Spotkania z nauką. Jak być uczonym - Michał Heller - ebook

Spotkania z nauką. Jak być uczonym ebook

Michał Heller

0,0

Opis

Eseje Michała Hellera na temat nauki, wznowione i po raz pierwszy zebrane w jednej książce: od Spotkań z nauką – naznaczonych zachwytem młodego naukowca, przez Jak być uczonym – przemyślenia mistrza, który nigdy nie przestał być uczniem, aż po Sztuczne oddychanie bezlitośnie wytykające błędy w konstrukcji naszego systemu edukacji.

Nawet najbardziej logicznie myślącym ludziom zdarzają się okresy poplątanego myślenia. Zdobywanie wiedzy i uprawiane nauki mogą być sposobem na życie tylko wtedy, gdy są w stanie przyczynić się do rozplątywania myśli, to znaczy czynienia ich bardziej przejrzystymi.

Ta książka zmusza do myślenia i zadawania pytań, które rodzą kolejne pytania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 248

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Co­py­ri­ght © by Mi­chał Hel­ler & Co­per­ni­cus Cen­ter Press, 2024
Re­dak­cjaAr­tur Fi­gar­ski
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wychMi­chał Du­ława
SkładAr­tur Fi­gar­ski
ISBN 978-83-7886-761-6
Wy­da­nie I w tej edy­cji
Kra­ków 2024
Wy­dawca: Co­per­ni­cus Cen­ter Press Sp. z o.o. pl. Szcze­pań­ski 8, 31-011 Kra­ków tel. (+48) 12 448 14 12, 500 839 467 e-mail: re­dak­[email protected]
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Spo­tka­nia z na­uką 2000plus

Dziś nie po­tra­fił­bym na­pi­sać ta­kiej książki. Aby w ten spo­sób spoj­rzeć na na­ukę, trzeba być mło­dym i mieć jesz­cze wiele lat przed sobą. Że na­uka od tam­tych cza­sów bar­dzo się zmie­niła... Oczy­wi­ście, zmie­niła się. Chó­rem mó­wimy o jej po­stę­pie. W to nie można wąt­pić. Jed­nakże po­stęp był moż­liwy wła­śnie dla­tego, że przez cały czas na­uka po­zo­sta­wała sobą. Nie zdra­dziła swo­jej me­tody, je­dy­nie znacz­nie wy­ostrzyła środki, ja­kimi się ta me­toda po­słu­guje. Książka Spo­tka­nia z na­uką (rok wy­da­nia 1974) nie stra­ciła swo­jej ak­tu­al­no­ści, po­nie­waż głów­nym jej te­ma­tem była na­ukowa me­toda, i to w swo­ich naj­bar­dziej pod­sta­wo­wych war­stwach. W cza­sach, w któ­rych pi­sa­łem tę książkę, me­toda na­ukowa cią­gle jesz­cze znaj­do­wała się w cen­trum za­in­te­re­so­wań wielu my­śli­cieli. Ra­dy­kalne twier­dze­nia po­zy­ty­wi­stów lo­gicz­nych stop­niowo ła­god­niały i przyj­mo­wały po­stać ogól­nie ak­cep­to­wa­nych prawd, ale ten pro­ces nie za­szedł jesz­cze tak da­leko, by nie po­zo­sta­wić miej­sca na no­wa­tor­skie do­pra­co­wy­wa­nia i ory­gi­nalne przy­czynki.

Na­uka miała wów­czas dla mnie czar no­wo­ści. Sta­wia­łem pierw­sze, bar­dziej sa­mo­dzielne kroki na te­re­nach ba­daw­czych i rów­no­cze­śnie mo­głem je kon­fron­to­wać z tym, o czym pi­sali i nad czym dys­ku­to­wali fi­lo­zo­fo­wie na­uki tam­tych cza­sów. Z tych kon­fron­ta­cji i z tych fa­scy­na­cji po­wstały Spo­tka­nia. Rze­czy­wi­ście, moje kon­fron­ta­cje miały w so­bie coś z cha­rak­teru spo­tkań. Nie przy­pad­ko­wych, na tram­wa­jo­wym przy­stanku lub na rogu ulic, lecz sta­ran­nie za­pla­no­wa­nych, by prze­dys­ku­to­wać – może przy ka­wiar­nia­nym sto­liku lub w na­uko­wym ga­bi­ne­cie – ja­kiś ważny te­mat. Bo spo­tka­nia z na­uką za­wsze mają oso­bi­sty cha­rak­ter. Mało jest spraw w ży­ciu czło­wieka, które by tak an­ga­żo­wały jak zmie­rze­nie się z na­uko­wym pro­ble­mem. Nie tylko „na wy­so­kich ob­ro­tach” i w na­stroju zdo­bywcy, rów­nież w chwili po­rażki i znie­chę­ce­nia.

Dziś nie po­tra­fił­bym na­pi­sać ta­kiej książki, po­nie­waż nie da się wskrze­sić daw­nych spo­tkań. Można je tylko za­stą­pić no­wymi, cho­ciażby to były spo­tka­nia z tymi sa­mymi ludźmi, co kie­dyś. Zresztą i oni nie są już ci sami. Czyn­nik czasu jest nie­ubła­gany. I by­naj­mniej nie musi w nim do­mi­no­wać no­stal­giczna nuta prze­mi­ja­nia. Zwłasz­cza gdy cho­dzi o spo­tka­nia z na­uką, trzeba się rów­nież wsłu­chać w te tony, któ­rych przed­tem nie było, a które wzbo­ga­cają i zwia­stują dal­szy po­stęp.

Dziś re­flek­sja nad na­uką nie­wąt­pli­wie osią­gnęła nowy etap doj­rza­ło­ści. Za­gad­nie­nia, sta­no­wiące kie­dyś przed­miot go­rą­cych dys­ku­sji, przy­brały obec­nie formę nie­mal pod­ręcz­ni­ko­wych opra­co­wań. Na­tu­ralną ko­leją rze­czy uwaga fi­lo­zo­fów na­uki prze­su­nęła się z ogól­nych i bar­dziej pod­sta­wo­wych za­gad­nień do opra­co­wy­wa­nia kon­kret­nych przy­pad­ków (case stu­dies) i kon­fron­to­wa­nia do­tych­cza­so­wych roz­wią­zań z tym, jak na­prawdę to­czyła się hi­sto­ria da­nego za­gad­nie­nia. Zbli­żyło to wy­raź­nie ana­lizy na­uki, do­ko­ny­wane przez fi­lo­zo­fów, do po­glą­dów przed­sta­wi­cieli po­szcze­gól­nych nauk, a w każ­dym ra­zie warsz­tat fi­lo­zo­fów na­uki (zwłasz­cza tych z pierw­szej li­nii) co­raz bar­dziej przy­po­mina teo­re­tyczne wy­po­sa­że­nie fi­zy­ków czy bio­lo­gów.

Wszystko to nie unie­waż­nia re­flek­sji i ana­liz za­war­tych w Spo­tka­niach z na­uką; ra­czej je po pro­stu za­kłada. Dzi­siej­sze ana­lizy bu­dują bo­wiem na tym, co wy­pra­co­wano daw­niej, sto­sun­kowo w nie­wielu tylko miej­scach wpro­wa­dza­jąc od­po­wied­nie ko­rekty. Się­ga­nie do pod­staw za­wsze jest po­ży­teczne, a w przy­padku tych, któ­rzy do­piero roz­po­czy­nają swoje spo­tka­nia z na­uką, jest wręcz ko­niecz­no­ścią.

Dziś nie na­pi­sał­bym ta­kiej książki jesz­cze z in­nego po­wodu – upły­wa­nie czasu do­tknęło rów­nież moje spoj­rze­nie na na­ukę. Pa­ra­nie się na­uką przez po­nad pół wieku nie mo­gło nie zmie­nić per­spek­tywy. Grubo uprasz­cza­jąc, mogę po­wie­dzieć, że te­raz spo­glą­dam na na­ukę bar­dziej „z jej wnę­trza” niż na po­czątku mo­jej drogi.

Co to zna­czy „z wnę­trza”? Na­uki do­świad­czalne ba­dają świat i gdy się je czyn­nie upra­wia, wnosi się do tego ba­da­nia swoją cząstkę. Choćby to była cząstka bar­dzo nie­wielka, daje ona po­czu­cie udziału w czymś waż­nym. I nie tylko po­czu­cie – po­zwala ona na tym ma­łym wy­cinku oso­bi­ście do­świad­czyć spo­so­bów, ja­kimi na­uka pe­ne­truje struk­turę świata. Spo­soby te są nieco różne w róż­nych ob­sza­rach ba­daw­czych, ale mają pewną wspólną lo­gikę. Po­słu­gu­jąc się tą lo­giką w jed­nym ob­sza­rze, na­bywa się swo­istego ro­zu­mie­nia ca­ło­ści, lub przy­naj­mniej wy­obra­że­nia ca­ło­ści. To wła­śnie na­zy­wam per­spek­tywą „z wnę­trza na­uki”.

Sama na­uka jest także in­te­re­su­ją­cym przed­mio­tem ba­da­nia. Pro­fe­sjo­nal­nie zaj­muje się nim fi­lo­zo­fia na­uki. Musi się ona oczy­wi­ście po­słu­gi­wać me­to­dami od­po­wied­nio przy­sto­so­wa­nymi do tego celu. Z na­tury rze­czy in­te­re­sują ją inne aspekty ba­daw­cze niż samą na­ukę. Fi­lo­zof na­uki nie stara się zro­zu­mieć świata, lecz stara się zro­zu­mieć, jak na­uki ro­zu­mieją świat.

Wy­da­wa­łoby się, że te dwie per­spek­tywy po­winny się na­wza­jem wspie­rać. Nie­wąt­pli­wie po­winny. Ale nie za­wsze tak się dzieje. Na­ukowcy za­rzu­cają fi­lo­zo­fom, że zaj­mują się abs­trak­cyjną na­uką, która ni­jak ma się do tego, jak się na­ukę na­prawdę robi. Fi­lo­zo­fo­wie mają pre­ten­sję do na­ukow­ców, że nie sta­rają się zro­zu­mieć, na czym po­lega za­da­nie fi­lo­zo­fii na­uki i sta­wiają jej wy­ma­ga­nia, które nie leżą w jej kom­pe­ten­cjach. Może do­piero cał­kiem ostat­nio uczeni za­częli się­gać do nie­któ­rych ana­liz fi­lo­zo­ficz­nych w po­szu­ki­wa­niu uży­tecz­nych dla sie­bie wska­zó­wek i in­spi­ra­cji. Dzieje się to zwłasz­cza w tych dzie­dzi­nach ba­dań, które w swo­ich spe­ku­la­cjach tak da­leko ode­szły od ob­sza­rów, ja­kie można jesz­cze kon­tro­lo­wać do­świad­cze­niem, że nie po­zo­staje nic in­nego, jak tylko od­wo­ły­wa­nie się do kry­te­riów fi­lo­zo­ficz­nych. Do ta­kich ob­sza­rów na­leży po­szu­ki­wa­nie kwan­to­wej teo­rii gra­wi­ta­cji i uni­fi­ka­cji wszyst­kich pod­sta­wo­wych od­dzia­ły­wań fi­zycz­nych. To w trak­cie tych po­szu­ki­wań na­ro­dziły się ta­kie kon­cep­cje, jak teo­ria su­per­strun czy wie­lo­wy­mia­ro­wych mem­bran (tak zwa­nych n-bran), które w ko­smo­lo­gii do­pro­wa­dziły do idei nie­skoń­cze­nie wielu wszech­świa­tów. Po­nie­waż „inne wszech­światy” są na ogół przy­czy­nowo roz­łączne (to zna­czy nie ist­nieją po­mię­dzy nimi od­dzia­ły­wa­nia przy­czy­nowe), nie ma szans na ob­ser­wa­cyjną we­ry­fi­ka­cję (lub fal­sy­fi­ka­cję) ich ist­nie­nia. Je­dy­nie w tych kon­cep­cjach, które do­pusz­czają zde­rza­nie się wszech­świa­tów-bran, można by mieć na­dzieję na zna­le­zie­nie ja­kichś śla­dów tych ko­smicz­nych ka­ta­strof. Na­dzieje na to są jed­nak skraj­nie mało re­ali­styczne. Zwo­len­nicy tych kon­cep­cji bro­nią ich na­uko­wo­ści, od­wo­łu­jąc się do Pop­pe­row­skiego kry­te­rium fal­sy­fi­ka­cji: teo­ria jest na­ukowa, je­żeli można ją oba­lić przez po­rów­na­nie z do­świad­cze­niem (to zna­czy je­żeli można ją sfal­sy­fi­ko­wać). Jed­nakże pro­po­zy­cje „do­świad­czeń”, które mia­łyby oba­lać kon­cep­cje wie­lo­świa­tów, są tak od­le­głe od tego, co wy­ma­gają ana­lizy fi­lo­zo­fów na­uki, że po­słu­gu­jąc się nimi, idee wie­lo­świa­tów można by uznać za na­ukowe tylko pod wa­run­kiem bar­dzo to­le­ran­cyj­nego ro­zu­mie­nia na­uki.

To, że dziś nie na­pi­sał­bym ta­kiej książki jak Spo­tka­nia z na­uką nie zna­czy, że uwa­żam, iż utra­ciła ona swoją ak­tu­al­ność. I nie tylko dla­tego, że – jak już wspo­mnia­łem – trak­tuje ona o spra­wach dla na­uki pod­sta­wo­wych, które na­wet je­żeli się zmie­niają, to nie w skali dzie­się­cio­leci. Już wtedy pi­sa­łem tę książkę bar­dziej z per­spek­tywy ko­goś, kto upra­wia na­ukę, niż to zwy­kle czy­nią fi­lo­zo­fo­wie na­uki. Dziś moje spoj­rze­nie na na­ukę „z jej wnę­trza” po­głę­biło się, cho­ciażby przez sam fakt, iż czy­nię to przez długi czas. Wszystko to spra­wia, iż książkę tę po­le­cił­bym szcze­gól­nie tym, któ­rzy – jak au­tor, kiedy ja pi­sał – do­piero sta­wiają pierw­sze kroki na dro­dze na­uko­wej przy­gody.

Ist­nieje jesz­cze je­den po­wód, dla któ­rego uwa­żam Spo­tka­nia z na­uką za warte wzno­wie­nia. Wspo­mnia­łem o dzi­siej­szych ten­den­cjach roz­luź­nia­nia kry­te­riów na­uko­wo­ści tak, żeby pod po­ję­ciem na­uki zmie­ściły się różne spe­ku­la­cje, ma­jące ni­kłą na­dzieję na kon­fron­ta­cję z do­świad­cze­niem (na­wet tylko w da­le­kiej przy­szło­ści, a w krań­co­wych przy­pad­kach bez ta­kiej na­dziei). W cza­sach, w ja­kich pi­sa­łem Spo­tka­nia, ta­kie my­śli ni­komu nie przy­cho­dziły do głowy. Ow­szem, dys­ku­to­wało się, i to go­rąco, na te­mat kry­te­riów na­uko­wo­ści oraz o pro­ble­mie de­mar­ka­cji na­uki od nie-na­uki (świa­dectw tych dys­ku­sji jest wiele w Spo­tka­niach), lecz nie cho­dziło o to, żeby kry­te­ria roz­luź­nić, ale o to, be je ja­śniej spre­cy­zo­wać. Przy­po­mnie­nie tych dys­ku­sji w no­wym na­uko­wym kli­ma­cie może dać efekt od­świe­ża­jący.

*

Gdy zro­dziła się myśl wzno­wie­nia Spo­tkań z na­uką, my­śla­łem o tym, by uzu­peł­nić te książkę kil­koma ese­jami, które by uka­zy­wały stan na­uki i fi­lo­zo­ficzną re­flek­sję nad nimi w no­wym ty­siąc­le­ciu. Na­wet już mia­łem ty­tuł dla tej czę­ści – Spo­tka­nia z na­uką 2000plus. Od­stą­pi­łem jed­nak od tego po­my­słu, gdyż – jak to już wy­żej wy­łusz­czy­łem – nie po­tra­fił­bym dziś pi­sać w tam­tym stylu i nowa część od­sta­wa­łaby od reszty. Le­piej więc po­mysł za­cho­wać na nową książkę (je­żeli czas i siły po­zwolą). Tym bar­dziej, że te­mat jest cie­kawy i nie warto trak­to­wać go jako do­datku do cze­goś in­nego. O jed­nym wszakże zja­wi­sku z ob­szaru 2000plus mu­szę wspo­mnieć już te­raz. Tak bar­dzo zmie­niło ono na­ukowy kra­jo­braz, że nie wspo­mniaw­szy o nim w tym wstę­pie, na­ra­ził­bym nowe wy­da­nie Spo­tkań na za­rzut ana­chro­ni­zmu. Mam na my­śli re­wo­lu­cję in­for­ma­tyczną, z jaką na­uka we­szła w nowe ty­siąc­le­cie.

Wy­star­czy uświa­do­mić so­bie, jak kom­pu­tery i in­for­ma­tyka zmie­niły na­sze ży­cie. (Wnuczka mo­jego ko­legi ogląda ra­zem z dziad­kiem stary film. Roz­bit­ko­wie w mio­ta­nej fa­lami sza­lu­pie nie mogą skon­tak­to­wać się z „brze­giem”. „Dziadku – mówi wnuczka – dla­czego oni nie sko­rzy­stają z ko­mórki?) A to, czego używa się w ży­ciu co­dzien­nym, jest tylko od­pry­skiem do­ko­nań in­for­ma­tyki w na­uce. I nie cho­dzi je­dy­nie o nie­by­wałe wprost osią­gnię­cia tech­no­lo­giczne (po­myślmy o lą­do­wa­niu na Mar­sie), ale przede wszyst­kim o re­zul­taty, się­ga­jące w naj­głęb­sze tkanki na­uki, ta­kie jak: roz­szy­fro­wa­nie ludz­kiego ge­nomu, ogromne po­stępy w ge­ne­tyce i neu­ro­nau­kach, czy wy­zna­cze­nie z wielką do­kład­no­ścią war­to­ści pa­ra­me­trów, okre­śla­ją­cych struk­turę Wszech­świata w jego naj­więk­szej skali. Nie mogę się po­wstrzy­mać, aby spo­śród mnó­stwa in­nych przy­kła­dów nie za­cy­to­wać jed­nego – zmie­rze­nia nie­wiel­kiego za­bu­rze­nia geo­me­trii cza­so­prze­strzeni, czyli de­tek­cji fali gra­wi­ta­cyj­nej po­wsta­łej ze zde­rze­nia dwóch czar­nych dziur. Ażeby to osią­gnąć, trzeba było in­for­ma­cyj­nie prze­two­rzyć trudną do wy­obra­że­nia ilość da­nych po­mia­ro­wych. Nie da­łoby się tego do­ko­nać bez po­mocy sztucz­nej in­te­li­gen­cji.

Na­wia­sem mó­wiąc, samo po­ję­cie sztucz­nej in­te­li­gen­cji ule­gło ewo­lu­cji. W cza­sach pi­sa­nia Spo­tkań przez sztuczną in­te­li­gen­cje ro­zu­miano ni mniej, ni wię­cej tylko zdol­ność świa­do­mego my­śle­nia przez „sztuczne mó­zgi” (tak wów­czas nie­kiedy na­zy­wano kom­pu­tery). To był ewen­tu­alny cel do osią­gnię­cia. Za­wzię­cie dys­ku­to­wano, czy to w ogóle jest moż­liwe, czy nie. Dziś ter­min „sztuczna in­te­li­gen­cja” na­brał bar­dziej „ope­ra­cyj­nego” zna­cze­nia. In­te­li­gent­nymi na­zywa się ta­kie sys­temy, które na pod­sta­wie pe­ne­tra­cji swego oto­cze­nia (prze­cze­sy­wa­nia wiel­kich baz da­nych) po­dej­mują dzia­ła­nia, zmie­rza­jące do mak­sy­mal­nego zwięk­sze­nia praw­do­po­do­bień­stwa, że za­dany cel zo­sta­nie osią­gnięty (pro­blem zo­sta­nie roz­wią­zany). Tak ro­zu­miana sztuczna in­te­li­gen­cja stała się nie­za­stą­pio­nym asy­sten­tem uczo­nych w wielu dzie­dzi­nach na­uki. Jed­nak na ra­zie tylko asy­sten­tem, gdyż zrąb za­sad­ni­czej pracy kon­cep­cyj­nej cią­gle jesz­cze na­leży do czło­wieka.

Re­wo­lu­cja kom­pu­te­rowo-in­for­ma­tyczna do­ko­nała także in­wa­zji na co­dzienną ru­tynę na­ukowca. Po­dob­nie zresztą jak zmie­niła na­sze co­dzienne ży­cie, z za­strze­że­niem, że co­dzienna ru­tyna na­ukowca ma swoją wy­raźną spe­cy­fikę. Sam je­stem pod tym wzglę­dem do­brym przy­kła­dem, gdyż znaczną część mo­jego na­uko­wego ży­cia prze­pra­co­wa­łem jesz­cze w przed­kom­pu­te­ro­wym re­żi­mie. Pa­mię­tam za­kup pierw­szego kom­pu­tera (Com­mo­dore 64) i zma­ga­nia się z to­por­nymi pro­gra­mami do jego ob­sługi, pi­sa­nymi w „ba­sicu”. Te­raz ży­jemy w in­nym świe­cie. Wy­daje się on nam nor­malny (wła­śnie, dla­czego tam­ten czło­wiek w sza­lu­pie nie sko­rzy­stał z ko­mórki?). Pi­sząc ar­ty­kuł prze­glą­dowy lub mo­no­gra­fię, trzeba prze­wer­to­wać masę pu­bli­ka­cji. Jed­nym z ów­cze­snych ce­lów za­gra­nicz­nych po­dróży było od­wie­dza­nie bi­blio­tek w celu do­tar­cia do nie­zbęd­nych po­zy­cji li­te­ra­tu­ro­wych. Wiele no­wo­cze­snych pod­ów­czas bi­blio­tek po­zwa­lało bu­szo­wać po­mię­dzy pół­kami. Bar­dzo to lu­bi­łem. Czuło się nie­jako cię­żar my­śli za­war­tych w tych wo­lu­mi­nach. Pierw­sze sy­gnały in­for­ma­tycz­nej in­wa­zji po­ja­wiły się w ka­ta­lo­gach, gdy tek­tu­rowe fiszki za­mie­niły się na ekrany kom­pu­te­rów. Dziś od­wie­dza­nie bi­blio­tek mija się z ce­lem (chyba, że dla przy­jem­no­ści). Prak­tycz­nie wszyst­kie po­zy­cje, na­wet białe kruki, zdy­gi­ta­li­zo­wane, mam w za­sięgu kilku klik­nięć myszką na wła­snym kom­pu­te­rze. A ogromne bazy na­uko­wych cza­so­pism, je­żeli nie są do­stępne bez­po­śred­nio w In­ter­ne­cie, są osią­galne in­ter­ne­towo po­przez bi­blio­teki na­uko­wych in­sty­tu­tów. Można do nich wejść bez wsta­wa­nia od biurka, je­żeli tylko dys­po­nuje się od­po­wied­nim ha­słem.

Naj­bar­dziej po­zy­tyw­nie w co­dzien­nej pracy na­uko­wej „era kom­pu­te­rowa” za­zna­czyła się w szyb­kim upu­blicz­nia­niu swo­ich wy­ni­ków na­uko­wych i moż­li­wo­ści współ­pracy z na­ukow­cami, któ­rych być może ni­gdy nie spo­tkało się „na żywo”. Je­żeli mój ar­ty­kuł na­ukowy „włożę” na od­po­wied­nią stronę in­ter­ne­tową (czyni się to na długo przed for­mal­nym opu­bli­ko­wa­niu w na­uko­wym cza­so­pi­śmie), nie­mal na­tych­miast staje się on[1] wi­doczny dla wszyst­kich za­in­te­re­so­wa­nych. A gdy cho­dzi o kon­takty z in­nymi, to nie­oce­nione usługi od­daje poczta elek­tro­niczna i moż­li­wość „zdal­nej” roz­mowy. Do tego ostat­niego wy­bit­nie przy­czy­niła się pan­de­mia – zdalne se­mi­na­ria i kon­fe­ren­cje stały się czymś po­wszech­nym. Ale bez­po­śred­nich spo­tkań nie da się jed­nak cał­kiem wy­eli­mi­no­wać. Gdzieś prze­cież trzeba na­wią­zy­wać kon­takty i za­wie­rać przy­jaź­nie z ludźmi, z któ­rymi się po­tem zdal­nie współ­pra­cuje.

*

Spo­tka­nia z na­uką koń­czą się wier­szem – Mo­dli­twą o uni­tarną teo­rię pola. Nic bym dziś w tym wier­szu nie zmie­nił, poza może ty­tu­łem: obec­nie mówi się nie tyle o „uni­tar­nej teo­rii pola”, ile ra­czej o „osta­tecz­nej teo­rii fi­zycz­nej” lub o „teo­rii wszyst­kiego”. Mimo ogrom­nego na­kładu pracy i od­waż­nych, nie­kiedy de­spe­rac­kich, po­my­słów, na­dal moja mo­dli­twa po­zo­staje nie­wy­słu­chana.

Tar­nów, 12 li­sto­pada 2021 roku

SPO­TKA­NIE

By­wają różne spo­tka­nia. Nic nie­zna­czące: na ulicy, w po­ciągu. I SPO­TKA­NIA, które zmie­niają bieg ży­cia, wiel­kie mi­ło­ści od pierw­szego spoj­rze­nia, przy­jaź­nie zwy­cię­ża­jące wszel­kie próby czasu. Na­ukę SPO­TKA­ŁEM..., sam nie wiem kiedy. To było na pewno spo­tka­nie roz­cią­gnięte w cza­sie. Pod­czas stu­diów by­łem już bar­dzo za­an­ga­żo­wany, ale na ra­zie bez wza­jem­no­ści. Na­uka jest wy­ma­ga­ją­cym kan­dy­da­tem na przy­ja­ciela. Kil­koma pierw­szymi pra­cami zdo­ła­łem się jej ja­koś przy­po­do­bać. Nie tyle dzięki osią­gnię­tym wy­ni­kom, ile ra­czej przez po­ka­za­nie do­brych chęci. Raz na­wią­zana zna­jo­mość wciąga. Na­uka na pewno by się beze mnie obe­szła, ale mnie bez niej by­łoby trudno.

Od sze­regu lat zaj­muję się ko­smo­lo­gią. Jest to na­uka przy­rod­ni­cza z po­gra­ni­cza fi­zyki teo­re­tycz­nej i astro­no­mii po­za­ga­lak­tycz­nej. Wpraw­dzie warsz­tat dzi­siej­szego ko­smo­loga dra­stycz­nie różni się od po­tocz­nych wy­obra­żeń na te­mat pracy „tych, co od­kry­wają ta­jem­nice Wszech­świata”, ale – mu­szę przy­znać – moje obecne za­in­te­re­so­wa­nie ko­smo­lo­gią w ja­kiś spo­sób za­spo­kaja tę­sk­noty, ja­kie się kie­dyś bu­dziły w gim­na­zjal­nym uczniu, gdy spo­glą­dał na „niebo roz­iskrzone ty­sią­cami gwiazd”.

Upra­wia­nie na­uki (bar­dziej lub mniej twór­cze) to nie tylko po­smak przy­gody. Przez pry­zmat współ­cze­snych nauk przy­rod­ni­czych zu­peł­nie ina­czej wi­dzi się świat – a więc i sie­bie sa­mego – niż zwy­kłym, nie­uzbro­jo­nym okiem. Nie tyle idzie tu o wy­niki tych nauk, ile ra­czej o me­tody, ja­kie wy­pra­co­wały i ja­kimi się po­słu­gują. Wiara w sku­tecz­ność me­tod zma­te­ma­ty­zo­wa­nych nauk em­pi­rycz­nych (zresztą wiara po­parta nie­bła­hymi suk­ce­sami) jest tak głę­boka, że ba­dacz mimo woli usi­łuje po­słu­gi­wać się nimi da­leko poza ob­sza­rami sa­mych nauk.

Każde spo­tka­nie do­star­cza no­wej terra in­co­gnita i wzbu­dza chęć roz­szy­fro­wa­nia nie­zna­nego. Współ­cze­sne na­uki i ich me­tody też sta­no­wią pewną rze­czy­wi­stość, na te­mat któ­rej można snuć re­flek­sje, którą można ba­dać. W ten spo­sób po­wstaje fi­lo­zo­fia nauk.

Każde spo­tka­nie, na­wet naj­bar­dziej przy­pad­kowe, jest za­wsze tro­chę szu­ka­niem. Być może wła­śnie dla­tego książka ta przy­brała po­stać nieco „bez­ład­nego” zbioru fe­lie­to­nów. Za­wie­rają one moje oso­bi­ste po­szu­ki­wa­nia z dzie­dziny, którą naj­chęt­niej za­li­czył­bym wła­śnie do fi­lo­zo­fii nauk. Nie są to wcale po­szu­ki­wa­nia ory­gi­nalne. Fi­lo­zo­fia nauk buj­nie roz­wija się w na­szych cza­sach i by­łoby rze­czą bez­ce­lową od­kry­wać na nowo to, co już jest do­brze znane. Dla­tego w wielu miej­scach nie wa­ha­łem się re­fe­ro­wać po­glą­dów in­nych lu­dzi. Jed­nakże przez cały czas usil­nie sta­ra­łem się pa­trzeć na na­ukę nie z po­zy­cji fi­lo­zofa, lecz z po­zy­cji ko­goś czyn­nie zaj­mu­ją­cego się na­uką. Wy­daje mi się, że fi­lo­zo­fo­wie zbyt czę­sto mó­wią o ta­kiej na­uce, jaką by chcieli mieć, a nie o ta­kiej, jaką jest rze­czy­wi­ście.

Dziś nie można na­uki upra­wiać w izo­la­cji. Spo­tka­nie z na­uką to przede wszyst­kim spo­tka­nie z ludźmi. Mogę śmiało po­wie­dzieć, że książka ta po­wstała z roz­mów z mo­imi przy­ja­ciółmi, na­ukow­cami upra­wia­ją­cymi różne dzie­dziny nauk ści­słych. W wielu wy­pad­kach już dziś nie po­tra­fił­bym po­wie­dzieć, która z przed­sta­wio­nych my­śli jest moja wła­sna, a którą za­wdzię­czam ja­kiejś roz­mo­wie, a może tylko zda­niu rzu­co­nemu gdzieś mi­mo­cho­dem. Czę­sto moja rola ogra­ni­czała się tylko do se­kre­ta­rzo­wa­nia. Wi­dać to wy­raź­nie na przy­kła­dzie roz­działu „Zło­śli­wość czy wy­ra­fi­no­wa­nie?”, który zo­stał spi­sany w for­mie jaw­nego dia­logu. W wielu in­nych roz­dzia­łach dia­log jest ukryty, z ła­two­ścią jed­nak roz­po­znają go moi dys­ku­tanci. Szcze­gól­nie dużo za­wdzię­czam nie­za­po­mnia­nym roz­mo­wom z doc. An­drze­jem Sta­rusz­kie­wi­czem. Jego ory­gi­nalne prace z dzie­dziny fi­zyki re­la­ty­wi­stycz­nej są wy­ni­kiem głę­bo­kiego fi­lo­zo­ficz­nego spoj­rze­nia na pod­stawy nauk. Na­sze „krót­kie” wy­pady na kawę bar­dzo czę­sto za­mie­niały się w kil­ku­go­dzinne se­sje dys­ku­syjne. W tak nie­wiel­kim stop­niu czuję się au­to­rem tej książki, że z czy­stym su­mie­niem włą­czam do niej frag­ment (w roz­dziale „Epoka eta­to­wych pra­cow­ni­ków na­uki”), który także jest spra­woz­da­niem z dys­ku­sji, i to spra­woz­da­niem spi­sa­nym nie przeze mnie.

Na­ukę spo­tyka się w la­bo­ra­to­rium fi­zyka, pod ko­pułą te­le­skopu, w pracy kom­pu­tera, ale także w za­ci­szu bi­blio­teki. Cała zdo­byta przez nas wie­dza jesz­cze cią­gle jest zma­ga­zy­no­wana w książ­kach i cza­so­pi­smach. Zresztą spo­tka­nie z książką to także spo­tka­nie z czło­wie­kiem, który ją na­pi­sał, z jego my­ślami i po­szu­ki­wa­niami. Kilka roz­dzia­łów ni­niej­szej książki to wręcz spra­woz­da­nia z lek­tury. Do­bór tych lek­tur był – mu­szę przy­znać – tro­chę przy­pad­kowy, wła­śnie na za­sa­dzie spo­tka­nia. Ro­bi­łem no­tatki z tych lek­tur, które „wpa­dły mi w ręce”, ale które ja­koś le­żały na li­nii mo­ich my­ślo­wych po­szu­ki­wań.

Czy cza­sem nie „ma­sko­wa­łem się” przy­dłu­gimi cy­ta­tami? Ow­szem, z pre­me­dy­ta­cją. Wbrew po­zo­rom w na­uce li­czą się au­to­ry­tety. Na pre­lek­cję lau­re­ata No­bla przy­cho­dzi wię­cej słu­cha­czy niż na wy­kład po­cząt­ku­ją­cego sta­ży­sty. Chęt­nie za­tem od­da­wa­łem głos au­to­ry­te­tom. A nie­kiedy po pro­stu fa­cho­wym spra­woz­daw­com – w par­tiach, w któ­rych bądź re­fe­ro­wa­łem czy­jeś sta­no­wi­sko, bądź przed­sta­wia­łem ogól­nie przy­jęte po­glądy. Mam na­dzieję, że nie prze­szko­dziło mi to, tam gdzie trzeba, wy­star­cza­jąco wy­raź­nie ujaw­nić wła­sne prze­my­śle­nia.

O spo­tka­niu z na­uką nie można my­śleć tylko w ka­te­go­riach oso­bi­stych. Na­uka jest Wielką Przy­godą ludz­ko­ści. Przy­godą tym więk­szą, że w każ­dej chwili zdolną zmie­nić się w dra­mat. Przy­goda ta do­ko­nuje się przede wszyst­kim w cza­sach, w któ­rych nam żyć wy­pa­dło. Bez hi­sto­rii się­ga­ją­cej sta­ro­żyt­nych Gre­ków i Ba­bi­loń­czy­ków nie by­łoby współ­cze­snej na­uki, ale na­uka jest głów­nie fak­tem te­raź­niej­szym. „Kiedy mówi się o po­li­tyce i woj­nach można bar­dziej żyć prze­szło­ścią, niż kiedy się mówi o na­uce. Do­piero tego ro­dzaju po­rów­na­nie te­raź­niej­szo­ści na­uki z te­raź­niej­szo­ścią ca­łej po­pu­la­cji po­zwala nam uświa­do­mić so­bie, że mamy do czy­nie­nia z eks­plo­zją, na tle któ­rej eks­plo­zja de­mo­gra­ficzna i wszyst­kie inne tego ro­dzaju eks­plo­zje ilo­ściowe, w in­nych poza na­uką sfe­rach ludz­kiej dzia­łal­no­ści, wy­dają się ni­kłe”[1].

So­cjo­lo­go­wie na­uki pod­kre­ślają, że 80 do 90% wszyst­kich osią­gnięć na­uko­wych ludz­kość zdo­była za ży­cia na­szego po­ko­le­nia, a je­dy­nie 10 do 20% otrzy­ma­li­śmy w spadku po na­szych po­przed­ni­kach[2]. Taki eks­plo­zyjny roz­wój na­uki nie jest wszakże wy­łącz­nym przy­wi­le­jem na­szych cza­sów. Ba­da­nia nad no­wo­żytną na­uką wy­ka­zują, że do­tych­czas roz­wi­jała się ona we­dług krzy­wej wy­kład­ni­czej. Zgod­nie z pra­wem wy­kład­ni­czego wzro­stu lu­dzie każ­dego po­ko­le­nia w prze­szło­ści mieli prawo są­dzić, że więk­szość na­uko­wych osią­gnięć do­ko­nano za ich ży­cia. „Pod tym wzglę­dem, choć może nas to dzi­wić, świat na­uki nie różni się dziś do tego, ja­kim był za­wsze, po­cząw­szy od XVII w. Na­uka za­wsze była no­wo­cze­sna, za­wsze w sta­dium eks­plo­zji i za­wsze na skraju re­wo­lu­cyj­nej eks­pan­sji. Za­wsze też uczeni mieli wra­że­nie, że toną w oce­anie li­te­ra­tury fa­cho­wej, bo­wiem tak samo po­więk­sza się ona w każ­dym dzie­się­cio­le­ciu, jak po­więk­szała się daw­niej”[3].

Jed­nak w przy­ro­dzie ża­den wzrost nie może się od­by­wać w nie­skoń­czo­ność. Nie­ogra­ni­czony roz­wój na­uki we­dług krzy­wej wy­kład­ni­czej mu­siałby do­pro­wa­dzić do pa­ra­dok­sów. Np. po ja­kimś cza­sie liczba uczo­nych prze­wyż­szy­łaby liczbę wszyst­kich lu­dzi ży­ją­cych na Ziemi, masa za­dru­ko­wy­wa­nego co­rocz­nie pa­pieru sta­łaby się więk­sza niż masa kuli ziem­skiej itp. Krzywa wy­kład­ni­cza musi osią­gnąć pe­wien „stan na­sy­ce­nia”, od któ­rego po­cząw­szy gwał­towny wzrost zo­sta­nie wy­ha­mo­wany. Taka „wy­ha­mo­wana” krzywa wy­kład­ni­cza czę­sto wy­stę­puje w ba­da­niach sta­ty­stycz­nych i nosi na­zwę krzy­wej lo­gi­stycz­nej.

Kształt krzy­wej lo­gi­stycz­nej przed­sta­wia się na­stę­pu­jąco (por. ry­su­nek). Star­tuje ona od punktu ze­ro­wego. Po­cząt­kowo roz­wój od­bywa się wy­kład­ni­czo. Po ja­kimś cza­sie na­stę­puje „punkt prze­gię­cia”, roz­wój zo­staje sys­te­ma­tycz­nie ha­mo­wany, po czym asymp­to­tycz­nie zbliża się do stanu na­sy­ce­nia. Rzecz cha­rak­te­ry­styczna – bar­dzo wiele pro­ce­sów w przy­ro­dzie za­cho­dzi we­dług krzy­wej lo­gi­stycz­nej, np. tempo wzro­stu ro­śliny (sta­nem na­sy­ce­nia są roz­miary do­ro­słego osob­nika) czy szyb­kość roz­mna­ża­nia się mu­szek owo­co­wych (sta­nem na­sy­ce­nia jest ilość mu­szek, które śro­do­wi­sko może wy­ży­wić).

Różne symp­tomy wska­zują na to, że roz­wój współ­cze­snej na­uki jest bli­ski stanu na­sy­ce­nia. Pod­kre­śla się, że je­żeli wkrótce nie na­stąpi silne ha­mo­wa­nie, to w ciągu naj­bliż­szych kil­ku­dzie­się­ciu lat mu­szą dać znać o so­bie pa­ra­doksy na­sy­ce­nia. Rzecz cha­rak­te­ry­styczna – eks­plo­zyjna wy­jąt­ko­wość (w sto­sunku do po­przed­nich stu­leci) na­szej na­uki po­lega nie na gwał­tow­nym wzro­ście, lecz na sa­mo­czyn­nym ha­mo­wa­niu.

Czy zja­wi­sko to ozna­cza osta­teczny kry­zys? „...pro­cesy wzro­stu, które przez długi czas prze­bie­gały wy­kład­ni­czo, jak gdyby »nie lu­bią« my­śli, że ich wy­kres ule­gnie spłasz­cze­niu. Przed osią­gnię­ciem punktu środ­ko­wego za­czy­nają się skrę­cać i ob­ra­cać, jak zło­śliwe skrzaty, zmie­nia­jąc kształty i de­fi­ni­cje wy­kre­sów, aby nie po­zwo­lić się znisz­czyć przy strasz­li­wej gór­nej gra­nicy”[4]. Wy­daje się, że współ­cze­sna na­uka po­woli wkra­cza w ten okres oscy­la­cji i sprzę­żeń zwrot­nych. Może po prze­czy­ta­niu dal­szych roz­dzia­łów Czy­tel­nik sam do­strzeże tego typu ob­jawy.

Jed­nakże na­uka ze swej istoty jest czymś, co musi się roz­wi­jać. W tym wy­padku na­sy­ce­nie nie ozna­cza śmierci, lecz tylko ko­niec jed­nego etapu roz­wo­jo­wego. Ist­nieją bar­dzo po­ważne dane, by są­dzić, że w wy­niku okresu gwał­tow­nych fluk­tu­acji po­prze­dza­ją­cych stan na­sy­ce­nia na­stąpi zu­pełna re­or­ga­ni­za­cja in­sty­tu­cji zwa­nej Na­uką. Re­or­ga­ni­za­cja ta bę­dzie praw­do­po­dob­nie do­ty­czyć głów­nie no­wych me­tod pracy (m.in. kom­pu­te­ry­za­cja), ad­mi­ni­stra­cji, za­rzą­dza­nia, pla­no­wa­nia i fi­nan­so­wa­nia ba­dań (or­ga­ni­zmy po­nad­pań­stwowe) oraz gro­ma­dze­nia, prze­cho­wy­wa­nia i do­star­cza­nia da­nych (re­wo­lu­cja in­for­ma­cyjna). Po tym okre­sie ra­dy­kal­nych ad­ap­ta­cji na­uka roz­pocz­nie nowy okres wy­kład­ni­czego, a po­tem lo­gi­stycz­nego, wzro­stu. Ba­da­nia sta­ty­styczne znają przy­kłady tego ro­dzaju prze­mian, a fu­tu­ro­lo­dzy pro­ro­kują, że ta­kie wła­śnie będą losy na­szej na­uki.

W każ­dym ra­zie jest rze­czą pewną, że na­uka – czy się nam to po­doba, czy nie – wci­ska się w co­raz bar­dziej „pry­watne” za­kątki na­szego ży­cia i mamy mo­ralny obo­wią­zek przy­naj­mniej pró­bo­wać zro­zu­mieć to, co się dzieje. Nie idzie tu tylko o prze­miany spo­łeczne po­wo­do­wane na­uko­wymi osią­gnię­ciami, za­gro­że­nia mi­li­tarne wy­ni­ka­jące z no­wych ro­dza­jów broni do­star­cza­nych przez na­ukę, czy tech­niczne uła­twie­nia ży­cia, które też są dzie­łem na­uko­wej ak­tyw­no­ści czło­wieka. Nie mniej do­nio­słe są zmiany za­cho­dzące w na­szym spo­so­bie wi­dze­nia świata i nas sa­mych. Nie można już dziś two­rzyć so­bie „po­glądu na świat” bez istot­nego udziału nauk przy­rod­ni­czych. A je­żeli ktoś mimo wszystko się na to zde­cy­duje, to na pewno stwo­rzy so­bie zu­peł­nie nie­dzi­siej­szy ob­raz świata.

Te i inne sprawy nie­po­koją lu­dzi zaj­mu­ją­cych się na­uką. Są to prze­cież ogól­no­ludz­kie sprawy, oni w ja­kiś spo­sób są za nie od­po­wie­dzialni. Są to więc bar­dziej ich sprawy ani­żeli po­zo­sta­łych miesz­kań­ców na­szego globu. Roz­pocz­nijmy za­tem roz­mowy, które do­pro­wa­dziły do po­wsta­nia tej książki.

Kie­dyś na­pi­sa­łem list[5]:

„Czym dla mnie jest Wszech­świat? Chcę okre­ślić, przy­naj­mniej z grub­sza, moje wła­sne »wo­bec«. Dla astro­noma-ob­ser­wa­tora Wszech­świat też jest obiek­tem ba­da­nia, ale przy­pusz­czam, że cza­sem astro­nom »prze­żywa« Wszech­świat. Z pew­no­ścią nie­czę­sto, może wtedy, gdy pod ko­pułą nie jest za zimno, gdy noc wpad­nie w re­zo­nans z we­wnętrz­nym na­stro­jem. Ale ja­kie uczu­cia można mieć wo­bec kartki za­pi­sa­nej wzo­rami? Uczu­cia uczniaka, który za­po­mniał wzoru na »delta«, a ma przed sobą rów­na­nie kwa­dra­towe? Czę­sto wła­śnie tak. Wtedy, gdy uchwy­ce­nie sedna za­gad­nie­nia jest »na końcu ołówka«, a cią­gle jesz­cze w nie-by­cie, gdy któ­ryś tam raz z rzędu za­pusz­czasz się w tę samą ślepą uliczkę bez wyj­ścia, gdy wiesz, że naj­le­piej wszystko odło­żyć do ju­tra, bo rano ja­śniej się my­śli. Nie za­wsze jest w ten spo­sób. Dość czę­sto »do­tknię­cie« rów­na­nia (nie samo pa­trze­nie na sym­bole, lecz po­ope­ro­wa­nie nimi) bu­dzi zdu­mie­nie. Zdu­mie­nie, czy może ro­dzaj es­te­tycz­nego za­do­wo­le­nia. W tym jest myśl. To jest lo­giką. Bo ma­te­ma­tyka jest po pro­stu lo­giką. I rze­czy­wi­stość tej lo­gice ulega.

Istot­nie, to szczyt zu­chwal­stwa – na­pi­sać kilka rów­nań (a może na­wet jedno) i twier­dzić, że one są ca­łym świa­tem. Je­żeli nie po­su­nę­li­śmy się jesz­cze aż do ta­kiego zu­chwal­stwa, to nie dla­tego, że po­wstrzy­muje nas po­kora, lecz dla­tego, że nie wiemy, jak to zu­chwal­stwo wpro­wa­dzić w czyn.

Wła­ści­wie jest rze­czą obo­jętną, czy rów­na­nia, ja­kie mam przed sobą, przed­sta­wiają mo­del ko­smo­lo­giczny, mo­del atomu czy prze­pływ cie­czy przez rurę. Ważne jest ich lo­giczne piękno. Wy, fi­zycy-eks­pe­ry­men­ta­to­rzy (do tej sa­mej klasy można za­li­czyć astro­no­mów-ob­ser­wa­to­rów), ży­je­cie na koszt tego piękna.

Czy w za­ba­zgra­nej wzo­rami kartce nie do­pa­trzy­łem się cze­goś wię­cej niż wy­trawni astro­no­mo­wie przez naj­sil­niej­sze te­le­skopy?

A więc nie »wo­bec Wszech­świata«, ale »wo­bec Na­uki«. Chyba jed­nak te dwa »wo­bec« są w isto­cie tylko jed­nym. Na­uka jest prze­cież na­rzę­dziem, bez któ­rego Wszech­świat byłby je­dy­nie ota­cza­jącą nas, bez­kształtną »resztą«. Jest rze­czą za­stra­sza­jącą, jak bar­dzo żyje się dziś nie tylko w erze przed­ko­per­ni­kań­skiej, ale i przed­new­to­now­skiej. Dla wielu lu­dzi – nie­kiedy wy­soko wy­kształ­co­nych w tzw. hu­ma­ni­stycz­nych dzie­dzi­nach – Wszech­świat sta­nowi tylko pro­jek­cję oso­bi­stych od­czuć i prze­my­śleń »przy zie­lo­nym sto­liku«. Wy­two­rzyła się sto­sun­kowo nie­liczna ka­sta »wta­jem­ni­czo­nych«. Na­zwijmy ich skró­towo Fi­zy­kami (na­zwa umowna, jak ty­tuł ko­me­dii Dür­ren­matta). Człon­ko­wie tej ka­sty uży­wają wspól­nego ję­zyka, który ro­zu­mieją w za­sa­dzie cał­kiem jed­no­znacz­nie (por. wieżę Ba­bel fi­lo­zo­fów), nie­za­leż­nie od ko­loru skóry, po­cho­dze­nia czy prze­ko­nań po­li­tycz­nych. Pi­sze się dziś wiele o kry­zy­sie lub na­wet schyłku kul­tury (nasz wiek, mimo wręcz prze­ciw­nych de­kla­ra­cji, lubi wiel­kie słowa). Jaka bę­dzie na­stępna kul­tura? Co tu dużo mó­wić, w du­żej mie­rze za­leży to od Fi­zy­ków. Od wy­ni­ków ich pracy, od in­ter­pre­ta­cji tych wy­ni­ków i od spo­sobu ich wy­ko­rzy­sty­wa­nia (za to ostat­nie Fi­zycy są naj­mniej od­po­wie­dzialni, czy rze­czy­wi­ście?).

I tu ro­dzą się py­ta­nia: Czy mó­wiąc o Fi­zy­kach na­leży ro­zu­mieć tylko »Olimp«, czy rów­nież »sze­re­go­wych pra­cow­ni­ków na­uki«? Ja­kimi ludźmi są Fi­zycy? Jak oni sami wi­dzą swoją rolę? Ja­kie pre­ten­sje zgła­szają wo­bec spo­łe­czeń­stwa?

Dla­czego mimo woli usta­wi­łem się poza kla­nem Fi­zy­ków? Chyba dla­tego, żeby swo­bod­niej za­dać po­wyż­sze py­ta­nie. Być może prze­ma­wia przeze mnie geo­izm[6], ale za­leży mi na przy­szło­ści na­szej pla­nety”.

W li­ście tym po­ru­szy­łem sprawy, nad któ­rymi za­sta­na­wia­łem się od dawna. Wi­docz­nie nie były to tylko moje sprawy. Otrzy­ma­łem od­po­wiedź:

„Po Twoim li­ście po­czu­łam prze­korną mi­sję po­sta­wie­nia Cie­bie na ziemi (nie my­lić z Zie­mią). Pod­ją­łeś roz­wa­ża­nia na te­mat, po­wiedzmy, warsz­tatu pracy i za­in­te­re­so­wań. Spró­buję coś do­dać od sie­bie. Tylko wła­śnie w in­nym to­nie i nie­zu­peł­nie o tych sa­mych spra­wach.

Ty mo­żesz sta­wiać py­ta­nia i for­mu­ło­wać tezy wznio­słe, a uogól­nia­jące, na te­mat Wszech­świata, na­rzę­dzi jego ba­dań, na­uki i tych, któ­rzy się tym ba­wią. Teo­re­tyk ko­smo­log ma do tego wy­god­niej­szą po­zy­cję wyj­ściową. Pra­wie Ci za­zdrosz­czę obiektu do­cie­kań (że taki duży i może, przy­znajmy, mało kon­kretny). I że mo­żesz so­bie na pa­pie­rze stwa­rzać światy i już cie­szyć się samą lo­giką tych ope­ra­cji. Ale chyba za sil­nie ak­cen­tu­jesz ten aspekt. Do­piero praw­dzi­wym pięk­nem, czy przed­mio­tem za­dzi­wie­nia, jest fakt »że rze­czy­wi­stość tej lo­gice ulega«. Zresztą, czy i Ty tak nie uwa­żasz? Co jed­nak chcesz po­wie­dzieć przez to, że my do­świad­czal­nicy ży­jemy na koszt lo­gicz­nego piękna mo­deli fi­zycz­nych (teo­rii)? To jest wła­śnie od­wró­ce­nie pro­blemu (przy­naj­mniej o 90°). Dla­czego aku­rat my? Je­żeli mo­dele są piękne, bo opi­sują rze­czy­wi­stość (tzn. ich prze­wi­dy­wa­nia są nie­sprzeczne z ob­ser­wa­cjami), to ich urok, ten o któ­rym mó­wi­łam wy­żej, czyli nie tylko smak »ku­glo­wa­nia« wzo­rami, wi­dać wła­śnie dzięki ba­da­niom eks­pe­ry­men­tal­nym.

Zmie­rzamy obec­nie w wielu ga­łę­ziach wie­dzy do po­działu na spe­cja­li­za­cje. Od­dzielne in­sty­tuty fi­zyki teo­re­tycz­nej i do­świad­czal­nej są jed­nak fa­tal­nym nie­po­ro­zu­mie­niem. Współ­praca jest nędzna, przy­naj­mniej w nie­któ­rych dzie­dzi­nach. Fi­zyka do­świad­czalna wy­maga pod­bu­dowy teo­re­tycz­nej. A wcale nie jest prawdą, że ła­two jest po­ro­zu­mieć się fi­zy­kom z tych dwóch (sztucz­nie?) wy­od­ręb­nio­nych bie­gu­nów. Czę­sto jest to ich wina.

Wrócę z prób uogól­nień do mo­jej rze­czy­wi­sto­ści. Twój warsz­tat, jak pi­sa­łam, jest po­dat­niej­szy do snu­cia szer­szych są­dów. Więk­szość fi­zy­ków, zwłasz­cza mo­ich do­świad­czal­ni­ków, roz­pra­co­wuje ma­leń­kie wy­cinki wiel­kich za­gad­nień. Czy to są wła­śnie ci fi­zycy sze­re­gowi... Trudno, a może nie spo­sób wi­dzieć swoją rolę w ogrom­nej ro­dzi­nie po­zna­nia. Nie wi­dząc bez­po­śred­nio ce­lo­wo­ści swo­jej pracy, mu­simy so­bie mó­wić: ba­da­nia pod­sta­wowe... Ale moż­li­wo­ści ogra­ni­czone. Wy­prze­dze­nie w kra­jach więk­szych i bo­gat­szych. Czy przyda się to ko­muś? A gdyby na­wet po­ten­cjal­nie mo­gło się przy­dać, to czy do­trze ktoś do no­tatki, która uto­nie w po­wo­dzi in­for­ma­cji?”

Książka, którą ad­re­suję nie tylko do „fi­zy­ko­po­dob­nych”, ale do wszyst­kich chcą­cych po­my­śleć nad za­gad­nie­niami, ja­kie nie­sie ze sobą współ­cze­sność, jest dal­szym cią­giem tej ko­re­spon­den­cji.

*

Wspo­mnia­łem, że układ fe­lie­to­nów za­war­tych w tej książce jest tro­chę bez­ładny, przy­pad­kowy – tak jak przy­pad­kowe by­wają ludz­kie spo­tka­nia. Wi­nie­nem tu kilka słów wy­ja­śnie­nia. W mo­ich oso­bi­stych spo­tka­niach z na­uką ist­niała mimo wszystko pewna lo­gika, na­zwał­bym ją lo­giką po­szu­ki­wa­nia. Gdy­bym ze­chciał po­dać Czy­tel­ni­kowi go­towe wy­niki mo­ich prze­my­śleń, na pewno układ tej książki mu­siałby być inny, bar­dziej sys­te­ma­tyczny. Wo­la­łem jed­nak ra­zem z Czy­tel­ni­kiem jesz­cze raz przejść drogę po­szu­ki­wań. Taka droga z na­tury rze­czy nie jest bar­dzo pro­stą drogą.

I tak za­czą­łem od po­sta­wie­nia py­ta­nia: dla­czego przy­roda jest ma­te­ma­tyczna? Py­ta­nie to, z po­czątku ja­koś pod­skór­nie, nur­to­wało mnie od dawna. Dziś je­stem skłonny uwa­żać je za cen­tralne za­gad­nie­nie fi­lo­zo­fii nauk. Za­gad­nie­nie „ma­te­ma­tycz­no­ści przy­rody” sfor­mu­ło­wa­łem wprost do­piero w dru­gim roz­dziale, ale zo­stało ono za­po­wie­dziane już w roz­dziale pierw­szym: bez uświa­do­mie­nia so­bie, czym jest ma­te­ma­tyka, całe za­gad­nie­nie po­zo­sta­łoby za­wie­szone w próżni. Roz­dział trzeci jest jakby uzu­peł­nie­niem, czy roz­wi­nię­ciem po­przed­nich dwóch. Przed­sta­wia on, mię­dzy in­nymi, pewną, in­tu­icyj­nie naj­prost­szą, próbę od­po­wie­dzi na py­ta­nie: dla­czego ma­te­ma­tykę da się sto­so­wać do ba­da­nia przy­rody? Oka­zuje się wszakże, iż za­pro­po­no­wana od­po­wiedź jest zbyt uprosz­czona, nie­za­do­wa­la­jąca. Trzeba jed­nak bę­dzie zre­zy­gno­wać z „od­gad­nię­cia” od­po­wie­dzi. Przed nami długa droga ana­liz. Wejdźmy na nią.

Roz­dział czwarty stara się wnik­nąć w róż­nicę po­mię­dzy na­ukami for­mal­nymi (ma­te­ma­tyka) a em­pi­rycz­nymi (fi­zyka). Na­stępne roz­działy są po­świę­cone me­to­do­lo­gicz­nej cha­rak­te­ry­styce nauk em­pi­rycz­nych. Em­pi­ria to przede wszyst­kim po­miar; za­gad­nie­nia zwią­zane z pro­ble­ma­tyką po­mia­rów sta­no­wią przed­miot roz­działu pią­tego. Gro­ma­dze­nie teo­re­tycz­nie opra­co­wy­wa­nych wy­ni­ków ba­dań em­pi­rycz­nych two­rzy po­stęp na­uki. Po­stęp jest nie­od­łączną ce­chą na­uki i w pew­nym sen­sie kry­te­rium na­uko­wo­ści. Bez zro­zu­mie­nia me­cha­ni­zmów po­stępu na­uko­wego nie można zro­zu­mieć sa­mej na­uki (roz­dział szó­sty).

Szcze­gól­nie wy­raźny po­stęp do­ko­nał się w XIX i XX wieku, przy czym przej­ście od na­uki dzie­więt­na­sto­wiecz­nej do na­uki współ­cze­snej nie było „gład­kim przej­ściem”; w pełni za­słu­guje ono na miano re­wo­lu­cji. Prze­mia­nom, ja­kie ta re­wo­lu­cja do­ko­nała w na­uce, są po­świę­cone roz­działy siódmy i ósmy.

Jedną z cech na­uki XX wieku jest jej wy­bit­nie spo­łeczny cha­rak­ter. Fi­lo­zo­fia współ­cze­snej na­uki nie może nie być rów­no­cze­śnie tro­chę so­cjo­lo­gią na­uki. Pewne zwią­zane z tym za­gad­nie­nia zo­stały za­sy­gna­li­zo­wane w roz­dziale ósmym, ale na pewno zbyt słabo, je­śli się zważy ich rangę. Uspra­wie­dli­wiam się fak­tem, że ranga ta jest tak wielka, iż wy­ma­ga­łaby od­dziel­nego opra­co­wa­nia książ­ko­wego. Za­in­te­re­so­wa­nych od­sy­łam do cie­ka­wej (acz­kol­wiek miej­scami dys­ku­syj­nej) książki Johna Zi­mana Spo­łe­czeń­stwo na­uki[7].

Wraz ze zmianą „bazy na­uko­wej” na­stą­piły istotne prze­su­nię­cia w jej „fi­lo­zo­ficz­nej nad­bu­do­wie”. W roz­dziale dzie­wią­tym przed­sta­wiam neo­po­zy­ty­wi­styczną in­ter­pre­ta­cję na­uki oraz da­leko idącą ewo­lu­cję, ja­kiej ta in­ter­pre­ta­cja ule­gła w ostat­nich dzie­siąt­kach lat, a w roz­dziale dzie­sią­tym – szcze­gól­nie roz­po­wszech­nioną wśród fi­zy­ków wer­sję neo­po­zy­ty­wi­zmu, znaną pod na­zwą ope­ra­cjo­ni­zmu.

Na­uka roz­wija się czę­sto na prze­kór róż­nym fi­lo­zo­fiom. W roz­dziale dzie­sią­tym sta­ra­łem się po­ka­zać, że wbrew za­ka­zom wcze­sno­po­zy­ty­wi­stycz­nych me­to­do­lo­gów współ­cze­sne na­uki em­pi­ryczne sta­wiają lub im­pli­kują sze­reg za­gad­nień, po­wiedzmy ostroż­nie, pra­wie-fi­lo­zo­ficz­nych, ale z pew­no­ścią ta­kich... „o któ­rych się na­wet fi­lo­zo­fom nie śniło”.

Czyż­by­śmy za­po­mnieli o po­cząt­ko­wym py­ta­niu: dla­czego przy­roda jest ma­te­ma­tyczna? By­naj­mniej. Je­śli się po­łoży na­cisk na sło­wie „przy­roda”, to próba od­po­wie­dzi na na­sze py­ta­nie bę­dzie no­siła piętno em­pi­ry­zmu, je­śli się po­łoży na­cisk na sło­wie „ma­te­ma­tyczna” – piętno ra­cjo­na­li­zmu. Wszyst­kie roz­działy w mniej­szym lub więk­szym stop­niu sta­rały się wy­wa­żyć em­pi­ry­cy­styczne i ra­cjo­na­li­styczne in­ter­pre­ta­cje i ar­gu­menty. Spór em­pi­ryzm – ra­cjo­na­lizm w za­sto­so­wa­niu do na­uki współ­cze­snej jaw­nie zo­stał po­sta­wiony w roz­dziale dwu­na­stym.

Wy­daje się, że na py­ta­nie „dla­czego przy­roda jest ma­te­ma­tyczna?” a priori mogą ist­nieć trzy od­po­wie­dzi: 1) ra­cji ma­te­ma­tycz­no­ści przy­rody na­leży szu­kać w sa­mej ma­te­ma­tyce – przy­roda dla­tego jest, że jest ma­te­ma­tyczna; 2) ra­cji ma­te­ma­tycz­no­ści przy­rody na­leży szu­kać w isto­cie ma­te­rii – dla­tego ist­nieje ma­te­ma­tyka, że ist­nieje ma­te­ria (przy­roda); 3) ra­cji ma­te­ma­tycz­no­ści przy­rody na­leży szu­kać w czło­wieku – to czło­wiek rzu­tuje ma­te­ma­tycz­ność swo­jego umy­słu na przy­rodę.

Dys­ku­sję mię­dzy zwo­len­ni­kami od­po­wie­dzi pierw­szego typu a zwo­len­ni­kami od­po­wie­dzi dru­giego typu przed­sta­wia roz­dział trzy­na­sty. Ar­gu­menty za i prze­ciw od­po­wie­dzi trze­ciego typu roz­waża roz­dział czter­na­sty.

A za ja­kim roz­wią­za­niem opo­wiada się au­tor? Nie chcę tego zdra­dzić Czy­tel­ni­kowi już te­raz i dla­tego po­wstrzy­mam się od ko­men­to­wa­nia ostat­niego roz­działu. Po­wiem tylko jedno: cza­sem może się oka­zać, że po­szu­ki­wana od­po­wiedź jest... no­wym PY­TA­NIEM.

*

Więk­szość roz­dzia­łów za­war­tych w ni­niej­szej książce była pu­bli­ko­wana jako ar­ty­kuły w cza­so­pi­smach „Znak” i „Ty­go­dnik Po­wszechny”. Pra­gnę wy­ra­zić wdzięcz­ność Ze­spo­łom Re­dak­cyj­nym obu cza­so­pism za za­wsze życz­liwe udzie­la­nie mi go­ściny na swo­ich ła­mach. Za­in­te­re­so­wa­nie Czy­tel­ni­ków mo­imi ar­ty­ku­łami (prze­ja­wia­jące się głów­nie w li­stach, ja­kie otrzy­muję) ośmiela mnie do opu­bli­ko­wa­nia tej książki.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

SPO­TKA­NIA Z NA­UKĄ
[1] Ostat­nio z ra­cji na cią­gle ro­snącą liczbę na­uko­wych pu­bli­ka­cji, „nie­mal na­tych­miast” może ozna­czać je­den lub dwa dni.
JAK BYĆ UCZO­NYM
[1] De­rek J. de Solla Price, Mała na­uka – wielka na­uka, PWN (se­ria Omega), War­szawa 1967, s. 21.
[2] Por. tamże, s. 11 i nast.
[3] Tamże, s. 22; za­miesz­czony na s. 23 wy­kres po­cho­dzi rów­nież z tej książki.
[4] Tamże, s. 30.
[5] Por. Z ko­re­spon­den­cji au­tora „Wo­bec Wszech­świata”, „Znak” 215, 1972, s. 735–741.
[6] Alu­zja do li­stu, na który ten był od­po­wie­dzią. W tam­tym li­ście czy­ta­łem: „Zu­peł­nie na­tu­ralne, że dla każ­dego z nas »po­czą­tek układu współ­rzęd­nych« leży na Ziemi. (Śmiem twier­dzić, że do­ty­czy to rów­nież astro­no­mów po­za­ga­lak­tycz­nych i ko­smo­lo­gów). Słońce wscho­dzi, żeby roz­po­cząć nasz dzień, na­sza pla­neta jest duża, gwiazdy małe (to, że na przy­kład duże, a da­leko, to już re­ak­cja wtórna). Geo­cen­tryzm. Ale nie­stety jesz­cze coś: na­zwę to geo­izm (przez ana­lo­gię ego­cen­tryzm-ego­izm). Za­wę­że­nie za­in­te­re­so­wań do skrom­nego oto­cze­nia punktu ze­ro­wego na­szych współ­rzęd­nych. Obce są nam in­for­ma­cje spoza tego kręgu. Usi­łu­jemy fi­lo­zo­fo­wać bez ich po­mocy”.
[7] PIW, Bi­blio­teka My­śli Współ­cze­snej, War­szawa 1972; por. rów­nież moje omó­wie­nie tej książki w „Ty­go­dniku Po­wszech­nym”, nr 48, 1973.