Spowiedź fizjoterapeuty - Kupczyński Bartosz - ebook + książka

Spowiedź fizjoterapeuty ebook

Kupczyński Bartosz

0,0

Opis

 

„Gdy ktoś zapyta mnie, czy nie jestem przypadkiem tym dobrym fizjoterapeutą, odpowiem, że mnie z kimś pomylił”.

Młody fizjoterapeuta, pełen ambicji i wiary w swój zawód, wyjeżdża do Niemiec, by zacząć nowe życie. Szybko jednak odkrywa, że praca, która miała dawać satysfakcję, staje się źródłem frustracji, wypalenia i wewnętrznych sprzeczności. Zderza się z niemiecką biurokracją, oczekiwaniami pacjentów i własnymi złudzeniami. W tym wszystkim musi znaleźć odpowiedź na najtrudniejsze pytanie: czy to nadal jego pasja, czy już tylko sposób na przetrwanie?

 

Bartosz Kupczyński – pasjonat podróży i niezależności finansowej. Zawodowo związany z fizjoterapią, ale to świat i edukacja finansowa zajmują go najbardziej. Miłośnik języków obcych, który potrafi zapytać o kawę w tylu językach, że nie jest w stanie jej wypić. Jego pasją jest odkrywanie świata – zarówno tego geograficznego, jak i finansowego – oraz pokazywanie innym, że zdrowe podejście do pieniędzy to przepustka do większej wolności. Na co dzień żongluje mapami, arkuszami kalkulacyjnymi i słownikami. W przerwach między wyjaśnianiem zawiłości inwestycji a planowaniem kolejnej podróży medytuje nad różnicami w lokalnych kuchniach (czyli zjada wszystko, co znajdzie). Wierzy, że edukacja finansowa to paszport do realizacji marzeń, a on chętnie pomaga ten paszport wyrobić – bez kolejki i zbędnych formularzy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 355

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zdjęcie na okładce:

 depositphotos.com

Projekt graficzny środka i okładki, skład:

 RED Monika Brankiewicz

Redakcja:

 Jacek Molka

Korekta:

 Anna Strakowska

Przygotowanie wersji elektronicznej:

 Epubeum

 

Copyright © by Bartosz Kupczyński 2025

Copyright © by Pan Wydawca 2025

 

ISBN 978-83-68239-26-3

 

wydanie 1

Gdańsk 2025

 

Pan Wydawca sp. z o. o.

ul. Wały Piastowskie 1/1508

80-855 Gdańsk

PanWydawca.pl

Wstęp

„Cześć, jestem Bartek, mam trzydzieści dwa lata i od dwóch lat nie jestem fizjoterapeutą”. Tak przywitałbym się ze wszystkimi w grupie wsparcia byłych fizjoterapeutów. Gromkie brawa i nieśmiałe „hej” dodałyby mi otuchy. Zbierając się do wyduszenia pierwszych słów, lustrowałbym wzrokiem wszystkich byłych terapeutów, wykolejeńców zawodowych, przypatrujących mi się z uwagą, czekających, aby opowiedzieć swoje historie. Ciekawe, czy widziałbym w ich oczach ból, rozgoryczenie, żałość, czy tylko zwyczajną ludzką ciekawość?

Bo przecież jest taki rodzaj „guilty pleasure”. Lubimy słuchać o ludzkich tragediach, bo istnieje szansa, że zamaskują one nasze problemy. Kisimy się w sosie bólu, poczucia winy, marności. Napawamy się tym, przechwalamy się, kto ma w życiu gorzej. Liczymy na to, że nasza historia będzie ciekawsza, warta opowiedzenia. Wśród fizjoterapeutów nie brakowałoby interesujących historii lub bolesnych wspomnień. Każdy miałby nad czym się użalać, zapłakać czy się zaśmiać.

Moja przygoda z pierwszą pracą w Niemczech zaczęła się dokładnie dziesiątego września dwa tysiące piętnastego roku. Aby być precyzyjniejszym, o piątej trzydzieści rano, gdyż wstałem o tej godzinie, by zdążyć na pociąg.

Po liceum, zapewne jak wielu młodych ludzi, niespecjalnie wiedziałem, czym mam się zajmować w życiu. Już w drugiej klasie ogólniaka wymagano od nas ukierunkowania się na przyszłość. Osobie, która w wieku siedemnastu lat jest w stanie ściśle określić swoją drogę życiową, mogę tylko zaklaskać. Ja nie miałem tej pewności. Podobnie moi rówieśnicy. Przyszłość wydawała się odległa, zamglona, pokręcona. W tym czasie nie chciałem podejmować tak poważnych decyzji. Ale tego od nas oczekiwano. W moim przypadku padło na fizjoterapię. O powodach opowiem dalej. Bardzo naiwnie założyłem, że czeka mnie świetlana przyszłość, bo przecież „społeczeństwo się starzeje i zawsze będziesz mieć pracę”, jak mi mówiono. Zmotywowany i podekscytowany rozpocząłem naukę na Pomorskim Uniwersytecie Medycznym. Pisząc w telegraficznym skrócie, po studiach pojechałem „na roboty” do Niemiec.

Moja historia nie ma na celu wystraszenie studentów fizjoterapii. Nie jest też przestrogą dla tych, którzy zastanawiają się, jaką drogę wybrać w życiu. Ostatecznie każdy sam o tym decyduje. Można wziąć z niej przykład lub zrobić coś zupełnie przeciwnego. Nie są to „Gorzkie żale” ani „Lament świętokrzyski”. Jest to historia o ambitnym chłopaku, któremu nie dane było pracować w ojczyźnie. Dlatego postanowiłem dokonać introspekcji.

Zabawne, że zaczynamy analizować całe swoje dotychczasowe życie, przekraczając granicę trzydziestu lat. Jakby przekroczenie magicznej trzydziestki było pierwszym przystankiem, w którym skłaniamy się ku autorefleksji. Wydaje mi się, że każdy w pewnym momencie zatrzymuje się, staje przed lustrem i rozprawia się ze sobą. W moim przypadku tak było. Zastanowiłem się, w jakim momencie życia się znajduję, co do tej pory osiągnąłem, a czego nie. Czy to, co widzę w lustrze, mi się podoba? Czy moja aktualna sytuacja życiowa jest spełnieniem moich marzeń? Czy tak wyobrażałem sobie moje życie, będąc w wieku siedemnastu lat?

Szybko okazało się, że moja realna egzystencja rozmija się z tą wyobrażoną. Mając trzydzieści lat, postanowiłem dokonać resetu. Porównałbym to do rozpędzonego pociągu, który wiezie mnie w kierunku, jaki coraz mniej mi służy, w kierunku, na który się nie zgadzam. Jedzie na tyle szybko, że nie można spokojnie zahamować i wysiąść. W tej sytuacji pociąg, którym jadę, musi się po prostu wykoleić. Niezależnie od konsekwencji.

Z perspektywy czasu wiem, że taki psychiczny kolaps był potrzebny. Był niesamowicie oczyszczający. Zaczynasz aranżować swoje życie na nowo, stawiasz nowe cele, zmieniasz priorytety. Stare przyzwyczajenia i przekonania robią miejsce nowym. Brzmi to trochę trywialnie w stylu wyświechtanych coachingowych bredni typu: „Bądź lepszą wersją samego siebie” czy „Nowy rok, nowy ja”. Niemniej trochę tak jest. Uświadamiasz sobie, że musisz wyjść z „Matrixa” i zacząć życie na nowo, w zgodzie z samym sobą.

Rozdział 1

Studenckie fantasmagorie

Trudno nauczyć się czegoś na studiach. Wiemy to wszyscy. One nie przygotowują do absolutnie żadnego zawodu. Fizjoterapia należy do kierunków o profilu praktycznym, co oznacza, że program studiów powinien głównie bazować na takich zajęciach. Posiadanie tytułu naukowego w postaci licencjata czy magistra prawdopodobnie zobowiązuje, by być człowiekiem renesansu. Tak też czułem się na uczelni.

Jako studenci byliśmy zalewani bezużyteczną wiedzą, która nie przydaje się nawet do rozwiązywania krzyżówek. Filozofia na studiach medycznych? Jasne. Z przyjemnością posiedźmy trzy godziny i podyskutujemy na temat czterech humorów Hipokratesa. Gdyby on okazał się zbyt starożytny, to można by zająć się poznańską myślą filozoficzno-lekarską Heliodora Święcickiego. Słowem – do wyboru, do koloru. Nie wyobrażam sobie mojej pracy jako fizjoterapeuty, nie znając takich podstaw. Ktoś mógłby przewrotnie zapytać, po co fizjoterapeucie statystyka. Otóż już wiem. Pomaga mi ogarnąć, ilu pacjentów przewinęło się przez moje ręce i ile zarobił na nich szef, oddając mi ochłapy w postaci stawki godzinowej. Ale nie bądźmy małostkowi. Przecież o koloroterapii w czasach średniowiecznych czy zimnych prysznicach księdza Kneippa można porozmawiać podczas zabiegu. Może dostaniemy dodatkowe punkty od pacjenta? A kto wie, może zaśnie, słuchając tych bredni i zapomni o bólu? Wydaje mi się, że po ukończeniu fizjoterapii jesteśmy zlepkiem różnych zawodów. Trochę w nas trenera fitness, masażysty, trochę lekarza, psychologa, dietetyka, trochę konsultantki Avonu.

Każdy student żyje w przekonaniu, że studia są przepustką do wielkiej kariery. Kto tak nie myślał? Nasze mamy, chwaląc swoje dzieci, powtarzały wścibskim sąsiadkom czy koleżankom, że „syn studiuje”, że „robi drugi fakultet” i jest „wszechstronnie uzdolniony”. Złote dziecko.

Przed dwudziestu, trzydziestu laty status osoby po studiach był jeszcze coś wart. Chodziło się przecież do pani magister z apteki czy rozliczało się z podatku u pana magistra ekonomii. Niegdyś zdobycie tytułu magistra było prestiżem, na który zwykły śmiertelnik nie mógł sobie pozwolić. Nie był na tyle oświecony, oczytany, by stawać w szranki z tęgimi głowami, choć na tyle inteligentny, żeby zdać sobie sprawę z własnych ograniczeń umysłowych i nie pchać się na studia. Kiedyś ktoś z tytułem magistra należał do elity społeczeństwa. Każdy znał kogoś z młodych od Kleczkowskich spod dwunastki, kto jako pierwszy w rodzinie przecierał szlaki na uniwersyteckich korytarzach. We wsi było wielkie poruszenie, bo młody Kleczkowski na nauki do wielkiego świata wyjechał. A cała rodzina modliła się, aby mu się wiodło. Wszyscy czekali, aż dziecko wróci do domu, by odmienić los całej rodziny. W końcu uczony taki. Ludzie po studiach roztaczali taką charakterystyczną woń niedostępności, dystyngowania i klasy. Bogowie Olimpu, o których zwykły plebejusz mógł tylko marzyć. „Crème de la crème” naukowej elity.

Pamiętam, że jako młody chłopak naiwnie wierzyłem, że absolwenci uniwersytetu z magisterium w kieszeni mają niebotycznie większe szanse na dobrze płatne stanowiska, że wykonują elitarne zawody cieszące się wielkim uznaniem w kręgach towarzyskich. Czy aktualnie tytuł magistra robi na kimś wrażenie? Bez obrazy dla ciężko pracujących na kasie pań, ale ile z nich ukończyło wyższą szkołę? Prawdopodobnie w Biedronce obsługuje cię magister kulturoznawstwa czy ktoś po turystyce i rekreacji.

Nie chcę wchodzić za głęboko w krytykę nowoczesnej edukacji, ale doszliśmy do takiego absurdu, że każdy musi mieć tytuł magistra. Po wielkiej fecie i relatywnie krótkotrwałej dumie z napisania pracy magisterskiej przychodzi szara rzeczywistość. Obecnie ponad połowa kierunków studiów jest formą sztuki dla sztuki. Mam wrażenie, że powstaje coraz więcej absurdalnych specjalizacji jedynie po to, by utrzymać wykładowców takich kursów. Weźmy dla przykładu kulturoznawstwo lub zdrowie publiczne. Są to kierunki, po których możesz albo zostać na uczelni i gotować się dalej w uczelnianym sosie całe życie, albo pójść do McDonalda na kasę z nadzieją, że po latach sumiennej pracy zostaniesz zastępcą kierownika zmiany. Rynek zalewa coraz większa fala sfrustrowanych magistrów bez perspektyw i umiejętności. Brakuje rzemieślników z fachem w ręku. Pan Rysiek zajmujący się wykończeniówką zarabia więcej niż pan magister. Nikomu nie jest potrzebny pan magister, tylko pan majster znający się na robocie.

Osoby mające tytuł magistra cały czas są przekonane o swojej cudowności. Nie po to studiowały, by teraz zajmować się prymitywnymi zajęciami. To są wybrańcy z wyższymi celami w życiu. Żeby nie być gołosłownym, weźmy pod lupę dwie grupy zawodowe z mojej działki. Jeszcze kilkanaście, może kilkadziesiąt lat temu w szpitalu pracowały pielęgniarki po szkole pielęgniarskiej. Były wszechstronnie wykształcone, zajmowały się kompleksową opieką pacjenta, niezależnie od oddziału, na którym pracowały. Ich wiedza nie ograniczała się do jednej specjalizacji. Zajmowały się wszystkim, od podstawowej pielęgnacji pacjenta przez podawanie leków do aktywnego udziału w planowaniu leczenia razem z lekarzami. Żadna z nich nie traciła godności przy zmianie pampersa czy podmyciu pacjenta. Obecnie nowoczesne panie mieniące się magistrami pielęgniarstwa nie mają zamiaru taplać się w gównie i odleżynach. Nie po to studiowały, żeby teraz myć dupy. One chętnie zlecą mycie „leżaków” opiekunkom, a same wpiszą to w jedną z rubryk czynności pielęgniarskich we współczesnych programach komputerowych.

Podobnie jest z fizjoterapią. Dawniej, jak to jest w Niemczech, funkcjonowały technika szkolące przyszłych fizjoterapeutów. Był to rodzaj szkoły zawodowej maksymalnie skoncentrowanej na praktyce. Aktualnie mamy magistrów fizjoterapii z różnymi specjalizacjami i dorobkiem naukowym. Pacjent bezczelnie został zepchnięty na drugi plan. Na pierwszy plan wysuwają się kariera akademicka, pisanie prac naukowych, zasadniczo niewiele wnoszących do świata medycznego. Obecni fizjoterapeuci zapatrzeni w badania naukowe i najnowsze metody rehabilitacji zapominają o genezie powstania fizjoterapii. W natłoku coraz to nowszych technik manipulowania powięzią, suchego igłowania po badanie ruchu płynu mózgowo-rdzeniowego zapomnieli o podstawowej metodzie pracy z pacjentem, a mianowicie o ruchu. Uprzedzam, że nie jestem zwolennikiem powrotu do średniowiecza, lecz zdrowego rozsądku.

Wracając do wątku studiów, można odnieść wrażenie, że obecnie dają ci one jedynie prawo do udziału w wielu dodatkowych szkoleniach i kursach. Pokuszę się o stwierdzenie, że absolwenci fizjoterapii nie posiadają jakichkolwiek konkretnych narzędzi do pracy z pacjentem. Jako absolwent tego kierunku czułem się nagi, z dużą wiedzą, lecz bez żadnych umiejętności praktycznych. Wielu fizjoterapeutów, podobnie jak ja, było zmuszonych wybulić niezły hajs, żeby po latach nauki mieć fach w ręku. Czy to nie jest zadanie uczelni, aby wyposażyć studentów w szereg narzędzi do pracy z pacjentem? To chyba nie jest fanaberią oczekiwać, że pięć lat nauki zawodu uzbroi cię w taką wiedzę i umiejętności, że tak zwane dodatkowe fakultatywne szkolenia zostaną dodatkowymi i fakultatywnymi, a nie obligatoryjnymi. Niektóre z tych kursów są tak podstawowe, że powinny znaleźć się w programie nauczania. Praca w oparciu o te metody należy już do standardów postępowania terapeutycznego. Natomiast dopóki można na nich zarobić niezłe pieniądze, pozostaną płatne.

Z tego wypływa kolejny wniosek, że uczelnie produkują klientów dla firm szkoleniowych, które zarabiają krocie. Nie chcę stawiać się w roli roszczeniowej Karyny, której wszystko się należy, ale można by podjąć pewne kroki celem reformy systemu nauczania. Moją propozycją jest to, aby chociaż jeden z tych kursów był prowadzony w ramach studiów. W dobie marnowania pieniędzy obywateli na różne bzdury, można by było wygospodarować środki na podnoszenie kwalifikacji pracowników służby zdrowia. Dla niewtajemniczonych, którzy nie rozumieją, o co ten cały cyrk, śpieszę z wyjaśnieniem. Ze względu na koszty pewne kursy są dla fizjoterapeutów nieosiągalne. Poniżej przedstawiam cennik (stan na grudzień dwa tysiące dwudziestego czwartego roku):

1.NDT Bobath – dwadzieścia jeden tysięcy złotych,

2.PNF – cztery tysiące czterysta trzydzieści złotych oraz kurs rozwijający – dwa tysiące czterysta złotych,

3.Terapia manualna – sześć modułów (szkolenie kilkuletnie) – dwanaście tysięcy sto siedemdziesiąt siedem złotych,

4.Kinesiotaping – siedemset trzydzieści osiem złotych,

5.FDM – trzy moduły – cztery tysiące osiemset złotych,

6.Drenaż limfatyczny – między dwa tysiące a cztery tysiące złotych.

Niech gwiazdką przy tym wyliczeniu będzie to, że ceny te różnią się w zależności od podmiotu odpowiedzialnego za szkolenie. W związku z tym mają one charakter poglądowy.

Nie trzeba być matematykiem, żeby w prosty sposób określić, że po pięciu latach studiów młody fizjoterapeuta, pracujący w podrzędnej przychodni na umowę-zlecenie musi wyłożyć ponad czterdzieści tysięcy złotych. To kwota, która miażdży. Do powyższych kursów dochodzą inne, które doszkalają z diagnostyki różnicowej w konkretnych specjalizacjach, co podbija ogólny koszt o kilka, kilkanaście tysięcy złotych. Natomiast obliczenie, po ilu latach pracy te wydatki zwrócą się temu biedakowi, to już wyższa matematyka. Przy żałośnie niskich zarobkach i założeniu, że cała pensja przeznaczana jest na spłatę szkoleń, to pewnie będzie kilka lat. Ale cóż, młody fizjoterapeuta żyje jeszcze mrzonkami o świetlanej przyszłości w zawodzie, karmi się ambicjami i unosi honorem. Do czasu…

Zdaję sobie sprawę z tego, że trzeba się szkolić, podnosić swoje kwalifikacje. Problem w tym, że pracując jako fizjoterapeuta, nie jesteś w stanie pozwolić sobie na taki wydatek. Albo trzepiesz domówki, nadgodziny, nie dojadasz, przeprowadzasz się do rodziców na pół roku, albo bierzesz lichwiarską chwilówkę. Z normalnej pensji jest to niemożliwe. Przykre jest to, że chcąc zarobić w miarę godne pieniądze, musisz wziąć kredyt, żeby uzupełnić luki w wykształceniu akademickim. Jako początkujący w tym zawodzie jesteśmy od początku na straconej pozycji. Po studiach powinniśmy być wyposażeni w takie narzędzia, dzięki którym będzie można dostosować się do aktualnego rynku pracy. A jak już wiemy, nie rozpieszcza on fizjoterapeutów.

Profil ludzi poszukiwanych do pracy reprezentuje osoba młoda z dwudziestoletnim doświadczeniem i mająca już wszystkie możliwe kursy, najlepiej bez rodziny, bezdzietna, żeby – broń Boże – nie brała zwolnienia za każdym razem, gdy dziecko ma sraczkę i była gotowa do roboty od świtu do nocy. Drugi typ pracownika to najlepiej osoba o statusie studenta, aby lichwiarz, który go zatrudni, miał ulgi podatkowe. Poza tym może zaproponować mu pensję jedynie na poziomie najniższej krajowej, bo przecież nie posiada magicznych kursów. Założenie jest proste, taki pracownik ma generować jak najniższe koszty. Czy to nie hucpa? W obu przypadkach nie pasujesz do rynku pracy. Albo masz za wysokie wykształcenie, albo żadne. Patowa sytuacja. Jako wykwalifikowany fizjoterapeuta oczekujący ludzkich warunków pracy nie masz szans na znalezienie dobrej posady. Jako „świeżak” w zawodzie spotkasz się z odmową zatrudnienia, gdyż nikt nie chce zaryzykować i dać ci szansy. Na rynku pracy nie ma miejsca dla kogoś, kto nie wyciąga stu certyfikatów z rękawa.

Nie przedłużajmy tej agonii i wróćmy na studia. Jak już wspomniałem, są to studia o profilu praktycznym. Oznacza to, że związane są z użytecznym wykorzystaniem umiejętności i wiedzy wyniesionej z zajęć. Nie muszę nikogo przekonywać, że praktyczny charakter tych studiów to żart. Zapewne wielu fizjoterapeutów czy studentów fizjoterapii utożsami się z tymi słowami. Pamiętam, że wielokrotnie zgłaszaliśmy swoje wątpliwości co do zasadności uczestnictwa w wielu przedmiotach. Poza funkcją „zapchajdziury” nie wnosiły nic do naszej edukacji. Aby nie być gołosłownym, podaję listę niezbędnych przedmiotów, bez których moja praktyka zawodowa byłaby niekompletna:

•epidemiologia,

•historia medycyny,

•technologia informacyjna,

•teoria kultury fizycznej,

•balneologia i leczenie uzdrowiskowe,

•promocja zdrowia,

•odnowa biologiczna,

•psychoterapia,

•terapia żywieniowa,

•sport i rekreacja osób niepełnosprawnych,

•zagadnienia prawne w niepełnosprawności,

•bioetyka,

•demografia,

•filozofia,

•statystyka medyczna,

•logopedia,

•pedagogika,

•zarządzanie i marketing,

•dydaktyka,

•ekonomia w ochronie zdrowia,

•genetyka,

•socjologia.

Godziny życia zmarnowane na zdobywaniu kompletnie niepotrzebnej wiedzy. Tym naprawdę powinien się zająć wydział kryminalny. Ten cały śmietnik informacyjny powinien być prowadzony dla chętnych, w formie mało interesującej anegdoty. Nie muszę również wspominać o niezwykłej odwrotnie proporcjonalnej korelacji między ważnością przedmiotu a trudnością w jego zaliczeniu. W praktyce oznacza to, że im mniej potrzebny i wartościowy temat, tym trudniej go zdać. Dlatego studenci, zamiast skupić się na kierunkowych zajęciach, zaprzątali sobie głowę wiedzą bezużyteczną, aby tylko zaliczyć ten badziew. Im bardziej beznadziejny przedmiot, tym gorsze zaliczenie, tym większy nacisk prowadzącego na przyswojenie śmieciowych wiadomości, które mózg tak skrupulatnie usuwał z pamięci.

Skoro gdzieś te dwadzieścia dwa przedmioty trzeba było wcisnąć, skupmy się na planie zajęć studentów fizjoterapii. Każdy z nich potwierdzi, że nazwanie go abstrakcją w wykonaniu samego Picassa jest niedopowiedzeniem. Godziny zajęć były najwyraźniej planowane z pominięciem podstawowych praw logiki i zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Mam wrażenie, że kimkolwiek był ten rekin strategii z Wall Street, oddelegowany do układania planu studentom, to był bardzo smutnym człowiekiem. Może po prostu to jedna z tych nigdzie niezapraszanych, przezroczystych osób na roku, która po latach mści się za swoje zmarnowane lata na studiach. W telegraficznym skrócie, bazując na tym harmonogramie, masz pewność, że będziesz widział swoich bliskich w weekendy, święta i w dni wolne od pracy. Mając taki plan, powinieneś wykupić sobie kartę komunikacyjną na każdy możliwy środek transportu, włącznie z pociągiem. Opierając się na nim, możesz spokojnie nie planować żadnych fajerwerków towarzyskich. A o dorywczej pracy dowiesz się z opowieści i legend miejskich.

Prześledźmy przykładowy dzień na uczelni. Zajęcia najczęściej zaczynały się o godzinie ósmej i nierzadko trwały do dwudziestej pierwszej. Co? Jedenaście godzin? Aż tak źle nie było. Po prostu po ultranudnych porannych wykładach masz dwugodzinne okienko, w którym możesz ewentualnie przemieścić się do kolejnej placówki oddalonej o kilkanaście kilometrów. Po tych zajęciach masz następne okienko. Jest ono na tyle krótkie, że nie dasz rady wrócić do domu i wypić kawy oraz tak długie, że zdążysz się wynudzić na wszystkich możliwych uczelnianych krzesłach, fotelach i sofach. Ostatnie zajęcia rozpoczynają się o godzinie dziewiętnastej. Po pięciu latach studiowania możesz podjąć pracę jako taksówkarz lub motorniczy, gdyż znasz miasto jak własną kieszeń. Dochodzisz do takiej wprawy, że przewidujesz wypadki, spóźnienia i tworzysz w głowie mapy dokładniejsze od Google.

Najpóźniej zaczynałem zajęcia z biomechaniki, bo mniej więcej około godziny dwudziestej. Nie zapomnę pierwszych z nich. Około godziny dwudziestej pierwszej przyszła sprzątaczka. Była zdziwiona, że studenci są jeszcze w sali wykładowej. Wygoniła nas i prowadzącego słowami: „Chcę tu, kurwa, ogarnąć i wreszcie pójść do domu”. Po takim tekście brakowało tylko owacji na stojąco. Bohater nie zawsze nosi pelerynę. Czasem ma mopa i wiadro z wodą. To był wyjątkowo ekstremalny przypadek. Prawdopodobnie zastanawiasz się także, do jakich aberracji chromosomalnych musiało dojść w genomie osoby układającej plan zajęć. A może to ja jestem rozpieszczonym francuskim pieskiem, chcącym odpocząć wieczorem w domu czy ewentualnie mieć czas na naukę po godzinach wycieczek po mieście? Przecież to jasne, że najlepszym czasem na naukę biomechaniki jest piątkowy wieczór.

Do planu wkradały się również chochliki – skromne, malutkie błędy. I tak na przykład musieliśmy być jednocześnie w klinice ortopedii na zajęciach praktycznych w jednej części miasta oraz na wykładzie z psychologii w drugiej. Być może ten sam nieszczęśliwy człowiek założył, że studenci opanowali umiejętność teleportacji. Normą były też krótkie przerwy na przetransportowanie naszych wymęczonych trucheł na drugi koniec miasta, tak że nigdy nie udało nam się dotrzeć punktualnie na zajęcia. Do smaczków naszego harmonogramu należała również podróż pociągiem. Tak, nie pomyliłem się. Zajęcia w zakładzie opiekuńczo-leczniczym odbywały się w innym mieście.

Zapytacie, kiedy był czas na naukę. Zasadniczo, jeżeli ktoś był bardzo ambitny i pracowity, mógł to ogarnąć jeszcze przed zachodem słońca, poświęcając weekend od rana do wieczora z przerwą na posiłki. Natomiast długie godziny ślęczenia po nocach i wspomagania się różnymi używkami było dla wielu studentów codziennością. Ja nigdy nie byłem nocnym markiem. Nie umiałem uczyć się po nocach. Wolałem to robić maksymalnie do dwudziestej drugiej. Po tej godzinie mój umysł i tak już nic nie przyswajał.

Jedynym wyjątkiem w mojej wątpliwej karierze studenta było przygotowanie się do egzaminów z biochemii. Wynikało to przede wszystkim z faktu, że zajęcia kończyły się bardzo późno, a ilość materiału do opanowania przewyższała moje moce przerobowe. To najgorsze doświadczenie. Przez ciągłe ślęczenie nad Biblią biochemii w nocy malowały mi się obrazy szlaku cholesterolowego, pirogronianu i innych szlaków metabolicznych. Zamykając oczy, miałem obraz budowy przestrzennej transferazy karnitynowej I. Paranoja. Po którejś nieprzespanej nocy moja mama stwierdziła, że muszę być na jakichś prochach, bo to przecież niemożliwe, żeby fizjologicznie utrzymać jasność umysłu o godzinie trzeciej nad ranem. Ale tak było. Musiałem przeżyć archetyp studenta zakuwającego do egzaminów. Wszystko dlatego, że ktoś pod wpływem nagłego zaćmienia umysłu zaakceptował plan zajęć niezgodny z zegarem biologicznym.

Paradoksem tej uczelni było kształtowanie pozytywnych wzorców zdrowotnych, podczas gdy na wykładach siedziało się kilkanaście godzin dziennie w jednej pozycji. Ponadto nie przesypiasz nocy i zajadasz się gównianymi przekąskami w ciągu dnia, bo nie masz czasu zjeść na spokojnie ciepłego obiadu. Pamiętam, że raz na przedłużającym się wykładzie, będąc turbozmęczony i rozdrażniony z powodu bólu kręgosłupa, po prostu podniosłem się z krzesła i stałem. Nie zapomnę zbulwersowanej miny wykładowczyni, która kazała mi natychmiast usiąść. Nie mogłem spełnić jej niegrzecznej prośby, więc powiedziałem, że siedzę na wykładach od około siedmiu godzin i boli mnie kręgosłup, a jeszcze godzina i dostanę odleżyn. Z tego powodu nie usiądę. Moja argumentacja chyba dotarła do pani doktor nauk medycznych, gdyż nie zwróciła mi już uwagi. Jak na ironię ta pani prowadziła zajęcia z profilaktyki bóli kręgosłupa. Czy to nie zabawne?

Jako kierunek byliśmy jednym z pierwszych roczników na uczelni medycznej. Z racji tego prowadzący lekarze niespecjalnie wiedzieli, do jakiej grupy zawodowej nas zakwalifikować. To że byliśmy i nadal jesteśmy personelem niższego szczebla, nie ulegało wątpliwości. W oczach lekarzy byliśmy połączeniem pielęgniarki, ratownika i masażysty. Generalnie trudno było wsadzić nas w konkretne ramy. Z tego względu prowadzący zajęcia kliniczne nie zwracali uwagi na syllabus, czyli najogólniej zakres materiału dopasowany pod nasz kierunek. Zasypywali nas specjalistyczną wiedzą z zakresu fizjologii, patologii, szczegółowo opisywali kliniczne zagadnienia.

Tutaj muszę niechętnie dać plusa uczelni. Dzięki temu, że lekarze nie potrafili ograniczyć się do podstawowych informacji o klinice, zdobywaliśmy dużo większą wiedzę niż nasi koledzy z innych uczelni. Na potrzeby fizjoterapii informacje te miały charakter anegdotyczny i raczej nie wnosiły realnej korzyści do naszej przyszłej pracy. Można się przyczepić, że w fizjoterapii brakowało fizjoterapii, że zajęcia praktyczne w głównej mierze opierały się na przepisywaniu slajdów z prezentacji gdzieś w kantorku czy gipsowni oddziału. Ale nie bądźmy drobiazgowi. Ubolewam jedynie nad faktem, iż przy tak ogromnej liczbie godzin praktycznych, mieliśmy bardzo ograniczony kontakt z pacjentem. Naturalnie każdy z nas decydował, czy chce się na poważnie czegoś nauczyć, czy jedynie odbębnić godziny. Na uwagę zasługuje tutaj stosunek wykładowców czy adiunktów do studentów. Podczas praktyk zajmowaliśmy się najprostszą rehabilitacją przyłóżkową, a w przychodniach przykładaniem elektrod do jonoforezy. Mentorzy nie pokazywali nam nowinek terapeutycznych, wspaniałych, nowoczesnych technik. Jakby to była wiedza tajemna. Dostęp do niej mają jedynie ci, którzy zapłacili za kurs. Przecież wiadomo, że jak student dowie się o jednej z miliona metod facylitacji nerwowo-mięśniowej, to rzuci studia i otworzy własną szkołę fizjoterapii.

Nie oczekiwaliśmy wiele poza kilkoma technikami, chociażby po to, żeby sprawdzić, czy warto pójść na ten lub inny kurs. Pamiętam, jak w trakcie praktyk nasi mentorzy zamykali się w gabinecie z prywatnym pacjentem, ograniczając nam dostęp do nauki, bo jak głosi hasło: „Zapłaciłem za ten kurs, to dlaczego mam im cokolwiek pokazywać”. W wielu przypadkachodniosłem wrażenie, że nasi prowadzący chcieli zniechęcić nas do zawodu. Wielokrotnie słyszałem, że nie jest kolorowo, że to ciężka praca, że „na dzień dobry” muszę wyłożyć kupę „siana” na kursy, że spotkam się z niesprawiedliwością, że pacjenci są niewdzięczni i tak dalej. Dziś sam mówię dokładnie to samo. Jako student byłem przekonany, że jest to forma eliminacji konkurencji, ale po latach pracy mogę tylko podpisać się pod tymi słowami. Będąc młodym człowiekiem, omamionym wizją zbawiania świata, byłem przekonany, że ten zawód ma przyszłość.

Nie rozumiałem całej tej żółci wylewanej na każdym kroku na tę profesję. Myślałem, że jest to zdanie starszych, zgorzkniałych, wypalonych zawodowo ludzi. Nie mieściło mi się w głowie, że ktoś może krytykować tak piękny, potrzebny fach. Odbywając praktyki w różnych szpitalach, klinikach, ośrodkach, spotykałem takich ludzi.

Pewnego dnia, czekając z pacjentem na badania, dopadła mnie bardzo obrazowa wizja. Każdemu znana jest taka scena z horrorów, kiedy grupa przyjaciół postanawia wyjechać na biwak na kompletne odludzie, nie przeczuwając, że każdy z nich zginie. Oczywiście muszą oni zatankować paliwo na jakiejś podrzędnej, nieuczęszczanej i zapuszczonej stacji benzynowej. Przed wejściem siedzi starzec, w ustach ma źdźbło trawy i bacznie obserwuje rozbrykanych młodych ludzi. Jeden z cwaniaczków z tej grupy pyta go o drogę do punktu docelowego, a on odpowiada nonszalancko: „Lepiej stąd uciekajcie, macie jeszcze szansę zawrócić”. Nieświadoma młodzież śmieje się z dziadka i jedzie na miejsce biwaku, gdzie rozpoczyna się tragedia. Każdy ginie w mniej lub bardziej wymyślny sposób. Właśnie takiego starca my, studenci, spotykaliśmy na każdym kroku. Ostrzegał nas wielokrotnie, ale my, mając trociny zamiast mózgu, nie przejmowaliśmy się tym, co mówił.

Część osób uchroniło się przed smutną rzeczywistością pracy w tym zawodzie. Uciekły przed największą kompromitacją, która przechodzi w wielką biedę i głęboką depresję. Jedni z mojego roku już dawno opuścili tonący statek fizjoterapii, drudzy schowali ambicję i honor do kieszeni oraz zajmują się kompletnie czymś innym. Ja jednak postanowiłem dać szansę losowi.

I oto jestem absolwentem kierunku fizjoterapia z tytułem magistra, gotowym do zameldowania się w urzędzie pracy.

Rozdział 2

Wyjazd do Niemiec? Nie ma mowy!!!

Pewnego ranka dzwoni do mnie koleżanka i mówi: „Słuchaj, jedziemy do Schwedt”. To mała miejscowość po niemieckiej stronie Odry. Zastanawiałem się, z jakiego powodu zostałem tak bezczelnie wybudzony ze smacznego snu. „Czego ona ode mnie chciała?” – pomyślałem. Czy w tamtejszej galerii handlowej jest jakaś promocja na chemię gospodarczą? Nie od dziś wiadomo, że Polacy są niezwykle łapczywi na oryginalną chemię z Niemiec. Od lat słyszeliśmy o nieoszukanym proszku do prania, który wywabi plamy lepiej niż ten od Chajzera. Pocztą pantoflową niosła się propaganda niemieckich płynów do płukania, dzięki którym ubrania zostają naprawdę pachnące. Po polskich miastach przekazywano legendę o pastach, które wybielają zęby i niemalże korygują zgryz.

Nie czekając na odpowiedź koleżanki, pomyślałem, że w sumie potrzebuję nowych kulek deo, może dwie pasty do zębów i paczkę żelek. Jak dobrze, że mieszkałem przy granicy. W dwadzieścia minut można było dotrzeć „na Zachód” i zaopatrzyć się w produkty, których nie było u nas na rynku. Tym razem chodziło jednak o targi pracy i rzemiosła. Co roku nad brzegiem Odry rozstawiano stanowiska z rękodziełem. W tym czasie wiele firm prezentowało swoje dokonania. Nie brakowało typowych budek z jedzeniem. W powietrzu unosił się zapach grillowanej kiełbasy i lekko kwaśnego octu z Kartoffelsalat. Atmosferę podkręcały niemieckie szlagiery. Całość miała raczej charakter festynu dożynkowego niż poważnych, nowoczesnych targów, w stylu tych w Hanowerze.

Koleżanka zapytała, czy nadal podtrzymuję tezę o tym, że „w tym kraju nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem”. Nadal nie wiedząc, o co chodzi, nieśmiało odpowiedziałem, że tak. Ona zaś entuzjastycznym rykiem poinformowała mnie, że w takim razie jedziemy na targi pracy w Niemczech. Będzie tam stanowisko tak zwanego Job Center, czyli naszego urzędu pracy. Nabuzowana energią, będąc niemal w stanie euforii, powiedziała krótko, że normalnie zostawię CV i moje dane, a następnie jakiś Heinrich czy inny Helmut odezwie się do mnie, jak będzie potrzebował fizjoterapeuty. Taka akcja.

Jeszcze przez kilka minut darła mi się do słuchawki, mówiąc, jaka to szansa, jakie możliwości. Zaczęła wróżyć mi świetlaną przyszłość. W połowie tego całego wywodu odłożyłem telefon na blat biurka, czekając, aż słowotok minie. Co chwilę nachylałem się do słuchawki w nadziei, że skończy te „pierdolamento”. Po kolejnych kilku minutach teatralnego monologu stwierdziłem, że przerwę tę farsę i skwitowałem to jednym ze standardowych tekstów z teleturnieju „Milionerzy”: „Hubercie, proszę, zaznacz odpowiedź D – »Nie ma mowy«. Ostatecznie i definitywnie”. Odpowiedziała mi cisza. Najwyraźniej stwierdziła, że niepotrzebnie bawi się w przedstawicielkę działu PR niemieckich gabinetów fizjoterapeutycznych.

Wiedziałem, że nawet gdyby użyła najlepszych technik neurolingwistycznego programowania, nie zrobi to na mnie wrażenia. Dlaczego? Bo miałem argument, z którym się nie da polemizować. Mianowicie – nie znam języka. Tyle i aż tyle. Mój mechanizm obronny nie pozwalał mi podjąć decyzji, która spowodowałaby międzynarodowy blamaż. Całkiem poważnie powiedziałem koleżance, że z moim poziomem języka niemieckiego jedynie się zbłaźnię. Po liceum ograniczał się on do nieśmiałych zwrotów: „Hallo” i „Ich komme aus Polen”, no i może w sytuacjach patowych, gdzieś na ulicy większego miasta, będąc zaczepionym przez grupkę niemieckich nacjonalistów, wydukałbym: „Nicht schießen”. Z takim zasobem słownictwa raczej nie byłbym w stanie dobrze zaprezentować się mojemu ewentualnemu przyszłemu pracodawcy. O omawianiu z pacjentami szczegółów rehabilitacji nie byłoby mowy.

Temat ucichł. Jak się później przekonałem, jedynie na zewnątrz. Wewnętrznie rozbrzmiewał coraz głośniej i podobnie jak nagłówki gazet czy paski telewizyjne programów informacyjnych nachalnie i po chamsku próbował przedrzeć się do mojej świadomości. Myśli kotłowały się w mojej głowie. Doszedłem do wniosku, że jedyną opcją, żeby spuścić powietrze z tego samopompującego się balonu, jest zainteresowanie się nim.

Zacząłem przeglądać oferty pracy w Niemczech. Na stronach polskich nie znalazłem zbyt wiele. Musiałem wpisać wyszukiwaną frazę w języku niemieckim. Jedyne, co mi przyszło na myśl, to „Fisioterapeut Job”. Muszę podkreślić, że wyszukiwarka Google nie miała wbudowanej funkcji tłumaczenia stron na pożądany język. Dlatego też należało podjąć te minimum wysiłku i samodzielnie tłumaczyć fragmenty tekstu. Na szczęście Google automatycznie zmienił wyszukiwaną frazę na „Physiotherapeut Stellenangebote”. Pomyślałem, że brzmi to lepiej. Pojawiła się lista tysięcy lub nawet milionów odnośników do różnych stron w języku, który przypominał jedynie o męczarniach na lekcjach i wkuwaniu słówek. Zasadniczo nie wiedziałem, na co mam zwrócić uwagę. Na chybił trafił wchodziłem na różne strony. Nie byłem w stanie określić, czy to było ogłoszenie o pracę, czy przepis kulinarny. Równie dobrze ktoś mógłby opisać ze szczegółami proces defekacji podczas biegunki. Nie zrozumiałbym ani słowa.

Wyłączyłem przeglądarkę. Wziąwszy dziesięć oddechów postanowiłem dać internetowi drugą szansę. Tym razem byłem mądrzejszy i wyszukiwałem artykuły o pracy w Niemczech w charakterze fizjoterapeuty. Chciałem bazować na opiniach i doświadczeniach Polaków, którzy już tam są. Nie było ich wiele, a komentarze były skrajne. Od wychwalania El Dorado do chłodnej krytyki każdego aspektu życia w tym kraju. Po przesiedzeniu kilku godzin przy komputerze doszedłem do wniosku, że zapotrzebowanie na polską siłę roboczą jest ogromne. Oferty wysypują się jak z rękawa, a pracodawcy prześcigają się w pomysłach, by zachęcić kandydatów do pracy w ich placówce. Znalazły się również ogłoszenia po polsku. Nie brakowało też propozycji skierowanych do osób, których poziom języka niemieckiego był poniżej poziomu morza.

Pod wpływem nagłego skoku adrenaliny zadzwoniłem do koleżanki. „Dobra! Robimy to!” – krzyknąłem. Niewiele myśląc, koleżanka od razu zabrała się do tłumaczenia mojego CV. Dwa dni później pojechaliśmy tam z grupą przyjaciół. Obraz festynu w najbardziej wiejskiej postaci nie odbiegał wiele od moich wyobrażeń o tych targach. Masa ludzi z papierowymi talerzykami w dłoniach, na których dumnie prezentowały się currywurst i frytki. Ściekający po rękach sos zostawiał plamy na wypielęgnowanym chodniku. Ogólna wrzawa połączona z zapachami waty cukrowej, grilla i piwa z beczki bardziej przypominała piknik w Mrągowie niż technologiczne targi.

Przeciskając się przez tłum, jedynie kątem oka zwracałem uwagę na szyldy stanowisk różnych firm. Gdzieniegdzie moją uwagę przykuwały finezyjne drewniane rzeźby czy budki z ekologiczną, regionalną żywnością. Skupiłem się natomiast na dojściu do stanowiska agencji pracy dla regionu Uckermark. Koleżanka swoim biegłym niemieckim zapytała o szczegóły dojścia do tego miejsca. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo nie zrozumiałem ani słowa. To był pierwszy moment, w którym zadałem sobie pytanie: „Co ty robisz?”. Była jeszcze szansa, żeby się wycofać. Żeby wyrzucić CV i udawać, że się tu nie przyjechało. Im było bliżej konfrontacji, tym bardziej traciłem pewność siebie. Nagle poczułem się jak małe dziecko, które boi się zapukać do sąsiadów, aby zapytać, czy kolega wyjdzie na dwór. Obudził się we mnie ten bojaźliwy malec, który chciał być w tym momencie gdziekolwiek, ale nie tu. Ale nie miałem czasu na podjęcie decyzji, gdzie uciec, gdyż koleżanka szarpnęła mnie za rękaw i niemal matczynym tonem powiedziała: „Spójrz! Tam jest! Idziemy!”.

Kiedy zostałem doprowadzony na miejsce, nie było już odwrotu. Przy stanowisku Job Center siedziała przemiła pani w „muszych” okularach, które przesłaniały jej niemal całą twarz. Burza lekko siwiejących loków w stylu Magdy Gessler poruszała się energicznie przy każdym ruchu jej głowy. Na pierwszy rzut oka kobieta ta sprawiała miłe wrażenie. Pewnie mnogość zmarszczek spowodowana była częstym uśmiechaniem się do petentów. „Coś abstrakcyjnego dla naszych urzędników” – pomyślałem. Z powodu wielkiej guli w gardle wyszeptałem tylko: „Hallo”, po czym koleżanka przejęła rozmowę. Stałem, nieprzytomnie gapiąc się to na nią, to na tę kobietę. Przy każdym kurtuazyjnym uśmiechu czy przytaknięciu głową naprędce próbowałem dorównać im reakcjami. Oczywiście nie miałem pojęcia, o czym mówiły. Starałem się przynajmniej jakoś emocjonalnie uczestniczyć w tej konwersacji. Kiedy było poważniej, również przyjmowałem odpowiednią chłodną postawę. Jak pani z politowaniem kiwała głową, ja również pokusiłem się o delikatne skinienie. Tak skupiłem się na sprawieniu odpowiedniego wrażenia, że nawet nie zorientowałem się, że zadała mi jakieś pytanie. Niezwykle zakłopotany szukałem wzrokiem pomocy u koleżanki. Ta pospiesznie ruszyła z odsieczą. Wytłumaczyła, że nie jestem po germanistyce. Naturalnie przytakując, próbowałem nie spłonąć ze wstydu.

Cała rozmowa trwała może piętnaście minut. Ja miałem natomiast wrażenie, że uczestniczę w wielogodzinnej debacie w języku mandaryńskim. Przemiła urzędniczka, z uśmiechem na twarzy i z wyrozumiałym spojrzeniem, przyjęła moje papiery, podziękowała za rozmowę i prawdopodobnie życzyła nam dobrego dnia. Ale pewności nie miałem. Jak już wyszliśmy spod namiotu stanowiska urzędu pracy, wziąłem głęboki wdech i wydech. Natychmiast poczułem, jak świat zaczyna wirować, a przed oczami narastała liczba charakterystycznych mroczków. Po chwili jednak wszystko wróciło do normy. Długo nie czekając, poprosiłem koleżankę o szczegółowy raport z przebytej rozmowy.

Z całości wynikało, że moje dokumenty zostaną wprowadzone do jakiejś bazy danych. Każdy z pracodawców, właścicieli gabinetów czy kierownictwa szpitali będzie mógł do niej zajrzeć. Podobnie jak bierze się konkretne produkty ze sklepowej półki, tak ktoś wyszukiwał tam odpowiedniego kandydata, z którym chciałby się skontaktować. Przyszło mi na myśl, że w obecnych czasach jest to rynek pracownika a nie pracodawcy. To pracodawca musi podjąć wysiłek i znaleźć pracownika. Nie na odwrót.

W moim mniemaniu prawdopodobieństwo, że ktokolwiek się ze mną skontaktuje było niższe, niż szansa na odkrycie podobnej do Ziemi planety, na której rozwija się inteligentne życie. Gdy już ta myśl na dobre zakorzeniła się w mojej głowie, mogłem beztrosko korzystać z pięknej pogody i atrakcji festynu nad Odrą. Jedno nie pozwalało mi całkowicie oddać się zabawie. Mianowicie w moim CV w rubryce: „Dodatkowe umiejętności” koleżanka napisała: „Język niemiecki – poziom komunikatywny”. Na to wspomnienie zareagowałem jedynie nerwowym uśmiechem, gdyż w głębi duszy wiedziałem, że między poziomem komunikatywnym a tym rzeczywistym jest duża przepaść. Niemniej nie chciałem zaprzątać sobie tym głowy. Każdy przecież kłamie w CV, a jeśli nie, to chociaż nagina pewne fakty. Zresztą było jasne, że nie spadnie na mnie lawina telefonów od niemieckich biznesmenów próbujących namówić mnie na pracę w ich gabinetach. Mogłem spać spokojnie. Przynajmniej nikt mi nie powie, że nie spróbowałem.

Po dwóch tygodniach zapomniałem o tej sprawie. Byłem w trakcie jednego z płatnych kursów doszkalających i wstępnie umówiłem się na rozmowę kwalifikacyjną w jednym z sopockich sanatoriów. Nie był to szczyt moich marzeń. Od znajomych słyszałem jedynie niepochlebne opinie o pracy w takich ośrodkach. Od uwłaczającej pensji, przez taśmowy charakter pracy, po odklejone od rzeczywistości kierownictwo. Słowem – standardowe warunki pracy polskiego fizjoterapeuty.

Od kolegi dowiedziałem się, że w sanatorium, w którym on był zatrudniony, kazano fizjoterapeutom myć podłogi i okna, zamiatać i czyścić kaloryfery. To nie żart. Gdy mi to opowiadał, myślałem, że się przesłyszałem. Kierownictwo przybytku, w którym tyrał, bezczelnie stwierdziło, że gdyby zwolniono jednego z terapeutów, to wystarczyłoby pieniędzy na sprzątaczkę. Jak bardzo trzeba być zdesperowanym, żeby pracować w miejscu, w którym każdy kolejny dzień jest upokorzeniem.

Oczywisty był również proceder zatrudniania młodych fizjoterapeutów na umowę-zlecenie z obietnicą umowy o pracę po trzymiesięcznym okresie próbnym. Nie muszę mówić, że mało kto wytrzymywał tak długo w atmosferze pogardy i niewolniczej pracy. Ci odporniejsi pod koniec trzeciego miesiąca najzwyczajniej w świecie byli zwalniani pod byle pretekstem. Nowo zatrudniani żyli z kolei mrzonką o umowie o pracę i podniesieniu głodowej stawki godzinowej po odbyciu okresu próbnego. Wiedziałem, co mnie czeka, ale nie miałem wyjścia. Byłem już kilka miesięcy po egzaminie magisterskim i siedziałem u mamy na garnuszku. Musiałem zahaczyć się gdziekolwiek. Nawet w takim sanatorium.

Rozmowa kwalifikacyjna przebiegła zwyczajnie. Skończyła się charakterystycznym niedopowiedzeniem. Niesamowite, że ostatecznie nie dowiedziałem się żadnych konkretów. Nawet nie jestem w stanie przypomnieć sobie stawki godzinowej, jaką mi zaproponowano. Byłem skupiony jedynie na nadziei, że mnie przyjmą. Były to czasy, w których młodzi fizjoterapeuci byli szczęśliwi, gdy dostali się na bezpłatne praktyki czy wolontariat. Etat gdziekolwiek był Olimpem zarezerwowanym dla bogów. Niespodziewanie po tygodniu odezwał się kierownik działu fizjoterapii w owym sanatorium. Dopięliśmy szczegóły i od września mogłem zaczynać. Czułem, że jestem na fali. Kończyłem właśnie pierwszy poważny kurs zawodowy, a tuż po tym zacznę pracę w zawodzie.

W jednym z ostatnich dni szkolenia, siedząc na macie do ćwiczeń, poczułem jak w kieszeni sportowych spodenek wibruje mi telefon. Początkowo zignorowałem ten fakt. Pomyślałem, że nie jest to istotniejsze od technik facylitacji obrotu z pozycji leżenia na brzuchu. Po chwili jednak telefon zadzwonił ponownie. Chcąc jak najszybciej wyciszyć wibrację, zerknąłem na wyświetlacz. Spostrzegłem nienaturalnie długi szereg cyfr, w dodatku z obcym numerem kierunkowym. W jednej milisekundzie dotarło do mnie, że jest to numer kierunkowy Niemiec. Niemal automatycznie wyrzuciłem z ręki telefon, jakby co najmniej poparzył mi dłoń. Potem z zaciekawieniem spłoszonej leśnej zwierzyny zacząłem się nieśmiało do niego przybliżać. Otaksowałem wzrokiem jeden z pierwszych smartfonów Samsunga. Niepewnie przesunąłem palcem po dotykowym ekranie, bojąc się co najmniej tak, jakby miał zaraz strzelać laserami w moją stronę albo – co gorsza – wybierze automatycznie numer, który próbował się do mnie dodzwonić. Nieufnie otworzyłem folder z połączeniami. Dwa te same numery niemieckie soczystym czerwonym kolorem dawały do zrozumienia, że jaśnie pan nie odebrał. „I nie odbiorę” – pomyślałem. Przez chwilę miałem nadzieję, że ktoś się pomylił. Po prostu przez pomyłkę wybrał plus, a potem czterdzieści osiem i losowo wybrane cyfry charakterystyczne dla polskich sieci komórkowych.

Mózg jest niesamowity. Jest w stanie na poczekaniu wymyślić milion najgłupszych argumentów racjonalizujących nieprawdopodobne zdarzenia. Mój starał się wymyślić najbardziej abstrakcyjną brednię, żeby wytłumaczyć sobie, dlaczego mam nie oddzwaniać, nie reagować na to, a najlepiej zapomnieć i nigdy do tego tematu nie wracać. Ostatecznie zrobiłem coś typowego dla siebie, czyli udałem, że mnie nie ma. Schowałem telefon do torby i do końca zajęć nie przejmowałem się tym zdarzeniem. Wracając z zajęć, w mojej głowie rozgrywała się wewnętrzna dyskusja. Jedna część mnie miała mi za złe, że nie odebrałem. Druga natomiast była mi wdzięczna, że się nie skompromitowałem. Zacząłem usprawiedliwiać swoje niekulturalne zachowanie tym, że przecież mam już pracę w sanatorium w Sopocie. Nie musiałem wyjeżdżać za granicę, bo przecież właśnie dostałem robotę. Argumenty pokroju: „Nie muszę poniżać się przed jakimiś Niemcami” czy „No przecież mam pracę w Polsce, nie ma co oczekiwać kokosów, jestem na początku drogi zawodowej” odniosły skutek, gdyż stwierdziłem, że temat jest zakończony.

Nie minęło kilka dni i numer z kierunkowym z Niemiec znów raczył zakłócić spokój panicza. Tym razem postanowiłem odebrać. „Hallo” – powiedziałem. Gdyby ta sytuacja opisywana była w greckiej tragedii, to w didaskaliach byłby tekst, że byłem kompletnie nieprzygotowany, a moja znajomość języka zaczynała się i kończyła na: „Hallo”. Odpowiedział mi charczący niemiecki głos. Nie byłem przygotowany na słowotok w mowie sąsiadów zza Odry. Czułem się jak na lekcji języka niemieckiego. Nauczycielka włącza kasetę, a następnie ze starego magnetofonu wypływają bliżej niezrozumiane trzeszczenia i szumy przeplatane dialogami zachodnich kolegów ze szkoły. W tym samym czasie próbuję zrozumieć, o czym jest rozmowa i zaznaczyć poprawne odpowiedzi w ćwiczeniu. W tym przypadku było podobnie.

Spanikowany próbowałem wyłapać słowa klucze. Chciałem wyłuskać jakieś szczątki informacji, które były istotne. Niestety nie miałem żadnej ściągi ani czterech odpowiedzi, z których tylko jedna jest poprawna. Pragnąłem zgłosić nieprzygotowanie, bo czułem się, jakbym został wezwany do odpowiedzi, ale to nie była szkoła. Z całości monologu udało mi się zrozumieć, że niejaki Steffen dzwoni z gabinetu fizjoterapii. Naprędce zacząłem układać w głowie proste zdania, że jestem Bartek i jestem z Polski, no i że nie znam niemieckiego. Ostatecznie postanowiłem się nie kompromitować i poprosiłem o rozmowę w języku angielskim. Na moje szczęście zgodził się.

Okazało się, że te trzeszczenia i radiowe szumy przeplatane charczeniem przetłumaczone na język Szekspira mają sens. Otóż pan zaprezentował siebie, swój gabinet oraz całą historię, jak dotarł do moich danych. Zapytał o moje umiejętności językowe. W duchu pomyślałem, że napisanie w CV, że opanowałem język na poziomie komunikatywnym jest nieporozumieniem. Odciągnąłem szybko tę myśl, gdyż chciałem się skupić na dogadaniu szczegółów naszego spotkania na żywo. Bardzo się ucieszyłem, że mój brak znajomości niemieckiego nie odstraszył pana Steffena i umówiliśmy się na rozmowę kwalifikacyjną. Chociaż po tonie głosu i jego podejściu miałem wrażenie, że będzie to bardziej nietypowe spotkanie zapoznawcze. Biorąc pod uwagę zamkniętość ludzi z byłego DDR-u, byłoby to jak spotkanie egzotycznego makaka w centrum Berlina. Zaryzykuję tezę, że Steffen chciał wyczuć, czy warto inwestować czas i uwagę na poszukiwanie pracowników poza ojczyzną. Ani ja, ani on nie wiedzieliśmy, z czym się to je. Ani ja nie byłem nigdy na takiej rozmowie za granicą, ani on nie miał do czynienia z kandydatem niemówiącym po niemiecku. Wszystko miało się wyjaśnić już za kilka dni.

Przez ten czas próbowałem nauczyć się jakiś podstaw języka. Chciałem nadrobić lata ignorancji językowej. Nie trzeba być geniuszem, żeby wiedzieć, że jest to niewykonalne. Kupiłem nawet małą książkę rozmówek niemieckich. Do rozmowy kwalifikacyjnej umiałem się przedstawić i zapytać o drogę na dworzec. Brawo ja! Szybko przekalkulowałem, że to raczej nie wystarczy podczas pertraktacji dotyczących zakresu obowiązków i wynagrodzenia. Uzgodniłem zatem sam ze sobą, że zostanę przy języku angielskim. Zgodnie z wytycznymi przekazanymi przez Steffena gabinet mieścił się w małej miejscowości niedaleko Berlina. Wygooglowałem, jak do cholery tam trafić. Na szczęście docierał tam pociąg. Około półtorej godziny jazdy.

W dniu rozmowy ubrałem się w gustowny garnitur, w którym obroniłem pracę magisterską. Przeszło mi przez myśl, że być może jest to zbyt elegancki outfit. Szybko jednak zmitygowałem się: „Niech nie myślą, że przyjedzie chłopak w brudnych dresach na szparagi”. Wystroiłem się, jak na festiwal w Cannes. Całość uzupełniłem o świeży, lekko piżmowy, lecz cytrusowy zapach Hugo Bossa, którego bazą był z pewnością cedr libański. Nie zapomniałem o stylowym czarnym neseserze, który miał podkreślać prestiż i nowoczesność. Co z tego, że były tam jedynie telefon, notatnik i długopis. Z zewnątrz wyglądało to, jakbym był w posiadaniu ściśle tajnych rządowych dokumentów. Przyszło mi na myśl, że jestem Polakiem, który został oddelegowany do nawiązania kontaktu z sąsiadem zza Odry. A taka rola nie przypada byle komu. Czułem się na bogato jak ambasador Polski na niemieckiej ziemi.

Tak odstawiony wsiadłem do pociągu relacji Szczecin – Berlin. Po dotarciu na miejsce nie skupiałem się na architekturze mijanych budynków ani na ludziach wychodzących z pociągu i udających się w bliżej nieznanym kierunku. Mój fokus nastawiony był na gabinet fizjoterapii, w którym miałem rozpocząć dyplomatyczne rozmowy wysokiego szczebla. Dotarłszy na miejsce włączyłem w telefonie tryb samolotowy, tak jakby samo wyciszenie nie wystarczyło. Chciałem mieć pewność, że nikt nie zakłóci tego wiekopomnego wydarzenia. Poziom stresu wzrastał wraz z kolejnymi stopniami schodów prowadzących do wejścia. „Potem nic już nie będzie takie samo” – pomyślałem.

Po przekroczeniu progu miła pani z recepcji wskazała mi miejsce. Zdaje się, że od razu zorientowała się, że przyszedłem na rozmowę kwalifikacyjną. Spojrzała na mnie, uśmiechnęła się i zastygła w tej pozycji, trzymając telefon przy uchu. W pewnym momencie jakby się ocknęła i zaczęła mówić coś do słuchawki. Po krótkiej wymianie zdań poinformowała mnie, że Steffen zaraz przyjdzie. Nie rozumiejąc do końca, co do mnie powiedziała, skinąłem głową.

Chwilę później przyszedł dość młody, trzydziestoparoletni mężczyzna. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to srebrne pasma włosów. Mimo młodego wieku musiał doświadczyć wielu stresujących sytuacji. A może taki był jego urok. Dopiero gdy podszedł do mnie i uścisnął mi dłoń, przerwałem te dywagacje. To nie miało najmniejszego znaczenia. Teraz liczyło się tylko to, że być może mój pierwszy pracodawca prowadzi mnie do swojego biura.

Po wymianie kurtuazyjnych uprzejmości Steffen oznajmił, że musimy chwilę poczekać na jedną z pracownic. Wiola, bo tak miała na imię, okazała się Polką. Mieszkała w Niemczech około dwudziestu lat. Przedstawił mi ją i stwierdził, że dla pełnego zrozumienia naszej rozmowy wolałby, żeby przebiegła w języku niemieckim, a Wiola będzie naszym tłumaczem. Musiałem sprzedać się jak najlepiej, więc bardzo mi to odpowiadało.

Steffen był pod wrażeniem tytułu magistra oraz wielu dodatkowych zajęć podczas studiów, które podkręcały atrakcyjność mojego CV. Przeszliśmy do samego systemu pracy. Ze względu na początkowy okres próbny zaproponowano mi dwadzieścia godzin w tygodniu. Zdziwiło mnie to, gdyż w Polsce pracuje się głownie na cały etat lub więcej. Wyliczono, że przy osiemdziesięciu godzinach w miesiącu dostanę osiemset pięćdziesiąt euro. To był pierwszy punkt, przy którym moje oczy zabłysnęły. Lekko rozchyliłem usta, chcąc w rzeczywistości rozdziawić paszczę z niedowierzania. W duchu skarciłem się za to. To nie wyglądało profesjonalnie. Poza tym powinienem grać lekko niedostępnego. Nie mogłem przecież pokazać, że osiemset pięćdziesiąt euro jest kwotą, która zwala z nóg. W tamtych czasach, gdy jedno euro było warte około czterech złotych sześćdziesięciu groszy, przy dużo niższych kosztach życia, pensja prawie czterech tysięcy złotych za pół etatu mogła uderzyć do głowy jak woda sodowa. Poczułem, że gorąca fala rozlewa się po moim ciele. Jaskrawoczerwone wypieki malujące się na moich policzkach tylko to potwierdzały. Zdobyłem się jedynie na ciche: „Rozumiem”.

Po zakończeniu rozmowy szybkim krokiem wyszedłem na zewnątrz. Wziąłem głęboki wdech i przeanalizowałem, co się właśnie wydarzyło. Stało się! Zaczynam dziesiątego września. Wsiadając do pociągu, nadal byłem pełen obaw, jak poradzę sobie w pracy w obcym kraju. Podczas półtoragodzinnej podróży do domu analizowałem dziesiątki scenariuszy. Na pierwsze miejsce wysuwały się obawy o niedostateczną znajomość języka. „Bo jak ja się dogadam z pacjentami? Czy będę wiedział, co im w ogóle jest? Czy zrozumieją moje dukanie? Na pewno mają skomplikowaną dokumentację medyczną, w której nie brakuje fachowej nomenklatury…”. Te i inne myśli kotłowały mi się w głowie. Przez chwilę nawet pomyślałem, że podejmowanie pracy w obcym państwie bez znajomości języka jest z mojej strony bardzo nieodpowiedzialne.

Naturalnie przychodziły mi na myśl wszystkie sytuacje dotyczące akceptacji mojej osoby: „Jak odbiorą mnie pacjenci? Czy będę miał dobry kontakt ze współpracownikami?”. Ta niepewność mnie zżerała. Jako osoba, która bardzo kontroluje swoje życie, na własne życzenie rzuciłem się na głęboką wodę. Czułem, że tracę grunt pod nogami i jakimś magicznym sposobem powinienem to wszystko skrupulatnie zaplanować, aby mieć choć iluzoryczną kontrolę na tym, co się wokół mnie dzieje. Dopiero pierwszy dzień utwierdził mnie w przekonaniu, że nie da się wszystkiego kontrolować.

O autorze

Bartosz Kupczyński – pasjonat podróży i niezależności finansowej. Zawodowo związany z fizjoterapią, ale to świat i edukacja finansowa zajmują go najbardziej. Miłośnik języków obcych, który potrafi zapytać o kawę w tylu językach, że nie jest w stanie jej wypić. Jego pasją jest odkrywanie świata – zarówno tego geograficznego, jak i finansowego – oraz pokazywanie innym, że zdrowe podejście do pieniędzy to przepustka do większej wolności. Na co dzień żongluje mapami, arkuszami kalkulacyjnymi i słownikami. W przerwach między wyjaśnianiem zawiłości inwestycji a planowaniem kolejnej podróży medytuje nad różnicami w lokalnych kuchniach (czyli zjada wszystko, co znajdzie). Wierzy, że edukacja finansowa to paszport do realizacji marzeń, a on chętnie pomaga ten paszport wyrobić – bez kolejki i zbędnych formularzy.