Spotkajmy się nad morzem - Monika A. Oleksa - ebook

Spotkajmy się nad morzem ebook

Monika A. Oleksa

4,4

Opis

Dom to było ciepło otulające człowieka od progu i miłość obecna w najdrobniejszych rzeczach. W domu zawsze ktoś na ciebie czekał, bez względu na to, w jak długą podróż się wybrałeś.

Nadmorskie Dąbki żyją swoim rytmem, wkomponowanym w zmieniające się pory roku. W spokojnym miasteczku zatrzymuje się pisarz Szymon Błęcki, by tu, wśród pięknej przyrody, napisać książkę.

Tymczasem na progu dawno opuszczonego domu przy ulicy Słonecznej ktoś zostawia czerwone róże. Coś wisi w powietrzu. Już niedługo niespieszny rytm nadmorskiego miasteczka zostanie zachwiany przez nadchodzące wydarzenia.

Morze to żywioł, czasem faluje spokojnie i rytmicznie, by w czasie sztormu ukazać swój prawdziwy temperament. Podobnie jak uczucia – od czasu do czasu spokój musi zostać zburzony, by namiętność otworzyła drogę dla miłości.

Piękna opowieść o trudnych wyborach, emocjach i miłości, za którą wszyscy tęsknią.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 375

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (199 ocen)
107
68
18
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
HaniaLig

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam!!!!
00
2323aga

Całkiem niezła

Trzeba wiedzieć, że to jest druga część cyklu - i nie ostatnia. Trudna książka, dotyka bolesnych tematów i trudnych wyborów
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Moim Synom – Michałowi i Miłoszowi.

Jesteście naprawdę fantastyczni, a ja jestem z Was bardzo dumna! I bardzo Was kocham.

 

Oraz Marii Sawickiej i Andrzejowi Pęcherzewskiemu – z miłością.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„Marzenia to odbicie naszych tęsknot,

które mamy odwagę nazwać,

nadając im konkretny kształt. ”

Monika A. Oleksa

 

 

 

 

 

 

JEDEN…

 

 

 

 

 

Wieczorne morze ogarnął spokój emanujący z lekko pomarszczonej tafli. Duża złota kula wędrowała w dół po niebie, przyciągana jakąś magnetyzującą, nieodpartą siłą.

Irka przymknęła oczy, wystawiając twarz w stronę ostatnich tego dnia, wciąż oślepiających promieni słońca. Nasycała się światłem i ostatnimi chwilami ciepła, które już wkrótce miało przejść w chłód majowej nocy. Lubiła przyłapywać dzień na tej przedwieczornej granicy, kiedy czas spowalniał, a wieczór tak wiele jeszcze obiecywał. W takich momentach Irkę ogarniał spokój. Przyjmowała go, nie wyprzedzając godzin i uczyła się nie wybiegać myślami w przyszłość. Tego nauczyło ją życie. I Łucja.

Irena otworzyła oczy i spojrzała w bok, w miejsce, gdzie bawiła się dziewczynka. Dwa śmieszne, jasnobrązowe kucyki, związane żółtymi gumkami z biedronką na każdej, podskakiwały wraz z dzieckiem, które nie umiało zbyt długo usiedzieć w jednym miejscu. Pozornie zajęta budowaniem zamku dziewczynka co chwilę zrywała się z piasku i biegła w stronę wydm, znosząc stamtąd patyki, którymi ozdabiała swoją budowlę. Ani na krok nie odstępował jej duży, brązowy pies, traktujący dziewczynkę jak doskonałego kompana do zabawy, który wymuszał szczekaniem, by podzieliła się z nim częścią tych patyków.

Irka wiedziała, że jeśli Szprot jest przy Łucji, ona może pozwolić sobie na chwilę samotności i spokojnego zamyślenia. Pies pilnował małej, traktując ją jak szczenię, które ma pod opieką. Wiedział, że jest odpowiedzialny za swoje stado i musi je chronić, dlatego robił to tak, jak potrafił. Strzegł Łucji, a kiedy było trzeba, przywoływał ją do porządku pacnięciem nosem albo uszczypnięciem zębami, zachowując jednak czujność, by nawet podczas zabawy nie zrobić jej krzywdy.

Kobieta uśmiechnęła się, patrząc z rozczuleniem na córeczkę, która tak bardzo przypominała ją samą. Łucja od pierwszych miesięcy życia walczyła o swoje, dopominając się uwagi, którą nie lubiła się dzielić. Była zadziorna i uparta, a kiedy coś szło nie po jej myśli, głośno to komunikowała, choć jednocześnie potrafiła być jak kojący plasterek na wszelkie życiowe zadrapania Irki. Jej córeczka, która pojawiła się w jej życiu niespodziewanie, stała się najpiękniejszym podarunkiem, jaki kiedykolwiek otrzymała.

– Piękny wieczór. Można powiedzieć, że to już zapowiedź lata.

Drgnęła, usłyszawszy tuż za sobą męski głos. Mimo że brzmiał znajomo, zaskoczył ją. Odwróciła się w stronę, skąd dobiegał i uśmiechnęła się do mężczyzny, który wskazał ręką miejsce tuż obok niej.

– Mogę?

Skinęła głową.

– Proszę.

Mężczyzna rzucił niedbale plecak, a potem usiadł niedaleko kobiety, podciągając kolana i opierając stopy o piasek.

– Czy pani też może się gapić na morze godzinami, nie kontrolując czasu i nie odczuwając znudzenia?

Irka spojrzała na ognistą kulę, do połowy schowaną już za horyzontem.

– Mieszkam tu od trzydziestu dwóch lat i za każdym razem morze zaskakuje mnie czymś, czego do tej pory nie odkryłam, albo o czym za szybko zapomniałam. Podobnie jak pan mogę wpatrywać się w nie bez znużenia, ale niestety czas muszę kontrolować. Dzieci nie lubią bezruchu. Szybko się nudzą.

Mężczyzna odwrócił się w stronę, gdzie bawiła się Łucja, i pokiwał głową.

– Łucja to iskierka, rzeczywiście chyba nie miałem okazji widzieć jej w bezruchu.

– Nawet przez sen wędruje po całym łóżku. – Irka pomachała do dziewczynki, która odwróciła się, szukając wzrokiem matki.

– Podobno też taki byłem, a wyrosłem na człowieka szukającego spokoju i uciekającego przed pośpiechem i chaosem miasta.

– To znaczy, że daje mi pan nadzieję? – Irena roześmiała się.

– Szymon. Proszę mi mówić Szymon, bez tego „pan”.

– Irena. Albo Irka, bo tak nazywają mnie znajomi.

Mężczyzna uśmiechnął się, a Irka uciekła wzrokiem przed jego spojrzeniem, czując, że się rumieni jak jakaś głupia, prowincjonalna gęś.

– W sumie mieszkamy razem od ponad tygodnia, mogę więc powiedzieć, że jesteśmy znajomymi. – Szymon wyczuł skrępowanie kobiety, chciał więc nieco je rozładować.

– W sumie tak. – Irka podciągnęła kolana i ściągnęła z czubka głowy okulary przeciwsłoneczne, chowając się za ich przyciemnionymi szkłami.

Szymon Błęcki zamieszkał w pokoju dla letników na piętrze w posiadłości Więcławskich. Po tym, jak Irka ponad cztery lata temu spłaciła swoją siostrę Danę, chcąc ocalić dom rodziców, dziewczyna doszła do wniosku, że ten powinien na siebie zarabiać, aby mogła spłacić kredyt, który na poczet tej spłaty zaciągnęła. Dlatego jeszcze przed urodzeniem Łucji zainwestowała swoje oszczędności w drobny remont dwóch pokoi na piętrze i zaczęła je w sezonie wynajmować, przyjmując do domu letników. To trochę podreperowało jej budżet, znacznie skromniejszy od chwili, gdy na świecie pojawiła się córeczka.

O przyjęcie Szymona poprosiła ją sąsiadka, Henia Krawiecka.

– To sprawdzony człowiek, był już u mnie dwukrotnie. Kulturalny, spokojny. Nie będziesz miała z nim kłopotu. Jest pisarzem. Przyjeżdżał do mnie dwa lata pod rząd, ale dotąd spędzał w Dąbkach trzy tygodnie, a teraz chce zostać dłużej, nawet na całe lato. Nie mogę zablokować pokoju na tyle dni, mam swoich stałych letników, którym nie mogę odmówić. Pomyślałam o tobie. Będziesz miała dodatkowy grosz, to zawsze potrzebne, szczególnie jak się samemu wychowuje dziecko.

Irenę ten argument przekonał najskuteczniej. Łucja rosła, a wraz z nią rosły jej potrzeby. Pensja w świetlicy wiejskiej, gdzie pracowała Irka, wystarczała na utrzymanie jednej osoby, ale gdy w jej życiu pojawiła się córka, dziewczyna musiała zacząć szukać dodatkowego źródła dochodów. Dlatego wdzięczna była za każdego letnika i choć początkowo obawiała się przyjąć kogoś na tak długo, bo to przecież nigdy nie wiadomo, z kim ma się do czynienia, Szymon Błęcki wydawał się dobrym rozwiązaniem, a w ciągu tego pierwszego tygodnia swojego pobytu mężczyzna udowodnił, że jest naprawdę niekłopotliwym gościem i jedyne, na czym mu zależy, to spokój.

– Jak idzie pisanie? – Irena odwróciła się w stronę mężczyzny, obserwując go ciekawie zza przyciemnionych szkieł okularów. Pomimo tego, że nie był wysoki, miał w sobie coś takiego, że podobał się kobietom. Może przez modnie przystrzyżony zarost na policzkach i ciemnobrązowe oczy, w których była łagodność i taka trochę nieporadność, która sprawiała, że chciało się nim zaopiekować. A może przez szczupłą, wysportowaną sylwetkę, o którą dbał, co widać było na pierwszy rzut oka? Przy pierwszym spotkaniu Irena zwróciła uwagę na schludność mężczyzny i jego zapach. Pachniał drogą wodą toaletową, która doskonale komponowała się z naturalnym zapachem jego skóry, przyprawiając Irenę o dreszcze. Od Heni Irka dowiedziała się, że Błęcki jest pisarzem. Znalazła nawet kilka jego tytułów w księgarni Hit, przy ulicy Kowalskiej w Darłowie, jedną książkę zakupiła z ciekawości, ale dotąd nie znalazła czasu, aby zacząć ją czytać. Dziś obiecała sobie, że musi to nadrobić, skoro w jej domu zamieszkał pisarz, powinna mieć o nim i jego twórczości jakieś pojęcie.

– Powoli wchodzę w książkę. – Szymon uśmiechnął się do dziewczyny, nabierając w dłoń garść piasku. – Ten proces jest najżmudniejszy. Muszę wyczuć bohatera i zaprzyjaźnić się z nim na tyle, aby zechciał opowiedzieć mi swoją historię. A że piszę kryminały, bohaterowie wcale nie są tacy chętni, aby mi się zwierzać.

– Myślałam, że to autor wymyśla historię i po prostu ją opisuje.

– Być może tacy autorzy też są i pracują w ten sposób. Ja muszę poczuć historię mojego bohatera i wejść w nią, dając się prowadzić strona po stronie. – Szymon uniósł rękę i rozluźnił pięść, pozwalając, aby piasek wysypał się wąskim strumieniem, tworząc na pofałdowanej powierzchni plaży piaskowy stożek.

– A właśnie! – Mężczyzna otrzepał dłonie i spojrzał na Irkę. – Miałem cię zapytać o ten dom stojący po sąsiedzku. Ten nadpalony. Zwróciłem na niego uwagę dwa lata temu, ale pani Henia niewiele chciała mi na jego temat powiedzieć, więc to zostawiłem. Ale teraz patrzę na niego codziennie, a w głowie buduje mi się historia, do której z chęcią bym ten dom wykorzystał. Możesz mi opowiedzieć coś o ludziach, którzy tu mieszkali, i o samym pożarze? Wiem, że być może historia tego domu jest banalna, ale dobry pisarz właśnie z banału potrafi stworzyć najlepszą opowieść.

Irena poczuła, jak całe jej ciało drętwieje od przejmującego zimna, jakie nagle poczuła. Pozornie niewinne słowa Szymona dotknęły bolesnego miejsca, które dziewczyna poowijała bandażami i pozaklejała plastrami, których od lat nie zerwała. Nie chciała się nawet dowiedzieć, czy rana pod nimi się wygoiła.

– A ty uważasz się za dobrego pisarza? – spytała chłodno, podnosząc się z piasku.

– Nie chciałbym, abyś odebrała to jako zarozumialstwo, ale tak, uważam, że jestem naprawdę dobry w tym, co robię. Mam taką zasadę, że jak już się do czegoś zabieram, zawsze daję z siebie sto procent. – Szymon wyczuł, że wszedł na grunt, który jest zbyt grząski, zaczął się więc powoli wycofywać, nie chcąc zrazić do siebie kobiety już na samym początku znajomości. Źle się czuł, kiedy Irena patrzyła na niego z góry, więc też wstał, postanowił jednak nie narzucać dziewczynie swojej obecności.

– Muszę już iść, robi się chłodno. Myślę, że Dąbki to dobre miejsce na wyciszenie i że znajdziesz tu swoją opowieść, gdy wsłuchasz się w codzienny oddech tego miasteczka. Ono wiele ma do opowiedzenia, ale najpierw musisz zdobyć jego zaufanie, bo obcych traktuje się tu, jak wszędzie, z dystansem. – Irka odwróciła się, szukając wzrokiem Łucji i Szprota. – A ten dom… jego historia wcale nie jest banalna.

Nie powiedziała nic więcej, a Szymon zrozumiał, że niczego się nie dowie. Nie należał do tego miejsca, które, jak każde, miało swoje tajemnice, ukryte skrzętnie przed nieznajomymi. Liczył jednak na to, że wcześniej czy później Irena będzie gotowa na rozmowę i na to, aby podzielić się z nim historią domu, o którym teraz Szymon nie mógł już przestać myśleć.

 

* * *

 

Zmęczona świeżym powietrzem Łucja ociągała się z powrotem do domu, marudząc i grymasząc. Irena poczuła, jak narasta w niej irytacja.

– Czy możesz iść troszkę szybciej? W takim tempie dotrzemy na Słoneczną przed północą.

– Nóżki mnie bolą – poskarżyła się dziewczynka. – Możesz mnie wziąć na ręce?

– Nie mogę. Jesteś już dużą dziewczynką, a duże dziewczynki chodzą na własnych nóżkach.

– Ale moje nóżki są małe i nie mogą już dalej iść, a twoje są dorosłe i mają więcej siły. Weźmiesz mnie na rączki? – Łucja nie odpuszczała, a targować się potrafiła jak stara przekupa.

Irena przyspieszyła kroku, zostawiając córeczkę nieco w tyle. Wiedziała, że Łucję trzeba wziąć sposobem, bo żadne mniej lub bardziej rozsądne argumenty do niej nie trafią, liczyła więc na to, że kauczukowa piłeczka z automatu przy rondzie będzie wabikiem, dzięki któremu dotrą sprawnie na Słoneczną. Chciała już znaleźć się w oswojonej przestrzeni swojego domu, odgradzając się od wścibskich spojrzeń i niewygodnych pytań.

Szymon naruszył jej spokój, który tak długo w sobie przywracała. Jednym niewinnym pytaniem sprawił, że ochronny kokon, w jakim się ukryła, rozdarł się, przepuszczając bolesne wspomnienia. Nauczyła się nie zauważać domu Szymoniaków, choć codziennie mijała go kilkakrotnie. Wypracowała w sobie mechanizm obronny, dzięki któremu dom najbliższego sąsiada wtopił się w tło, stając się jednym z elementów wspólnej przestrzeni. Wmówiła sobie, że to tylko pusty budynek, z którym nie łączy ją nic osobistego. Nadpalone mury i odległa przeszłość, która spłonęła wraz z sekretarzykiem Adeli i wieloma innymi meblami. Niewiele ocalało, choć to, co najważniejsze, udało się uratować. Życie. Poturbowane, poparzone i bardzo poranione, ale żywe z bijącym sercem i niebieskimi oczami, w których Irka tamtej nocy utonęła, nie próbując nawet szukać koła ratunkowego.

Kiedy zobaczyła Maksa wbiegającego do płonącego domu, miała wrażenie, że świat się zatrzymał, a jej szybko bijące serce wyrwie się z niej i pobiegnie za mężczyzną. Słyszała swój własny głos, który rwał się w spazmatycznym krzyku. Jak mantrę powtarzała imię, licząc na to, że zdoła zatrzymać Maksa i uchronić go przed wejściem w płomienie, które rozpełzły się po całym budynku.

– Maks, nie rób tego! Maks! Maks!

Ta scena od czterech lat budziła Irkę w środku nocy. Wybudzał ją jej własny krzyk i imię, które powracało: Maks.

Kiedy strażacy wynieśli go bezwładnego i nieprzytomnego, musieli siłą oderwać ją od noszy, w które wczepiła się tak mocno, jakby od siły tego uścisku zależał każdy oddech mężczyzny. Klęczała na ziemi, nie czując zimna. Nie kontrolowała tego, że cała się trzęsie. Jedyne, o czym mogła myśleć, to strach o niego, o to, czy przeżyje i czy będzie miał w sobie tyle siły, by spojrzeć na zgliszcza rodzinnego domu, z którego niemal nic się nie zachowało.

– Mamusiu, idziesz za wolno! Moja piłeczka chce brykać, jak Tygrysek z Kubusia Puchatka, chodź szybciej. – Z zamyślenia wyrwał Irkę radosny głos córeczki, która wraz z kauczukową piłeczką dostała porcję nowej energii. Biegła i podskakiwała, naśladując odbijającą się od ziemi piłkę, a zachwycony tą nową zabawą Szprot obszczekiwał Łucję, próbując zębami złapać zabawkę, która i jemu się spodobała.

– Szprot, fe! To nie twoje! – Łucja odepchnęła psa, próbując zmylić go rzuconym niedbale patykiem. Pies zaszczekał głośno, aportując patyk Irenie.

– Ciebie też zostawił – szepnęła Irka, i pogłaskała duży psi łeb, tarmosząc Szprota za uszami w nagrodę, że przyniósł i oddał patyk. Pies spojrzał na swoją panią wiernymi, brązowymi oczami i zamerdał ogonem, jakby chciał powiedzieć: „Hej! Nie martw się. Mam ciebie, więc nie czuję żalu o to, że mnie zostawił”.

Czy ona miała żal do Maksa? Skłamałaby, gdyby powiedziała, że nie. Miała żal o tyle różnych rzeczy, o których nie mogła mu powiedzieć, bo wyjechał, zupełnie jak kiedyś, wtedy, gdy odeszła od niego Beata. Największy żal miała o to, że nie było go przy Łucji wtedy, gdy dziewczynka zrobiła pierwszy samodzielny krok i gdy, ucząc się składać sylaby, powiedziała „ta-ta”. Maks nigdy tego nie usłyszał, bo w ogóle nie miał pojęcia, że ma córkę. Irka po prostu mu o tym nie powiedziała, bo nie miała pojęcia, jak to zrobić. Poinformować przez telefon czy napisać maila albo wysłać wiadomość na WhatsApp? Maks wyjechał, rzucając kilka słów pożegnania, a Irce pękło serce, które posklejało się dopiero przy Łucji. Dlatego zamknęła za sobą drzwi do „kiedyś”, skupiając się na tym, co tu i teraz, i starała się żyć filozofią, że jej dziś jest tym, co ma. Dwadzieścia cztery godziny, którymi dysponowała i w obrębie których mogła działać. Wczoraj już do niej nie należało. Nie miała wpływu na swoją przeszłość, bo to się już wydarzyło. Nie mogła cofnąć czasu ani niczego zmienić, mogła jedynie dziś naprawiać błędy z wczoraj. Dziś było jej. Nie wczoraj i nie jutro, bo jutra nie znała. Wiedziała już, że gdy zbyt mocno skupia się na przewidywaniu czy planowaniu tego, co będzie, gubi swoje dziś, a na to jedno naprawdę ma wpływ. Zamartwiając się jutrem czy roztrząsając wczoraj, marnotrawiła jedynie cenne godziny, które mogłaby wykorzystać pełniej, gdyby właśnie na nich się skupiła. Starała się więc za dużo nie myśleć, tylko stawiać pewne kroki w codzienności, którą dla Łucji chciała uczynić jak najszczęśliwszą. Na razie jej się to udawało, ale Irena wiedziała, że przyjdzie taki dzień, kiedy Łucja zacznie się dopytywać o swojego tatę i odczuwać jego brak w ich życiu. Czy będzie umiała być szczera wobec córeczki i opowiedzieć jej o Maksie oraz o tym, że postąpiła dokładnie tak samo jak Beata, zostawiając go z pustką i odbierając prawo do tego, aby sam mógł zadecydować, czy chce być ojcem? Na to pytanie dziś nie potrafiła samej sobie odpowiedzieć.

 

* * *

 

Język Maksa poruszał się coraz szybciej, a Ingrid wiła się niczym piskorz, pojękując cichutko. Maks zacisnął mocniej dłonie na drobnych pośladkach kobiety, przyciągając ją jeszcze bliżej siebie. Całym sobą czuł jej podniecenie i chciał, żeby pulsowała, jeszcze zanim w nią wejdzie, przyjmując go, po swojemu, z ufnością i oddaniem.

Ingrid należała do kobiet, które umieją czekać. Była obecna w życiu Maksa, godząc się na miejsce, które jej wyznaczył. Nie oplątywała go sobą i uczyła się nie żądać za dużo. Szanowała granice, które jej postawił, i tylko raz próbowała je przekroczyć, ale Maks wytłumaczył jej wtedy, że im bliżej ona będzie chciała podejść i im więcej wziąć dla siebie, tym głębiej on schowa się w swojej skorupie, zostawiając jej niewiele. Zrozumiała to. Była inna niż emocjonalne Polki, one potrzebowały stałości, stabilności i oddania, Ingrid natomiast wystarczyło to, że Maks czasami jest. A kiedy znikał, zaszywając się w swojej samotności, po prostu czekała. Dlatego do niej wracał. Nie tylko po to, by nasycić się jej młodym, spragnionym ciałem, ale głównie po to, by poczuć, że do kogoś należy.

Od powrotu z Polski nie szukał już samotności. Od czasu do czasu potrzebował odosobnienia, by poukładać w głowie myśli, które dość regularnie splątywały się w jego głowie w supły, od których kłuło go serce. Dawał sobie wtedy czas na oczyszczające sam na sam z oceanem, a gdy myśli były zbyt natrętne, zapijał je whiskey, by zupełnie je zdeformować i upchnąć gdzieś po kątach świadomości, licząc na to, że jakiś czas tam pozostaną. A potem wracał do Ingrid, czując się w jej małym mieszkanku swojsko zadomowiony. Nie łączyły go z nią żadne trudne ani bolesne wspomnienia, dlatego tak łatwo było mu z nią być, bo mógł budować na nowo życie, które cztery lata temu rozpadło się na jeszcze więcej wyszczerbionych kawałków niż po odejściu Beaty. A rozpadając się, poraniło Maksa tak dotkliwie, że ślady po tych wydarzeniach nosił na swoim ciele. Blizny po oparzeniach.

Przypomniał sobie delikatny dotyk Ingrid na każdej z nich i jej szeroko otwarte z przerażenia oczy, gdy przyszedł do niej tuż po swoim powrocie.

– Co oni ci w tej Polsce zrobili, Maks? – wyszeptała, zasłaniając dłonią usta, by stłumić szloch. Przejrzyste łzy bezgłośnie spływały po jej policzkach, a opuszki palców prawej dłoni zetknęły się z gojącymi się ranami, tworzącymi na policzkach i przedramionach mężczyzny skomplikowany wzór, który tylko on potrafił odczytać. – Co oni ci zrobili?

Wtulił się wtedy w nią, choć była tak drobna i krucha. Jej ramiona otoczyły go, stając się dla Maksa niczym koła ratunkowe. Nie utonął w życiu tylko dzięki niej. Była zawsze wtedy, kiedy jej potrzebował i usuwała się w cień, gdy czuł, że za bardzo przytłacza go bliskość. Wyrozumiała i rozumiejąca. Czuła i zatroskana. Bezpruderyjna, choć jednocześnie skromna. Niezależna, ale uległa. Stała i znajoma jak port, z którego się wypływa i do którego się wraca z uczuciem, że jest się u siebie.

– Wejdź we mnie, Maks, bo oszaleję. – Jak zza mgły przebił się do mężczyzny szept kobiety, a dłonie kobiety przyciągnęły głowę Maksa do jej twarzy. Ich pocałunek był pełen namiętności i nienasycenia. Maks poczuł, że nie wytrzyma już ani chwili dłużej. Przewrócił Ingrid na brzuch i wziął ją od tyłu, spragnioną i uległą. Poruszał się w niej szybko, całym sobą czując jej ciało, które doprowadzało go do szaleństwa. Najpierw rozkrzyczała się Ingrid, zaciskając kurczowo dłonie na satynowej poszewce kołdry. Zaraz po niej przeciągły jęk wydał z siebie Maks, rozluźniając się w ten sposób. Opadli oboje na materac, zdyszani jak po intensywnym biegu. Leżeli obok siebie w ciszy, złączeni jeszcze niewygasłą namiętnością i świadomością, że oboje podarowali sobie coś niezwykłego.

– Chciałbym, żebyś została moją żoną, Ingrid. – Słowa Maksa wypełniły ciszę pokoju, układając się na poduszce, na której głowy mężczyzny i kobiety stykały się ze sobą czołami. Ingrid otworzyła oczy i odsunęła się trochę, aby móc spojrzeć na mężczyznę. Nie dowierzała w to, co usłyszała. Dwa lata temu przestała mieć jakąkolwiek nadzieję na to, że Maks będzie chciał związać się z nią na stałe. Przyjmowała tyle, ile chciał jej dać i nie dopominała się o więcej. Nie liczyła upływającego czasu i jeszcze się nim nie przejmowała. Była młoda. Nie czuła jeszcze presji tykającego zegara biologicznego, choć w marzeniach wielokrotnie kreśliła obraz dziecka, będącego niezwykłym połączeniem jej i Maksa. Ale to były jedynie marzenia. Rzeczywistość dyktowała swoje własne warunki, podobnie jak Maks. Ingrid nauczyła się je akceptować, choć bywały chwile, kiedy było to potwornie trudne. A teraz, tak zupełnie znikąd i bez żadnego przygotowania, padły słowa, na które czekała od pierwszego dnia, kiedy uświadomiła sobie, że zakochała się w mężczyźnie starszym od niej o osiemnaście lat.

– Maks, czy ty mi się oświadczasz? – Szeroko otwarte, niebieskie oczy Ingrid wyrażały zaskoczenie i niedowierzanie.

– Tak. Wydaje mi się, że tak. – Maks położył dłoń na udzie dziewczyny i delikatnie musnął je opuszkiem kciuka.

– I naprawdę tego chcesz?

– Jak będziesz mi teraz zadawać tak dociekliwe pytania, zacznę się zastanawiać. – Uśmiechnął się, a Ingrid pomyślała, że jego twarz łagodnieje za każdym razem, gdy to robi. Rzadko się uśmiechał. Wiedziała, że ma swoje powody, o których jej nie mówił. Był skryty i bardzo strzegł przeszłości. Nic o niej nie wiedziała.

– A jeśli się zgodzę, potraktujesz to poważnie?

– Zawsze traktowałem cię poważnie. Nigdy nie byłaś zabawką, Ingrid. – Dłoń Maksa przeniosła się z uda na policzek dziewczyny. Mężczyzna pogładził go delikatnie, odgarniając z twarzy cienkie jasne włosy.

– Wiem. – Ingrid przysunęła się bliżej i przerzuciła zgrabną nogę przez biodra mężczyzny, przywierając do niego swoim ciałem. – Nie uciekniesz, kiedy powiem, że chcę być twoją żoną? Nie przestraszysz się?

– Znowu dopytujesz. – Maks przekręcił się tak, że Ingrid była teraz tuż pod nim, oplątując go już obiema nogami i przyciągając do siebie.

– Chcę być twoją żoną, Maks. Chcę ci urodzić dzieci i zamieszkać z tobą w domu nad oceanem. I bardzo chcę się z tobą kochać. – Ingrid napięła mięśnie, nie pozwalając mężczyźnie wyswobodzić się z uścisku nóg. Maks zresztą wcale tego nie chciał. Pożądanie Ingrid działało na niego jak afrodyzjak. Znów pragnął jej chętnego ciała, które każdą komórką komunikowało mu, że chce tylko jego. Tu i teraz. Jutro i pojutrze. Za rok i za pięć lat, choć w tak daleką przyszłość Maks już nie wybiegał.

Kochał się z nią, tym razem smakując ją powoli, bez natarczywego pośpiechu. Pieścił jej ciało ustami, a dłońmi dotykał te wszystkie miejsca, które znał na pamięć i traktował jak swoje. Każdym dotykiem budował bliskość, potrzebując jej teraz jak nigdy dotąd po straceniu Beaty. Poddał się impulsowi, który zawiązał między nim a Ingrid jeszcze cienką nić, będącą już jednak pewną więzią, którą Maks bardzo chciał umocnić, wierząc, że nadszedł w końcu czas, gdy to się mu uda.

 

* * *

 

Jak długo można żyć złudzeniami? Ile lat można się nimi karmić, wmawiając sobie, że życie jakoś się toczy, więc nie trzeba od niego oczekiwać za dużo, bo rozczarowania są bolesne.

Maks stał przy burcie, wpatrując się w wygładzony spokojem ocean. Jego życie na Islandii było trwaniem. Odcinał każdy miniony dzień, nie kolekcjonując w głowie żadnych wspomnień. Całkowicie skupiał się na chwili, w której był obecny, nie oczekując od niej tak naprawdę niczego więcej niż to, co przynosiła. Tak było bezpieczniej. W ten sposób życie mniej bolało i w jakiś sposób można było mieć nad nim kontrolę. A Maks, jak każdy facet, lubił mieć kontrolę.

– Znam to spojrzenie. – Eggert, wieloletni bosman i w pewnym sensie mentor Maksa, stanął tuż obok, z ramionami skrzyżowanymi na piersiach. – Zawsze, kiedy tak patrzysz, niesie cię gdzieś daleko, skąd za każdym razem wracasz coraz bardziej poturbowany. Mało już miałeś potyczek z życiem? Wciąż chcesz się z nim siłować?

– Powiedz mi, Eggert, ile lat trzeba przeżyć, aby mieć w sobie spokój? – Maks przeniósł spojrzenie z oceanu na mężczyznę, który zupełnie nie wyglądał na swoje lata.

– Sześćdziesiąt trzy? – Eggert puścił oko do swojego kapitana i się uśmiechnął. Jego ogorzała od słońca twarz naznaczona była licznymi bruzdami na czole i cienkimi liniami zmarszczek mimicznych, widocznych szczególnie w kącikach oczu i ust. Eggert lubił się śmiać. Znał wiele dowcipów, które opowiadał w taki sposób, że trudno je było powtórzyć nie będąc nim. Zahartowany ciężką pracą na kutrze, Eggert zachował w swojej sylwetce sprężystość ruchów i mimo swojego wysokiego wzrostu trzymał się prosto, jak potężne drzewo, które nie ugina się pod naporem wiatru.

– To jeszcze trochę mi brakuje – mruknął Maks.

– Wiesz, Maks, odzyskanie wewnętrznego spokoju nie ma nic wspólnego z wiekiem człowieka. Owszem, zdobywane latami doświadczenia życiowe są ważne i one głównie rzeźbią naszą wewnętrzną strukturę, ale jeśli pewnych rzeczy sam nie zrozumiesz, możesz dobić setki i umrzeć z potwornym rozedrganiem w sobie.

– Chcesz mi odebrać nadzieję na to, że kiedykolwiek się wyciszę? – spytał Maks przekornie.

– Nie, przyjacielu. Chcę ci tylko powiedzieć, że nikt nie posprząta za ciebie bałaganu, który sam sobie narobiłeś. Wiem, że to mało męskie, ale musisz wziąć w jedną rękę szczotkę, a w drugą szufelkę i pochylić się, by dokładnie wymieść ze swojej duszy zalegające tam śmieci. To nie będzie łatwe, bo jak ruszysz jedno gówno, znajdziesz pod nim następne. Ale z każdym kolejnym tych warstw będzie coraz mniej, a czystsza przestrzeń pozwoli ci odetchnąć głębiej, bo nie będziesz dusił się kurzem, któremu pozwoliłeś tam zalec, nie dotykając niczego przez tyle lat.

– Zostałeś rybakiem przez pomyłkę? Bardziej nadajesz się na filozofa albo lekarza dusz. – Maks potarł kciukiem czoło, tuż przy nasadzie nosa. Trudno mu było przyznać starszemu mężczyźnie, że jego słowa mają sens, a tego przede wszystkim brakowało w życiu Maksa.

– Zostałem rybakiem z wyboru. Święty Piotr też nim był i nie tylko ryby łowił, choć w tym był naprawdę dobry. – Eggert popatrzył na Maksa z troską typową dla ojca patrzącego na pogubione w życiu dziecko.

– Nie wiedziałem, że masz aspiracje na apostoła. – Maks, unikając spojrzenia bosmana, odwrócił się ponownie w stronę wielkiej wody, wspierając się o burtę przedramionami.

– Na apostoła to raczej nie, ale święty Eggert brzmi całkiem nieźle, nie uważasz?

Maks prychnął i pokręcił głową.

– Pochodzisz z kraju luterańskiego, a mówisz do mnie jak katolicki misjonarz.

– Bo się o ciebie martwię, a to znaczy, że jesteś dla mnie ważny. Słuchaj uważnie, bo więcej tego nie powtórzę, tylko dziś mam taką chwilę słabości. Nie odnajdziesz spokoju tutaj, dopóki nie pozamykasz na dobre swoich spraw w Polsce. Przyjechałeś tu cztery lata temu, zostawiając tam otwarte na oścież drzwi. Nie da się żyć w takim przeciągu, Maks. Musisz coś z tym zrobić. – Eggert położył dłoń na ramieniu mężczyzny. To był silny, mocny uchwyt. Taki, w którym człowiek czuje się bezpiecznie.

– Oświadczyłem się Ingrid.

Dłoń Eggerta ześliznęła się z ramienia Maksa, a sam bosman stał przed swoim kapitanem z otwartymi ze zdziwienia ustami.

– Co zrobiłeś?

– Oświadczyłem się, czyli poprosiłem, żeby za mnie wyszła. Coś nie tak z moim islandzkim?

– Twój islandzki jest doskonały, zastanawiam się tylko, czy z tobą, tak ogólnie, wszystko jest w porządku.

– Wszystko to może nie… – Maks uśmiechnął się i stanął wyprostowany, patrząc na Eggerta z zadowoleniem, że udało mu się go zaskoczyć. – Ale w sprawach damsko-męskich jest lepiej niż w porządku. Ingrid się zgodziła, a ja myślę, że ślubu nie ma co odkładać. Zaplanujemy go jeszcze w tym roku, więc oszczędzaj siły na ten dzień, przyjacielu, bo łatwo nie będzie. – Teraz to Maks poklepał bosmana po plecach, dając mu czas na odzyskanie pewności siebie.

– Ingrid to dobra dziewczyna – zaczął Eggert. Maks wyraźnie usłyszał, że na końcu zdania nie było kropki i że zapowiada się dalsza część.

– Ingrid to dobra dziewczyna, ale…? – Ułatwił przyjacielowi.

– Ale nawet przy niej nie odzyskasz swojego spokoju, dopóki nie zakończysz wszystkiego, co pozaczynałeś. Zostawiłeś w Polsce dom, który zacząłeś remontować. Masz syna, z którym kontakt zupełnie odpuściłeś. Wróciłeś na Islandię, ale tak naprawdę nie wyjechałeś stamtąd. Możesz udawać przed samym sobą, ale nie oszukasz mnie, Maks. Znam cię od tylu lat… Jesteś tu, ale to tam zostawiłeś swoje serce i wszystko, co było dla ciebie ważne. Jak chcesz zbudować wspólną przyszłość z Ingrid, skoro tu – Eggert podszedł bliżej i położył otwartą dłoń na klatce piersiowej Maksa w miejscu, gdzie czuł bicie jego serca – masz tylko pustkę?

– Więc powinienem do końca życia zostać sam, żeby nie uwikłać nikogo w tę, jak to nazwałeś, pustkę? – Dwaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem, stojąc naprzeciw siebie jak dwaj wojownicy.

– Nie, Maks. Powinieneś zabrać ją ze sobą do tej twojej Polski i pozwolić jej, aby cię zrozumiała. Może ona pokaże ci sposób, w jaki będziesz mógł na dobre uwolnić się od duchów przeszłości, ale zrobić to będzie mogła tylko wtedy, kiedy sama zrozumie.

Zabrać Ingrid do Polski? Maks nie był przekonany do tego pomysłu, choć musiał przyznać, że w tym, co mówił Eggert, widział sens. Spalony dom był problemem, który należało rozwiązać. Maks musiał w końcu podjąć decyzję, czy chce go sprzedać, czy wyremontować. W takim stanie, w jakim był, obecnie nie mógł pozostać. Każdy upływający rok sprawiał, że budynek niszczał coraz bardziej i tracił na wartości, również tej sentymentalnej. I choć Maks nie przywiązywał się do miejsc, tak jak Irka, to wiedział, że nie może zostawić domu rodziców na zmarnowanie. Coś powinien z nim zrobić, ale aby móc się tym zająć, musi pojechać do Dąbek. A to wcale nie było takie proste…

– Gdybym pojechał… – Maks przełknął ślinę. – Gdybym zabrał Ingrid i pojechał, przypilnujesz kutra i interesu?

– A czy kiedykolwiek cię zawiodłem?

Maks pokręcił przecząco głową.

– Jedź więc i zmierz się z tym wszystkim, co tam zostawiłeś, jak prawdziwy mężczyzna. Wszystkie demony boją się konfrontacji twarzą w twarz. Tylko w taki sposób możesz się od nich uwolnić. Stając naprzeciw nich i dotykając tego, co zawłaszczyły.

Maks spojrzał na swojego bosmana z wdzięcznością. Eggert go rozumiał. Pomimo tego, że wychowali się w różnych krajach i odmiennych kulturach, serce Islandczyka biło podobnie. Ich wspólnym mianownikiem był ocean. Uczył dużo więcej niż jakikolwiek uniwersytet. Hartował, ale i uwrażliwiał. Szlifował ludzi, podobnie jak czynił to z kamieniami. Uginał nawet najbardziej zaciętych i pokazywał siłą żywiołu, że tylko pokorny człowiek może żyć w symbiozie z oceanem i morzem.

– Porozmawiam z Ingrid. – Maks wsadził dłonie do kieszeni dżinsów i ruszył w stronę kajuty kapitana. Na lekko pochylonych plecach wydawał się dźwigać ciężar, z którym, pomimo całej swojej siły i zawziętości, coraz trudniej było mu sobie radzić. Demony przeszłości wystawiały swoje głowy z pełnym zadowolenia uśmiechem, podsuwając obrazy i myśli przygniatające coraz dotkliwiej. Eggert miał rację, tylko konfrontacja z nimi mogła uwolnić Maksa i pozwolić mu odetchnąć pełną piersią. I w końcu zacząć żyć.

 

* * *

 

– Jak to do Polski? – Ingrid siedziała na sofie z podwiniętymi pod brodę kolanami, które oplatała szczupłymi ramionami. Patrzyła na Maksa wzrokiem, w którym było zaskoczenie i rozżalenie wynikające z niezrozumienia. – Po tym wszystkim, co ci w tym kraju zrobili, ty chcesz tam wrócić?

– Muszę zamknąć ten stary rozdział swojego życia, Ingrid, aby móc się skupić na nowym, tym, który chcę przeżyć z tobą. – Maks nie był zdziwiony reakcją dziewczyny. Spodziewał się jej. Chciał ją jednak przekonać, żeby pojechała z nim i na własne oczy zobaczyła miejsce, w którym wszystko się dla Maksa zaczęło i wszystko skończyło.

– Boję się, Maks. Boję się, że kolejny raz wrócisz poraniony i że tych ran nie da się już zaleczyć, bo tyle razy były rozdrapywane… Nie możesz po prostu o wszystkim zapomnieć?

Maks pokręcił głową.

– Nie mogę, Ingrid.

Kobieta zacisnęła usta, robiąc z nich wąską, wygiętą w dół linię.

– Naprawdę chcesz, żebym pojechała z tobą? – Jej głos był cichy i pozornie pozbawiony emocji. Pozornie, bo Maks zdołał ją już poznać na tyle, że był w stanie wychwycić to, co dziewczyna przeżywała gdzieś w głębi siebie. Zaskoczenie. Niedowierzanie. Strach, ale i zadowolenie, że on nie chce tam wracać sam, tylko z nią.

– Naprawdę.

– Nie znam polskiego. Jak się z tymi ludźmi porozumiem?

– Będę twoim przewodnikiem. – Uśmiechnął się i podszedł do sofy, a potem usiadł obok dziewczyny. Wyciągnął rękę i dotknął jej miękkich, jasnych włosów, odgarniając je na kark kobiety. – To nie jest dziki kraj, Ingrid. Po angielsku też się tam dogadasz. Islandzkiego raczej nikt nie zna.

– Czy to jest dla ciebie ważne, abym pojechała tam z tobą? – zadawała pytania ze szczerością dziecka. Nie ubierała ich w żadne podteksty i nie snuła niepotrzebnych domysłów. Po prostu pytała szczerze i konkretnie o to, czego chciała się dowiedzieć.

Maks pokiwał głową.

– To jest dla mnie ważne, Ingrid. Chcę ci pokazać mój rodzinny dom i Morze Bałtyckie, zupełnie inne niż ocean. Chcę, żebyś poczuła jego zapach i stanęła boso na piasku tak jasnym, jak twoje włosy. – Maks nawinął na palec kosmyk włosów Ingrid, a potem zbliżył twarz do twarzy dziewczyny i delikatnie pocałował ją w usta. – Chcę, żebyś poznała miejsce, które mnie ukształtowało – wyszeptał, całując twarz kobiety, która w tej chwili patrzyła na niego z ufnością i pragnieniem w oczach.

– Obiecaj mi, Maks… – Ingrid przymknęła oczy i wtuliła twarz w dużą dłoń mężczyzny. – Obiecaj mi, że wrócisz stamtąd razem ze mną. – Głos kobiety zadrżał, gdy wypowiadała te słowa.

– Oczywiście, głuptasie. Sądzisz, że mógłbym cię tam zostawić? – Maks uśmiechnął się, całując jedną, a potem drugą powiekę dziewczyny.

– Mnie nie, ale boję się… – Ingrid otworzyła oczy i spojrzała na Maksa. – … boję się, że ty tam zostaniesz i tutaj już nie wrócisz.

– Tutaj jest mój kuter i moja załoga. I ty. – Uniósł kciukiem jej podbródek i patrzył na nią z całą łagodnością, na jaką mógł się zdobyć. – Tam nie ma już niczego mojego, Ingrid. Niczego.

Uwierzyła mu. Chciała mu wierzyć, bo pragnęła z nim być. Pragnęła tego jak nigdy niczego wcześniej. Chciała go mieć obok siebie, dniem i nocą. Chciała prać i prasować jego rzeczy, karmić go i odpędzać nocne koszmary. I choć wiedziała, że będzie musiała się nim dzielić, bo ocean pragnął wyłączności na tych, którzy zostali mu zaślubieni, godziła się na to. Tyle zdążyła się już nauczyć przez te sześć lat bycia blisko Maksa. Jego potrzeby niezależności i wolności, którą czuł, wypływając kutrem w ocean. Radziła sobie z tym i wierzyła, że nadal będzie w tym trwaniu obok tak silna jak dotąd.

– Polecę z tobą do tej Polski. Zobaczę to miejsce, spróbuję cię zrozumieć, ale potem zabiorę cię z powrotem na Islandię. Bo tu jest teraz twój dom, Maks. Właśnie tu.

Nie zaprzeczył. Przyjął te słowa, pozwalając, by wybrzmiały do końca. Dom. Czy uda mu się go stworzyć z Ingrid? Czy w ogóle kiedykolwiek uda mu się poczuć w jakimś miejscu tak dobrze i bezpiecznie, że nazwie go domem?

 

* * *

 

Urlop w maju to był naprawdę dobry pomysł. Irkę namówiła na niego Danusia, koleżanka ze świetlicy wiejskiej „Marysieńka” w Porzeczu, gdzie obie pracowały razem z Renatą.

– W maju jest już ciepło i słonecznie, a plażę i morze masz tylko dla siebie, bo jeszcze nie ma aż tylu turystów, co w okresie wakacyjnym – przekonywała Irkę koleżanka.

W tym roku nie planowała żadnego dalszego wyjazdu. Wykończenie ostatniego pokoju na piętrze domu pochłonęło wszystkie jej oszczędności, ale kobieta miała nadzieję, że ta inwestycja zwróci się w sezonie, jeśli tylko będzie słoneczne lato. Zdecydowała się na dwa tygodnie wolnego, aby spędzić ten czas z Łucją i odpocząć przed wakacjami, które dla niej były czasem wytężonej pracy zarówno w świetlicy, jak i przy letnikach. Biorąc urlop, nie spodziewała się, że jednym letnikiem będzie musiała zająć się już teraz, ale na szczęście Szymon nie był wymagający ani roszczeniowy, Irena mogła więc całkowicie skupić się na Łucji, próbując nadrobić ten czas, którego wciąż brakowało na wspólne zabawy i spacery z córeczką.

Irena polubiła Szymona. Był miły i skromny, nienatrętny i nieabsorbujący swoją obecnością. Dużo czasu spędzał poza domem, spacerując po okolicy. Czasami wieczorem Irka zapraszała go do swojej kuchni na herbatę z „dodatkiem”, jak to nazywała. Starała się, aby Łucja przed snem zjadła coś ciepłego, dlatego smażyła racuszki z jabłkiem, naleśniki albo placki z cukinii, którymi częstowała również Szymona. On w zamian za to rozpieszczanie rewanżował się opowieściami o tym, gdzie był i z kim rozmawiał, czasami zdradzał też tajemnicę nowej książki, nad którą pracował, opowiadając o niej w sposób tak fascynujący, że Irka wsłuchiwała się w każde słowo, z głową wspartą na dłoni i wypiekami na twarzy. Swoją obecnością w jej domu Szymon zmienił rutynę, wnosząc w życie Irki kolory przełamujące stalową szarość Bałtyku.

– Wybieracie się może na spacer? – Pytanie złapało Irenę przy furtce, którą otwierała, by wypuścić na drogę tańczącego przy niej Szprota. Odwróciła się i spojrzała w stronę domu. Szymon wychylał się z okna, czekając na przyzwolenie dołączenia do kobiety, dziewczynki i psa.

– Idziemy nad morze, ale po drodze chcemy wstąpić na plebanię i zanieść racuszki proboszczowi.

– Wszystkie wynosisz? – Żałosna mina Szymona rozśmieszyła Irkę. Roześmiała się i pokręciła głową.

– Parę sztuk zostawiłam dla ciebie. Chcesz nam potowarzyszyć? – Propozycja była spontaniczna, ale Szymon jakby na nią czekał. Pokiwał skwapliwie głową i zniknął z okna, by po chwili pojawić się przed drzwiami wejściowymi. Zamknął je na dwa zamki pod uważnym spojrzeniem Ireny i podbiegł do kobiety i okręcającej się dookoła własnej osi Łucji, którą nudziło bezczynne czekanie.

Szli ulicą Słoneczną, która skręcała w Polną, prowadzącą aż do głównej drogi. Szprot, który znał tu każdy zakątek, pracowicie zaznaczał teren, co chwilę przystając przy krzakach i zaroślach. Ciepły maj dawał nadzieję na dobry sezon, więc większość domków letniskowych i kwater była już w zasadzie w pełni gotowości na przyjęcie turystów, których w Dąbkach z roku na rok przybywało. Irka z nostalgią myślała o tym, jak bardzo zmieniła się cichutka i prawie odizolowana dotąd od tych bardziej uczęszczanych ulica Słoneczna. Kiedyś były tu tylko łąki i parę domów, dziś nawet i tutaj, na obrzeża miasteczka, wtargnęły domki i pensjonaty, swoją niespójną architekturą niekoniecznie wpisując się w krajobraz, który Irka pamiętała z dzieciństwa. Ludzie chcieli z czegoś żyć, więc inwestowali w drobne hotelarstwo i turystykę, licząc na jakiś zysk. Rozumiała to, ale tęskniła za Dąbkami, które miały swój charakter rybackiej wioski, a nie nadmorskiego kurortu, jakim stały się w ostatnich latach.

– Czym zauroczyły cię Dąbki, że wracasz tu kolejny raz? – Irka spojrzała na Szymona, idącego tuż obok niej z rękami wbitymi w kieszenie jasnych spodni.

– Szukałem jakiegoś miejsca, które przestawiłoby moje wielkomiejskie myślenie na nieco inne tory. Potrzebowałem wyciszenia, ale nie odizolowania od ludzi. Moi przyjaciele z Wrocławia, Magda i Krzysiek, opowiedzieli mi o Dąbkach. Przyjeżdżają tu od lat i kiedyś zatrzymywali się w Geovicie, a teraz co roku wracają do Ośrodka Wypoczynkowego „Maria” przy Piaskowej. Jeśli chodzi o wypoczynek, ja i Krzyżanowscy mamy podobne upodobania, wiedziałem więc, że jeśli im się tutaj podoba, spodoba się i mnie. Nie chciałem jednak mieszkać w dużym pensjonacie. Wolę bardziej kameralne warunki, więc wyszukałem w internecie „Pokoje u Heni” i przyjechałem. A potem dałem się Dąbkom zaczarować. – Szymon przystanął, zerwał źdźbło młodej trawy i włożył je do ust, przygryzając zębami.

– A czym dla ciebie jest to miasteczko, że nie chciałaś szukać swojego szczęścia gdzieś indziej? – Spojrzenie, którym Szymon obrzucił Irkę, speszyło ją. Pochyliła głowę i strzepnęła niewidoczny paproch z bluzki, nie chcąc dać poznać po sobie tego zawstydzenia.

– Moje szczęście znalazłam właśnie tu. – Irka ruchem brody wskazała na Łucję. – To miasteczko było świadkiem wszystkiego, co wydarzyło się w moim życiu. Tutaj dorastałam i dojrzewałam, zapuszczając korzenie. Moje rodzeństwo wyjechało stąd przy pierwszej nadarzającej się okazji. Siostra chciała ściągnąć mnie do Niemiec, ale ja czułam, że tam bym umarła. Zabiłaby mnie tęsknota za tym miejscem, za domem moich rodziców, za tymi wszystkimi ludźmi, których tu znam i z którymi żyję w pewnego rodzaju symbiozie. Lubię od czasu do czasu gdzieś wyjechać, zobaczyć inny kawałek Polski czy świata, ale to jest na chwilę. Wyjeżdżam ze świadomością, że wrócę do siebie, do miejsca, które kocham i które jest takie, jakie jest, również dzięki mnie. Bo ja jestem częścią Dąbek, a Dąbki są częścią mnie. Taka nierozerwalna więź.

– Pięknie to powiedziałaś. Na miarę bohatera literackiego. – Szymon odrzucił pogryzione źdźbło i uśmiechnął się do kobiety.

Ulica Polna, którą szli, skrzyżowała się z Wczasową, a kilka metrów dalej z Turystyczną. Na tym odcinku było dużo więcej pokoi gościnnych i pensjonatów niż przy Słonecznej. Wszystkie domki dopieszczone, z równo wykoszonymi trawnikami i ogrodami w pełnym rozkwicie. Niemal każdy z nich kusił tabliczką „Wolne pokoje” i zapraszał do skorzystania ze spokoju, jaki oferowała położona na uboczu ulica.

– Czy akcję swojej powieści zamierzasz umieścić w Dąbkach? – Irka zadała to pytanie, kontrolując jednak wzrokiem Łucję, która szła przodem, kopiąc zawzięcie znaleziony po drodze kamyk.

– Myślałem raczej o Darłowie. Przy pisaniu kryminału Darłowo daje mi więcej możliwości niż Dąbki, rozumiesz, więcej uliczek, które po zmroku mogą być niebezpieczne, Zamek Książąt Pomorskich, kanał i port, a przede wszystkim więcej ludzi. Jeśli uśmiercę kogoś w Dąbkach, mieszkańcy zaraz zaczną doszukiwać się podobieństw z nieboszczykiem albo zarzucą mi czarny pijar.

Irena roześmiała się.

– Tak, małomiasteczkowe reakcje są nieprzewidywalne, a poza tym, aby napisać o tym miejscu, musisz je poznać od podszewki i wejść tak głęboko w jego charakter i specyfikę, aż sam autentycznie poczujesz się jego częścią, a to nie jest łatwe dla kogoś, kto nie jest stąd.

– No właśnie. – Szymon pokiwał głową, w ostatniej chwili odskakując na bok, by nie zostać staranowanym przez Szprota, który z młodą, wyrwaną z korzeniami brzózką w pysku zmierzał w stronę Ireny.

– Szprot, czy ty całkiem zwariowałeś?! – Łucja, naśladując karcący ton swojej mamy, stanęła obok psa i trzymając się pod boki, patrzyła na niego groźnie. Pies zamerdał ogonem, uważając, że to, co robi, jest świetną zabawą i komunikując, że ma nadzieję na przyłączenie się Łucji do niego.

– Skąd ty przytargałeś tę brzozę, Diable? – Irka rozejrzała się dookoła. – Mam nadzieję, że nie wykopałeś jej z czyjegoś ogródka.

Pies wypuścił z pyska drzewko i przekrzywił łeb, patrząc na swoją panią z psim uwielbieniem.

– Długo go już masz? – Szymon, który z Łucją zaprzyjaźnił się od razu, wobec Szprota czuł respekt i nie szukał kontaktu z psem, a raczej go unikał.

– Jest ze mną piąty rok. Pojawił się rok przed Łucją. To znajduch, który w zasadzie był psem przyjaciela. – Irka przełknęła ślinę, potykając się o słowo „przyjaciel”, co nie uszło uwadze Szymona. – Ale przyjaciel wyjechał, a pies został. I w ten sposób ja zostałam jego właścicielką.

Pamiętała tamten dzień. Dzień, który odebrał Irce nadzieję na wszystko.

 

– Chciałbym cię prosić o przyjacielską przysługę. – Głos Maksa wydawał się wyzuty z wszelkich emocji, a sam mężczyzna wyglądał na mocno przybitego. Był w takim stanie od pożaru. Niewiele mówił, niewiele jadł. Włóczył się po plaży, wędrując brzegiem morza aż za Dąbkowice. W tych samotnych wędrówkach towarzyszył mu Szprot. Obaj wracali zmęczeni i obaj padali, zasypiając niemal od razu.

Maks wprowadził się do Irki po powrocie ze szpitala. Zamieszkał w pokoju przylegającym ścianą do sypialni dziewczyny. Irka słyszała, jak przewracał się w łóżku nocami, nie mogąc zasnąć, a kiedy już przysnął, wybudzały go koszmary. Krzyczał, a ona biegła wtedy do niego i tuliła jak dziecko, szepcząc uspokajająco „Ciiii, ciii”. Chciała mu pomóc, ale nie wiedziała jak. Nie miała pojęcia, jak przepracować z nim traumę, jakiej doświadczył. Wszystkie rany w nim były tak świeże jak oparzenia. Te nauczyła się pielęgnować. Zmieniała mu opatrunki i podawała leki, troszcząc się o niego z czułością, o jaką się nie podejrzewała. Tych zadanych przez życie opatrzyć nie potrafiła. Śmierć Adeli i ją przybiła, ale Maks pochował jednocześnie dwie kobiety, które kochał – matkę i Beatę. I nie umiał się po tym podnieść.

– Zaopiekujesz się Szprotem? – Patrzył na nią tak smutnymi oczami, że serce Irki roztapiało się z żalu i bezsilności.

– Wybierasz się gdzieś? – Bała się tego pytania, ale jeszcze bardziej obawiała się odpowiedzi, która czaiła się na granicy podświadomości, choć Irka z całych sił ją od siebie odpychała.

– W sobotę lecę na Islandię.

Przełknęła ślinę, patrząc na Maksa z błaganiem, przed którym uciekł wzrokiem.

– Na długo? – Nie wiedziała, czy usłyszał drżenie jej głosu. Nie panowała nad tym. Drżał głos i całe ciało. Drżało serce, któremu rozum nic już nie był w stanie wytłumaczyć. Kochała go. Uświadomiła to sobie w momencie, gdy płomienie przesłoniły sylwetkę mężczyzny wbiegającego do płonącego domu. Kochała go i chciała go zatrzymać dla siebie, pielęgnować go i opiekować się nim. Niczego nie oczekiwała, chciała, aby po prostu był. Tuż obok, w pokoju za ścianą. W jej domu i w metrach kwadratowych, które wspólnie dzielili.

– Nie wiem. Zostawiłem tam kuter i swoją załogę. Cały biznes, którego muszę dopilnować. Trochę mnie nie było, a wyjechałem nagle.

– Rozumiem. – Skinęła głową, choć wcale rozumieć nie chciała. Chciała natomiast zadać mu jedno pytanie, na które się jednak nie odważyła. „Kiedy wrócisz? O ile w ogóle wrócisz…”.

– Przypilnujesz domu? Jak będzie stał pusty, ktoś może zacząć się tu kręcić.

– Przypilnuję. Masz jakiś pomysł na niego?

Maks wzruszył ramionami.

– Dopóki nie zakończy się sprawa podpalenia i nie zostaną do końca oszacowane straty dla firmy ubezpieczeniowej, i tak nic z nim nie mogę zrobić. Zostawię ci wszystkie pełnomocnictwa, jutro jestem umówiony u notariusza w Koszalinie. Zajmiesz się tym?

Ponownie skinęła głową, chwytając się nadziei, że Maks będzie musiał tu wrócić, bo domu nie da się przenieść do Islandii ani zabrać ze sobą w walizce. A rodzinny dom to mocne fundamenty, od których nie da się tak łatwo odciąć.

– Wszystkim się zajmę i Szprotem też się zaopiekuję. – Głos już tak nie drżał, tylko ręce nie mogły utrzymać kubka z herbatą, więc Irka odstawiła go na stół.

– Dziękuję. – Maks wypowiedział to słowo miękko i łagodnie.

Irka wstała. Czuła, że nie utrzyma dłużej łez w sobie, a nie chciała, by Maks był ich świadkiem.

– Przepraszam – powiedziała cicho i uciekła do łazienki. Usiadła na wannie i odkręciła kran z wodą, by zagłuszyć szloch, który wylewał się z niej spazmami. Słone łzy spływały strumieniami, zniekształcając obraz rzeczywistości. Wypaczały ją, jakby naigrywając się z Irki i jej dziewczęcego zauroczenia kimś, kto nieoczekiwanie dla niej samej stał się kimś niezwykle ważnym. Najważniejszym, choć nie miał o tym pojęcia.

 

Szum samochodów na ulicy Darłowskiej wyrwał Irkę z zamyślenia. Przywołała Szprota i podeszła do Łucji. Wzięła dziewczynkę za rączkę i razem zbliżyły się do przejścia dla pieszych, chcąc dostać się do ulicy Morskiej.

Szymon w milczeniu podążył za nimi.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

Copyright © by Monika A. Oleksa, 2020

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2020

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2020

 

Zdjęcie na okładce: © Marcin Piotr Oleksa / Photo Fairy-Tale by Marcin Piotr Oleksa

 

 

Redakcja: Marta Akuszewska

Korekta: Karolina Ruta-Korytowska

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-252-1

 

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.