Śmierć w zoo - Paweł Pollak - ebook + książka
NOWOŚĆ

Śmierć w zoo ebook

Paweł Pollak

0,0

28 osób interesuje się tą książką

Opis

Zwierzęce instynkty, namiętność i śmierć

Na wybiegu dla lwów we wrocławskim zoo pracownicy znajdują zwłoki Beaty Grelewicz. Policja uznaje, że do ataku zwierząt doszło z powodu nieostrożności ich opiekunki. Jednak nie wszyscy to wyjaśnienie akceptują. Komisarz Leon Turek początkowo niechętnie zagłębia się w tę sprawę, ale gdy odkrywa zaskakujące fakty, zaczyna rozumieć, że ktoś się bardzo napracował, by ukryć wyjątkowo perfidne morderstwo.   

Paweł Pollak – pisarz i tłumacz literatury szwedzkiej. Autor między innymi popularnej serii kryminałów „Komisarz Marek Przygodny” (Gdzie mól i rdzaZbyt krótkie szczęściePrzepustka do męskości) oraz powieści NiepełniKanalia i Śmierć tłumacza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 326

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Oficynka & Paweł Pollak, Gdańsk 2025

Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2025

Redakcja: Agnieszka Kaliszewska

Korekta: zespół

Skład: Dariusz Piskulak

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Zdjęcia na okładce: © faestock/shutterstock.com

© ArtMari/shutterstock.com

© marina shin/shutterstock.com

ISBN 978-83-67875-82-0

www.oficynka.pl

e-mail:[email protected]

Maj 2019 roku

Szczupła, wysoka kobieta skręciła na wyłożoną kostką ścieżkę między czarną bryłą Afrykarium a wybiegiem dla żyraf. Całkowicie pustą, zoo jeszcze nie otworzyło bram dla zwiedzających w ten niedzielny poranek. Chłodny, jak cały tegoroczny maj, więc Apolonia Chabińska narzuciła kurtkę na wypłowiały jasnozielony T-shirt. Stroju dopełniały równie mocno sprane postrzępione dżinsy i rozdeptane adidasy. Ale nie ta modowa nonszalancja sprawiała, że pozostali pracownicy zwracali się do niej „Lola”, zamiast „pani doktor”. Sama proponowała taką formę, twierdząc, że lekarz weterynarii nie jest w zoo ważniejszy od opiekuna zwierząt czy technika. Powinno być „Pola”, ale tego zdrobnienia unikała, odkąd zorientowała się, że rodzice nadali jej nielubiane imię na cześć Apolonii Chałupiec.

Za Afrykarium musiała jeszcze minąć dwie sosny górskie i pawilon, by dotrzeć do wybiegu dla lwów. Beata, ich opiekunka, zgłosiła poprzedniego dnia, że Nguvu, sześcioletni samiec, jest pobudzony i drażliwy. Prawdopodobnie geny z angolskiej sawanny wzbudziły w nim potrzebę ochrony swojego terytorium, ale chciała mu się przyjrzeć na wypadek, gdyby jednak przyczyną była choroba. Beata, mimo młodego wieku, miała duże doświadczenie przy drapieżnikach, nie zwykła też wszczynać bezzasadnych alarmów.

Jasnobrązowe cielska trzech lwów dostrzegła za leżącym na ziemi konarem drzewa. W tym płową grzywę Potężnego – bo tak brzmiało jego imię w tłumaczeniu z suahili – co było dobrym znakiem: chory szukałby samotności, a nie kotłował się z samicami. Potem do jej świadomości dotarł zgrzyt, coś do tego obrazka rodem z afrykańskiego interioru nie pasowało. Pół sekundy później wiedziała co: kosiarka do trawy. Nie miała prawa znajdować się na wybiegu, na którym przebywały zwierzęta. Nie minęła pełna sekunda, gdy Lola zdała sobie sprawę, co drapieżniki robiły.

Rozejrzała się i rzuciła biegiem ku meleksowi, pozostawionemu przy wejściu do Karczmy U Lwa, jednocześnie wyszarpując komórkę z tylnej kieszeni dżinsów. Nie wertowała kontaktów, wystarczyło powiadomić pierwszą osobę z brzegu, byle szybko.

– Adam? Człowiek na wybiegu lwów, spróbujcie je odgonić, ja lecę po strzelbę, żeby je uśpić.

Wskoczyła do meleksu, uruchomiła go i starając się z elektrycznego pojazdu wyciągnąć tyle, co z bolidu Formuły 1, pognała z powrotem koło Afrykarium w kierunku budynków administracji, gdzie mieściła się też lecznica. Najpierw przez głowę przeleciało jej, że droga od strony basenów dla kotików i pingwinów byłaby może krótsza, a kiedy porzuciła tę myśl, stwierdzając, że nawet jeśli, to zawracanie nie miałoby już sensu, w mózg wwierciło się krótkie „kto?”. Kto zachował się na tyle nieostrożnie, że znalazł się na wybiegu razem z lwami? Beata? Bardzo wątpliwe. Jeśli komuś młodość kojarzyła się z łamaniem zasad, to przy Beacie musiałby zmienić zdanie. Bo ta skrupulatnie przestrzegała wszelkich przepisów bezpieczeństwa. Leszek, kierownik sekcji zwierząt drapieżnych? Nie potrafiła sobie tego wyobrazić, zjadł przecież zęby na tej funkcji. Może jakiś pijak sforsował płot, najpierw ogrodu, potem wybiegu? Alkohol skłaniał do kaskaderskich wyczynów, które czasami się udawały, choć budziły zdumienie, nieraz największe w samym wyczynowcu, kiedy wytrzeźwiał. Tyle że ten na wytrzeźwienie raczej nie miał już szans.

Zatrzymała meleks przed budynkiem lecznicy, wyskoczyła z pojazdu i wpadła do środka, krzycząc „z drogi!” do zdumionego pracownika, który przekraczał właśnie próg. Wyszarpnęła strzelbę Palmera z szafki, zgarnęła z półki strzykawki i naboje i pognała z powrotem. Szybka jazda w przeciwieństwie do szybkiego biegu pozwalała na myślenie, więc znalazłszy się ponownie za kierownicą, przywołała obraz pijaka, pokonującego wysokie ogrodzenie. I odrzuciła go jako nieprawdziwy. Kosiarka. Jej obecność wskazywała, że ofiarą wypadku nie był nikt postronny, lecz ktoś z załogi zoo.

Tym razem pojechała koło pingwinów i kotików. Już na wysokości basenów usłyszała krzyki i dźwięczne łomotanie metalowych przedmiotów o pręty. Zdziwiła ją taka akcja ratownicza, zdecydowanie skuteczniejsze byłoby odganianie lwów tykami po wejściu przez pawilon na wybieg. Coś musiało w tym przeszkodzić, bo skoro walczyli o życie koleżanki lub kolegi, nikogo by nie powstrzymało, że to bardziej niebezpieczne. I źle wróżyło, że akcja wciąż trwała. Lola docisnęła pedał gazu, ale już stykał się z podłogą, więc poprawiła tym wyłącznie swoje samopoczucie, że robi, co się da.

Takiego poczucia nie mogli mieć ludzie, starający się odciągnąć uwagę lwów od zdobyczy. Tyczki wsunięte przez kraty, nawet te najdłuższe, nie dosięgały zwierząt, a hałas, choć wyraźnie je drażnił, nie skłaniał do poszukania zaciszniejszego miejsca. Meleks został więc przywitany okrzykami, by Lola się pośpieszyła i oddała strzały. Jakby ignorując te wezwania, wysiadła z samochodu niemal z ociąganiem. Zapewne by przestrzeliła, gdyby celowała w rozgorączkowaniu, więc musiała uspokoić ruchy. Lepiej po drodze, niż marnować na to dodatkowy czas.

Wprowadziła do lufy strzykawkę ze środkiem usypiającym i wypychający ją nabój do komory, przyklęknęła, oparła kolbę strzelby o ramię, spojrzała przez lunetę i pociągnęła za spust. Igła wbiła się Potężnemu pod łopatkę. Jego pierwszego należało wyłączyć. Samice musiały zaczekać, aż on się pożywi, i istniała szansa, że nagłej niedyspozycji nie odczytają jako dopuszczenia do posiłku. Nguvu uniósł łeb, choć ukłucie raczej go zaniepokoiło, niż zabolało. Przez chwilę jakby próbował odgadnąć, co to było, a potem poczuł działanie leku. Zaryczał, zatoczył się i upadł, przygniatając leżącego człowieka.

„Cholera, jeśli go nie zagryzł, to go teraz udusi”, przemknęło Loli przez głowę. Nie poświęcając już uwagi walczącemu ze środkiem usypiającym lwu, wycelowała więc szybko najpierw w jedną, a potem w drugą samicę. Strzałki ze świstem przecięły powietrze.

– Klucze! Dotarł w końcu ktoś z kluczami? Beata, Leszek?! – krzyknął Adam Gądek, opiekun słoni i hipopotamów, charakteryzujący się podobną tuszą.

Nie podniosła się żadna ręka, nikt nie zaczął przepychać się do bramy.

„Ona albo on”, pomyślała Lola. Spróbowała przyjrzeć się bezwładnej sylwetce. Kawałek ciemnozielonego rękawa i szarej nogawki nic jej nie powiedziały. Tak ubierali się wszyscy opiekunowie zwierząt bez względu na płeć. Smokingi i wieczorowe suknie średnio nadawały się do sprzątania odchodów.

W jej głowie pojawiło się pytanie, którego nie spodziewała się sobie zadać. Kogo by wolała? Czyją śmierć łatwiej by zniosła? Poczuła się podle, jakby tym pytaniem dała sobie prawo do zadecydowania, kto przeżyje. Jakby postawiła się w roli nazisty, posyłającego człowieka do komory gazowej. Mimo że jej myśli nie mogły nikogo zabić ani uratować.

Kolejny meleks zahamował gwałtownie przed wybiegiem. Wyskoczyła z niego wiotka blondynka, też w zielonej kurtce i szarych spodniach, opiekunka pingwinów.

– Mam klucze! Przepuśćcie mnie!

– Puśćcie Izę! Ma klucze!

Dziewczyna otworzyła drewnianą bramę obok pawilonu, a potem, upewniwszy się, że prąd został odłączony, metalową furtę elektrycznego ogrodzenia. Schylając się pod biało-niebieskim kablem, Lola pierwsza dostała się na wybieg. Kiedy sprintem rzuciła się w stronę uśpionych lwów, usłyszała w oddali syrenę karetki. „Oby okazała się potrzebna”. Dopadła bezwładnego cielska Nguvu, ale dwustu kilo żywej wagi nie była w stanie sama przesunąć. Na szczęście Adam mimo swej tuszy znalazł się tuż za nią i razem odsunęli zwierzę przygniatające ofiarę.

Rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że ewentualnie zmiażdżone kości są bez znaczenia. Lwy przegryzły swej zdobyczy gardło.

– Beata – jęknęła Lola, klękając przy zwłokach. – Co cię napadło, żeby wchodzić na wybieg?

Chciała wziąć koleżankę w ramiona, ale Adam jej w tym przeszkodził.

– Zostaw. Nic już to nie pomoże, a policja będzie miała pretensje.

Posłuchała go, wstała i odeszła w kąt wybiegu. Chwyciła ręką za kratę, z oczu pociekły jej łzy. Nie była z Beatą jakoś blisko, dzieliła je dość duża różnica wieku, poza tym dziewczyna wyraźnie wolała towarzystwo zwierząt niż ludzi. Ale przecież po odludku też można płakać. Mimo wszystko polubiła tę cichą opiekunkę. Czasami przysiadywała się do niej, kiedy Beata przyglądała się marom patagońskim. Z jakiegoś powodu lubiła te pokraczne zwierzaki. Rozmawiały niewiele, ale Lola nie miała wrażenia, by Beata z niechęcią przyjmowała jej obecność. W każdej chwili mogła wstać i odejść, a nigdy tego nie zrobiła.

Nikt Loli w jej żałobie nie przeszkadzał, pozostali też byli przygnębieni albo sami szlochali. No i bez niej wiedzieli, niestety, co trzeba robić. Niestety, bo nie minęły jeszcze cztery lata, jak tygrys zagryzł innego ich kolegę.

– Dyrektor to się chyba powiesi – stwierdził Adam. – A jak się nie powiesi, to dziennikarze go za ten wypadek zjedzą, drugiego nie puszczą mu płazem.

– Ktoś już do niego zadzwonił? – zapytała Iza.

– Tak, ja – oznajmił opiekun słoni. – Do niego, na policję i po karetkę.

Ta nadjeżdżała właśnie od wybiegu dla wielbłądów. Równo z zagaśnięciem sygnału wyskoczyli z niej ratownicy, ale nie potrzebowali dużo czasu, by ustalić, że nie zdążyli z pomocą.

– Nic tu po nas, karawan i medycyna sądowa – oschle podsumował sanitariusz o pobrużdżonej twarzy. – Bardzo nam przykro.

Kondolencje zabrzmiały równie sucho, ale nikt nie miał siły upominać się o większą empatię. Upomnienie zagłuszyłyby zresztą syreny zjeżdżających się wozów policyjnych.

DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA W WERSJI PEŁNEJ

Spis treści

Maj 2019 roku

Listopad 2019

Przełom listopada i grudnia 2019

Grudzień 2019

­Maj 2019

Czerwiec 2020