Smocza. Biografia żydowskiej ulicy w Warszawie - Mer Benny - ebook

Smocza. Biografia żydowskiej ulicy w Warszawie ebook

Mer Benny

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 311

Data ważności licencji: 2/26/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału hebrajskiego Smocze. Biografia szel rechow jehudi be Warsza

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce Bazar Abrahama Przepiórki mieszczący się wewnątrz kamienicy przy ul. Smoczej 29, lata przedwojenne © Bildarchiv Foto Marbur

Copyright © 2018 by The Hebrew University Magnes Press and Beth Shalom Aleichem

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025

Copyright © for the Polish translation by Piotr Paziński, 2025

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Anastazja Oleśkiewicz

Korekta Katarzyna Juszyńska / d2d.pl, Magdalena Kędzierska-Zaporowska / d2d.pl

Skład Robert Oleś

The translation was kindly supported by the Fund for Central & East European Book Projects, Amsterdam

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-176-7

Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Wołowiec 2025

Wydanie I

Jonatanowi

…Ten, kto powiedział, że jesteś biedakiem – sam jest biedakiem i nędzarzem

Awrom Suckewer, Ulica żydowska

1 Zakazane terytorium: czemu akurat Smocza?

Przed wojną warszawiacy znali Smoczą głównie z kronik policyjnych. Nie było tu ani miło, ani bezpiecznie. „Na podwórku domu ul. Smocza 29 wynikła sprzeczka między dwoma rówieśnikami, a następnie bójka, podczas której szesnastoletniemu Srulowi Marchanowi antagonista jego odgryzł nos. Ludożerca zbiegł. Oszpeconego Marchana przeprowadzono do ambulatorium pogotowia” – donosił „Kurier Warszawski” z 5 stycznia 1927 roku[1].

Powyższy opis, rzecz mało zaskakująca, pochodzi z książki Jerzego Majewskiego Żydowski Muranów i okolice, z rozdziału zatytułowanego Niepiękna ulica – Smocza. Mimo to rad jestem, że na niego natrafiłem, ponieważ nazwa ulicy, Smocza, jest niemal nieobecna w polskiej literaturze okresu międzywojennego. Podczas moich poszukiwań Smoczej nauczyłem się doceniać każdą wzmiankę i każdy cytat, nawet tak niemiły jak ten. Wydaje się, że żaden Polak i żaden turysta nigdy nie wybrał się zwiedzać ulicy Smoczej ani pozostałych ulic północnego Muranowa. Była to dzielnica par excellence żydowska, która samą siebie odróżniała od Warszawy nieżydowskiej, od ulic zwanych jene gasn’, „tamte ulice”[2]. Większość przewodników turystycznych, polskich i zagranicznych, urywa się zazwyczaj na ogrodzie Krasińskich, a więc na granicy Dzielnicy Północnej. Tylko nieliczne wspominają majestatyczny gmach Wielkiej Synagogi na Tłomackiem oraz Nalewki, gwarną, pełną życia, najbardziej typową żydowską ulicę: jej domy handlowe, szkoły, małe fabryczki, redakcje przeróżnych gazet i różnorodną ciżbę mieszkańców.

Oto pierwszy przykład z brzegu, cytat z przewodnika Petit guide de Varsovie, który ukazał się w 1933 roku nakładem Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego: „Nalewki to dzielnica przede wszystkim handlowa, zamieszkana głównie przez Żydów. Niekończące się ulice zabudowane wysokimi kamienicami, od piwnic po dach wypełnione wszelakim towarem, mają niezwykle unikalny charakter. Tutejsi mieszkańcy noszą się tradycyjnie, większość z nich pedantycznie przestrzega wschodnich obyczajów, zarówno w życiu, jak i w handlu”[3].

Smocza – jak sugeruje jej nazwa – nie kojarzy się przyjemnie. W polskich wspomnieniach zawsze jest biedna, zapuszczona i brudna. Nie-Żyd, nie mówiąc o turyście, nie ma tu czego szukać. A jednak jeden z nich, francuski pisarz i reporter Albert Londres (1884–1932), zapuścił się na Smoczą w 1929 roku, a potem opisał ją ze zgrozą w powieści Le Juif errant est arrivé [Żyd wieczny tułacz przybył]:

Wtem na ulice – Smoczą, Dziką, Gęsią, Stawki, Miłą, Pokorną, Muranowską, Pawią, Żoliborską – wyległo 360 tysięcy kapociarzy w niskich trzewikach i płaskich kapeluszach, z rozwichrzonymi brodami. Wyłaniali się z piwnic i z podziemnych korytarzy, do których goj nigdy się nie zapuszczał, kłębili u wylotu stuletnich klatek schodowych, wyskakiwali z kanałów i z pasaży, z uliczek i ślepych zaułków, z podwórek i bazarów[4].

Poglądy Londres’a kształtują się podczas podróży do Ziemi Obiecanej – Palestyny. Nowy kraj, a w nim nowi, lepsi Żydzi. Londres patrzy na nich z entuzjazmem równym odrazie, z jaką patrzył na starych Żydów w Europie Wschodniej. Niechaj wystarczy poniższy cytat, który brzmi jak przestroga: „Tutejszy zapach jest zapachem typowo żydowskim. […] Mieszanina cebuli, marynowanego śledzia i odoru chałatów, o ile przyjąć, że chałat śmierdzi jak przepocone okrycie konia”.

Także w gazetach hebrajskich o Smoczej mówi się zazwyczaj w negatywnym kontekście: bieda, przestępczość, getto. Zapuszczanie się tam jest niewskazane albo wręcz zabronione. Opis, jaki na łamach hebrajskiej gazety „HaBoker” pozostawił odwiedzający Warszawę reporter A. Sztajnszlajfer (31 sierpnia 1938), przypomina słowa Londres’a: „Mijam Nalewki, Nowolipki, Smoczą, Karmelicką, Gęsią itd. Dominuje tu jidysz. Żydzi w długich czarnych kapotach i czarnych kapeluszach biegają we wszystkich kierunkach. Latają im ręce i pejsy. Mówią bez chwili przerwy. […] Jedną z uliczek w całości wypełnia ostry zapach smażonej cebuli”. I tak dalej.

A zatem, czemu akurat Smocza?

Podczas moich wędrówek niemal każdy napotkany człowiek zadawał mi to pytanie. Czy można wiedzieć dlaczego? Nie zawsze miałem cierpliwość wyjaśniać, zwłaszcza że w pytaniu słyszałem inne. Czemu akurat jidysz? Wciąż mnie o to pytano. Być może dałoby się obydwa pytania skwitować jedną odpowiedzią: ponieważ Smocza to w dużej mierze właśnie jidysz. Smocza nie była ani najważniejszą, ani na pewno najpiękniejszą ulicą w Warszawie. Ale w epoce między dwiema światowymi wojnami stanowiła mikrokosmos pełen życia. Przede wszystkim żydowskiego.

Nie jest to wyłącznie metafora. Wiele kamienic przy Smoczej składało się z trzech budynków tworzących literę chet. Każdy miał cztery albo pięć pięter. W środku znajdowało się wielkie podwórko, niekiedy dwa[5][6]. Przeciętna rodzina zajmowała jedną, półtorej izby mieszkalnej. W pojedynczej kamienicy mieszkało więc około tysiąca osób, a na całej, liczącej sześćdziesiąt dwa numery ulicy – dziesiątki tysięcy ludzi. Tyle co w małym mieście w Izraelu! Można więc powiedzieć, w duchu mikrohistorii, że Smocza zawierała dostatecznie dużo materiału genetycznego dla historyka i dla pisarza. Jedna ulica, ani pryncypalna, ani elegancka jak Grzybowska czy Twarda, gdzie mieszkali bogacze, ani tak sławna jak Krochmalna Icchoka Baszewisa Singera i Janusza Korczaka. Ale skoro jidysz to istny kalejdoskop zaskakujących, pięknych kombinacji kulturowych i lingwistycznych, to także Smocza tworzyła nieskończoną kombinację znaczeń, obrazów, zapachów, głosów – Polaków i Żydów wszelakich typów i afiliacji. Żyli tu ortodoksi, bundyści, syjoniści, komuniści, ale też rzesza zwyczajnych ludzi. Dlatego zamiast posługiwać się polską, groźnie brzmiącą nazwą „Smocza”, wypadałoby mówić „Smocze” – w jidysz, bo tak mówili jej mieszkańcy. Jak to często bywa w jidysz, podmiana polskiej samogłoski a na e na końcu słowa zmiękcza je, zdrabnia, jak w języku miłości.

Żydowski pisarz Lejb Malach (1894–1936), który przybył do Polski z Paryża po dwudziestu latach nieobecności w starej ojczyźnie, odwiedził między innymi Smoczą i tak o niej potem napisał: „Na Smoczej mieszkają żydowscy luftmensze i fantaści, mieszkają ludzie pracy, robotnicy i mali przedsiębiorcy. Panuje tu gęsty mrok. Nawet gdy wschodzi słońce i ulica napełnia się światłem, jest tu posępnie i smutno. […] Miejsce – śmietnisko. […] Ludzie żyją tu w łóżku i pod stołem”[7].

„Przybysze z zewnątrz, turyści i dziennikarze, przedstawiali żydowskie »getto« jako siedlisko biedoty. Ale mieli rację jedynie częściowo” – pisał historyk Jakow Szacki w swojej Historii Żydów w Warszawie[8]. Nie wystarczy być przechodniem, na pewno nie na takiej ulicy jak Smocza, zresztą pierwsze impresje są zwykle obarczone błędami. Ulica taka jak Smocza wymaga dłuższego spojrzenia. Trzeba wpierw przywyknąć do tłumu i do zapachów, pożyć tu trochę, by odkryć bogactwo za drzwiami domostw i światło ukryte w mroku oraz wychwycić jej unikalny charakter. Zresztą nie tylko Smoczej, bo także Stawek, Gęsiej, Ostrowskiej, Miłej i wielu innych.

Wszystkie wspomiane tu ulice zlały się w naszej świadomości w jeden ślepy zaułek na skrzyżowaniu golusu i biedy. Fotografik Roman Vishniac, który w 1935 roku podróżował po jidyszlandzie Europy Wschodniej, zostawił po sobie bogatą dokumentację żydowskiego życia w jego „dziewięćdziesiątej minucie”. Ale nawet on, jak Albert Londres, nie bardzo odróżniał karpackich chłopów od socjalistów z Łodzi i talmud-torę w Munkaczu od nowoczesnej szkoły w Warszawie. W jego pamięci jidyszland tworzył jedność. Można rzec, że każda ulica ma imię, a na pewno ulica, która zapadła się pod ziemię – i to naprawdę, nie w przenośni. Tymczasem weźmy dziecięce portrety u Vishniaca. Gdzie je zrobiono – nie wiadomo. Gdzie mieszkały wścibskie dziewczynki stojące w bramie? A inne dzieci? Vishniac nie opatrzył swoich zdjęć żadnym komentarzem. Dlatego pomimo wielkiej pokusy i mimo świadomości, że dziecko to dziecko, zdecydowałem, że nie zamieszczę zdjęć Vishniaca w mojej książce. Chciałem uchwycić niepowtarzalność Smoczej, poznać jej esencję. Tylko patrząc z bliska, można to osiągnąć. Albowiem ulica o nazwie Smocza naprawdę istnieje dziś w Warszawie, a nawet przebiega z grubsza tak samo jak przed II wojną. Tyle że na dzisiejszej Smoczej nic nie jest takie jak przed 1945 rokiem: ani domy, ani mieszkańcy.

Chcąc odtworzyć Smoczą, musiałem skorzystać z pomocy ludzi, którzy ją znali i oglądali z bliska: dziennikarzy, pisarzy, a także dzieci, które biegały po tamtejszych podwórkach, a teraz, kiedy moja książka powstaje, są w dziewiątej i dziesiątej dekadzie swojego życia. Na przykład Mosze Zonszajn (1906–1960), bardzo warszawski pisarz, autor książki Jidysze Warsze [Żydowska Warszawa]. Oto fragment poświęcony ulicy Smoczej: „Zdarzało się, że »lepsi ludzie« unikali tej ulicy i nie palili się, żeby tam mieszkać. Nie była niczemu winna. Cierpiała z powodu innych ulic tej dzielnicy, takich jak Ostrowska czy Stawki, które miały naprawdę złą opinię. Smocza była ulicą ludu”[9].

Nie tylko ta zwięzła diagnoza przypada mi do gustu. Podoba mi się także decyzja Zonszajna, by opowiadając o „lepszych ludziach”, posłużyć się cudzysłowem, sugerującym dystans. Gdyby ciekawili mnie „lepsi ludzie”, może pisałbym o Paryżu albo Berlinie. Wybrałem Warszawę nie z powodu jej urody. Pisanie o sławnych metropoliach i eleganckich ulicach z radością zostawiam innym. Tym, co skłoniło mnie, żeby podążać śladami ulicy Smoczej, był właśnie ów afront, brak szacunku dla zwyczajnych ludzi, klejne menczelech, którzy mogli być moimi dziadkami.

Smocza przypomina mi trochę ulicę Newe Szeanan, znajdującą się w pobliżu głównego dworca autobusowego w Tel Awiwie. Takie porównanie, nawet jeśli jest trochę niegrzeczne, w dużej mierze wyjaśnia obcość, jaką Polacy odczuwali wobec żydowskiej Warszawy. Tak jak Żydzi z innych dzielnic Tel Awiwu postrzegają kwartał Newe Szeanan, nie tylko widoki, ale także zapachy i głosy – jak obcą afrykańską enklawę, a czasem się jej boją, podobnie wielu Polaków patrzyło na Smoczą jak na zakazane terytorium. Ja męczyłem się w polskich archiwach, żeby znaleźć cokolwiek o Smoczej. Może kiedyś jakiś badacz pochodzenia sudańskiego czy erytrejskiego będzie tak samo męczył się w archiwum miejskim Tel Awiwu albo w jerozolimskiej Bibliotece Narodowej, by znaleźć cokolwiek na temat społeczności afrykańskiej, która żyła tu długie lata. Chronologia wydarzeń, jaką zdoła zrekonstruować na podstawie notatek w hebrajskich gazetach, będzie w dużej mierze kroniką kryminalną. A przecież dla dziecka, które mieszkało w tej dzielnicy, Newe Szeanan było całym światem, ze wszystkim, co dobre i złe.

Nie mieszkam w Newe Szeanan, ale też – zachowując wszelkie proporcje – Szolem Alejchem nie mieszkał w Kasrylewce, której mieszkańcom, owym zwykłym, małym ludziom, poświęcił swoje wielkie dzieło. Przekładałem jego teksty, przekładałem utwory wielkich poetów jidysz, choćby Awroma Suckewera. Teraz wracam do domu, do ludzi, z którymi jest mi dobrze.

Pewnego razu, w dzieciństwie, poszedłem z moją babcią Fejgą w odwiedziny do rabinowej Halbersztam. Malutka Rabinowa mieszkała w starym, zapuszczonym jednopiętrowym domu na przedmieściach Bnei Braku, na końcu ulicy rabiego Akiwy. Była młodsza od mojej babci, ale zdawała mi się starsza. I tak jak babcia mówiła w jidysz i miała niebieskie oczy. Rebcyn Halbersztam była kobietą ubogą, żyła bardzo skromnie. Ale ni stąd, ni zowąd poprosiła mnie, bym z ciemnej drewnianej szafy stojącej w pokoju zdjął jakąś skrzynkę. Kiedy to uczyniłem, wyjęła ze środka klejnot, rodzaj diademu zdobionego drogimi kamieniami. Widok wywołał we mnie zachwyt i zazdrość. Później dowiedziałem się, że był to szterntichl. Bogate Żydówki nosiły go dla ozdoby. W XX wieku wyszedł z użycia, a w latach osiemdziesiątych tego stulecia był prawdziwym unikatem. Nie mam pojęcia, jak się uchował u rabinowej przez całą jej długą i ciężką tułaczkę. Pamiętam tylko, że go założyła i zaczęła opowiadać o swoim znakomitym pochodzeniu i wspaniałym rodowodzie. A potem zapytała moją babcię:

– A jakie jest pani pochodzenie?

– Nie mam pochodzenia – odpowiedziała babcia zduszonym głosem. – Ale moi rodzice byli erleche jidn, pobożnymi Żydami.

Przypominam tę historię nieprzypadkowo. Nazwisko Halbersztam powróciło do mnie po latach w albumie The Lost World. Polish Jews [Utracony świat. Żydzi polscy], który w 2015 roku ukazał się nakładem Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie[10]. Znajduje się w nim fotografia rabina Sinaja Halbersztama, cadyka ze Żmigrodu. Przywiązuję wielką wagę do takich badań, dlatego sięgnąłem po książkę podarowaną mi przez rabina Halbersztama podczas innej wizyty. Nosiła tytuł Arie Szag. I oto na pierwszej stronie widzę jego portret: Arie Lejb Halbersztam, „syn naszego rabina i mędrca Sinaja ze Żmigrodu”. Cóż, innych ciekawią wielcy rabini, jak ci z rodu Halbersztamów. A ja wolę zwyczajnych, pobożnych ludzi, bez wielkiego rodowodu.

A dlaczego Smocza z okresu międzywojennego, a konkretnie z lat trzydziestych?

W latach trzydziestych XX wieku warszawska społeczność żydowska była drugą największą na świecie, zaraz po Nowym Jorku. W Warszawie mieszkało trzysta siedemdziesiąt pięć tysięcy Żydów. To prawie jedna trzecia mieszkańców miasta. W owym czasie aktywność Żydów polskich sięgnęła szczytu, nie tylko w aspekcie kulturowym czy ekonomicznym. Śmierć marszałka Józefa Piłsudskiego w 1935 roku oraz dojście do władzy partii narodowych uderzyły w podstawy egzystencji większości z nich. Wzrosła liczba incydentów antysemickich. Wcześniej źródła zarobku wielu Żydów, zwłaszcza w przemyśle i handlu, obłożono dotkliwymi podatkami. Polskie uczelnie utrudniały Żydom zdobycie wyższego wykształcenia. Odsetek studentów Żydów z 21,5 procent w 1925 roku spadł do 8,2 procent w latach 1938–1939[11]. Trudna sytuacja prowadziła do wzmocnienia aktywności partii politycznych i stowarzyszeń. Żydzi lgnęli do rozmaitych ugrupowań: ortodoksyjnej Agudat Israel, Mizrachi, Bundu, komunistów, którejś z partii syjonistycznych i tak dalej.

Rozpacz, właściwie wyrażona wprost, wyziera z pamiętników żydowskich nastolatków, zebranych w antologii (hebrajskiej) pod tytułem Dzieje młodego pokolenia. Autobiografie żydowskiej młodzieży w Polsce w okresie międzywojennym. Teksty młodych polskich Żydów i Żydówek powstawały w latach 1932–1939, pisano je w jidysz, po polsku i po hebrajsku. Dziś stanowią rzadkie i cenne źródło, w którym odbija się tamta wielka epoka, kiedy to przemiany społeczne obejmujące trzyipółmilionową społeczność polskich Żydów zaczynały wydawać owoce. Młodzi chłopcy i dziewczyny, właściwie wszyscy, odczuwali te zmiany całym swoim jestestwem. Ich autobiograficzne zapiski przesycone są uczuciem, że udało im się zjeść owoc z drzewa poznania. Musieli zmierzyć się z bólem wywołanym otwarciem na wiedzę, z cierpieniami, jakie niosły ze sobą sekularyzacja, seksualność, naród i społeczeństwo. Owi młodzi ludzie, wzrastający w niepodległej Polsce, byli pierwszym pokoleniem, które odebrało edukację w państwowej szkole powszechnej. Zwłaszcza dziewczęta, także z ortodoksyjnych domów, które uczyły się zarówno w szkołach religijnych „Bejt Jakow”, jak i w placówkach świeckich. Właśnie z tego powodu z trudem znosili ograniczenia w domu i poza domem. „Dlaczego mam się dusić w ciasnocie, skoro wszystko we mnie wyrywa się ku szerokim horyzontom?” – pytała Ester[12].

W owych latach w Polsce wychodziły dziesiątki gazet żydowskich – w jidysz, po polsku i po hebrajsku, ukazywało się mnóstwo książek, zwłaszcza w jidysz. W samej Warszawie działało pięćdziesiąt teatrów jidysz (jeden na ulicy Smoczej, będzie o nim mowa w rozdziale 9) oraz mnóstwo rozmaitych instytucji społecznych i religijnych. „Wiary na Smoczej nie brakowało” – pisał dziennikarz Mordechaj Canin.

Mimo niesprawiedliwego traktowania potrafiła się cieszyć jak żadna inna ulica. Tutejszy teatr żydowski był wieczorami oblężony, jakby tam rozdawano wolność, radość… W zagęszczeniu żydowskiej Warszawy, od Leszna do Muranowa i Stawek, od Smoczej po Nowiniarską i Freta, poutykanych było mnóstwo stowarzyszeń i bibliotek, niezliczone sztible chasydzkie i besmedresze, synagogi i talmud-tory, teatry i kina, czytelnie i redakcje, świat żydowskiego ducha, świat spragnionych wiedzy i wolności, pragnień, które nie znały granic[13].

O tym jakże bogatym życiu chcę tu napisać. Życiu, które niebawem pochłonęła Zagłada. Wolę nie mówić o niej bezpośrednio. Chciałbym raczej patrzeć na to, co było przedtem, a co potem. Zwłaszcza przedtem. Próbuję opisać życie ulicy Smoczej. Pojedynczy przypadek, a więc Smocza, pozwoli może dowiedzieć się czegoś o tym, co powszechne, czyli o żydowskiej Warszawie w okresie międzywojennym. Znowuż podobieństwa staną się widoczne dopiero wtedy, gdy rozważymy różnice między ulicami. Bynajmniej nie zamierzam wysławiać Smoczej kosztem innych ulic tylko dlatego, że w toku poszukiwań i pisania zacząłem się naturalnie z nią utożsamiać, tak że stała się „moją” ulicą. Smocza jest tak bardzo zapomniana, że w zupełności starczy, jeśli zdołam ją wskrzesić we wspomnieniach, ze wszystkim, co było w niej dobre i złe. Jeśli zdołamy wyciągnąć stąd jakąś naukę na teraz i na przyszłość – będzie to wartość dodana. Ja pragnę, by świat usłyszał opowieść o Smoczej, tak jak chciałbym słuchać opowieści o każdej innej społeczności i ulicy – w Bagdadzie czy na Dżerbie.

Być może w tym miejscu powinienem napisać coś o sobie. Lata trzydzieste XX wieku to epoka, której mogę dotknąć za pośrednictwem wspomnień ludzi wciąż żyjących wśród nas. Należy do nich mój ojciec Becalel, urodzony w Polsce w 1932 roku. Wprawdzie przyszedł na świat nie w Warszawie, ale w Pułtusku[14], miasteczku nieodległym, choć całkowicie do Warszawy niepodobnym, i nigdy w dzieciństwie w Warszawie nie był, niemniej moje poszukiwania i praca pisarska są również spóźnioną próbą zrozumienia go. Gdy idzie o tożsamość i świadomość, nie różnimy się aż tak bardzo. Nie tylko ja i mój ojciec, także my i oni.

W gazetach i tekstach literackich z epoki, przede wszystkim jidyszowych, ale też polskich i hebrajskich, słowo „Smocza” pojawia się setki, jeśli nie tysiące razy. Wiadomości ze Smoczej zazwyczaj nie trafiały na pierwsze strony dzienników, zarezerwowane dla ważnych spraw z wielkiego świata, lecz na ostatnie, miejskie. Każda wzmianka o Smoczej to mała opowieść. Postaram się je zebrać, żeby z wielu małych opowieści ułożyć jedną dużą – biografię ulicy Smoczej. Podczas kwerend znalazłem trochę fotografii (znacznie mniej niż notatek i felietonów), a nawet króciutki film. Niektóre trafiły do książki wraz z odpowiadającymi im planami kolejnych odcinków ulicy. Ponieważ zachowało się bardzo mało dokumentów – wiele archiwów przepadło razem z zawartością podczas wojennej katastrofy, jaka dotknęła Warszawę – to właśnie gazety, na co wskazywał Jerzy Majewski w przedmowie do swojej książki o żydowskim Muranowie, są głównym źródłem informacji o życiu ulicy. Większość materiału zaczerpnąłem z prasy jidysz, a to dlatego, że jidysz był codziennym językiem mieszkańców Smoczej, ale też z tego powodu, że polscy czytelnicy Smoczą zazwyczaj się nie interesowali, wyjątek stanowiły wiadomości kryminalne. Poza tym chciałem przedstawić życie codzienne, a ono toczyło się po żydowsku.

Dzięki hebrajskiej stronie internetowej Stara Prasa Żydowska, której administratorami są, przy wydatnej pomocy Domu Szolema Alejchema, Uniwersytet Telawiwski i izraelska Biblioteka Narodowa, warszawskie gazety żydowskie stały się znów dostępne. Dla badaczy i historyków jest to źródło kluczowe i absolutnie niezbędne. Wzmianki o Smoczej w konkretnych gazetach mogłem wyszukiwać i znajdywać dzięki wyszukiwarce (ponieważ gazet i wzmianek jest bardzo dużo, poszczególne teksty nie zostały otagowane, ale można je znaleźć podług tytułu, daty i strony). Tysiące tytułów zeskanowanych w bibliotece cyfrowej National Yiddish Book Center można przeglądać, nie wstając od komputera. Równie pomocna była wyszukiwarka Google Books – dzięki niej znalazłem Smoczą w rozmaitych tekstach z epoki. Rzecz jasna, nie wszystkie interesujące mnie gazety zostały zeskanowane i trafiły do internetu (podczas moich kwerend odczuwałem na przykład brak „Naje Fołkscajtung”, dziennika Bundu, i prasy ortodoksyjnej). Kiedy zaczynałem pisać książkę, na spotkanie z większością dawnych mieszkańców ulicy Smoczej było już za późno. Ale świat cyfrowy otworzył przede mną nowe możliwości, by opowiedzieć o niej własnymi słowami. Można mieć tylko nadzieję, że w przyszłości owe nowe metody pozwolą dodawać do siebie stare i nowe warstwy czasu.

Niewiele ostało się relacji i świadectw na temat życia kobiet z ulicy Smoczej, dlatego nie zdołałem opisać ich świata tak, jak by należało. Ale nie idzie wyłącznie o szczupłość źródeł. Jak dobrze wiadomo, prasa i literatura w owej epoce zajmowały się głównie mężczyznami. Może kiedyś znajdzie się sposób, by tę brakującą część uzupełnić? A także opowiedzieć o innych mniejszościach. Tym jednak musi się zająć już ktoś inny.

Pozostały materiał, który obok wycinków prasowych i fragmentów literatury znalazł się w książce, pochodzi z archiwów izraelskich i polskich. Podobnie świadectwa i relacje, ustne i pisane. Te ostatnie to owoc spotkań i rozmów z dawnymi mieszkańcami Smoczej oraz z ich potomkami. Uznałem, że nie będę zdawał się na wyobraźnię. Zamiast trzymać się ram chronologicznych (Smocza w okresie międzywojennym), wybrałem spacer wzdłuż ulicy, począwszy od numeru 1 (róg Nowolipia), na numerze 62 (róg Stawki) skończywszy. Stąd forma spacerownika i narracja, prowadzona oczywiście w pierwszej osobie. Zdaje mi się, że to najlepszy sposób, żeby poznać Smoczą i opowieści jej mieszkańców. Podczas takiego podzielonego na etapy spaceru postacie i obrazy przychodzą i odchodzą, przesuwają się przed naszymi oczami. Mimo to w książce znalazły się, nie licząc wstępu historycznego, trzy rozdziały tematyczne, których nie dało się przypisać do konkretnych domów: dzieci i oświata, relacje żydowsko-polskie, pisarze z ulicy Smoczej.

* * *

Na koniec muszę wyjawić mój osobisty klucz do bram ulicy Smoczej. Kiedy pierwszy raz napotkałem tę nazwę? Otóż w wierszu Binema Hellera Majn szwester Chaje [Moja siostra Chaja][15]. W jednym wersie pojawia się „ulica Smocza i dom z krzywymi schodami (które w moim hebrajskim przekładzie zmieniłem na skrzypiące[16]). Chawa Albersztajn skomponowała do tych słów muzykę i zaśpiewała ją z akompaniamentem Klezmatics na płycie Di Krenice (1998). Wydaje mi się, że nim wysłuchałem tego albumu, w telewizji Arte widziałem Chawę Albersztajn śpiewającą go na żywo, w pewien chłodny letni wieczór, na uroczystości otwarcia synagogi przy Oranienburg Strasse w Berlinie. Do wiersza i jego twórcy wrócę w ostatnim rozdziale. Teraz tylko powiem, że jeżeli w ogóle trafiłem na Smoczą, to z tego powodu, że Binem Heller pisał swoje wiersze o jidysze medine (żydowskiej krainie), ponieważ nie chciał, żeby uległa zapomnieniu.

Siostra Chaja ma zielone oczy,

siostra Chaja ma czarne warkocze –

to siostra, co mnie wychowała

w domu o krzywych schodach, na Smoczej.

Matka wyszła z domu, gdy niebo jaśniało,

tak wcześnie, bladym świtem.

Chodziła do sklepu zarobić dla nas

nędzne, drobne grosze na życie.

Chaja zostawała z braćmi swymi,

karmiła ich i pilnowała.

Umilała czas piosenkami ładnymi

wieczorami, gdy dzieci senność ogarniała.

Siostra Chaja zielone oczy miała,

siostra Chaja długie włosy splatała –

ta siostra, która mnie wychowywała,

nie miała wtedy nawet dziesięciu lat.

Sprzątała, gotowała, jeść nam dawała,

nasze małe główki myła.

Jednak bawić się z nami zapomniała –

dobra siostra Chaja o czarnych warkoczach.

Siostrę Chaję o zielonych oczach

w Treblince kat niemiecki zgładził.

. . . . . . . . . . . . . . . .

A ja w żydowskiej krainie

jestem ostatnim, który ją znał.

Te wiersze piszę właśnie dla niej w jidysz

w strasznych czasach, w trudne dni,

a ona jest ulubienicą Boga, słyszysz? –

i w niebie siedzi po jego prawicy.

Wiersz Hellera przypomina malutkie ogłoszenie o żydowskiej dziewczynie Dorze Bruder, która w grudniu 1941 roku opuściła swoją kryjówkę we francuskim klasztorze i przepadła bez śladu. Przykuło ono uwagę pisarza Patricka Modiano, który spróbował pójść po jej śladach. W mojej książce też próbuję szukać śladów zaginionej ulicy. Kilka lat po Modiano amerykański pisarz Daniel Mendelsohn napisał książkę Zagubieni. Próbuje w niej odtworzyć losy sześciorga ludzi spośród sześciu milionów: brata dziadka, jego żony i czterech córek. Cóż, powiedziane jest: „zmarli skazani są na zapomnienie”. Smocza to desperacka próba przeciwstawienia się takiej kolei rzeczy. Tym bardziej że większość mieszkańców Smoczej nie odeszła z tego świata w naturalny sposób. Mieszkańcy Smoczej, którzy zginęli w warszawskim getcie albo w Treblince, często nie posiadają nawet własnych kart w archiwum Jad Waszem, ani swojego Binema Hellera, który by o nich wspomniał. Tych, którzy przepadli, należy szukać. To właśnie próbuję tu zrobić.

2 Pogłosy pustki: dzielnica

Ludzie zajmujący się językiem jidysz nawykli do poszukiwania tego, co zwie się nachtike tog, dniem wczorajszym, a pewnie też nie czują się urażeni, słysząc analogiczne określenie hebrajskie (i polskie): zeszłoroczny śnieg. Smocza jest czymś w rodzaju zeszłorocznego śniegu, podobnie jak cały Muranów. Albowiem z wyjątkiem pojedynczych ostańców i rzadkich reliktów zabudowy, jak Arsenał czy oryginalny bruk uliczny, nic nie jest tu takie, jak było.

A jednak musiałem trafić do tej dzielnicy, aby szukać jej śladów. W styczniu 2017 roku znalazłem małe mieszkanie w budynku przy Anielewicza 3. Akurat tu. Właściwie stało się to przypadkiem, niemniej trudno było abstrahować od imienia patrona: Mordechaj Anielewicz, dowódca powstania w getcie warszawskim, który 8 maja 1943 roku wraz z garstką bojowców popełnił samobójstwo w bunkrze przy Miłej 18, jakieś pięć minut na piechotę od miejsca, gdzie się zatrzymałem.

Żeby wrócić do początków, trzeba zacząć od końca. Muranów, który ulica Smocza przecina z północy na południe, znalazł się w północnej części getta warszawskiego. Wschodnia granica getta przebiegała kilometr ode mnie, zachodnia – dwa kilometry stąd, sięgając cmentarza żydowskiego. Mniej więcej środkiem szła ulica Smocza, tutaj wznosiły się odcinki muru tak zwanego getta szczątkowego, które powstało po tym, jak blisko trzysta tysięcy Żydów wywieziono do Treblinki. Nieopodal miejsca, gdzie dziś stoi gmach Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, 19 kwietnia 1943 roku, w wigilię święta Pesach, wybuchło powstanie. Walki sił niemieckich przeciwko bojownikom żydowskiego podziemia trwały prawie cztery tygodnie. Wskutek bombardowania większość budynków strawił ogień. Jürgen Stroop, niemiecki dowódca tłumiący powstanie, napisał w swoim raporcie: „Z wyjątkiem 8 budynków […] byłe getto zostało zupełnie zburzone. To, czego nie wysadzono w powietrze, pozostało tylko jako wypalone mury. Z pozostałych jednak ruin można wykorzystać w nieprzebranej ilości cegłę, i złom”[1].

Jesienią tego samego 1943 roku na miejsce po getcie przywieziono żydowskich robotników przymusowych z Auschwitz. Mieli rozebrać ruiny domów i odzyskać dla Niemców materiały budowlane i jakiekolwiek cenne przedmioty, które nadal znajdowały się wśród gruzów. Tak oto dawne getto zamieniło się w opustoszałe, płaskie pole, feld – jedno z żydowskich określeń cmentarza.

* * *

W poemacie Cu Pojlin [Do Polski], napisanym latem 1946 roku, Awrom Suckewer tak opisuje opustoszałą Warszawę: „Przemierzam pustynię warszawskich kamieni”. I dalej: „Jakim zostawić sposobem/ tę Dolinę Płaczu, te domy, te groby?/ Jak postawić pustce jakiś znak czy pomnik,/ By przetrwał i poczuć mogli go potomni?/ Co zrobić, by przeszłość została odkryta/ Przed jutrem?”[2]. Film Natana Grossa, zrealizowany w 1948 roku podczas odsłonięcia pomnika Bohaterów Getta (dzieło Natana Rappaporta), otwiera długa sekwencja zdjęć zburzonej Warszawy. Wpierw towarzyszymy kamerze, gdy mija częściowo zrujnowane kamienice, kamienice całkiem zbombardowane oraz takie, które postarzały się przez wojnę. Później jednak, kiedy kamera dotrze do granic terenu, gdzie znajdowało się getto, przed nami rozpościera się aż po horyzont tylko milcząca pustka. W wielu relacjach z epoki teren getta opisywany jest w ten sposób: pustynia, ziemia jałowa, miasto kości. Pewien radziecki oficer ujął to tak: „Mury cmentarza żydowskiego wydają się niepotrzebne. Nie są już granicą dwóch światów”.

Muranów, 1945. Fot. Zbyszko Siemaszko / CAF

Wikipedia

Ten, kto chciałby usłyszeć brzmienie tej pustki, może dotrzeć do ostatnich sekwencji filmu Shoah Claude’a Lanzmanna i wysłuchać relacji Symchy Rotema („Kazika”), ostatniego żyjącego powstańca z getta warszawskiego[3]. Rotem opowiada o swoim powrocie do pustego getta dzień po tym, jak opuścili je ostatni bojowcy:

Wszędzie ciemność, ruiny. […] Obszedłem miejsca, o których wiedziałem, że mogą tam ukrywać się nasi bojowcy. Wykrzykiwałem umówione hasło, ale nikt mi nie odpowiadał. Chodziłem tak kilka godzin, aż zacząłem wracać w stronę kanału. Cały czas byłem sam. […] W całym getcie nie było żywej duszy. Wtedy nagle, w jednej chwili, poczułem dziwny spokój. Wydawało mi się, że jestem ostatnim żywym człowiekiem, ostatnim Żydem, jaki pozostał na świecie. Nie miałem ochoty wracać do kanału. Zdecydowałem, że tu zostanę. Zaczekam do rana na Niemców i taki będzie mój koniec.

* * *

Na końcu był nowy początek. Ale on także należy do odległej przeszłości. Minęło przecież z górą siedemdziesiąt lat! W bloku przy Anielewicza 3, w którym się zatrzymałem, ściany klatki schodowej są trochę spękane, odłazi farba, oświetlenie jest liche. Zmuszony byłem przyznać, że również to, co tutaj nowe, jest już bardzo stare. W moich oczach „nowe” to wszystko, co wybudowane po wojnie (rzecz jasna idzie o II wojnę światową, tak o tej wojnie mówi się także w jidysz i w językach europejskich; w Izraelu słowo „wojna”, bez określenia która, jest mylące i nie ma sensu). Budynek naprzeciw mojego to jeden z wielkich bloków tworzących skrzyżowanie ulic Anielewicza i generała Andersa – socjalistyczna wariacja na temat stylu neoklasycznego. Mają podcienia, ganki i filary. Wydaje się, że zostały stosunkowo niedawno wyremontowane. Pomalowano je w jasne kolory. Teraz już naprawdę wyglądają klasycznie.

Znalazłszy się w mieszkaniu, od razu spojrzałem na termometr umocowany przy parapecie okiennym. Było minus jeden. Kiedy zdołałem wreszcie odtworzyć podwójne okna i spojrzałem w lewo, spostrzegłem muzeum POLIN, poświęcone kulturze Żydów polskich. Kiedy zamknąłem okno z powrotem, w mieszkaniu zapadła absolutna cisza. Odgłosy sąsiadów dochodziły niezwykle rzadko. Za to w łysych koronach drzew radośnie harcowały ptaki. Na chodnikach leżał śnieg. Z bliska okazywał się ciężki i zmrożony, ale z trzeciego piętra wyglądał dokładnie tak, jak mówią, że śnieg powinien wyglądać. W środku było ciepło i przyjemnie. Ale przecież nie przyjechałem tu, żeby cieszyć się śniegiem i ptakami. Wyszedłem więc na zamarzniętą ulicę i zacząłem iść podług przewodnika, który nagrała pisarka i działaczka społeczna Beata Chomątowska. Dwa lata wcześniej spotkałem ją w muzeum POLIN. Ciut wcześniej ukazała się jej książka Stacja Muranów. Z przejęciem opowiadał mi o niej Tadeusz Woleński z Instytutu Polskiego w Tel Awiwie. Książka, jak i kilka innych, o których mówił mi z prawdziwą ekscytacją, to rodzaj historycznego rozrachunku z przeszłością Polski, przede wszystkim żydowską. Są to książki ważne i odważne. Ich autorów traktowano w ojczyźnie podejrzliwie, jakby pragnęli zniesławić Polskę. Pomysł, żeby napisać Stację Muranów, opowiada Chomątowska, przyszedł jej do głowy, gdy osiadła w tej dzielnicy. Ciekawiło ją, „co myśleli ludzie, którzy zamieszkali tu w latach pięćdziesiątych, i czy myśleli o tym, co było tu wcześniej”.

Bohdan Lachert (1900–1987), architekt projektujący nową dzielnicę, myślał o tym, co było wcześniej. Nie chciał udawać, że nie wiadomo, co wydarzyło się na Muranowie, dlatego zaproponował wzniesienie budynków na kopcach gruzów. Na przykład cały obszar od kina Muranów aż po Nowolipki posadowiony został tak, by warstwy poprzedniego życia pozostały widoczne. O dawnych mieszkańcach i ich losie przypominać miały kolory cegieł i ścian: kilka odcieni różu i krwistej czerwieni. Prócz elementów architektonicznych odwołujących się do przeszłości Lachertowi marzyło się utopijne miasto przyszłości. Przestronne, nowoczesne, żywe osiedle budynków mieszkalnych, ze sklepami i z placami zabaw. „Znienawidzona przez awangardzistów kapitalistyczna Warszawa zabudowana gęsto czynszowymi kamienicami o ciemnych podwórkach-studniach miała zamienić się w miasto ogród, pełne światła i zieleni, o »rozgęszczonej«, swobodnej zabudowie, radykalnie zmieniającej obraz dawnego miasta jako szachownicy ulic, niczym wąwozy obudowanych szczelnie na obrzeżach domami”[4].

Nie wszystkie domy na Muranowie wzniesiono w stylu monumentalnym. Większość, choćby bloki wzdłuż Anielewicza, przypomina budownictwo mieszkaniowe, jakie można spotkać w wielu krajach na świecie. Nie tylko w Polsce czy w Izraelu budowano w owej epoce skromnie i tanio, by dać dach nad głową szerokim masom. Także w Warszawie architekci wcielali w życie ideały Le Corbusiera i jego Cité Radieuse – miasta utopii, złożonego z modułów mieszkalnych, z których najsłynniejszy powstał jeszcze w latach trzydziestych w Marsylii. Po 1945 roku w świecie za żelazną kurtyną, w kraju tak zniszczonym jak Polska, w mieście tak zrujnowanym jak Warszawa, zwłaszcza w Polsce rządzonej przez komunistów, trzeba było wszystko zbudować od nowa. Ale co równie ważne – pomysły Le Corbusiera i jego kolegów polscy architekci postrzegali nie tylko jako nowe i tanie, ale też w dobrym guście.

Muranów, lata pięćdziesiąte. W prawym dolnym rogu pomnik Bohaterów Getta

Wikipedia

Cóż, zdaje się, że owe bloki były brzydkie nawet wtedy, gdy były nowe. Tym bardziej dzisiaj, kiedy się zestarzały, a ich elewacje nijak im nie pomagają. Podobnie jak w Izraelu i w wielu miejscach na świecie, warszawskie bloki po upadku komunizmu w 1989 roku pomalowano na przyjemne pastelowe kolory, które nie zdołały zamaskować surowego betonu, jaki spod nich wyziera.

Ulica Anielewicza, 2017

Archiwum prywatne autora

Mimo wszystko trzeba przyznać, że intencje twórców nowego osiedla były niekiedy dobre: zapewnić każdemu mieszkańcowi godziwe, względnie wygodne lokum i przestrzeń na zewnątrz. Ulice są tu pokryte asfaltem i szerokie, niekiedy bardzo, jak ulica Leszno, która dziś nosi nazwę „aleja Solidarności”. Różnice między dawnym miastem, to jest Muranowem sprzed 1943 roku, a dzisiejszym można prześledzić na specjalnych mapach, na przykład tej dołączonej do przewodnika po getcie warszawskim. Zważywszy na iście rewolucyjne możliwości, jakie otwierały się przed architektami na tak ogromnym placu budowy, trochę dziwi, że zachowano tu oryginalną siatkę ulic. Anielewicza pokrywa się z Gęsią. Smocza biegnie niemal dokładnie tak samo jak przed wojną.

Oczywiście są też istotne zmiany. Nalewki, najsłynniejsza ulica dzielnicy, znajdują się gdzie indziej i wyglądają zupełnie inaczej. Ich przedwojenny, oryginalny fragment ostał się między ogrodem Krasińskich a ulicą generała Andersa. Ulicę Zamenhofa przedłużono w kierunku północnym. Ale to nie jedyne zmiany. Bodaj najważniejsza to wytyczona przez dzielnicę w 1949 roku oś ulicy Juliana Marchlewskiego, jednego z ojców polskiego komunizmu, przemianowana w 1993 roku na aleję Jana Pawła II.

Czy polski papież był zadowolony, że tak wielką ulicę nazwano jego imieniem? Aleja Jana Pawła II to zatłoczona i zakorkowana arteria, którą bez przerwy jeżdżą tramwaje, autobusy i samochody. Trudno wybaczyć, że jest tak nowa i tak brzydka. Gorzej: aleja rozrywa siatkę tutejszych ulic, rozdziela członków jednej rodziny: na przykład Zamenhofa i Karmelicką od „mojej” Smoczej, która znalazła się na zachód od tej wiecznie hałaśliwej drogi.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy końcowe

1. Zakazane terytorium: czemu akurat Smocza?

[1] J. Majewski, Żydowski Muranów i okolice, Warszawa: Biblioteka Gazety Wyborczej, 2012, s. 218.

[2] M. Zonszajn, Jidysze Warsze, Buenos Aires: Central Ferband fun Pojlisze Jidn in Argentina, 1954, s. 8.

[3]Petit guide de Varsovie, Warszawa: Polskie Towarzystwo Krajoznawcze, 1933, s. 10.

[4] Tu i poniżej przekład za tekstem hebrajskim.

[5] Dawid Kanaani opisuje podobne podwórko na Nowolipiu: „Podwórko studia otoczone z czterech stron budynkami. Cztery klatki schodowe, po jednej w każdym rogu, wejścia – szersze od frontu, węższe w bocznych skrzydłach, drewniane schody i poręcze, skrzypiące i wyżłobione od chodzenia”.

[6] Zob. D. Kanaani, Bajt be Warsza, „Reszumot” 5707, s. 68.

[7] L. Malach, Fun Pojlin biz Turkia, Paris: A. B. Cerata, 1939, s. 22.

[8] J. Szacki, Geszichte fun Jidn in Warsze, t. 3, New York: YIVO, 1953, s. 46.

[9] M. Zonszajn, Jidysze Warsze, dz. cyt., s. 46.

[10] L. Dulik, K. Zieliński, The Lost World. Polish Jews, Warszawa: Żydowski Instytut Historyczny, 2015.

[11] R. Mahler, Jehudej Polin bejn sztej milchamot haolam, Tel Awiw: Dwir, 1968, s. 172.

[12] I. Bassok, Alilot neorim. Otobiografiot szel bnej noar jehudim mi Polin bejn sztej milchamot haolam, Jeruszalaim: Merkaz Zalman Szazar, 2011, s. 554.

[13] M. Canin, Przez ruiny i zgliszcza. Podróż po stu zgładzonych gminach żydowskich w Polsce, przeł. M. Adamczyk-Garbowska, Warszawa: Nisza, 2018, s. 43.

[14] Pułtusk spotkał się ze Smoczą 4 marca 1930 roku na łamach „Undzer Ekspres”. Mowa tam o osiemnastoletniej dziewczynie, blondynce, która postradała zmysły i błąka się po Pułtusku. Jej siostra, Chana Fejga, mieszka w Warszawie na ulicy Smoczej.

[15] B. Heller, Zaj wilen ojfsztajn, Tel Awiw: I. L. Perec, 1984, s. 22.

[16] Skrzypiące schody pojawiają się w wielu relacjach ze Smoczej. Pisze o nich np. Benjamin Szelewin, zob. tenże, Chawerim fun muranower rajon, Paris – Tel Awiw: I. L. Perec, 1961, s. 101.

2. Pogłosy pustki: dzielnica

[1] Raport Stroopa za: J. Stroop, Żydowska dzielnica w Warszawie już nie istnieje!, przeł. B. Wysocka, Warszawa: Instytut Pamięci Narodowej – Żydowski Instytut Historyczny, 2009, s. 105.

[2] Przekład Marka Tuszewickiego.

[3] Symcha Rotem zmarł 22 grudnia 2018 roku w Jerozolimie.

[4] J. Leociak, Powojenny Muranów jako miejsce-po-getcie (pomiędzy pustką, urbanistyką a hermeneutyką). Autorowi dziękuję za udostępnienie polskiej wersji eseju.