co tam, za to ma na wszystko odpowiedź i zawsze ma rację. Mniejsza o to.

– Narka – rzuca krótko Darek do mnie i do Ali, kiedy wysiada i trzaska głośno jak zwykle drzwiami, po czym idzie w kierunku marketu.

Alicja wysiada i zwraca się do mnie.

– Krzysiu, coś ze sklepu chcesz? Ja bym coś ugotowała…

– Jestem zmęczony, idę pod prysznic i do łóżka. Wstanę pewnie dopiero rano, nie chce mi się nawet jeść – mówię, żeby szybko zamknąć temat.

– No dobra, dobra, a jakieś piwko? A zapomniałam, przecież ty nie pijesz!

– Ty, Ala, wypij za moje zdrowie – odpowiadam.

Na te słowa reaguje charakterystycznym dla siebie tubalnym śmiechem, kojarzącym mi się z rechotem. W ogóle ma niski męski głos, cała jest taka męska. Jak pierwszy raz zobaczyłem tego blondyna z irokezem na głowie, to pomyślałem, ale kobiecy facet. A potem zweryfikowałem to i zmieniłem na męską kobietę. Czy tak wyglądają wszyscy ludzie, których skłonności seksualne ukierunkowane są na osoby tej samej płci?

– Dobra – znów zahuczała. – Za twoje wypiję, bo mojego szkoda. – I poszła w ślad za Dariuszem.

Zamykam niebieski egzemplarz niemieckiej motoryzacji i ruszam do wielkich drewnianych drzwi. Otwieram ciężkie brązowe skrzydło, na którego środku zamocowana jest mosiężna kołatka, i wchodzę do korytarza wyłożonego mozaiką z terakoty. Te płytki tworzące swego rodzaju dywan w kolorze ceglanym z akcentami musztardowymi pewnie mają blisko sto lat. Ten dom ma blisko dwieście, wskazuje sygnatura na elewacji. Zaraz za drzwiami wejściowymi skręcam w lewo do znacznie mniejszych i karykaturalnie niskich białych drzwi prowadzących do mojego pokoiku. Gdy przestępuję próg, zawsze chowam głowę w ramiona, bo mam wrażenie, że zawadzę czaszką o nadproże, które znajduje się faktycznie zaledwie dziesięć centymetrów nad moją głową. Za to sufity są na wysokości ponad trzech metrów, co powoduje, że rozmiar drzwi wydaje się być jeszcze bardziej groteskowy.

Zamykam za sobą drzwi na klucz, zdejmuję kurtkę, buty zamieniam na crocsy. Biorę żel pod prysznic, ręcznik, świeżą bieliznę, spodnie dresowe i ruszam do łazienki pod prysznic. Jedna łazienka na osiem osób, więc jak tylko wracam z pracy, idę od razu, aby później nie czekać w kolejce. Przestronna łazienka wyłożona białą ceramiką mieści prysznic i wannę, ma dwie umywalki. Dom dla dużej rodziny, zamieszkały przez emigrantów zarobkowych. Kiedyś ten dom zamieszkiwali duchowni niosący posługę w miasteczku, o czym przypominają pozostałe jeszcze na drzwiach wielu pokoi tabliczki z nazwiskiem i tytułem w hierarchii kościelnej.

Stoję pod prysznicem. Delektuję się odczuwaniem ciepła przenikającego moje ciało, zapach potu drażni moje nozdrza, sięgam więc po tani żel pod prysznic, kupiony w sieci dyskontowej i zmywam za jego pomocą z siebie dzisiejszy dzień. Uwielbiam gorącą wodę pod prysznicem, dla wielu osób było to paradoksem, bo zimą kąpię się w przerębli. Wiolka ma takie same upodobania. Ma? Niektórzy twierdzą, że czas nie istnieje i wszystko dzieje się tu i teraz. I tylko doświadczamy, ach nie chce mi się o tym myśleć, jestem zbyt zmęczony, że nawet nie chce mi się jeść. Może jak mnie orzeźwi prysznic, poczuję siłę, aby jednak coś w siebie wmusić. Jam jest tymczasem zmęczeniem. Choć gdy się skupiam, momentami mam wrażenie, że moje ciało się zespala ze spływającą po nim wodą. Jam jest wodą?

***

– Woda, woda i znowu kanał. W NL jest faktycznie dużo wody i to żeglownej. Praktyczne zastosowanie naturalnych warunków powoduje, że można je nazwać bogactwem naturalnym. Praktyczność Holendrów ma wielowiekową tradycję. Gdy w piętnastym, szesnastym i siedemnastym wieku my byliśmy zajęci wojnami, a to z Zakonem Krzyżackim, a to ze Szwedami, Rosją, Turkami. Holendrzy prowadzili politykę i dogadywali się z każdym zgodnie z przyjętą przez nich zasadą „co mi po honorze, kiedy gówno w worze”. Handlowali wszystkim i ze wszystkimi potrafili swoimi statkami przewozić ładunki pomiędzy kilkoma krajami, wymieniając je za każdym razem z korzyścią, aby w końcowym efekcie z zainwestowanego guldena wypracować dziesięć. I tak niezmordowanie pracując, doprowadzili do swojej dominacji na świecie. Na handlu zarabia się lepiej niż na wojnie, więc Holandia tylko wtedy unosiła oręż, gdy… jej handel był zagrożony. Ostatni przykład to próba zatrzymania w zależności od siebie Indonezji w czterdziestym piątym roku. Przecież to w sumie nie tak dawno. W przeciwieństwie do nas Holendrzy uznają, że kto jest bogaty, ten ma honor. Ich położenie geograficzne predysponowało ich do rozwijania ekspansji za oceany, a potem do sprzedaży przywiezionych stamtąd dóbr do innych krajów. Stąd przemysł nastawiony był na produkcję stoczniową. Potężna flota wzmacniała pozycje w międzynarodowym handlu. I tak to się zakorzeniło u nich, wraz z oszczędnością nieraz dla nas zaskakującą. No i może właśnie z tej oszczędności i pragmatyzmu wynika na przykład fakt legalności eutanazji. A wiesz, kiedy zaczęło obowiązywać to prawo w NL? – Jakub przerwał swój wywód pytaniem.

– Nie, nie wiem. To chyba kilkanaście lat temu wprowadzili.

– Hm… usankcjonowali to pierwszego kwietnia dwa tysiące drugiego roku. Czujesz to? W prima aprilis, ale też w kalendarzu świąt nietypowych dzień minety! A zaczęło się w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim, gdy lekarka, która podała swojej nieuleczalnie chorej matce śmiertelną dawkę morfiny, została skazana na… jeden tydzień pozbawienia wolności.

– Wow! – Dał mi zareagować, po czym dodał.

– W zawieszeniu na rok. No i od tego czasu zaczęła się droga do prawnego uregulowania tego, a wyroki sądów też wpłynęły na świadomość i postrzeganie tego tematu przez społeczeństwo. W sumie niecałe dwa procent zgonów w Holandii to eutanazja. W Polsce dla porównania samobójstwem kończy życie około jeden procent zmarłych. W Holandii ludzie też popełniają samobójstwa i takich przypadków jest o jedną trzecią mniej niż w Polsce. Tyle że w NL mieszka osiemnaście milionów ludzi, czyli w sumie wychodzi to na niekorzyść Królestwa. A skoro w wyniku tego i niskiej dzietności mają ujemny przyrost naturalny, to przybysze z zewnątrz są mile widziani. Kolejna oznaka ich pragmatyzmu, którego moglibyśmy się od nich uczyć.

– Oni od nas, też pewnie kilku rzeczy.

– Tak, ale gdybyśmy byli tak wyrachowani, to nawet te kataklizmy, które się przetoczyły przez nasz kraj, nie byłyby w stanie nas tak opóźnić w rozwoju, jak to teraz ma miejsce. Przecież mocarstwa toczące wojny między sobą na pole bitwy przez wieki wybierały nasze ziemie. Nie mamy więc dziś wielu dzieł sztuki, bo rabowali je Niemcy w czasie drugiej wojny światowej, Szwedzi podczas potopu czy carska armia. My dumni albo zwaśnieni, jak już nas zewnętrzny wróg nie przygniatał do ziemi, nie potrafiliśmy doprowadzić do sytuacji, w której byśmy skorzystali na wygranej. Tak już było nawet po zwycięstwie nad Krzyżakami. Wielu utalentowanych ludzi z Polski realizowało się w innych krajach, bo nad Wisłą nie było możliwości. I teraz przypisują sobie ich zasługi inne kraje, już nie mówiąc, że ewentualne z tego tytułu apanaże były pożytkowane przez innych i oni się bogacili dzięki temu. I co? I nic. Jak się nie obrócisz z tyłu dupa. A teraz jeszcze prowadzone są prace, w NL aby dzieci mogły podejmować decyzję o eutanazji w kwestii rodziców, którzy nie są już w pełni władz umysłowych. Rozumiesz?

– Faktycznie, Jakubie, ty masz taki trochę defetyzm w sobie, ale w sumie to bardziej ja to traktuję jak realizm. A podziwiam twoją analityczność.

– Ha, a ja twój optymizm. Może dlatego z tobą lubię pogadać, żeby coś w sobie wyrównać. Powiem ci, że kojarzysz mi się z Januszem Korczakiem, który nie tracił ducha, nawet idąc ze swoimi podopiecznymi do komory gazowej. Zachęcał ich wtedy do wspólnego śpiewania. To nie jest kpina, to mój szczery podziw.

Zastygłem w zadumie, jakbym się wyłączył z rozmowy i patrząc przed siebie na szarą przepływającą przed nami w kanale wodę, się zastanawiałem. Czy mogę być dla kogoś inspiracją i uosobieniem optymizmu? Skręcało mnie cały czas, gdy Jakub opowiadał o samobójstwach. Może to moje zdystansowanie jest tak odbierane przez innych. Może to, że nie skarżę się na drobiazgi i innym raczej poprawiam humor, a nie dołuję. Może to efekt własnych trudnych doświadczeń? Może je sam przeceniam, ale może dzięki temu właśnie jestem, jaki jestem, i nie szukam wyjścia z sytuacji przez szyjkę butelki albo ścieżką usypaną z proszku. Może to, co się stało w moim życiu, to jest tym czymś, co ma mnie właśnie doprowadzić, jak mawia Adam. Ale, dokąd? Fiołku, mój Fiołku. Violetta, Violet, fioletowy, fiołkowy, samo twoje imię to już poezja. Tęsknię i czuję ból fizycznie rozdzierający me wnętrze. Dawno temu, po wypadku, myślałem, że już poradziłem sobie z moimi frustracjami i stresami. Byłem przekonany, że zapanował absolutny porządek w moim życiu. A pojawienie się Fiołka traktowałem jak zdobycie Mont Everestu. Teraz wiem, jakiej uległem iluzji.

***

Iluzję stabilności zatrudnienia koordynatorzy utrzymują do momentu, gdy ewentualnie pracownik jest w strefie bezpośredniego zainteresowania pracodawcy. Wtedy zaczyna się kampania na rzecz nieprzyjmowania kontraktu przez pracownika dla tych, którzy nie przysparzają problemów, i zwalnianie tych, którzy byli roszczeniowi. Tych, którzy nie stwarzali kłopotów, ale nie ulegli wpływom koordynatorów, eliminowano z dziwnych powodów. Trzeba przyznać, że te kontrakty z agencjami mają tak specyficzne warunki, że nie trzeba wiele, aby stracić pracę. A nawet nic, bo koniec końców, umowa jest umową na czas określony, odnawiana automatycznie co siedem dni. Czyli jeżeli nie ma konkretnego powodu, to zawsze można jej nie przedłużyć, ze względu na przykład na mniejszą ilość pracy. I w ten sposób biuro nie musi się tłumaczyć, a zapewniając rotację, wciąż może dostarczać nowych pracowników. W ten sposób zapotrzebowanie na jego usługi ciągle trwa. Trzeba przepracować tysiąc godzin, aby przejść bezpośrednio do pracodawcy bez ponoszenia przez niego kosztów odstępnego agencji. Ten warunek spełnia zaledwie kilka procent pracowników. Większość z nich sama się wyklucza. A to kiepską pracą lub konfliktowym nastawieniem, kombinowaniem jak robić, żeby się nie narobić. Nadużywaniem substancji, które nie służą wydajnej pracy. Albo wręcz kradzieżami, które chyba mają coś wspólnego czasem z kleptomanią. Kradzieże może nie są zmorą, ale się dzieją i w porównaniu do tego, ile przynoszą zysku tym, którzy się tym parają, to w ostatecznym rozrachunku zdecydowanie ponoszą oni dotkliwsze konsekwencje. Rozbawiła mnie do łez sytuacja, tuż po powstaniu pewnej grupy towarzyskiej. Jeden chłopak wynosił drobne akcesoria i markowe okulary. Wszystko szło dobrze do momentu, gdy z dziewczyną, która przechowywała te rzeczy poza magazynem, pokłócili się o pieniądze. Oboje pracowali w Fashion, więc ona kierowana chęcią zemsty poszła do szefa hali. Łysy wysoki, dobrze zbudowany Holender o imieniu Leon, wysłuchał tego, co miała do powiedzenia. Powiedziała, dokładnie tak jak było, że otrzymała na przechowanie tych kilka sztuk okularów i miała je tydzień i skoro jej kolega zakwestionował dług, chodziło o siedemdziesiąt może osiemdziesiąt euro, to zdecydowała się przynieść do firmy z powrotem te okulary i poinformować szefostwo. Leon zapytał ją, czy gdyby on zwrócił jej te pieniądze, przyszłaby poinformować o kradzieży? No i dziewczyna nie wiedziała co powiedzieć. I to nie był raczej problem wynikający z bariery językowej. Wezwany chłopak oczywiście się wypierał. Natomiast fakty przemawiały na jego niekorzyść. On w swoim departamencie miał dostęp do tych rzeczy, ona nie. Oryginalne metki wskazywały na pochodzenie towaru. I tu może fascynacja Holendrów Ameryką albo szukanie prostych skutecznych rozwiązań, do jakich mieszkańcy Niderlandów są przyzwyczajeni, spowodowały, że Leon zrobił tak, jak się mówi, że robi amerykańska piechota morska. Podobno mają tam takie powiedzenie – zabijmy wszystkich, bóg ich posortuje na dobrych i złych. Leo zwolnił oboje, co skutkowało tym, że odeszła też dziewczyna tego chłopaka, więc trzy osoby tego dnia zwolniły miejsce kolejnym. Jednak w tym miejscu nie było to jakimś szczególnym wydarzeniem. Prekariusze tak jak szybko znajdują pracę, tak szybko ją tracą. Jedni zatrzymują się w danym miejscu na chwilę, inni na dłużej.

Jakub twierdzi, że spośród ludzi, którzy są na hali, oczywiście nie biorąc pod uwagę pracowników kontraktowych, to jego półtoraroczny staż pracy jest czymś wyjątkowym i kolejna osoba, która utrzymała się też długo, ma ponad pół roku krótszą karierę. Jeżeli można mówić o karierze w tym miejscu. Oczywiście dla kogoś może to być spełnieniem ambicji i szansą na zrobienie czegoś pożytecznego dla siebie w porównaniu z perspektywami we własnym kraju.

Na przykład taka Klaudia przyjechała z Rumunii. Niewysoka, może metr pięćdziesiąt wzrostu dziewczyna o kruczoczarnych włosach długich do połowy pleców, mówiła trochę i rozumiała po polsku. Nic dziwnego, Polacy tutaj to jedna z liczniejszych grup. Najczęściej przez nią używane słowo z języka polskiego to „zapierdalać”. Ona wypala się w pracy i naprawdę sumiennie robi to, co do niej należy, a nawet więcej. Polski nie jest jednak językiem, w którym można by z nią porozmawiać i dlatego, gdy kiedyś na przerwie siedzieliśmy obok siebie przy stole, to ja dzięki temu trenowałem moją umiejętność posługiwania się angielskim. Opowiedziała mi, że w swojej ojczyźnie mogłaby zarobić prawie tyle, co tu dostaje tygodniówki. A że życie nie jest tam, aż cztery razy tańsze niż w Królestwie Niderlandów to ona chce sobie tutaj układać przyszłość. Faktycznie jej zaangażowanie zostało docenione, bo po pół roku zatrudniania przez agencję – inną niż ta, przez którą ja pracuję, ale to nie ma znaczenia dla sprawy – dostała kontrakt w Fashion. Widać było, jak ją to podbudowało i sprawiło radość, gdy się pojawiła w pracy w ciuchach z logo Fashion. Naprawdę to było dla niej spełnieniem jakiegoś marzenia. Dało jej radość i miałem wrażenie, że inaczej niż u garstki Holendrów, którzy tu pracują, ją to mobilizowało.

Rodowity mieszkaniec, póki był pracownikiem agencyjnym, to się starał, po przejściu na kontrakt w widoczny sposób ubywało mu zapału i werwy. To tak jak w tej historii o facetach pod krawatami w drogiej restauracji trzymającymi fason, epatując drogimi zegarkami i oczywiście kluczykami z logo marek Premium, które leżąc na stole, miały informować o statusie właściciela. Gdy panowie zajęci rozmową, zobaczyli wchodzącego do tego luksusowego lokalu gościa w szatach artysty, żeby nie powiedzieć łachmanach, przerwali rozmowę i z oburzeniem przywołali kelnera, któremu jeden z nich zadał pytanie.

– Czy ten człowiek nie musi odpowiednio wyglądać, żeby móc wejść do tego lokalu.

– No właśnie ten pan już nie musi – odpowiedział uprzejmie kelner, z trudem jednak ukrywając drwinę.