Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Pod pozorem walki o uratowanie świata manipulują ludźmi.
Korumpują i zastraszają władze.
Sprzeciwiają się psychiatrii, nękają lekarzy i walczą o delegalizację leków.
Oficjalnie są kościołem, ale funkcjonują jak mafia.
Scjentolodzy działają w bezwzględny i precyzyjnie zaplanowany sposób.
Jeden z ich byłych liderów, Mike Rinder, przez lata piął się po szczeblach skomplikowanej hierarchii tej organizacji. Gdy był niemal na szczycie – postanowił odejść. Po latach nadużyć, niewolniczej pracy i ciągłej kontroli znalazł w sobie odwagę, by uciec. Wciąż próbuje namówić do tego samego swoje dzieci.
Ta książka to wstrząsające wyznania i rozpaczliwa próba odzyskania rodziny, którą – jak niemal wszystko – odebrała mu sekta.
***
W jakich luksusach pławi się scjentologiczna elita?
Dlaczego udało im się zwerbować Toma Cruise’a i Johna Travoltę, a Michaela Jacksona i Davida Beckhama już nie?
Po co członkowie sekty podpisują kontrakt na miliard lat?
I jak się wyrwać, gdy ucieczka jest niemal niemożliwa?
„Wstrząsająca opowieść o usprawiedliwianym religią uwikłaniu w przemoc, kłamstwo, nadużycia. Książka stawia pytanie o mechanizmy sekty, które mogą działać również w innych grupach. Lektura obowiązkowa, dla każdego, kto chce zrozumieć zjawisko emocjonalnego uzależnienia od wspólnoty religijnej.”
Tomasz P. Terlikowski
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
A Billion Years: My Escape From a Life in the Highest Ranks of Scientology
Copyright © 2022 by Mike Rinder
All rights reserved including the rights of reproduction in whole or in part in any form
Copyright © for the translation by Jan Halbersztat
Projekt okładki
David Gee
Adaptacja projektu okładki
Karolina Korbut
Fotografia na okładce dzięki uprzejmości autora
Redaktorka nabywająca
Milena Rachid Chehab
Redaktorka prowadząca
Aleksandra Grząba
Opieka promocyjna
Angelina Gąkowska
Redakcja
Milena Schefs
Korekta
Anna Strożek
Kinga Kosiba
ISBN 978-83-8367-021-8
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2024
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Książkę dedykuję mojej żonie Christie. Napisałem ją także dla moich dzieci – Taryn, Benjamina i Jacka
To są wspomnienia z mojego życia.
Od tego czasu minęło wiele lat, więc oczywiście jest możliwe, że przekręciłem jakieś fakty. Mogę się mylić co do drobiazgów – czy byłem w Paryżu w grudniu 1982 roku, czy w lutym 1983 – ale nie mają one większego znaczenia dla mojej historii. Wspomnienia konkretnych wydarzeń bywają nieco zniekształcone przez czas i perspektywę, zwłaszcza kiedy ma się zaburzenia percepcji związane z deprywacją snu. Podobnie jak wiele innych osób pracujących w Sea Org2 doświadczałem na co dzień prawdziwego wyczerpania, przez co poruszałem się jak we mgle. Doskonale pamiętam jednak swoje wrażenia, odczucia i emocje towarzyszące konkretnym doświadczeniom – i to, jak na mnie wpływały.
Czytelnik może być zdziwiony, że czynię takie zastrzeżenie na samym początku książki, ale jest ono konieczne: scjentologia to wyjątkowy i mściwy potwór. Scjentolodzy mają obsesję na punkcie gromadzenia dokumentacji i niewątpliwie zachowali szczegółowe akta dotyczące mojej pracy w Sea Org, na pewno dysponują także raportami prywatnych detektywów i szpiegów oraz nagraniami z monitoringu, ukazującymi moje życie już po odejściu z organizacji. Bez wątpienia zareagują na tę książkę po swojemu: przyczepią się do każdego faktu i szczegółu, który uznają za niezgodny z prawdą, aby zasugerować, że wszystko, co napisałem, jest kłamstwem. Wiem, że tak będzie, bo to ich standardowy sposób działania. Sam używałem go w stosunku do ludzi mówiących rzeczy, które nie podobały się scjentologom. Wiem też, czego nie zrobią: nie odniosą się do treści, do istoty moich doświadczeń i spostrzeżeń.
W książce używam terminu „scjentologia” – nie nazwy „Scjentologia” pisanej wielką literą, która jest nazwą zastrzeżoną przez organizację. Używanie nazwy własnej w mniemaniu scjentologów nobilituje ten ruch, sytuuje go w gronie poważnych religii, takich jak katolicyzm czy judaizm, podczas gdy mnie chodzi o szersze, ogólne pojęcie, zaliczane raczej do takich kategorii jak „filozofia”. Albo „socjopatia”.
Scjentologicznego żargonu staram się używać tylko wtedy, kiedy jest to naprawdę konieczne – ale czasami nie da się tego uniknąć. Słownik najważniejszych terminów można znaleźć na końcu książki.
Taryn i Benjaminie, kochani.
Pozwólcie, że zacznę od tego: wybaczcie mi, że umieściłem Was w świecie, w którym Wasza przyszłość była z góry ustalona. To dla mnie trudne i bolesne – świadomość, że dałem Wam życie, w którym od najmłodszych lat odmawiano Wam jakiejkolwiek wolnej woli. Gdybym wtedy wiedział to, co wiem dziś, nigdy bym do tego nie dopuścił.
Już w kilka dni po urodzeniu zostaliście przekazani opiekunkom w żłobku. Kiedy rośliście, Wasza matka i ja rzadko się z Wami widywaliśmy, ale czuliśmy się usprawiedliwieni: uznaliśmy, że musimy realizować większe, o wiele ważniejsze cele. Ratowaliśmy przecież ludzkość, nie mieliśmy ani chwili do stracenia! Nic nie mogło nas odciągnąć od tej pracy – nawet perspektywa czasu spędzonego z Wami, naszymi dziećmi.
Muszę jednak powiedzieć uczciwie: gdybym miał dla Was więcej czasu, gdybyśmy więcej rozmawiali, to i tak nie przekazywałbym Wam innej wiedzy. Byłem całkowicie oddany sprawie scjentologii. Myślałem wtedy, że skoro jestem najlepszym scjentologiem, jakim mogę być, jestem także tak dobrym rodzicem, jak to tylko możliwe.
To dla Was napisałem tę książkę. Może ktoś uzna, że to dziwne – napisać książkę dla dwojga czytelników. Mam jednak nadzieję, że te słowa pomogą Wam kiedyś podjąć decyzję o znalezieniu własnego sposobu wydostania się ze scjentologicznej bańki. Może nie dziś, może nie jutro – ale pewnego dnia. A tymczasem, jak sądzę, na świecie żyją także inni ludzie, którzy mają doświadczenia podobne do moich i dla których moja opowieść także okaże się pomocna.
Jeśli wciąż jesteście członkami ruchu scjentologicznego, żyjecie w doskonale skonstruowanym kokonie, który sprawia, że szczerym sercem wierzycie w wiele rzeczy, których fałsz łatwo udowodnić. Będziecie przekonani, że ta książka jest pełna kłamstw – mam jednak nadzieję, że kiedyś zrozumiecie, iż scjentologia to umysłowe więzienie, zaprojektowane tak, aby ucieczka z niego była prawie niemożliwa.
Pozwólcie, że przedstawię Wam obraz, który może pomóc Wam to zrozumieć. Wyobraźcie sobie, że od pierwszej chwili, w której zaczęliście rozumieć wypowiadane do Was słowa, tłumaczono Wam, że jeśli tylko wychylicie się poza ogrodzenie domu, w którym się urodziliście, natychmiast spotka Was coś strasznego. A jeśli ktoś spoza tego muru będzie próbował powiedzieć Wam, że na zewnątrz nie ma się czego bać, to na pewno jest to wysłannik zła, próbujący wciągnąć Was w zasadzkę, w której zginiecie straszną śmiercią i na wieczność traficie do ciemności. Co więcej – od pierwszej chwili słyszeliście o tym, jakie to wielkie szczęście i jak ogromny przywilej, że możecie mieszkać w tym pięknym domu, z dala od okrucieństw tego świata i zła panoszącego się na zewnątrz. W takiej sytuacji wydaje się naprawdę mało prawdopodobne, że zaryzykujecie wyjście za próg czy przeskoczenie ogrodzenia.
Mieszkałem w tym domu tak samo jak Wy. Tak samo bałem się wyjść za otaczający go mur. Nie brałem nawet pod uwagę możliwości, że poza światem scjentologii może istnieć cokolwiek dobrego i cennego. Nauczono mnie, że mur jest prawdziwy, a potworności za nim tylko czekają, aby nas pochłonąć, kiedy znajdziemy się na zewnątrz. Tak mówił nam L. Ron Hubbard, więc taka była prawda. Takie samo przesłanie przekazywałem Wam i wielu innym ludziom. Wierzyłem całym sercem, że jesteśmy wyjątkowymi szczęściarzami, ponieważ żyjemy w bezpiecznej, szczęśliwej i etycznej scjentologicznej bańce.
Dopiero kiedy życie w tym świecie stało się nie do zniesienia, zdobyłem się na to, aby przeskoczyć mur. Podjęcie tej decyzji zajęło mi wiele czasu, a zanim doszedłem do tego punktu, doświadczyłem wielu trudności i nadużyć. W tej książce spróbuję wyjaśnić, jak zanurzyłem się w sposobie myślenia, który sprawiał, że to, co nie do uwierzenia, wydawało mi się całkowicie racjonalne, i przez który zupełnie normalne wydawały mi się rzeczy, których „normalni” ludzie nigdy by nie zaakceptowali.
Kiedy ostatecznie odszedłem, byłem naprawdę zaskoczony tym, że życie za murem – w niescjentologicznym świecie – okazało się zupełnie inne. Nie było w nim koszmarów, śmierci ani zniszczenia. Odkryłem, że świat na zewnątrz to ogromne, fascynujące, pełne życia miejsce, wcale nie tak niebezpieczne, jak nam wmawiano. Przeciwnie: to miejsce o wiele zdrowsze i przyjemniejsze niż wnętrze umysłowego więzienia zbudowanego przez scjentologię. Od kiedy uciekłem, staram się wołać poprzez mur, przerzucać przez niego kamyki zawinięte w listy, wyświetlać napisy na niebie, aby mógł je przeczytać każdy, kto spojrzy w górę; staram się przekazywać do środka wiadomość, że tu, na zewnątrz, jest wielki, piękny świat.
Mam nadzieję, że Wam także uda się odkryć dla siebie ten prawdziwy świat. Nigdy nie jest za późno, aby zacząć od nowa. Ja miałem 52 lata, kiedy to zrobiłem. Okazuje się, że starego psa da się jednak nauczyć nowych sztuczek.
Czuję się zobowiązany przynajmniej spróbować powiedzieć Wam prawdę – i mam nadzieję, że Wy, moje dzieci, w końcu także ją usłyszycie. Nawet jedno małe pęknięcie w monolicie Waszych przekonań może prowadzić do stawiania kolejnych pytań. A kiedy zaczniecie stawiać pytania, koniec koszmaru będzie już bliski.
Chcę, abyście wiedzieli, że nie mam do Was żalu o to wszystko, co o mnie mówiliście. Moja miłość do Was jest dziś większa niż kiedykolwiek wcześniej. Wyrwanie się z toksycznej kontroli myśli, której doświadczałem w gronie scjentologów, zwiększyło moją zdolność współczucia, empatii, miłości – wszystkich tych uczuć i postaw, które w ruchu scjentologicznym nie są wysoko cenione. Ale to oderwanie się zwiększyło także moje poczucie winy za to, że przeze mnie znaleźliście się w sytuacji, w której jesteście.
Dziś wiem, co to znaczy wychowywać dziecko. Wasz młodszy brat, Jack, dorasta poza ciasnymi murami scjentologii. Wożę go na treningi piłkarskie, jemy razem posiłki, pomagam mu w lekcjach i przy szkolnych projektach. Jeździmy na wakacje, spędzamy razem rodzinne święta – robimy to wszystko, czego nigdy nie robiłem z Wami. Bycie przy nim, kiedy dorasta, to jedno z najpiękniejszych i najbardziej satysfakcjonujących doświadczeń w moim życiu. Ale to także nieustanne przypomnienie o tym, czego my nie przeżyliśmy razem.
Może coś z tego, co tu napiszę, pomoże Wam przebić się wzrokiem przez propagandę głoszącą, że jestem złym człowiekiem, któremu zależy jedynie na zniszczeniu ludzkości. Może kiedyś będziecie chcieli czegoś się o mnie dowiedzieć – a mnie nie będzie przy Was i nie będę mógł Wam tego powiedzieć osobiście. Może wtedy ta książka pomoże Wam zrozumieć trudną drogę, którą przeszedłem.
Kocham Was.
Tata
Pospiesznie wyszedłem przez frontowe drzwi dawnego biura L. Rona Hubbarda przy Fitzroy Street 37 w Londynie. Był piękny czerwcowy dzień 2007 roku, a ja myślałem tylko o tym, że muszę uciec, zanim ktokolwiek się zorientuje, co robię. Miałem ze sobą jedynie teczkę zawierającą mój paszport, kilka dokumentów, pendrive i dwa telefony komórkowe. Wiedziałem, że gdybym próbował zabrać coś więcej – albo gdybym starał się wziąć ze sobą żonę i dzieci – ucieczka byłaby niemożliwa. Założyłem, że ściągnę do siebie bliskich, kiedy już będę w bezpiecznym miejscu.
Ruszyłem w stronę najbliższej stacji metra, Warren Street, cały czas oglądając się za siebie, aby upewnić się, że nikt za mną nie idzie. Gdybym zaczął biec, zwracałbym na siebie uwagę, więc opierałem się tej pokusie do chwili, gdy skręciłem za pierwszy róg i skryłem się w jakiejś bramie, żeby złapać oddech. Choć mój ruch nie wymagał żadnego fizycznego wysiłku, serce waliło mi tak, jakbym miał za sobą sprint na 100 metrów. Odczekałem pół minuty, upewniłem się, że nikogo nie widzę, i wróciłem na chodnik. Zacząłem iść szybciej, cały czas uważnie analizując otoczenie. Starałem się wyglądać jak zwyczajny londyńczyk spieszący się do metra – a nie jak uciekinier. Znałem wszystkie sztuczki, dzięki którym mogli namierzyć i śledzić kogoś takiego jak ja – bądź co bądź sam niejeden raz kogoś namierzałem i śledziłem. Musiałem zniknąć z widoku, usunąć baterie z telefonów, używać jedynie gotówki i być cały czas w ruchu.
Ulgę poczułem dopiero wtedy, kiedy jechałem w dół długimi ruchomymi schodami. Kiedy z nich zszedłem, rzuciłem okiem na kilka osób za mną: nadal żadnych znajomych twarzy.
Stałem na peronie, pod ścianą pokrytą kafelkami, i czekałem na pociąg. Kiedy wjechał na stację, odczekałem, aż wsiądą do niego wszyscy inni pasażerowie, a potem wskoczyłem do środka w ostatnim momencie, uważnie obserwując, czy ktoś robi to samo. Nikogo takiego nie było. Usiadłem, pociąg ruszył, a ja oddychałem głęboko, starając się uspokoić.
Miałem przy sobie równowartość kilkuset dolarów, ale nie miałem gdzie się zatrzymać, nie miałem żadnych ubrań na zmianę, nie miałem pracy ani samochodu. Nie miałem też pomysłu, co robić ani dokąd się udać. Wiedziałem tylko, że muszę uciec przed szaleństwem, w którym pogrążyło się moje życie. Musiałem zebrać myśli i stworzyć jakiś plan. Nie miałem wyboru: alternatywą był powrót do organizacji i żałosne oddanie się w ręce jej członków.
A to nie wchodziło w grę.
Doszedłem do punktu, w którym wszystko wydawało mi się lepsze od takiego życia, jakie prowadziłem. Nie mogłem już znieść fizycznego i psychicznego stresu, który narastał we mnie przez lata pracy na najwyższych szczeblach międzynarodowej hierarchii ruchu scjentologicznego. Fizycznego znęcania się. Niedożywienia i braku snu. Ciągłego upokarzania. Czara goryczy się przelała. Od dzieciństwa uczono mnie, że świat wogów3 (obejmujący wszystko poza scjentologią) jest niebezpieczny, zepsuty i mroczny – teraz jednak wyglądał w moich oczach dużo lepiej niż doskonale mi znany świat scjentologii. W tym momencie dosłownie każda droga wydawała się lepsza niż nieustanna tortura życia na szczycie wspólnoty, która uważa się za najbardziej etyczną i oświeconą na Ziemi.
Z punktu widzenia scjentologii popełniałem właśnie akt ostatecznej zdrady, której skutkiem musiało być wieczne potępienie: opuszczałem jedyną grupę, która mogła uratować ludzkość od beznadziejnej przyszłości, pełnej ignorancji, bólu i cierpienia. Przekroczenie tego progu oznaczało, że wszystko, co znałem – łącznie z moją rodziną, przyjaciółmi i znajomymi – miało dla mnie umrzeć. Czy raczej, mówiąc dokładniej, po dokonaniu tego kroku to ja stawałem się dla nich martwy. Przynajmniej dla tych, którzy byli scjentologami. Czyli dla niemal wszystkich ludzi, których poznałem, od kiedy skończyłem sześć lat.
Wiedziałem, że każdy dobry scjentolog zachowa się tak, jak wymaga od niego wspólnota: nie tylko odmówi jakichkolwiek kontaktów ze mną, ale też zrobi, co tylko będzie mógł, aby mnie zdyskredytować i zniszczyć. Doskonale wiedziałem, co mnie czeka – bo ja zachowywałem się tak samo wobec innych, którzy odchodzili z organizacji. Przez lata byłem szefem Biura do Zadań Specjalnych, OSA, którego zadaniem było radzenie sobie z „atakującymi”, więc miałem pełną świadomość tego, jakie działania zostaną podjęte przeciwko mnie.
Pociąg przystawał na kolejnych stacjach, a mnie zalewała fala myśli. Czy nie popełniam właśnie ogromnego błędu, którego będę żałować, kiedy tylko dobrze się wyśpię? Czy nie zachowuję się jak egoista, czy nie myślę tylko o sobie? Czy nie skończę jako bezdomny pod mostem? Czy moja żona i moje dzieci nie ucierpią na skutek moich decyzji?
Odrzuciłem wszystko, w co dotąd wierzyłem, ale byłem jak więzień, który po raz pierwszy od lat wyszedł na słońce: czułem się wolny i w tym momencie to uczucie było ważniejsze niż wszystko inne. Całą resztą mogłem zająć się później.
Tego dnia w Londynie wyrwałem się z kokonu, który otaczał mnie od niemal pół wieku. Zaczęła się moja metamorfoza – powolna transformacja z fanatycznego wyznawcy sekty, w której zostałem wychowany, w sygnalistę, gotowego ujawnić wszystkie nadużycia, których doświadczył, był świadkiem i sam się dopuszczał. Postawiłem pierwszy krok na długiej drodze, której celem było odwrócenie wszystkiego, czego nauczyłem się wśród scjentologów.
1 W rzeczywistości cytat nie pochodzi z żadnego dzieła F. Scotta Fitzgeralda, ale z filmu będącego adaptacją jednego z nich: Ciekawy przypadek Benjamina Buttona – przyp. tłum.
2 Sea Org – Organizacja Morska (Sea Organisation); wszystkie terminy związane z działalnością scjentologów zostały objaśnione w Słowniku terminów scjentologicznych zamieszczonym na końcu książki (przyp. red.).
3 Wogami L. Ron Hubbard nazywał wszystkich ludzi nienależących do scjentologii. Oryginalne znaczenie tego słowa w języku angielskim to obraźliwe określenie osoby czarnoskórej, trudno jednak powiedzieć, czy założyciel scjentologii to właśnie miał na myśli – przyp. tłum.
Rozdział 1
Cywilizacja bez chorób psychicznych, bez przestępców i bez wojen, gdzie osobom zdolnym naprawdę się powodzi, ludzie uczciwi mają swoje prawa, a Człowiek może wznieść się na wyżyny swojego istnienia – oto cele scjentologii4.
L. Ron Hubbard
Moi rodzice po raz pierwszy usłyszeli o L. Ronie Hubbardzie w 1959 roku od jednego z naszych sąsiadów z Victoria Terrace, uliczki położonej na granicy wzgórz na wschodnich przedmieściach Adelajdy w Australii. W tamtych czasach okolica była słabo zaludniona: nasz niski, dość szeroki dom z dwuspadowym dachem, położony około sześciu kilometrów od centrum miasta, stał tuż przy ponaddwustuakrowej działce tonącej w dzikich chaszczach pełnych wombatów, kangurów i emu.
Miałem wtedy tylko cztery lata, więc nie pamiętam, kiedy dokładnie rodzice usłyszeli to nazwisko, ale była to chwila, która zmieniła całe nasze życie. Ten sąsiad, Ian, pojechał aż do Melbourne, około 800 kilometrów od domu, aby wysłuchać serii wykładów Hubbarda, w czasie których pisarz wyjaśniał idee opublikowane w jego słynnej książce Dianetyka. Współczesna nauka o zdrowiu umysłowym z 1950 roku. Hubbard twierdził, że może pomóc ludziom pozbyć się lęków i traum, a także wielu przypadłości fizycznych. Książka stała się fenomenem na skalę światową i uczyniła autora sławnym, dzięki czemu mógł podróżować i szerzyć koncepcje, na podstawie których wkrótce potem wyrosła scjentologia.
Ian opowiedział moim rodzicom o niesamowitych odkryciach Hubbarda. Jego opowieść zaintrygowała ich na tyle, że kupili jedną z jego kilkunastu książek. Kiedy ją czytali, narastało w nich przekonanie, że ten człowiek naprawdę ma im coś do zaoferowania. Spodobała im się obietnica usunięcia niechcianych emocji i braku pewności siebie, budowania lepszych relacji, wychowania dzieci tak, aby odnosiły w życiu sukcesy – a może nawet uratowania świata! Żadne z moich rodziców (matka miała na imię Barbara, ojciec Ian, podobnie jak nasz sąsiad) nie było religijne. Nigdy nie chodzili do kościoła, ale idea stania się lepszymi ludźmi i naprawy świata bardzo im się spodobała – podobnie zresztą jak wielu innym. Nie wydaje mi się, żeby wtedy postrzegali scjentologię jako religię; w ich oczach była to raczej praktyka samopomocy i pracy nad sobą. Ojciec – który był „seryjnym przedsiębiorcą”, jeszcze zanim zaczęto używać tego określenia – interesował się wszystkim, co mogłoby poprawić jego umiejętność prowadzenia interesów. Matka, gospodyni domowa, która czasami pomagała ojcu w różnych przedsięwzięciach biznesowych, doceniała podkreślany w filozofii Hubbarda aspekt samodoskonalenia. Przypuszczam, że na ojca wpłynęła także chęć odkrycia, skąd wzięły się jego cukrzyca i jeszcze jedna, nigdy niezdiagnozowana choroba z czasów dzieciństwa (mogło to być polio), przez którą jego lewa ręka była słabsza i nieco krótsza niż prawa. Jednak niezależnie od powodów oboje wkrótce zaangażowali się w scjentologię i – podobnie jak wielu innych wyznawców – poświęcili jej całe swoje życie. Nowa ideologia całkowicie ich pochłonęła. Zapisali się (i zapłacili – w scjentologii wszystko kosztuje, a płaci się zawsze z góry) na wszystkie możliwe kursy o różnych aspektach nauczania Hubbarda.
Musieli się dużo nauczyć o tej dziwnej, nowej „religii”. Hubbard był płodnym autorem, pisał jedną książkę za drugą i wygłaszał setki wykładów, w których tłumaczył zasady dotyczące dianetyki i scjentologii. Wiele spraw wyjaśniał za pomocą wymyślonych przez siebie terminów i akronimów, tworzył nowy żargon, tajny kod, którzy rozumieli tylko ludzie funkcjonujący wewnątrz scjentologicznej bańki – osoba z zewnątrz nie wiedziała, o co chodzi. Według Hubbarda termin „scjentologia” oznaczał „poznanie najgłębszego sensu świata”; składały się na niego łacińskie słowo scio (wiedzieć, rozumieć) i greckie logos (słowo, ale także nauka). Z kolei nazwa „dianetyka” pochodziła od greckich słów dia (przez, poprzez) i nous (umysł lub dusza). Niewiele było spraw, do których Hubbard się nie odnosił: mówił o wszystkim, od pochodzenia wszechświata po wskazywanie tych, którzy jego zdaniem usiłowali zniszczyć Ziemię. Najważniejszą koncepcją stojącą za całą jego wizją była jednak teoria „umysłu reaktywnego” (według której głęboko w naszej podświadomości przechowujemy bolesne, traumatyczne przeżycia, nazwane przez niego „engramami”; engramy mają negatywny wpływ na nasze zdrowie fizyczne i emocjonalne, a jedynym sposobem na pozbycie się tego wpływu jest dianetyka). Nie było rzeczy, których nie obejmowałaby jego rzekoma wiedza: wypowiadał się na każdy możliwy temat, od eliminowania fobii po wychowanie dzieci, od leczenia raka po metody podnoszenia ilorazu inteligencji czy „leczenia” homoseksualizmu (w swoich wczesnych książkach Hubbard uznawał homoseksualizm za zboczenie).
Przekonany o własnym geniuszu, stwierdził, że jego wiedza o życiu jest większa niż wiedza kogokolwiek innego w całej historii świata. To przekonanie było (i jest nadal) uznawane za prawdziwe przez jego wyznawców, którzy wierzą, że dzięki studiowaniu jego dzieł i słów także poznają jedyne prawdziwe odpowiedzi na wszystkie pytania, stawiane kiedykolwiek przez każdego człowieka na Ziemi.
W ten oto sposób obecność scjentologii w moim życiu została z góry przesądzona. Choć jak wszystkie dzieci z sąsiedztwa uczyłem się w Burnside Primary School, to już od szóstego roku życia w dni wolne od szkoły mama zostawiała mnie w lokalnym centrum scjentologicznym (w scjentologii takie centra nazywa się „organizacjami”), które mieściło się w starym jednopiętrowym budynku, położonym niedaleko śródmieścia Adelajdy. Placówka nie rzucała się w oczy i nic nie wskazywało na to, że na jej pierwszym piętrze, w pomieszczeniach o podłogach wyłożonych linoleum, dzieje się coś niezwykłego. W pokojach stały proste, drewniane stoły i krzesła, wszędzie wisiały obowiązkowe portrety L. Rona Hubbarda – i to było właściwie wszystko.
Organizację prowadzili dwaj bracia, Jim i Wal Wilkinsonowie. Studiowali oni scjentologię w międzynarodowej siedzibie głównej pod okiem samego Hubbarda, który do tego czasu zdążył już zgromadzić niewielką fortunę i kupić rozległą wiejską posiadłość niedaleko East Grinstead na południu Anglii. Obaj Wilkinsonowie mieli po trzech synów – razem z nimi, a także moim młodszym bratem Andrew, moją siostrą Judith i latoroślami kilku innych rodzin stanowiliśmy grupę „scjentologicznych dzieciaków” z Adelajdy. Nie była to duża społeczność, ale – podobnie jak członkowie ruchu w innych miejscach – regularnie uczestniczyliśmy w różnego rodzaju kursach i sesjach terapeutycznych (zwanych audytami). Oczekiwano także, że będziemy brać udział w często organizowanych wydarzeniach, mających zapewnić nasze stałe zaangażowanie.
W czasie przerw w roku szkolnym ja i moje rodzeństwo – w przeciwieństwie do większości naszych rówieśników, którzy nocowali u siebie nawzajem i oglądali kreskówki – byliśmy wysyłani na kursy komunikacji dla dzieci (Children’s Communication Course). Były to zajęcia wprowadzające, których celem było przekazanie nowym wyznawcom umiejętności komunikacyjnych, aby poprawić ich związki, umiejętności sprzedażowe lub cokolwiek innego, co było dla nich ważne; dorośli także uczestniczyli w podobnych kursach. Hubbard podkreślał, że sposobem na przyciągnięcie nowych ludzi do scjentologii jest znalezienie ich najsłabszego punktu albo największego problemu – na przykład braku pewności siebie, kłopotów z panowaniem nad gniewem czy problemów z poczuciem własnej wartości – i powiedzenie im z absolutną pewnością, że scjentologia może im w tej kwestii pomóc. Kurs był przedstawiany jako panaceum na każdy problem, który ktokolwiek miał: chodziło o to, aby skłonić człowieka do uczestnictwa w nim, a potem ujawnić inne cuda technologii Hubbarda.
Częścią kursu komunikacji było ćwiczenie znane jako bullbaiting5. Miało ono pomóc słuchaczom kontrolować ich własne reakcje na wszystko, co spotkało ich w trakcie sesji, a także pozbyć się wszelkiego lęku przed próbami zastraszania w codziennym życiu. Dzieci również uczestniczyły w tych spotkaniach. Robiliśmy wszystko, aby inna osoba zareagowała – roześmiała się, uśmiechnęła, zrobiła cokolwiek. Jeśli tak się stało, oznaczało to oblanie testu i sesja była kontynuowana, dopóki dana osoba nie nauczyła się w ogóle nie reagować. Dla nas była to okazja do przeklinania, opowiadania dowcipów i wariackich zachowań przy pełnej aprobacie nadzorujących nas dorosłych. Każda sesja wyglądała tak samo. Dobieraliśmy się w pary: jedno odgrywało rolę trenera, a drugie ucznia. Siadaliśmy wyprostowani na twardych, drewnianych krzesłach naprzeciw siebie, z kolanami w odległości około 30 centymetrów, patrząc sobie w oczy. Trener rozpoczynał sesję, a potem zaczynały się przepychanki. Typowa interakcja wyglądała następująco:
– Start.
– Twoja mama mówiła, że codziennie sikasz w łóżko.
– Ha, ha!
– Przegrałeś! Zaśmiałeś się.
– Start.
– Twoja mama mówiła, że codziennie sikasz w łóżko.
(Cisza, spojrzenie z kamienną twarzą).
Zaliczone.
Czasami trwało to całą wieczność, do momentu, kiedy „uczeń” nie reagował w żaden sposób na prowokacje „trenera”. Czasami wszyscy czekaliśmy na to ćwiczenie z niecierpliwością – choć każdy wolał być trenerem niż uczniem. Dziś rozumiem, że miało nas to przyzwyczajać do słownej – a być może także fizycznej – przemocy, co nie jest zdrową reakcją nikogo, a już na pewno nie dzieci.
Całe moje życie kręciło się wokół scjentologii, której prawdy tłumaczyli mi i przekazywali rodzice. Im więcej scjentologicznej literatury czytali, tym więcej czasu spędzali w organizacji; im lepiej znali poglądy i teorie Hubbarda, tym bardziej te idee przenikały także do mojego życia. Podobnie jak większość dzieci w tym wieku, traktowałem rodziców jak wyrocznię: nigdy nie podawałem w wątpliwość tego, co mi mówili, i nie kwestionowałem słuszności ich słów.
Jedną z rzeczy, których rodzice nauczyli mnie bardzo szybko, była technologia znana jako Wspomaganie Kontaktem, mająca leczyć urazy i zranienia. Za pierwszym razem, kiedy moja mama spróbowała na mnie tej techniki, wydała mi się ona bardzo dziwna. Miałem osiem lat i oparzyłem się w rękę o jeden z palników kuchennych. Moją dłoń przenikał pulsujący ból. Mama zapytała, gdzie dokładnie mnie boli – a potem powiedziała: „No dobrze, teraz umieścimy twoją rękę z powrotem w tym miejscu, w którym ją oparzyłeś”.
Początkowo się opierałem. Ani mi się śniło dotknąć z powrotem tego palnika, choć oczywiście do tego czasu zdążył on już ostygnąć. Po długich namowach położyłem w końcu ostrożnie rękę na palniku, ale przestraszyłem się i zaraz ją cofnąłem. „Jeszcze raz” – powiedziała mama. Tym razem trzymałem dłoń na palniku nieco dłużej. Powtarzaliśmy to wiele razy, aż w końcu potrafiłem nie cofać ręki. Doświadczyłem uczucia ulgi, ból w oparzonym miejscu zelżał – choć zapewne głównie dlatego, że moje tętno uspokoiło się po tym, jak opadł pierwotny strach. Wyglądało jednak na to, że takie działanie jest skuteczne – a to był argument, po który często sięgała scjentologia, choć oczywiście ta „skuteczność” była czysto subiektywna. Podstawowe pytanie zadawane w takich sytuacjach brzmi: „Czy teraz czujesz sięlepiej?”.
Inna technologia nosiła nazwę Wspomaganie Dotykiem. Był to hubbardowski odpowiednik biblijnego nakładania rąk, oparty na idei bycia „w komunikacji” ze swoim ciałem. Duch (thetan) jest ponad ciałem i umysłem i ma nad nimi kontrolę. Jeśli jednak nie zwróci się do ciała, nie przemówi do niego (czyli, mówiąc językiem Hubbarda, nie będzie z nim „w komunikacji”), to nie może go uzdrowić. W tym samym roku, kiedy sparzyłem się o kuchenkę, zdarzyło mi się spaść z roweru. Wróciłem z płaczem do domu, a moja mama wypróbowała na mnie tę technikę. Kazała mi położyć się na łóżku i leżeć bez ruchu, a sama dotykała mnie wielokrotnie palcem po całym ciele i powtarzała: „Poczuj mój palec”. Nigdy nie czułem jakiegoś szczególnego działania tego palca, ale chciałem wierzyć, że mi to pomaga; nie chciałem także rozczarować mamy, więc pozwalałem jej wierzyć, że dzięki temu czuję się lepiej. Wkrótce wmówiłem także sobie, że te metody działają małe cuda.
Jeszcze ważniejsza była teoria dotycząca rzeczy jawnych i zatajonych (overts and withholds, O/W). Jeśli spotyka mnie coś złego, to z pewnością wcześniej sam zrobiłem coś złego (to była rzecz jawna – overt), natomiast później zataiłem to wykroczenie, kompromitujący czyn albo myśl (to była rzecz zatajona – withhold). Wobec tego zawsze, kiedy jestem nieszczęśliwy, dzieje się tak z powodu czegoś, czego dopuściłem się wcześniej i co zataiłem. To podstawowa zasada, która – jak się z czasem okazuje – niesie wiele praktycznych korzyści dla scjentologii (choć nie dla jej wyznawców). Moi rodzice wyjaśnili mi tę ideę w prosty sposób: „Czyste ręce to szczęśliwe życie” – i uznałem, że to ma sens. Podobnie jak w przypadku wielu innych motywów, Hubbard sięgnął po banalny, uniwersalny frazes i wypaczył go do tego stopnia, że jego pierwotne znaczenie kompletnie się zatarło.
W świecie Hubbarda O/W są jedynymi przyczynami wszelkiego zła i złych doświadczeń. Ta idea z jednej strony jest bardzo wygodna, z drugiej – daje ogromną władzę. Kiedy coś w życiu idzie nie tak albo jeśli ktoś podaje w wątpliwość tezy Hubbarda czy samą scjentologię, odpowiedź jest prosta: należy odkryć swoje O/W. Z czasem zacząłem wierzyć, że powinienem być – jak to nazywa scjentologia – „odpowiedzialny” i nigdy nie winić innych za własne niepowodzenia. Musiałem dowiedzieć się, które zmoich działań było powodem doświadczanego przeze mnie zła – czy inaczej, w języku scjentologii: co „ściągnęło” na mnie to zło. Jako dziecko przyznawałem, że byłem niemiły dla jakiejś dziewczynki w szkole albo bawiłem się z dziećmi sąsiadów na „wysypisku”, czyli na pustej działce w okolicy mojego domu, na którą mama nie pozwalała mi chodzić, bo uznawała, że to niebezpieczne. Sama natura O/W nie była wtedy w gruncie rzeczy istotna – ważne było to, że czułem się winny.
Jak wszyscy dobrzy scjentolodzy, moi rodzice wierzyli, że odpowiedzi na wszystkie pytania można znaleźć w słowach Rona. Kiedy tłumaczyli mi różne rzeczy, posługiwali się tym samym schematem: „Ron mówi, że…”, „Co w tej sytuacji zrobiłby Ron?”. Hubbard zajął w moich dziecięcych oczach pozycję śmiertelnego boga; jego słowa wszystko wyjaśniały i były źródłem wszelkiej wiedzy. Wkrótce ja także zacząłem się zastanawiać, jak Ron postąpiłby w sytuacjach, które spotykały mnie w życiu.
Takich jak my było wtedy niewielu. W połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku w Australii scjentologia budziła ostry sprzeciw, do tego stopnia, że w 1965 roku w stanie Wiktoria została zdelegalizowana. Rządowe dochodzenie wskazało na istotne niebezpieczeństwa związane z samozwańczą religią i jej agresywnymi praktykami. Liczący 175 stron raport nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Jego najlepszym podsumowaniem było stwierdzenie, że „scjentologia jest urojeniowym systemem wierzeń, opartym na fikcji i błędach, a rozpowszechnianym za pomocą fałszu i oszustw”.
W tym czasie bycie scjentologiem w Australii było równoznaczne z przyznaniem się do bycia czarownicą. Utrzymywaliśmy zatem nasze zaangażowanie w tajemnicy, a materiały i książki scjentologiczne moich rodziców były schowane w szafie w ich sypialni. Gdy do domu Wilkinsonów wkroczyła policja w poszukiwaniu „materiałów wywrotowych”, miejscowi scjentolodzy zaczęli ukrywać książki Hubbarda. Cała sytuacja sprawiła, że baliśmy się władz – coś, czego nigdy wcześniej nie czułem – i musieliśmy ukrywać to, kim jesteśmy, co robimy i w co wierzymy. Hubbard twierdził, że śledztwo prowadzone w stanie Wiktoria było jednym wielkim spiskiem establishmentu medycznego i psychiatrycznego, mającym na celu zniszczenie scjentologii. Rodzice mówili mi, że prześladowania są spowodowane opornością ludzi na nowe idee – i że tak samo wyglądało to za czasów Galileusza, kiedy Kościół katolicki uznał za herezję jego twierdzenia o Ziemi krążącej wokół Słońca. Wtedy wydawało mi się, że to ma sens – po raz pierwszy zacząłem myśleć o scjentologii jako o bohaterskiej batalii o ocalenie świata przed jego własną ignorancją. W moich oczach ustawiało to cały ruch w kategoriach „my versus oni” – oświeceni przeciwko nieoświeconym, dobro przeciwko złu – co oczywiście tylko wzmacniało naszą determinację.
Mimo ideologii wyznawanej w naszym domu z punktu widzenia świata zewnętrznego byłem równie zwyczajny i nudny jak każde inne dziecko z australijskiej klasy średniej w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Zachowywałem się jak każdy zwykły, aktywny chłopiec, co mogłem potwierdzić licznymi strupami i bliznami. Jeździłem po ulicy przed naszym domem na deskorolce domowej roboty, wykonanej z drewna eukaliptusowego, z dokręconymi kółkami od wrotek, często przewracałem się i obcierałem kolana czy łokcie. Jak typowa australijska rodzina chodziliśmy na plaże w Adelajdzie albo dalej na południu, w Port Noarlunga, a latem jeździliśmy na kempingowe wyprawy w Góry Flindersa, 300 kilometrów na północ od naszego miasta.
W 1966 roku, kiedy miałem 11 lat, przenieśliśmy się do Sydney. Mój ojciec zawsze szukał nowych sposobów na zarabianie – głównie po to, aby mieć pieniądze na potrzeby związane ze scjentologią, bo kolejne kursy i audyty były coraz droższe. Czerpał zyski z wielu różnych przedsięwzięć: bywał właścicielem restauracji, hodował kozy angorskie, prowadził agencję turystyczną i hurtownię spożywczą, inwestował w nieruchomości. W Sydney kierował fabryką aerozoli produkującą lakiery do włosów i inne kosmetyki.
Szybko zakochałem się w Sydney – tętniącym życiem ośrodku kulturalnym ze wspaniałym portem i cudownymi plażami. To było zupełnie inne miejsce niż senna, staroświecka Adelajda. Chodziłem do znakomitej szkoły, Barker College, gdzie moim wychowawcą był pan Morris – człowiek błyskotliwy i nieco ekscentryczny, znany między innymi z tego, że wygrał kiedyś niezwykle popularny w Australii teleturniej Pick a Box. Do szkoły dojeżdżałem pociągiem, co traktowałem jako fascynującą przygodę, bo w Adelajdzie chodziłem po prostu piechotą. Codziennie dołączałem na peronie do dziesiątków innych chłopców w mundurkach Barker Col-lege: szare garniturki, białe koszule, czerwono-niebieskie krawaty, czarne lakierki i słomkowy kapelusz typu kanotier (w Australii często – a w jej prywatnych szkołach prawie zawsze – naśladuje się angielskie zwyczaje: my, chłopcy z Barker College, moglibyśmy z dnia na dzień zostać przeniesieni do Eton i niczym byśmy się nie wyróżniali).
Niecały rok po przeprowadzce, w 1967 roku, mój ojciec zaoszczędził już dość pieniędzy, aby zabrać nas do Anglii, gdzie rodzice mogli dalej zgłębiać zasady scjentologii w posiadłości Hubbarda niedaleko East Grinstead. Nasze zaangażowanie wreszcie przyniosło nam wymierne korzyści – bo do tej pory scjentologia była jedynie sekretnym sposobem życia, praktykowanym w domowym zaciszu. Ta podróż na drugi koniec świata była przygodą życia.
Wypłynęliśmy z portu w Sydney na pokładzie włoskiego statku wycieczkowego, minęliśmy powstający właśnie budynek opery. Popłynęliśmy przez Hongkong, Singapur, Aden i Kanał Sueski (który niedługo potem został zamknięty z powodu wojny sześciodniowej) do Włoch. Stamtąd pociągiem, przez Szwajcarię, pojechaliśmy do Paryża, a potem do Londynu. Pierwszy raz posmakowałem radości podróżowania; zafascynowały mnie tłumy ludzi, egzotyczne zapachy i smaki Dalekiego Wschodu, arabscy handlarze sprzedający pamiątki w Egipcie, majestatyczne piękno włoskich Alp, architektura Paryża. I wreszcie Anglia, gdzie – choć może się to wydawać dziwne – natychmiast poczułem się jak w domu.
Dojechaliśmy do Haywards Heath, miasta położonego około 60 kilometrów od Londynu i 16 kilometrów od East Grinstead; mieliśmy tu pozostać przez kolejne osiem miesięcy. Miałem już 12 lat, zostałem zapisany do Haywards Heath Grammar School. Dostałem strój jeździecki i uczyłem się jeździć konno. Wszystko wyglądało zupełnie inaczej niż w Australii: otaczała mnie bujna roślinność południa Anglii o najróżniejszych odcieniach zieleni – niezwykły kontrast w porównaniu z suchym, żółto-brązowym pejzażem, do którego przywykłem w rodzinnym kraju.
Wkrótce po tym, jak dotarliśmy na miejsce, miałem okazję odwiedzić Saint Hill – dom Hubbarda i międzynarodowe centrum scjentologii. Na posiadłość składały się piękny osiemnastowieczny dworek z piaskowca i kilka innych budynków rozrzuconych na terenie o powierzchni 60 akrów. Moi rodzice od razu udali się na wykłady, a ja i moje rodzeństwo poszliśmy do stołówki. W starej szopie mieściły się sklep, kawiarnia i miejsce spotkań dla studentów. Kiedy weszliśmy, zobaczyłem dwójkę dzieciaków grających w rzutki – okazało się, że mamy do czynienia z Suzette i Arthurem, dwójką najmłodszych dzieci Hubbarda. Suzette była w moim wieku, Arthur był od nas o trzy lata młodszy. Dziewczynka miała rude, falujące włosy, takie same jak jej matka, Mary Sue. Była ekstrawertyczna, podczas gdy jej brat był raczej cichy, choć przy tym nieco bezczelny. W scjentologicznym świecie oboje byli traktowani jak książęta, więc mogli mówić i robić, co im się żywnie podobało.
Suzette zauważyła, że ja i mój brat przyglądamy się ich zabawie. Odwróciła się do nas i powiedziała:
– Chcecie zagrać? Przegracie, ale pozwolę wam zagrać!
Byłem już wtedy dobrym scjentologiem, ale lubiłem rywalizację i nie mogłem odrzucić takiego wyzwania.
– Jasne – powiedziałem, kiwając głową, i wziąłem rzutki do ręki.
Nie pamiętam już dziś, kto wtedy wygrał, ale doskonale pamiętam, że Suzette była równie ambitna i nastawiona na rywalizację jak ja.
Po powrocie do Australii osiedliśmy z powrotem w Adelajdzie, gdzie mój ojciec zajmował się hurtowym handlem artkułami spożywczymi. Wprowadziliśmy się do domu, który wspominam jako mój drugi „dom dzieciństwa” – około półtora kilometra od tamtego pierwszego na Victoria Terrace. Ta okolica była bardziej zabudowana, nie było kangurów ani emu, ale na środku drogi obok naszego domu rósł wielki eukaliptus. Drzewo było tak majestatyczne, że ktoś kiedyś podjął decyzję, aby go nie wycinać, tylko zbudować ulicę wokół niego. Tu także chodziłem do prywatnej szkoły dla chłopców, King’s College, położonej trzy kilometry dalej w stronę centrum miasta.
Pod wieloma względami moja codzienność była bardzo dziwna. Prowadziłem sekretne życie scjentologa, jednocześnie uczęszczając do ekskluzywnej szkoły, gdzie zachowywałem się tak, jakbym był taki sam jak wszyscy inni uczniowie. Każdego ranka gromadziliśmy się w szkolnej kaplicy, aby wspólnie śpiewać hymny i odmawiać Ojcze nasz. Nie wiem, co myśleli sobie inni chłopcy siedzący w tych ławkach, ale ja uważałem, że to trochę dziwaczne modlić się i śpiewać dla Boga, który przecież podobno wie wszystko i widzi wszystko. Jeśli on jest stwórcą wszystkiego, to dlaczego potrzebuje, abyśmy do niego głośno mówili albo o cokolwiek go prosili? Starałem się jednak wyglądać jak każdy inny chłopiec wchodzący do kaplicy, bo nie chciałem, żeby ktokolwiek wiedział, że nie jestem chrześcijaninem.
Poza szkołą moje życie wyglądało zupełnie normalnie. Robiłem wszystko to, co inne nastolatki: surfowałem, jeździłem na rowerze, grałem w piłkę w pobliskim parku, chodziłem na potańcówki i koncerty, spotykałem się z dziewczynami. Często towarzyszył mi mój najlepszy kumpel, Tom Pryor, który mieszkał w sąsiedztwie. Tom był jedyną osobą spoza scjentologicznej bańki, która znała mój rodzinny sekret – z kolegami w szkole nigdy o tym nie rozmawiałem. Tom nikomu nie zdradził, że jesteśmy scjentologami; przypuszczam, że on także nie chciał, aby wiązano go z tym ruchem. Choć moje życie społeczne sprawiało wrażenie zupełnie przeciętnego, byłem przekonany, że cały świat wogów jest złowrogą pułapką, a ich celem pozostaje zniewolenie ludzkości. Tom o tym nie wiedział; miał jedynie płytkie, uproszczone wyobrażenie o scjentologii – to sprawiało, że uznawał ją za zjawisko łagodne i mało zrozumiałe. Te wczesne doświadczenia prawdziwego świata, które zdobyłem jako nastolatek, pomogły mi później wyrwać się ze scjentologii.
***
W drugiej połowie 1969 roku cała nasza rodzina odbyła drugą podróż statkiem do Anglii – tym razem przez Pacyfik i Kanał Panamski. Moi rodzice mieli przejść kursy umożliwiające im wejście na kolejne poziomy wtajemniczenia – koniecznie chcieli zostać działającymi thetanami6. Według Hubbarda poziomy OT były największym osiągnięciem w historii tego lub jakiegokolwiek innego wszechświata. Hubbard był przeświadczony, że odkrył i przezwyciężył coś, co nazwał Ścianą Ognia – tajemniczy, potężny kataklizm, który miał miejsce 75 milionów lat temu. W jego optyce właśnie przez to wydarzenie każda istota na Ziemi została uwięziona w niekończącej się spirali bólu i cierpienia. Na szczęście on wytyczył ścieżkę składającą się z dokładnie opisanych (i bardzo kosztownych) kroków, które każdy mógł podjąć, aby stać się OT. Każdy działający thetan miał dysponować mocami i możliwościami opisanymi w Dianetyce – mieć „władzę nad materią, energią, przestrzenią, czasem i myślą”. Znaleźliśmy dom do wynajęcia w Crowborough, innym miasteczku w wiejskiej okolicy hrabstwa East Sussex, około 15 kilometrów na południowy wschód od East Grinstead.
Samego Hubbarda nie było wtedy w Anglii. Aby pomieścić rosnącą liczbę scjentologów zjeżdżających do Saint Hill, w 1968 roku zbudował on na terenie ośrodka replikę normańskiego zamku, co było sposobem na obejście odmowy wydania pozwolenia na budowę przez lokalną komisję planowania przestrzennego (najwyraźniej zgodnie z angielskim prawem człowiek miał prawo zbudować zamek na własnej ziemi). Jednak brytyjskie władze i media wciąż węszyły wokół Hubbarda, który od 1966 roku większość czasu spędzał poza Anglią.
Mimo tych kłopotów pod koniec 1969 roku ruch scjentologiczny był w rozkwicie i miał więcej zwolenników niż kiedykolwiek, szczególnie w Anglii. Ludzie z całego świata przyjeżdżali, aby wspólnie spędzać czas w Saint Hill. To była ich mała, zamknięta enklawa.
Podczas gdy moi rodzice uczestniczyli w kursach w Saint Hill, ja uczęszczałem do szkoły Beacon Grammar w Crowborough. Większość dzieci nigdy wcześniej nie spotkała nikogo z południowej półkuli, więc z moim australijskim akcentem stałem się prawdziwą gwiazdą. Nikt w okolicy nie był świadom, że tuż obok znajduje się centrum scjentologii ani że ja jestem zaangażowany w ten ruch. Nowy szkolny przyjaciel zapoznał mnie z wieloma aspektami brytyjskiego życia. Razem łapaliśmy pociągi do Londynu, aby oglądać mecze piłkarskie drużyny Chelsea na stadionie Stamford Bridge. Nigdy wcześniej nie byłem na wydarzeniu sportowym na żywo razem z ogromnym, hałaśliwym tłumem – i bardzo mi się to podobało. Sam dojazd do stadionu w zachodnim Londynie był dla mnie przygodą, bo pierwszy raz w życiu jechałem metrem.
Kiedy moi rodzice ukończyli kurs OT – co zajęło im większą część roku – przenieśliśmy się z powrotem do Australii, do Leabrook na przedmieściach Adelajdy. Wróciłem do King’s College. Miałem teraz 15 lat i jak każdy porządny Australijczyk zimą grałem w futbol australijski – wyjątkowy sport, popularny zwłaszcza w południowych stanach Australii, różniący się nieco od rugby czy futbolu amerykańskiego – a latem w krykieta i tenisa. W żadnej z tych dyscyplin nie byłem wybitny, ale lubiłem grę. Kiedy nie byłem w szkole i nie uprawiałem sportów drużynowych, sporo pływałem, jeździłem na deskorolce i rowerze, surfowałem. Zaletą uczęszczania do prywatnej szkoły była obecność boarders, czyli dzieciaków mieszkających na stałe w szkolnym internacie. Byli to synowie australijskich farmerów z dalekich gospodarstw, którzy wracali do domu tylko na wakacje i często zabierali ze sobą takiego mieszczucha jak ja, aby mógł doświadczyć życia na farmie. Któregoś roku we wrześniu wybrałem się zatem z moim przyjacielem Stanleyem w liczącą 400 kilometrów podróż autobusem z Adelajdy do Mildury. Tam czekał na nas ojciec Stanleya, z którym przejechaliśmy kolejne 150 kilometrów bitymi drogami na północ. Duże gospodarstwa, w których hoduje się owce lub bydło, są w Australii nazywane stacjami. Stacja rodziny Stanleya miała 130 tysięcy akrów, na których pasło się 40 tysięcy owiec. Najbliższy sąsiad mieszkał około 50 kilometrów od nas. Aby wziąć gorącą kąpiel, musieliśmy napalić drewnem pod wielkim kotłem i nagrzać wody. W kuchni znajdował się piec opalany drewnem, choć na farmie była elektryczność. Spędziłem tam dwa tygodnie – i byłem zachwycony każdą chwilą. Nauczyłem się prowadzić starego land rovera bez dachu i przedniej szyby – nie było tam nic, w co mógłbym uderzyć, z wyjątkiem rzadko rosnących drzew. Uczyłem się opiekować owcami i strzelać do polujących na nie drapieżników. Spokój panujący w tym cichym miejscu, blask gwiazd w nocy przy braku innych źródeł światła, zapach ziemi i poczucie wspólnoty wśród twardych ludzi zamieszkujących to odległe miejsce – te wspomnienia pozostają żywe do dziś. To doświadczenie pokazało mi tak wiele różnych sposobów patrzenia na świat! Poznałem ludzi, którzy byli szczęśliwi i spełnieni bez scjentologii. Te wspomnienia pozostały we mnie gdzieś głęboko przez całą resztę życia – choć na razie nadal żyłem w więzieniu umysłu, jakim jest scjentologia.
Dalsza część w wersji pełnej
4 Polska wersja cytatu pochodzi z książki: Lawrence Wright, Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary, tłum. Agnieszka Wilga, Czarne, Wołowiec 2015.
5 Słowo oznaczające dawny, krwawy sport polegający na szczuciu byka psami – przyp. tłum.
6 W polskiej literaturze spotyka się także określenie: thetan operacyjny – przyp. tłum.
