Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 605
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Książka Victora Davisa Hansona nie jest ani krytyką, ani polemiką, lecz precyzyjną diagnozą bardzo poważnej choroby. Jej objawy są wyraźne: utworzenie odrębnych, separatystycznych tożsamości, które cieszą się żarliwym poparciem najbardziej uprzywilejowanych Amerykanów, doprowadziło do fragmentaryzacji amerykańskiej tożsamości narodowej. Oby ta błyskotliwa diagnoza okazała się lekarstwem”.
– Edward N. Luttwak, autor książki
The Rise of China vs. the Logic of Strategy
„Wielką zasługą demokratycznej rewolucji osiemnastego i dziewiętnastego wieku było rozszerzenie przywileju obywatelstwa na każdego, kto przyjął zasady i obowiązki samostanowiących o sobie narodów. Jak wyjaśnia Victor Davis Hanson, subtelna, stopniowa zmiana kursu to celowa próba osłabienia i zlikwidowania: tożsamości narodowej, suwerenności, granic terytorialnych oraz zasadniczego sensu obywatelstwa. Jeśli każdy jest »obywatelem świata«, to ludzie nie są obywatelami swoich własnych krajów. Będąc wszędzie, są nigdzie. Końcowy rezultat to powrót autokratycznych rządów. Czasu jest coraz mniej, dlatego musimy podziękować Hansonowi za tę wnikliwą diagnozę, która uświadamia nam, o co należy walczyć”.
– Steven F. Hayward, autor książki
Patriotism Is Not Enough
„To nie są ćwiczenia – to rzeczywistość. Jeśli nie wierzysz, że przetrwanie amerykańskiej republiki wisi na włosku, musisz zapoznać się z brutalną diagnozą Victora Davisa Hansona. Idea wolnego obywatelstwa amerykańskiego jest bezpośrednio zagrożona za sprawą niewybieralnego deep state, które sprzymierzyło się z globalistyczną elitą, bezkarnie lekceważącą amerykańskie prawo i planującą obalenie Konstytucji. Nawet jeśli sądzisz, że na bieżąco śledzisz trendy, błyskotliwa książka Hansona sprawi, że będziesz lepiej przygotowany do konfrontacji z nadciągającymi zagrożeniami. Poleć ją każdemu, kogo znasz”.
– David Goldman, zastępca redaktora „Asia Times”, autor książki
You Will Be Assimilated: China’s Plan to Sino-form the World
„Po raz kolejny Victor Davis Hanson sporządził mistrzowskie sprawozdanie z wielkiego kryzysu spraw publicznych. Przedstawił erudycyjną koncepcję odpowiedzialnego demokratycznego obywatelstwa; przenikliwie opisał, jak sens tej idei został podważony w USA; pokazał, jak Donald Trump na swój niekiedy frenetyczny sposób próbował ożywić obywatelstwo. Hanson zarysował także nasze pełne niepokoju nadzieje dotyczące przyszłości. Jego książka to zwięzłe arcydzieło, które powinni przeczytać wszyscy odpowiedzialni obywatele”.
– Conrad Black
„To książka o trwającej i niebezpiecznej zmianie »ustroju«. Chodzi tu nie tylko o metody sprawowania rządów, ale także o sposoby życia zwykłych ludzi. Zrozumienie tego wymaga przyjęcia określonej perspektywy: Victor Hanson posiada świetne wykształcenie w zakresie studiów klasycznych. W tej dziedzinie opracowano wiedzę na temat ustrojów politycznych. Jego książka to również baczna obserwacja współczesności, o której pisze wnikliwie i obszernie. Hanson po raz kolejny demonstruje swoją rozległą wiedzę historyczną i ukazuje jej niesłabnące znaczenie dla naszych czasów. Jego książka, jak również on sam, to prawdziwe skarby”.
– Larry P. Arnn, rektor Hillsdale College
„Gdy piszę te słowa, książka Victora Davisa Hansona Śmierć obywatela nie została jeszcze opublikowana. Przepowiadam zatem przyszłość: natychmiast zostanie ona słusznie uznana za jedną z najważniejszych i najbardziej wnikliwych książek pierwszych lat trzeciej dekady XXI wieku. Hanson należy do grona niezwykle rzadko spotykanych autorów: to człowiek o ogromnej erudycji, który jednocześnie przenikliwie i empatycznie spogląda na praktyczną stronę życia ludzkiego. Wolność polityczna, jak pokazuje Hanson, jest nierozerwalnie związana z życiem obywatelskim. A obywatelstwo nie jest nam dane raz na zawsze. Stanowi ono zdobycz, to osiągnięcie, które musi być pielęgnowane. Od tego zależy jego trwałość. W dziejach świata obywatele pojawili się bardzo późno. Historia opowiada o poddanych, o chłopach pańszczyźnianych, niewolnikach i sykofantach. Istniały więc epoki poprzedzające powstanie obywatelstwa, zaś opierając się na własnym doświadczeniu, możemy zobaczyć, że jest ono zagrożone. Gdyby zniknęło – ustępując miejsca któremukolwiek z utopijnych rozwiązań – nasza wolność polityczna również się załamie. Padnie ofiarą dobrych intencji, którymi wybrukowane jest piekło. Śmierć obywatela to między innymi gwałtowny zryw serca, przestroga, niespodziewany dzwonek alarmowy, który budzi nas w środku nocy. Victor Hanson napisał wiele dobrych i pouczających książek, jednak Śmierć obywatela to bez wątpienia jego magnum opus”.
– Roger Kimball, redaktor i wydawca „The New Criterion”
Wydanie pierwsze
Dziękuję mojej żonie Jennifer, przyjacielowi Bruce’owi Thorntonowi oraz Hoover Institution za lekturę manuskryptu. Niezmiennie dziękuję Glen Harley oraz Lynn Chu z Writer’s Representatives. Przez okres trzech dekad polegałem na ich przyjaźni oraz literackiej rękojmie.
Lara Heimart – wydawczyni z Basic Books – ponownie przeczytała cały tekst. Jestem jej winien wdzięczność za całościowe spojrzenie, objaśnienia, dobrą organizację pracy i ekonomiczne podejście do ekspresji twórczej. Ponadto chciałbym podziękować raz jeszcze Rogerowi Labrie z Basic Books za drobiazgową redakcję tekstu, która przyczyniła się do jego istotnej poprawy. To już trzecia książka, nad którą współpracowaliśmy w ramach Basic Books, zaś intuicja i dobry osąd Rogera są bezcenne. Za wszelkie pozostałe niedociągnięcia tekstu winę ponoszę wyłącznie ja. Dziękuję również Jennifer Kelland za wspaniałą pracę edycyjną – także w tym wypadku za wszelkie błędy winą należy obarczyć mnie.
Dr David Berkley – mój zastępca badawczy w Hoover – również przeczytał manuskrypt. Wraz z Johnem Magruderem pomógł w sprawdzeniu przypisów. Zajmowali się także krytyczną lekturą tekstów oraz jego składem na kolejnych etapach procesu redakcyjnego. John sporządził bibliografię wszystkich prac cytowanych w tekście, z którą można się zapoznać na stronie: victorhanson.com. Mój asystent Megan Ring z Hoover Institution upewnił się, że zdołam dotrzymać umów i deadlinów, również tych, które dalece wykraczały poza zakres zobowiązań dotyczących tej książki.
Dziękuję także ludziom wspierającym mnie w Hoover Institution, na Uniwersytecie Stanforda oraz wszystkim pozostałym, którzy pomogli mi znaleźć czas na napisanie tej książki. Osoby, którym głównie należą się podziękowania to: Martin Anderson, Beatrice oraz Jim Bennet, Will Edwards, Roger i Susan Hertog, Lew Davies, Jim Jameson, John i Carole Harris, Mary Myers Kauppila, Rebekah, Jennifer, Robert Mercer, Roger i Martha Mertz, Jeremiah Milbank, Tom i Diane Smith, Richard F. i Karen Spencer, Victor Trione oraz Kay Woods.
„Monarchie nie potrzebują obywatelstwa, które nadaje sens republice. Dzięki silnemu obywatelstwu republika jest w stanie ustać na nogach”1.
– Mark Twain, 1906
Obecnie nieco ponad połowa siedmiomiliardowej populacji świata2 to obywatele w pełni demokratycznych rządów, którzy cieszą się konstytucyjnie uregulowaną wolnością. Niemal wszyscy są przedstawicielami cywilizacji zachodniej lub mieszkańcami państw, które uległy okcydentalizacji3. To tłumaczy, dlaczego miliony ludzi zamieszkujących Afrykę Północną, ryzykując utonięciem w Morzu Śródziemnym, stara się dotrzeć do Europy. Wyjaśnia to również powód, dla którego kolejne miliony ludzi z Meksyku i Ameryki Łacińskiej usiłują przekroczyć południową granicę Stanów Zjednoczonych i porzucają swoje rdzenne domostwa. Wybierają szansę zostania obcym obywatelem w innym miejscu, zamiast pewności bycia zniewolonym, pozbawionym obywatelstwa i podmiotowości we własnej ojczyźnie.
Na świecie jest niewiele prawdziwych państw demokratycznych. Około dwudziestu dwóch istnieje dłużej niż pół wieku. Obecnie ich liczba spada, zamiast rosnąć, co należy odnotować z zaniepokojeniem. Jest to swego rodzaju ironia losu, biorąc pod uwagę liczbę ludzi, którzy porzucają własny, rosnący w siłę świat, aby dotrzeć do świata niknącego. Być może ten przygnębiający fakt należy potraktować jako przypomnienie o tym, że ludziom nie jest łatwo pokierować własnym życiem, a tym bardziej bronić i korzystać ze swojej przyrodzonej wolności. Ostatecznie obywatelstwo nie jest przywilejem i wymaga pracy. A jednak tak wielu obywateli zarówno starożytnych, jak i współczesnych republik zdaje się wierzyć, że prawa należą się nam w oderwaniu od kwestii odpowiedzialności. Nie interesuje ich ani pochodzenie, ani racje, ani powody, dla których odziedziczyli swoje przywileje4.
Niemniej jednak dla szczęśliwych mieszkańców państw konstytucyjnych całego świata obywatelstwo pociąga za sobą wspólnotę swobód, która nie jest sprawą powierzchowną. To jakość fundamentalna, ważniejsza od wspólnoty religijnej i geograficznej. Obywatele nie są po prostu mieszkańcami posiadającymi przywileje rozleglejsze od zobowiązań ani przedstawicielami plemion, bliskimi sobie za sprawą wyglądu lub więzów krwi. To nie chłopi kontrolowani przez bogaczy. Obywatelstwo to także niejedyna forma zobowiązania względem abstrakcyjnie pojętej ogólnoświatowej wspólnoty.
Immanuel Kant – osiemnastowieczny niemiecki filozof polityczny doby oświecenia5 – prawdopodobnie najlepiej podsumował wyjątkowe atrybuty, którymi w idealnej przyszłości powinien się wyróżniać obywatel Zachodu, a przynajmniej te, które zgadzały się z jego utopijnym wyobrażeniem na temat pożądanego rozwoju cywilizacji europejskiej. W oczach Kanta obywatela cechuje „wolność, która pozwala mu nie przestrzegać żadnych innych norm poza tymi, na które wyraził zgodę”6. Innymi słowy, ani król, ani dyktator nie mają prawa narzucić swojej woli ludziom, którzy go nie wybrali. Kant podkreślał również, że ludziom należy się „obywatelska równość”7 w świetle prawa. Obywatel nie powinien uznawać „żadnego innego zwierzchnika poza tym, wobec którego przysługuje mu taka sama moralna możność nakładania na niego prawnych zobowiązań, jaka przysługuje temu zwierzchnikowi wobec niego”8. Państwo nie może nadawać szczególnych przywilejów ludziom bogatym, lepiej urodzonym, posiadającym znajomości, nie powinno też traktować gorzej biednych, chłopów i ludzi niezbyt bystrych. Kant wskazywał także na atrybut „obywatelskiej samodzielności”9. Za jego sprawą obywatel „może (…) zawdzięczać swój byt i utrzymanie nie wyborowi jakiegoś innego członka narodu, lecz swoim własnym prawom i siłom, przysługującym mu jako członkowi rzeczypospolitej”10. Obywatel nie musi nikomu dziękować za swoje prawa, ponieważ są one wrodzone i należą bezpośrednio do niego.
Osiemnastowieczne koncepcje filozofów pokroju Kanta urzeczywistniły się w Europie dopiero we wczesnych latach 90. XX wieku, gdy umierające reżimy komunistycznej Europy Wschodniej zostały zastąpione przez demokracje parlamentarne. Miało to miejsce ponad dwa wieki od momentu powstania demokracji amerykańskiej. Twórcy owych form demokratycznych nie zawsze hołdowali zachodnim ideałom obywatelstwa. Niekiedy zaś nawet w pełni nie zdawali sobie z nich sprawy. Niemniej w kwestii obywatelstwa jedynie konsensualne rządy stwarzają „szansę” na konfrontację ideałów z rzeczywistością11.
W kontekście współczesnej Ameryki wolność, równość wobec prawa i obywatelska samodzielność oznaczają mniej więcej tyle, że obywatel Stanów Zjednoczonych nie powinien podlegać innym prawom, niż te, które zostały ustalone przez demokratycznie wybrany rząd. Organy prawne, których nie wyłoniono bezpośrednio w procesie demokratycznym, mogą wydawać mnóstwo edyktów, lecz te niekoniecznie będą miały umocowanie prawne. Żaden administrator uczelniany nie może któregoś poniedziałku zdecydować, że pierwsza poprawka nie obowiązuje na jego kampusie. Podobnie też żadna „pani burmistrz” nie ma takich uprawnień, by we wtorek ustalić, że federalne prawo dotyczące imigracji w jej mieście jest bez znaczenia.
Żaden Amerykanin nie powinien być wyróżniony w świetle prawa – względy dotyczące rasy, płci, klasy, miejsca urodzenia oraz statusu majątkowego nie mogą tu być brane pod uwagę. Racje historyczne również nie powinny decydować o obecnym statusie sądzonego. Policja i prokuratura aresztują i pozywają przestępców, nie przypomina to jednak Folwarku zwierzęcego12 Orwella, gdzie niektórych przestępców ściga się z większą zaciętością niż innych.
Senatorowie i prezydenci nie nadają ludziom szczególnych przywilejów, ponieważ ich zadaniem jest służyć, a nie panować nad ludem. Obywatele Ameryki wierzą, że ich wolność oraz konsensualne rządy nie są zasługą konkretnych partii politycznych, nie zależą od przedstawicieli demokratów lub republikanów. Źródłem naturalnych i niezbywalnych praw obywateli amerykańskich jest Bóg i odpowiadają oni wyłącznie przed sobą.
Obywatele różnią się od przejezdnych, obcych i turystów, którzy nie są w pełni przywiązani do amerykańskich regulacji konstytucyjnych. Aby idea obywatelstwa mogła mieć w ogóle sens, większość mieszkańców musi posiadać status obywateli. Jednak, żeby zyskać ten przywilej, mieszkaniec musi zostać zaproszony do wspólnoty i zrezygnować ze swoich dawnych zobowiązań na rzecz nowego gospodarza.
Obywatelstwo jest równoznaczne z naszymi wolnościami oraz ich ochroną na mocy prawa i obyczajów, które wykraczają poza indywidualne rządy i tymczasowych przywódców. Barack Obama pozostał prezydentem ludzi, którzy za nim nie przepadali. Podobnie też wyborcy nienawidzący Donalda Trumpa byli na niego skazani. Żaden prezydent nie mógłby unieważnić Konstytucji ani naszych wolności, chyba że sami obywatele pozwoliliby mu na taki ruch.
W ramach rekompensaty za nasze prawo do wyboru przywódców oraz stanowienia praw jesteśmy zobowiązani do przestrzegania amerykańskiego statutu. Musimy szanować tradycje i obyczaje naszego kraju. Będąc Amerykanami, pielęgnujemy pamięć o ludziach, którzy pozostawili nam w spadku ten wyjątkowy naród, poświęcamy własny czas, pieniądze, a także – jeśli zajdzie taka potrzeba – bezpieczeństwo i życie w imieniu naszej ojczyzny.
Musimy ciągle ponawiać pytanie: czy zasłużyliśmy na dar ludzi z Shiloh lub Meuse-Argonne, czy jako obywatele dorastamy do ich poświęcenia? Konieczność uklęknięcia podczas hymnu narodowego lub oddania hołdu symbolom narodowym nie jest naszym prawnym zobowiązaniem. A jednak, w sytuacji, gdy uprzywilejowani przedstawiciele Ameryki krzywią się na widok flagi narodowej, którą lepsi od nich wznieśli pod ostrzałem na Iwo Jimie ku chwale przyszłych pokoleń, to takie zachowanie nie licuje z powagą urzędu. Czasami naruszając obyczaje i tradycje, obywatele mogą wyrządzić porównywalne szkody dla dobra wspólnego, jak gdyby złamali prawo.
W sensie praktycznym amerykańska konstytucja gwarantuje obywatelom bezpieczeństwo w ramach republiki, której przedstawicieli sami wybierają, i to właśnie jest gwarancją ich wolności. Na czym dokładnie polegają te przywileje? Obejmują one wolność słowa, prawo do godnego procesu, habeas corpus13, prawo do posiadania i noszenia broni, stawania przed sądem złożonym z równych sobie, głosowania bez ograniczeń rasowych, religijnych oraz płciowych. Ameryka jest zatem tak silna, jak obywatele podejmujący wysiłek jej zachowania na poczet przyszłych pokoleń. Republiki nie giną bowiem na przestrzeni wieków, często ma to miejsce w ciągu jednej dekady14. Można powiedzieć, że jak dotąd sprawy przedstawiają się jasno. Tak wygląda idea obywatelstwa zgodnie z jej sensem i założeniami.
A jednak historia się nie zatrzymała, zaś ludzie nie zawsze zmierzają w kierunku postępu. Cywilizacje zanikają, zbaczają z kursu, doświadczają regresu oraz gwałtownych implozji. Podobnie też obywatelstwo może być raz silniejsze, raz słabsze. Może również gwałtownie zniknąć. Dzieje świata to opowieść, w której obywatel przez większość czasu był nieobecny. W monumentalnych cywilizacjach świata przedindustrialnego, od Babilończyków i Egipcjan po Majów i Azteków Nowego Świata, żaden mieszkaniec suwerennej monarchii, państwa teokratycznego czy autokracji nie cieszył się niezbywalnymi prawami. Demokratycznie wybrani przedstawiciele nie decydowali o losie mieszkańców, nad ludźmi nie rozciągał się parasol praw i nie broniły ich niezależne sądy. Trudno sobie wyobrazić karierę Sokratesa, Sofoklesa czy Cycerona w którymkolwiek z wymienionych tu imperiów, tak jak dzisiaj, zdaniem większości Amerykanów, życie w Chinach, Iranie, Rosji czy na Kubie jest ograniczające czy wręcz niebezpieczne. W świecie przedindustrialnym porządek i prawo pochodziły od autorytarnych, dziedzicznych, plemiennych lub religijnych władców. Niepokornych degradowano, a usłużnych awansowano. Kodeks przetrwania wymagał podporządkowania się przełożonym i wyniosłości wobec tych, których uważano za gorszych. Surowość prawa zależała od kapryśnego okrucieństwa danej dynastii. Rządy oparte na konsensusie nie stworzyły ani nie ratyfikowały starożytnego babilońskiego kodeksu prawnego Hammurabiego (ok. 1750 roku p.n.e.), ani edyktów prawnych Dariusza I z Persji (ok. 500 roku p.n.e.).
Najczęściej następujący po sobie autorytarni przywódcy ignorowali wolę ludu, zaś samo to pojęcie, formalnie rzecz biorąc, nie istniało. Rządzący dochodzili do władzy za sprawą dziedziczenia, przewrotów, rewolucji, wojen domowych, zamachów, namaszczenia religijnego oraz pałacowych intryg – poza światem zachodnim nadal często tak to właśnie wygląda. W polityce rzadko następowały zmiany bez użycia przemocy, a jeśli już miały miejsce, to wynikały one z koneksji rodzinnych.
Głosowania były pozbawione transparentności, świętości i powszechności – pod warunkiem że w ogóle miały miejsce. Sytuacja ponad trzech miliardów ludzi wygląda podobnie także dziś. Często również w tzw. demokracjach „głosowanie” odbywa się pod bezpośrednim lub pośrednim przymusem, wybory są z góry zaplanowane i fałszowane. Oznaką demokratycznego otępienia jest sceptycyzm względem procesu głosowania – postrzega się go jako daremny wysiłek, a nie bastion obywatelstwa.
W większości zamierzchłych reżimów istniał inny zbiór praw dla bogatych, księży, autokratów i arystokratów, inny zaś dla ludzi ubogich, pozbawionych przywilejów politycznych i religijnych, szlacheckiego urodzenia i rodowodu. Osoby zdobywające władzę w procesie wyborczym często sabotowały kolejne elekcje, hołdując teorii, że „jedne wybory w zupełności wystarczą”.
Obywatelstwo to stosunkowo późna idea. Aby w pełni docenić ten amerykański przywilej, powinniśmy na chwilę się zatrzymać i przypomnieć sobie długą drogę prowadzącą od starożytności aż do powstania naszej konstytucji. Demokratyczny rząd pojawił się dwa tysiące siedemset lat temu (przede wszystkim chodzi o Ateny) i dwa tysiące pięćset lat po powstaniu dużych miast na Bliskim Wschodzie. Na początku VII wieku p.n.e. obywatele będący właścicielami nieruchomości (politai) cieszyli się prawem głosu w demokratycznych rządach około tysiąca pięciuset greckich miast-państw (polis), zatem w dużej części antycznej Grecji.
Początkowo garstka ludzi utworzyła wąskie oligarchie. Tego rodzaju rządy uprzywilejowały połowę męskiej populacji, głównie posiadaczy małych farm. Ludzie ubodzy i bez ziemi byli postrzegani jako pozbawieni kapitału, na którym mogłoby skorzystać społeczeństwo i z tego względu nie należało liczyć się z ich ocenami – czasem twierdzono wręcz, że ich bieda jest świadectwem niedoskonałości moralnych i etycznych. Z wolna te restrykcyjne rządy ewoluowały w kierunku demokracji bezpośrednich (w VI i drugiej połowie V wieku p.n.e.). Ostatecznie większość wolnej populacji płci męskiej mogła głosować, zaś większa część głosów danego zgromadzenia często decydowała o sposobie rządzenia15.
Platon – konserwatywny myśliciel – ubolewał nad tym, że idea obywatelstwa, która ugruntowała się w świecie zachodnim na wczesnym etapie, przechodziła gwałtowną ewolucję. Trajektoria tego procesu stale zmierzała w kierunku zwiększenia inkluzywności. W niepozbawionych autorefleksji społeczeństwach brak pełnego obywatelstwa przyznanego biednym (oligarchia) oraz niewolnikom i kobietom (demokracja) był zatem źródłem ciągłych dyskusji, pochwał, krytyk i sporów. Tym, co tak niepokoiło Platona i innych reakcyjnych krytyków demokracji, był fakt, że na skutek instytucjonalizacji równości i wolności w ramach demokratycznych rządów pęd w kierunku inkluzywności stale się zwiększał i trudno było dostrzec logiczną granicę tego procesu. Jedna z ponurych koncepcji Platona – na pozór będąca efektem długiego okresu historii postdemokratycznej – to idea głosząca, że radykalizacja demokracji ostatecznie doprowadzi do chaosu, a następnie powrotu tyranii.
Jednak przez jakiś czas greckie polis stały się bardziej inkluzywne, nie popadając przy tym w anarchię. Nieprzypadkowo w demokratycznych Atenach bohaterkami (oraz postaciami tragicznymi) większości spośród sztuk Eurypidesa były kobiety: Alkestis, Andromacha, Andromeda, Antygona, Hekuba, Helena, Ifigenia oraz Medea. Tragediopisarzy najwyraźniej interesowało zjawisko siły i moralności, którymi kobiety przewyższały niektórych mężczyzn, a jednak nie skutkowało to równością polityczną i kulturową. Nadal były traktowane jako osoby gorsze, co demaskowało słabość logiki, na której została oparta idea polis.
Nie dziwi fakt, że ów zrzędliwy Arystofanes, autor komedii, uczynił Lizystratę – postać feministyczną – wyrazicielką wyższej mądrości i moralności rozdartych wojną Aten, zamiast skupić się na ateńskiej starszyźnie, która zainicjowała i prowadziła ten konflikt. Najwyraźniej w oczach komediopisarza męscy przywódcy polis byli bezradni wobec wyniszczającej wojny, a cała nadzieja leżała w osobach zmarginalizowanych.
Na długo przed pojawieniem się brytyjskich i amerykańskich abolicjonistów Alkidamas, żyjący w IV wieku p.n.e. mówca z Elei i mieszkaniec Aten, przypomniał Grecji o sprzecznościach pomiędzy dwoma pojęciami: eleuteria (wolność) a douleia (niewolnictwo): „Natura – uskarżał się Alkidamas – nie uczyniła nikogo niewolnikiem”. Nie była to jedynie jałowa deklaracja. Stała się bowiem okrzykiem bojowym, którego echo dotarło do Epaminondasa – wielkiego tebańskiego wyzwoliciela demokracji – który uwolnił messeńskich helotów od kontraktowej służby dla Sparty. Wyczyn ten wyróżnił go na tle najwybitniejszych Greków epoki klasycznej. Podsumowując, od samego początku specyfika demokratycznego rządu polegała na ciągłej samoocenie i samokrytyce. Koniec tego rodzaju introspekcji doprowadzi zaś do zaniku obywatelstwa16.
Zgodnie ze standardami XXI wieku określilibyśmy grecką demokrację mianem „etnocentrycznej, natywistycznej i seksistowskiej”. Tego rodzaju etykiety trzeba jednak do czegoś odnieść. Około dwóch tysięcy pięciuset lat temu Grecy byli bezprecedensowo oświeceni i liberalni, biorąc pod uwagę ówczesne standardy plemiennej Europy Północnej albo wpływowe dynastie cywilizacji egipskich, perskich, bliskowschodnich, indyjskich oraz chińskich. W tych rejonach większość mieszkańców pozostawała członkami plemion, poddanymi, podbitymi lub niewolnikami pozbawionymi praw17.
Pod koniec V wieku p.n.e. w zdecydowanej większości polis coraz większa liczba męskich, rodzimych mieszkańców terytoriów Grecji cieszyła się obywatelstwem. Decydowali również o tym, czy należy ten przywilej przyznać innym mieszkańcom. Cieszyli się wolnością słowa na zgromadzeniach i mieli większą swobodę wypowiedzi niż ludzie na współczesnych amerykańskich kampusach. Jako obywatele mogli również przekazać swoją własność wybranym spadkobiercom – kobietom lub mężczyznom. Stawali przed sądami w sprawach karnych i cywilnych, występowali przed ławami przysięgłych złożonymi z równych im obywateli. Cieszyli się suwerennym krajem z wyraźnie określonymi granicami. Posiadali przywilej głosowania w sprawach wojny i pokoju oraz służenia polis w szeregach falangi, a w zamian oczekiwali, że państwo pozwoli im chronić ich rodziny i gospodarstwa.
Obywatele greckich polis byli także odzwierciedleniem wzrastającej pozycji klasy średniej. Metojkowie (znajdujący się w środku hierarchii społecznej), zamieszkujący polis, nie byli ani szlachetnie urodzeni, ani też skazani na biedę z powodu nieszczęśliwych okoliczności i braku istotnych więzów krwi. Od samych początków kształtowania się Zachodu „uśrednienie” (to meson) – zarówno w kontekście myśli, jak i działania – stanowiło nieodzowny ideał obywatelstwa. Istotna część Polityki Arystotelesa to historyczna analiza greckiej demokracji okresu klasycznego. Arystoteles podejmuje także kwestie współczesne. Nic więc dziwnego, że wychwala obywateli średniego szczebla jako spoiwo całości państwa i nie spogląda na nich z góry na sposób charakterystyczny dla osób bogatych i wpływowych. W pochwale na temat mesoi Arystoteles napisał:
Państwo zaś chce posiadać możliwie równych i podobnych obywateli, a postulatowi temu najwięcej odpowiada stan średni. Toteż najlepszy ustrój ma z konieczności to państwo, które taki właśnie skład wykazuje, jakiego według naszych wywodów wymaga natura państwa. Tacy też obywatele najwięcej są w państwach bezpieczni. Bo ani sami nie pożądają, jak ubodzy, dóbr obcych, ani też drudzy nie pożądają ich mienia, jak ubodzy w stosunku do bogatych; że zaś nikt na nich nie czyha ani też oni sami na nikogo nie nastają, więc żywot z dala od niebezpieczeństw pędzą. (…) Jasną jest też rzeczą, że również i wspólnota państwowa, która na średnim stanie się opiera, jest najlepsza, i że takie państwa mogą posiadać dobry ustrój, w których istnieje liczny stan średni, silniejszy bezwzględnie od obu pozostałych lub jeśli nie, to chociaż od jednego z nich. Bo na którąkolwiek stronę się skłoni, przechyla szalę i nie dopuszcza do wytworzenia przewagi jednej czy drugiej skrajności. Toteż największym szczęściem jest, jeśli obywatele danego państwa mają średni a wystarczający majątek (…)”18.
Arystoteles postrzegał zatem klasę średnią jako grupę ludzi, która przewyższa bogatych pod kątem moralnym i jest stabilniejsza oraz bardziej godna zaufania niż biedota. Miasto rządzone przez klasę średnią jest zaś efektywniejsze niż oligarchia lub plemię złożone z nomadów pozbawionych stałego miejsca zamieszkania, którzy określają swój byt polityczny na podstawie więzów krwi i małżeństw, odwołują się więc do racji wyprzedzających samą cywilizację.
Grecy oparli się na talentach i energii moralnie oraz ekonomicznie podbudowanych mieszkańców, na klasie średniej – idea obywatelstwa tłumaczy ten proces. Dlaczego jednak i w jaki sposób mała liczba ludzi, zgromadzona na tak niewielkiej przestrzeni jak Grecja, stworzyła podwaliny zachodniej filozofii, polityki, literatury, historii i nauki? Obywatel, chroniony przez prawo, a nie kapryśną wolę i patronat arystokratów oraz autokratów, w praktycznym sensie miał znacznie większą swobodę prawną i ekonomiczną w zakresie szeroko pojętej twórczości: od malowania, pisania, budowania i uprawiania ziemi, przez inżynierię, po odkrywanie i prowadzenie sporów prawnych. Fundamentalista religijny lub bezproduktywny komisarz polityczny nie muszą „korygować” lub tłumić dociekliwości i osiągnięć, niezbędnych dla materialnego postępu, bezpieczeństwa, dobrobytu i wolności polis. Ateński tragik Ajschylos w ostatniej części trylogii pt. Oresteja (458 rok p.n.e.) rozwiązał problem wendety rodu Atreusa, dokonując mitycznego ustanowienia dworu historycznego na Areopagu i przy tej okazji przedstawił cywilizujący wpływ prawa na społeczeństwo. Obywatel może lepiej wykorzystać własne talenty, jeśli się nie martwi, że zostanie bezpodstawnie uwięziony, zabity, pozbawiony majątku i dziedzictwa, i nie musi się obawiać, że ktoś narzuci mu miejsce zamieszkania. Wówczas jest w stanie przyczynić się do wzrostu bogactwa wspólnoty. Wolne państwo, które nie posługuje się węszycielami, szpiegami oraz komisarzami politycznej poprawności, nie paraliżuje najodważniejszych i najbardziej innowacyjnych umysłowości i rozwija się prężnie.
Patrząc tradycyjnie, większość zwolenników klasy średniej argumentowała, że społeczeństwo złożone w przeważającej części z posiadaczy majątków o średniej wartości, to jednocześnie zachęta do kultywowania takich cech jak samodzielność, odpowiedzialność i stabilność społeczna (czego brakuje biednym), a jednocześnie blokada dla interesów i nadmiernych wpływów innych jednostek. W czasach, gdy tak chętnie deprecjonuje się „tradycyjne biznesy”, zapominamy, że głównym impulsem starożytnych demokracji była ochrona prawa do posiadania własności na szeroką skalę. Edmund Burke nawiązując do tradycji klasycznej, postrzegał prawo własności jako synonim konstytucjonalizmu:
Mam nadzieję, że nigdy nie wyzbędziemy się tak całkowicie poczucia obowiązku nakładanego na nas przez prawo społecznej wspólnoty, by pod pretekstem jakichkolwiek publicznych korzyści konfiskować dobra Bogu ducha winnego obywatela19.
Republikański Rzym istotnie rozwinął grecką koncepcję obywatela (civis). Rzymianie skodyfikowali liczne prawa i określili jego obowiązki. Z czasem one i przywileje były systematycznie instytucjonalizowane w ramach rzymskiego prawa cesarskiego i powszechnego. Proces ten obejmował wszystko, od habeas corpus po wyrafinowany, kompleksowy przegląd ustaw, sądów karnych i cywilnych. W całym starożytnym świecie kobiety i niewolnicy nie mogli głosować – pomimo tysiącleci krytyki przedstawionej w klasycznej literaturze, uznającej systematyczną dyskryminację za hipokryzję, a jej zasady i protokoły za niepraktyczne zalecenia. Co jednak najważniejsze, rzymski republikanizm starał się złagodzić niestabilność i nadużycia nieodłącznie związane z radykalną, a zwłaszcza ateńską, demokracją. Na Rzym większy wpływ miała zaściankowa konstytucja Sparty, której podwójne zgromadzenia ustawodawcze (Apella i Geruzja), dwaj główni dowodzący (istniały tam równoległe linie dziedzicznych królów) oraz sądownictwo (eforowie) zapewniali kontrolę i równowagę w korzystaniu z władzy20.
Późniejsza, postklasyczna idea zachodniego obywatelstwa konstytucyjnego przechodziła okresy spowolnienia, ucisku i autorytaryzmu. Niemniej jednak stopniowo ewoluowała poprzez średniowiecze, renesans, reformację i oświecenie w kierunku zwiększonego zakresu praw i stałego upodmiotowienia wywłaszczonych. Idea równości wobec prawa była z konieczności dynamiczna – pomimo ubóstwa przedindustrialnego, które wymuszało na ludziach ciężką pracę fizyczną i ograniczało swobody polityczne, zaś rodzenie i wychowywanie dzieci pozostawało niebezpiecznym, w pełni angażującym obowiązkiem21.
W XXI wieku zachodnia idea obywatelstwa, po okresie dwóch tysięcy pięciuset lat ewolucji, zbliżała się do swej logicznej konkluzji w postaci pełnej emancypacji biednych, kobiet i mniejszości. Umożliwiły to wprowadzone przed wieloma laty modyfikacje prawne: zniesienie pańszczyzny, przymusowego chłopstwa oraz personalnego niewolnictwa. Jednak postępujące starania prawne, które mają na celu objęcie całością praw wynikających z pełnego obywatelstwa nowo przybyłych nielegalnych imigrantów, przestępców i nastolatków (osoby przed osiemnastym rokiem życia) skutkują praktycznym osłabieniem przywilejów wynikających z posiadania obywatelstwa zachodniego. Przed 700 rokiem p.n.e. nie istniał jeszcze rząd konstytucyjny i nie jest wcale powiedziane, że w toku rozwoju XXI wieku będą nadal istnieć demokracje i republiki.
Katastrofa może nastąpić w dowolnym momencie. Jej przyczyna tkwi najczęściej w naszych zachowaniach: bogactwo oraz nadmiar rozrywek są dla obywatelstwa bardziej niebezpieczne niż ubóstwo i znój pracy. Zdumiewającą cechą kultury demokratycznej w Stanach Zjednoczonych jest osobliwy zwyczaj obwiniania współczesnej Ameryki za jej rzekomo nieliberalną przeszłość. Im bardziej oddalamy się od źródeł, zarówno w rozumieniu materialnym, jak i chronologicznym, tym w większym stopniu obwiniamy naszych Ojców Założycieli za to, że ich postawy nie licują z naszym współczesnym wyobrażeniem o nas samych. Mam wrażenie, że bogactwo naszych czasów zachęca nas do spojrzenia na przeszłość okiem nadmiernie krytycznym, które zubaża obraz historii. Zamiast obwiniać żywych za własne nieszczęścia, koncentrujemy się na zmarłych, którzy niegdyś musieli stawiać czoła o wiele poważniejszym przeciwnościom niż my sami.
Rzeczywistość wygląda tak, że im bardziej zanikają dysproporcje polityczne i społeczne, tym w większym stopniu podkreśla się i wyolbrzymia ich obecność. W rezultacie państwo bierze na siebie stale rosnącą odpowiedzialność zapewniania parytetów. Czy źródłem napięcia jest to, że wraz z procesem zbliżania się do pełnej równości rasowej, etnicznej, klasowej, płciowej i religijnej rośnie w nas niezadowolenie, ponieważ wciąż ledwie przybliżamy się do naszych utopijnych ideałów, a nie do końca je realizujemy? Państwo, które zapewnia „równość” szans, jest obwiniane o to, że nie wszystkich traktuje jednakowo i nie gwarantuje każdemu takich samych rezultatów. Być może utożsamiamy postęp technologiczny z dziejową koniecznością proporcjonalnego rozwoju ludzkiej natury? Niewątpliwie kultura, której obywatele są w stanie oglądać świat za pomocą iPhone’ów, nie jest w stanie tolerować pełnych uprzedzeń neandertalczyków wraz z ich plemienną mentalnością.
W atmosferze dyskursu na temat równości społecznej, której gwarantem ma być władza rządowa, w Amerykanach narasta poczucie, że coś stopniowo znika z ich codzienności. Rosnąca frustracja skutkuje przekonaniem o tym, że zagrożone są ich prawa obywatelskie. W ankiecie Harris Poll/Purple Project z grudnia 2019 roku zdecydowana większość ankietowanych Amerykanów – około 92 procent – uważała, że ich prawa „są ograniczane”. Precyzując: sondaż wykazał, że Amerykanie najbardziej obawiają się, że zagrożona jest ich wolność słowa (48 procent), prawo do noszenia broni (47 procent) i prawo do sprawiedliwego sądu (41 procent)22.
Wcześniejsze badania udokumentowały zbliżony stopień niezadowolenia, zwłaszcza w związku ze spadkiem autonomii lokalnej względem rozwoju kompetencji rządu federalnego, erozją suwerenności ludu i obawami przed dalszym zwiększeniem kompetencji rządu federalnego. Sondaż Pew Research Center z 2018 roku wykazał, że: „Dwie trzecie ankietowanych (67 procent) ma pozytywną opinię o swoim samorządzie lokalnym, lecz zaledwie 35 procent jest zadowolonych z rządu federalnego”. Grecki mąż stanu ze starożytnej polis mógłby zinterpretować takie niezadowolenie jako skutek nadmiernego wzrostu potęgi i znaczenia rządu23.
Chociaż Amerykanie czują, że ich konstytucyjne prawa są zagrożone, nie zawsze mają świadomość tego, co dokładnie tracą. Taka konfuzja jest zrozumiała, biorąc pod uwagę niedostatki edukacji obywatelskiej w amerykańskich szkołach. W ankiecie przeprowadzonej w 2017 roku przez Centrum Polityki Publicznej w Annenberg na Uniwersytecie Pensylwanii okazało się, że większość Amerykanów nie zna podstaw Konstytucji Stanów Zjednoczonych. Trzydzieści siedem procent osób nie potrafiło przytoczyć ani jednego prawa chronionego przez pierwszą poprawkę. Tylko jeden na czterech Amerykanów zdołał wskazać wszystkie trzy organy rządowe. Co trzeci nie był w stanie wskazać żadnego organu władzy.
W ankiecie przeprowadzonej w 2018 roku przez Woodrow Wilson National Fellowship Foundation prawie 75 procent ankietowanych nie potrafiło zidentyfikować trzynastu brytyjskich kolonii. Ponad połowa nie miała pojęcia, z kim Stany Zjednoczone walczyły podczas II wojny światowej. Mniej niż 25 procent wiedziało, dlaczego koloniści toczyli boje w wojnie o niepodległość. Dwanaście procent uważało, że Dwight D. Eisenhower dowodził żołnierzami podczas wojny secesyjnej.
W sytuacji, gdy większość Amerykanów nie wie, czym są wolności konstytucyjne, lament dotyczący możliwości ich utraty zdaje się mniej wiarygodny. Kiedy w czerwcu 2020 roku lewicowi protestujący zaczęli obalać pomniki, aby potępić rzekome ikony rasizmu, na docelowej liście uświęconych monumentów znalazły się również te upamiętniające unijnego egzekutora z czasów rekonstrukcji generała Ulyssesa S. Granta, bohaterskich afroamerykańskich weteranów wojny secesyjnej oraz uhonorowanego męczennika i abolicjonistę Hansa Christiana Hega. Najwyraźniej młodzi ikonoklaści w szkole średniej lub na studiach niewiele dowiedzieli się o wojnie domowej, usłyszeli jednak bardzo dużo na temat bezzasadnych przywilejów każdego, kto został upamiętniony w rasistowskim społeczeństwie dawnych Stanów Zjednoczonych. Amerykańska ignorancja niekiedy objawia się w postaci naśladownictwa sztuki przez rzeczywistość. Tak jak ignorancki tłum z Szekspirowskiego Juliusza Cezara omyłkowo i bez skrupułów zamordował poetę Cinnę, zamiast uśmiercić tyranobójcę o tym samym imieniu, tak w lutym 2019 roku protestujący podpalili pomnik generała dywizji Williama C. Lee z czasów II wojny światowej, najwyraźniej myląc jego monument z pomnikiem konfederackiego generała Robert E. Lee24.
Obywatelstwo w Stanach Zjednoczonych zmierza w dwóch różnych, często przeciwstawnych kierunkach. Idee tę obraca się do góry nogami na pozór chaotycznie, lecz celowo. Powodem tego jest z jednej strony nieznajomość Konstytucji, a z drugiej poczucie predestynacji do jej obrony.
Wielu Amerykanów nie przejmuje się lub nic nie wie o konsekwencjach radykalnych przemian demograficznych, kulturowych i politycznych. Nie interesuje ich problem milionów imigrantów o niepewnym statusie, którzy są w ich kraju prawdziwymi obcymi. Podobnie wielu niedawnych imigrantów i rodzimych mieszkańców Ameryki często nie ma pojęcia, czym różni się obywatelstwo amerykańskie od zwykłego miejsca zamieszkania lub zgrupowania plemiennego. Wielu przybyszów uważa, że nielegalna przeprowadzka do Stanów Zjednoczonych powinna mimo wszystko zagwarantować im wszystkie korzyści wynikające z obywatelstwa amerykańskiego. Jednocześnie zdecydowanie zbyt wielu obywateli nie widzi potrzeby poznawania historii i tradycji Stanów Zjednoczonych, nie chce zrozumieć, na czym polega odpowiedzialność związana z byciem Amerykaninem. Przekonanie na temat niezmiennych „mankamentów” kraju usprawiedliwia ich zdaniem intelektualne lenistwo, pozwala zaniechać wysiłków zagłębienia się w rzekomo mroczne korzenie i zwyczaje Ameryki. Kiedy niemal czterech na dziesięciu Amerykanów nie ma pojęcia o swoich prawach wynikających z pierwszej poprawki, łatwo jest je ograniczyć.
Należy jednak pamiętać również o tym, że część elit uważa się za specjalistów od Konstytucji. Bazując na własnym autorytecie, uzasadniają potrzebę radykalnych skreśleń i modyfikacji, które pozwolą dopasować Konstytucję do nowych czasów. Są owładnięci wizją stale ewoluującej, zmieniającej się na lepsze Konstytucji, która powinna służyć jako globalny model dla rozległego, ekumenicznego braterstwa. Pragną także globalnego państwa administracyjnego, które mogłoby monitorować i egzekwować w praktyce ten ambitny idealistyczny plan. Na skutek tego chaosu niektórzy Amerykanie wolą, żeby nazywano ich „obywatelami świata”. Może to niektórych zaskakiwać, lecz ta wyświechtana koncepcja sięga już czasów Sokratejskiego utopizmu. Nigdy jednak nie poskutkowała utworzeniem wiarygodnego planu, który ukazywałby możliwość sprawnego działania państwa ponadnarodowego25.
Należy zatem postawić pytanie: jakie toksyczne siły oraz zgubne idee są odpowiedzialne za sprowadzenie amerykańskiego obywatelstwa – dwustutrzydziestotrzyletniej idei, która transcendując własne uwarunkowania, doprowadziła do rozszerzenia praw obywatelskich na kobiety oraz przedstawicielki mniejszości rasowych i etnicznych – na krawędź upadku?
Pierwsze trzy rozdziały są opatrzone nagłówkiem Praobywatele. Pojęcie „praobywatelstwa” odzwierciedla starożytne idee i zwyczaje natury gospodarczej, politycznej oraz etnicznej, które niegdyś traktowano jako sprzeczne z nowoczesnym państwem demokratycznym. Jednak zwyczaje te niespodziewanie powracają, grożąc zduszeniem wspólnoty amerykańskiej. W rozdziale pierwszym zatytułowanym Chłopi przyglądam się starożytnej argumentacji głoszącej, że samorządność obywateli jest pochodną ich ekonomicznej niezależności. Grecy zdefiniowali samowystarczalność jako „autarkię”, czyli rodzaj wolności ekonomicznej, która pociąga za sobą polityczną niezależność od bogatych lub państwa. Większość społeczeństwa nie może chronić ani nawet korzystać ze swojego prawa do swobodnej wypowiedzi i wolności zachowania bez bezpieczeństwa materialnego, które jest w stanie zagwarantować wyłącznie samodzielność ekonomiczna i autonomia klasy średniej. Jednak obecnie everyman mieszkający na przedmieściach to raczej nostalgiczny ideał niż namacalna rzeczywistość. Z powodu rosnącego zadłużenia gospodarstw domowych, stagnacji zarobkowej i rekordowych obciążeń z tytułu kredytów studenckich amerykańska klasa średnia straciła grunt gospodarczy na prawie pół wieku. Bez klasy średniej społeczeństwo ulega zaś podziałowi. Dochodzi do jego rozpadu i powstania nowoczesnych panów i chłopów. W takich warunkach funkcją rządu nie jest zapewnienie wolności, ale dotowanie biednych, które pozwala uniknąć rewolucji oraz zapewnienie ulg dla bogatych, którzy odwdzięczają się zwiększeniem wspólnego bogactwa i wzmacnianiem klas rządzących.
W rozdziale drugim zatytułowanym Rezydenci argumentuję, że państwa muszą faworyzować obywateli w stosunku do zwykłych mieszkańców. Obywatele żyją w wytyczonych i ustalonych granicach i łączy ich wspólna historia. W tej uświęconej przestrzeni mogą realizować swoje konstytucyjne prawa bez ingerencji zewnętrznych. Życie w ekskluzywnej wspólnocie przestrzennej zachęca do współdzielenia wartości, asymilacji i integracji oraz definiuje charakter narodowy. Obecnie żyjemy w świecie, w którym znikają kolejne granice, a pogląd, że ktoś w chwili urodzenia mógłby być szczęśliwszy od kogoś innego, jest postrzegany jako niesprawiedliwy – tak jakby w epoce niedrogich i szybkich podróży kwestia urodzenia nie powinna powstrzymywać nikogo z ośmiu miliardów ludzi zamieszkujących planetę przed przyjazdem i osiedleniem się w Stanach Zjednoczonych. Obywatelstwo nie jest jednak niezniszczalne. Im mocniej zostanie rozciągnięte, aby objąć wszystkich, tym mniejsze jest prawdopodobieństwo, że będzie w stanie ochronić kogokolwiek.
Rozdział trzeci zatytułowany Plemiona przypomina nam, dlaczego wszyscy obywatele powinni porzucić swoją podstawową tożsamość etniczną, rasową i plemienną. Jedynie bezkompromisowa asymilacja pozwala zachować wspólnotę kulturową w stuleciu, w którym powierzchowne różnice rasowe i plemienne, będące paliwem wielu historycznych wojen, nie są kwestią przypadku, lecz rozmyślnie przywoływanym elementem sporów o amerykański charakter. Inkluzywna idea obywatela amerykańskiego ulega osłabieniu i fragmentaryzacji na skutek braku zbiorowego, obywatelskiego poczucia tożsamości. Aż do końca XX wieku w Ameryce sporadycznie pojawiały się spory dotyczące wyłączności ziemi oraz czystości krwi, zwykle jednak poprzez asymilację i małżeństwa mieszane idea czystości rasowo-etnicznej pozostawała kwestią obojętną. Kiedy jednak naród staje się plemienny, to nawet ludzie, którzy nie mają łatwych do zidentyfikowania przodków etnicznych lub pokrewieństw plemiennych, będą starali się je zrekonstruować lub wymyślić, choćby po to, by uchronić się przed majaczącą na horyzoncie przemocą i frakcyjnością. Jeśli człowiek poczuwa się do większej lojalności względem swojego kuzyna niż współobywatela, republika konstytucyjna nie może istnieć.
Trzy rozdziały drugiej połowy książki, zebrane w części zatytułowanej Postobywatele, podejmują kwestię jeszcze poważniejszych zagrożeń dla obywatelstwa, które stwarza stosunkowo niewielka elita amerykańska. Są to „postmoderniści” aż za dobrze znający historię swojego narodu. Uważają, że Stany Zjednoczone powinny raczej dostosować się do europejskiego i kosmopolitycznego etosu, niż szczycić swoją „wyjątkowością”. Są specjalistami od Konstytucji i elokwentnie pouczają, w jaki sposób należy nieodwracalnie zmienić jej istotę, przekształcić ją tak, aby powstała prawdziwie bezpośrednia demokracja oparta na równości rezultatów. W ich ocenie ma ją zagwarantować liczniejszy rząd oraz bardziej rozbudowana i obdarzona większymi kompetencjami administracja państwowa. Elity te uważają, że od 1788 roku natura ludzka ewoluowała, zaś Konstytucja musi za tym procesem nadążać. Innymi słowy, nadszedł czas, aby zrezygnować z klasycznie pojętego obywatelstwa, dostosowując się do warunków odmiennej społeczności amerykańskiej oraz globalnej.
Rozdział czwarty zatytułowany Niewybieralni dokumentuje proces, w ramach którego biurokracja federalna (bezpośrednio niewybrana przez obywateli) przejęła znaczną część władzy Kongresu USA. Każdego roku tworzyła ona taką liczbę praw i przepisów, że izba i Senat nie były w stanie wspólnie ich przedyskutować, uchwalić i wysłać prezydentowi do podpisu. Rozrost biurokracji przytłoczył nawet urząd prezydenta. Chociaż jest on obdarzony najwyższymi kompetencjami, to jednak często jego pracownikom brakuje wystarczającej wiedzy, aby kontrolować armię urzędników głęboko zakorzenionych w strukturach państwa. Urzędnicy przychodzą i odchodzą, ceremonialnie narzekając na „Tajny układ” (Deep state). Biurokracja jest jednak nieśmiertelna i najmądrzejsza. Rozrasta się zaś często kosztem obywatela. Dochodzimy do sytuacji, która przypomina powstanie fikcyjnego terminatora, robota niszczącego swoich ludzkich twórców. Biurokratyczna elita wierzy bowiem, że należy zawczasu uporać się z każdym przedstawicielem państwa, który uznałby, że rozrost biurokracji to groźny stan rzeczy. O ile obywatel nie może wybrać przedstawicieli państwowych, którzy będą gwarancją kontroli i możliwości usunięcia demokratycznie niewybranych urzędników, o tyle utraci swą obywatelską suwerenność.
Ewolucjoniści – główny temat rozdziału piątego – to bezkompromisowi wielcy architekci demontażu konstytucyjnego obywatelstwa, działacze polityczni, osobistości medialne, przedstawiciele zawodów prawniczych oraz naukowcy. Jako postępowcy uważają, że Amerykanie są obecnie hamowani przez osiemnastowieczną konstytucyjną kulę u nogi i zbytnio opierają się na dawnych wartościach (typowych dla białych mężczyzn oraz chrześcijan), które dziś rzekomo się zdezaktualizowały. Zarzucają Ojcom Założycielom Ameryki niezrozumienie dla nowoczesnej mądrości, naszej oświeconej edukacji oraz korzyści płynących z nieustannego doskonalenia natury ludzkiej. Ewolucjoniści nie mają oporów przed tłumaczeniem innym, dlaczego Konstytucja oraz wynikające z niej wielowiekowe tradycje hamują rozwój lub są nieaktualne (albo jedno i drugie). Ich zdaniem powinniśmy doprowadzić do formalnego usunięcia skostniałych koncepcji (a nawet dokumentów założycielskich) takich jak: Kolegium Elektorów, druga poprawka, obstrukcja Senatu, dziewięcioosobowy Sąd Najwyższy, konieczność obsadzenia dwóch senatorów z każdego stanu. Jeśli te ulegające erozji zasady będą postrzegane jako przeszkody w postępie, to z pewnością ułatwi ich zmianę lub całkowitą eliminację, kierując Amerykę w stronę narodu rządzonego pięćdziesięciojednoprocentową większością głosów, przemieniając ją w kraj pozbawiony konstytucyjnych i dobrze ugruntowanych barier ochronnych.
Ostatni rozdział zatytułowany Globaliści wyjaśnia obecną modę, która nakazuje Amerykanom transformację w obywateli świata. W nowej odsłonie powróciła starożytna, niepraktyczna idea kosmopolityzmu. Dziś napędzają ją uprzywilejowani utopiści, beneficjenci globalnych podróży, rynków finansowych oraz charakterystycznych dla XXI wieku metod komunikacji. Patrząc cynicznie, trzeba przyznać, że rzadko cierpią z powodu faktycznych konsekwencji swoich niepraktycznych idei. Sprzyjająca im amerykańska władza zapewnia tym ludziom bogactwo oraz przywileje, które w znacznej mierze zwalniają ich od edyktów, z wielką siłą uderzających w klasę średnią i niższą. Mam na myśli takie zjawiska jak nadmierna regulacja gospodarki w dążeniu do realizacji programów środowiskowych lub poświęcenie interesów amerykańskich pracowników na rzecz zagranicznego, drapieżnego handlu. Z jednej strony globaliści są cynicznymi krytykami, którzy punktują nacjonalizm oraz amerykańskie poczucie wyjątkowości. Z drugiej starają się rozszerzyć demokrację w stylu amerykańskim oraz liberalną tolerancję, tak aby objęły one cały świat. Nie zastanawiają się jednak głębiej ani nad źródłami tych wyjątkowych idei, ani nad tym, dlaczego tak duża część świata zawsze się im opierała. Najważniejsza cecha globalizmu jest jednak bardziej przyziemna. Jego architekci skupiają się na żyjących daleko stąd, anonimowych ludziach, zamiast skoncentrować się na znajdujących się w ich kraju konkretnych Amerykanach. Zachowują się zatem tak, jakby teoretyzowanie na temat wykroczeń w postaci stosowania plastikowych toreb oraz używania gazu ziemnego mogło być rekompensatą w obliczu marginalizacji takich problemów, jak amerykańska bezdomność, obniżane płace, epidemie narkotykowe oraz druzgocące długi studenckie. Ostatecznie globalizacja może nie doprowadzić do okcydentalizacji planety, lecz do umiędzynarodowienia Ameryki.
Podsumowując, zamierzam wyjaśnić, dlaczego to, co niegdyś uznawaliśmy za wyraz amerykańskiej siły, swojskości oraz bezpieczeństwa, zaczęło stopniowo zanikać. Rok 2020 – podobnie jak inne rewolucyjne lata, takie jak 1848, 1917 oraz 1968 – zerwał zasłonę samozadowolenia i błogostanu. Niedawne zdarzenia przypomniały Amerykanom o tym, że ich obywatelstwo jest kruche i chwieje się nad przepaścią. Jednak nieszczęścia bywają także motywującą lekcją, która może pozwolić na odbudowę i odzyskanie tego, co zostało stracone.
1 Brak polskiego przekładu – przyp. tłum.
2 W roku 2024 światowa populacja przekroczyła 8 miliardów (https://www.worldometers.info/world-population) – przyp. tłum.
3 W tłumaczeniu posługuję się zamiennie spopularyzowanym przez Samuela Huntingtona terminem „westernizacja” oraz terminem „okcydentalizacja”, który występuje w polskich przekładach pism Max Webera. Ten drugi termin ma szersze konotacje, które wykraczają poza współczesne rozumienie globalizacji. Victor Hanson również wykorzystuje bardziej rozległe znaczenie terminu „Zachód”, sięgając do jego antycznej genezy. W kontekście specyfiki okcydentu Weber zwracał uwagę między innymi na źródła demokracji oraz genezę kapitalizmu. Jego obserwacje wydają się do pewnego stopnia zbieżne z rozważaniami Hansona i warto je tu przywołać: „Stanowo zorganizowane polityczne i społeczne związki były szeroko rozpowszechnione, jednak państwo stanowe typu rex et regnum znał jedynie Okcydent. Dotyczy to tym bardziej parlamentów z ich regularnie wybieranymi »przedstawicielami ludu«, demagogów oraz rządów partyjnych przywódców w ich funkcji »ministrów«, odpowiedzialnych przed parlamentem. (…). Również »państwo« w sensie politycznej instytucji z racjonalnie ustanowioną »konstytucją«, z racjonalnie ustanowionym prawem oraz administrowane przez zawodowych urzędników na podstawie racjonalnie ustalonych reguł (»ustaw«) znane jest – w tej kombinacji istotnych jego cech – jedynie w Okcydencie (niezależnie od istniejących gdzie indziej zaczątków). I tak się rzecz przedstawia również z kapitalizmem, ową siłą, która kształtuje nasze obecne życie”. Zob. M. Weber, Racjonalność, władza, odczarowanie, przeł. M. Holona, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2011, s. 50–51 – przyp. tłum.
4 Dane podaję za Max Roser „Democracy”, Our World in Data, czerwiec 2019,https://ourworldindata.org/democracy. Spośród 7,35 miliarda mieszkańców świata w 2015 roku, 4,1 miliarda to mieszkańcy krajów demokratycznych. Zob. Larry Diamond, red. Marc F. Plattner, Democracy in Decline? (Baltimore: Johns Hopkins University Press, 2015). Liczba państw demokratycznych maleje, zob. Charles Edel, Democracy Is Fighting for Its Life, Foreign Policy, 10 września 2019, https://foreignpolicy.com/2019/09/10/democracy-is-fighting-for-its-life.
5 Niewątpliwie Kanta interesowały rozmaite obszary współczesnego mu świata – od nauk ścisłych, przez filozofię po religię i kwestie społeczne. Określenie myśliciela z Królewca mianem filozofa politycznego jest jednak mylące. Najbardziej wpływowe dzieła Kanta (Krytyka czystego rozumu, Krytyka praktycznego rozumu, Krytyka władzy sądzenia) podejmowały problemy z zakresu metafizyki, epistemologii, etyki i estetyki. Kanta zajmowały także kwestie polityczno-społeczne, czego wyrazem jest przywołana przez Hansona Metafizyka moralności oraz tekst Ku wieczystemu pokojowi. Niemniej w całości swojego dorobku Kant poświęcił problemom politycznym wyraźnie mniej miejsca niż fundamentalnym zagadnieniom epistemologiczno-etycznym – przyp. tłum.
6 I. Kant, Metafizyka moralności, przeł. W. Galewicz, [w:] I. Kant, Dzieła Zebrane tom V. Religia w obrębie samego rozumu, Spór fakultetów, Metafizyka moralności, przeł. Translatorium Filozofii Niemieckiej Instytutu Filozofii UMK, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2011, s. 415.
7 Idem.
8 Idem.
9 Idem.
10 Idem.
11 I. Kant, Metafizyka moralności, przeł. W. Galewicz, [w:] I. Kant, Dzieła Zebrane, t. V. Religia w obrębie samego rozumu, Spór fakultetów, Metafizyka moralności, przeł. Translatorium Filozofii Niemieckiej Instytutu Filozofii UMK, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2011, s. 415.
12 G. Orwell, Folwark zwierzęcy, przeł. T. Bieroń, Zysk i S-ka, Warszawa 2021 – przyp. tłum.
13 „(…) zasada Hebeas Corpus (…) tradycyjnie oznacza znany wymóg, aby o ewentualnym (i każdorazowym) pozbawieniu człowieka wolności decydował wyłącznie niezależny sąd (w ramach trójpodziału władz) oraz niezawisły sędzia (w ramach zasady niepodlegania przy orzekaniu sądowym władzy wykonawczej). Nazwa tej instytucji podchodzi od angielskiej ustawy (Habeas Corpus Act) z 1679 roku”. Zob. J. Izydorczyk, Zasada Habeas Corpus jako wzorzec respektowania prawa do wolności a aktualne prawo polskie, [w:] Verba Volant, Scripta Manent, Proces Karny, Prawo karne skarbowe i prawo wykroczeń po zmianach z lat 2015–2016. Księga pamiątkowa poświęcona Profesor Monice Zbrojewskiej, red. T. Grzegorczyk, R. Olszewski, Wolters Kluwer, Warszawa 2017, s. 97 – przyp. tłum.
14 W kwestii prawdziwych demokracji zob. Richard Bellamy, Citizenship: A Very Short Introduction (Oxford: Oxford University Press, 2008), s. 13–14.
15 Zob. Mogens Herman Hansen, Polis: An Introduction to the Ancient Greek City-State (Nowy Jork: Oxford University Press, 2006), s. 31, 110–111.
16 O samokrytyce demokratycznej w starożytnym świecie zob. Victor Davis Hanson, John Heath, Who Killed Homer? The Demise of Classical Education and the Recovery of Greek Wisdom (Nowy Jork: Encounter Books, 2001), s. 101–115. Jeśli szukasz odmiennej perspektywy zob. Paul Cartledge, The Greeks: A Portrait of Self and Others, 2. wyd. (Oxford: Oxford University Press, 2002), s. 8–104. W sprawie Alkidamasa i Epaminondasa zob. Victor Davis Hanson, The Soul of Battle (Nowy Jork: Free Press, 1999), s. 17–122; najlepiej zaś sięgnąć do publikacji Victora Davisa Hansona, The End of Sparta: A Novel (Nowy Jork: Bloomsbury Press, 2011). Zob. Kostas Vlassopoulos, Greek Savery: From Domination to Property and Back Again, „Journal of Hellenic Studies” 131 (2011): s. 115–130.
17 W kwestii kwalifikacji majątkowych i wczesnego okresu greckiego polis, a także częstych nieporozumień dotyczących odsetka wolnych obywateli uprawnionych do głosowania w radykalnej demokracji w porównaniu z rolniczą oligarchią zob. Victor Davis Hanson, The Other Greeks (Nowy Jork: Free Press, 1995), s. 126–178, 206–211.
18 Arystoteles, Polityka, przeł. L. Piotrowicz, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2004, s. 122
19 E. Burke, Rozważania o rewolucji we Francji, przeł. D. Lachowska, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2008, s. 182. – przyp. tłum.
20 Dogłębne omówienie wpływu małżeństwa na status społeczny i ochronę prawną kobiet w późnym okresie republiki i pryncypatu zob. Sandra R. Joshel i Sheila Murnaghan (red.), Women and Slaves in Greco-Roman Culture: Differential Equations (Londyn: Routledge, 1998), s. 1–22. Por. Susan Treggiari, Roman Marriage (Oxford: Oxford University Press, 1993);. zob. E. Burke, Rozważania o rewolucji we Francji, przeł. D. Lachowska, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2008, s. 182.
21 W kwestii Platońskiej krytyki oraz skarg, że w demokracji nawet suki, konie i osły będą cieszyć się nadmierną wolnością (8.557–563) zob. Platon, Państwo, przeł. W. Witwicki, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2010, s. 346-356. Na temat długiej tradycji niezadowolenia z demokracji, rozpoczynającej się w starożytności klasycznej zob. Bruce S. Thornton, Democracy’s Dangers and Discontents: The Tyranny of the Majority from the Greeks to Obama (Stanford: Hoover Institution Press, 2014), s. 9–54.
22 Joshua Bote, 92% of Americans Think Their Basic Rights Are Being Threatened, New Poll Shows, „USA Today”, 16 grudnia 2019, www.usatoday.com/story/news/nation/2019/12/16/most-americans-think-their-basic-rights-threatened-new-poll-shows/4385967002.
23 Carroll Doherty, Key Findings on Americans’ Views of the U.S. Political System and Democracy, Pew Research Center, 26 kwietnia 2018, www.pewresearch.org/fact-tank/2018/04/26/key-findings-on-americans-views-of-the-u-s-political-system-and-democracy.
24 Zob. Ilya Somin, Public Ignorance About the Constitution, „Washington Post”, 15 września 2017, www.washingtonpost.com/news/volokh-conspiracy/wp/2017/09/15/public-ignorance-about-the-constitution. Ignorancja w kwestiach historii i obyczajów USA zob. Patrick Riccards, National Survey Finds Just 1 in 3 Americans Would Pass Citizenship Test, Woodrow Wilson National Fellowship Foundation, 3 października 2018, https://woodrow.org/news/national-survey-finds-just-1-in-3-americans-would-pass-citizenship-test. W kwestii dewastacji pomników zob. Grant Henry Olsen, The Anti-statue Movement Has Taken a Turn into Absurdity, „Washington Post”, 22 czerwca 2020, www.washingtonpost.com/opinions/2020/06/22/anti-statue-movement-has-taken-turn-into-absurdity. Na temat czarnych weteranów wojny domowej zob. Andrew Mark Miller, George Floyd Rioters Deface 16 Boston Statues, In cluding Memorial Honoring Black Civil War Regiment, Washington Examiner, 4 czerwca 2020, www.washingtonexaminer.com/news/george-floyd-rioters-deface-16-boston-statues-including-memorial-honoring-black-civil-war-regiment. Na temat abolicjonisty zob. Lawrence Andrea, Hans Christian Heg Was an Abolitionist Who Died Trying to End Slavery. What to Know About the Man Whose Statue Was Toppled in Madison, Milwaukee Journal Sentinel, 24 czerwca 2020, www.jsonline.com/story/news/local/wisconsin/2020/06/24/hans-christian-hegs-abolitionist-statue-toppled-madison-what-know/3248692001. Na temat pomników zob. Lee: Mark Price, Vandals Tried to Burn a Confederate Statue in NC—but It Was the Wrong General Lee, Charlotte Observer, 20 lutego 2019, www.charlotteobserver.com/news/local/article226506060.html.
25 Domniemane słowa Sokratesa o tym, że nie był on jedynie obywatelem Aten, można odnaleźć w Moraliach Plutarcha (O wygnaniu, 5). Dzieło to powstało mniej więcej pięćset lat po śmierci Sokratesa, zaś przywołane słowa dotyczą pragnienia Sokratesa, aby udać się w podróż poza granice Attyki: „Sokrates powiedział, że nie jest Ateńczykiem ani Grekiem, tylko obywatelem świata [tak samo ktoś mógłby powiedzieć, że jest Rhodyjczykiem lub Koryntijczykiem], ponieważ nie był związany jedynie z Sunion, Tajnaron ani górami Ceraunijskimi”, zob. Plutarch, Moralia, (On Exile, 5) – brak przekładu księgi w polskim tłumaczeniu Moraliów – przyp. tłum. W kwestii „kosmopolitycznego nastawienia” jako jednej z pięciu cech definiujących klasyczny okres greckiej sztuki i filozofii zob. J. J. Pollitt, Art in the Hellenistic Age, Cambridge: Cambridge University Press, 1986.
„Są trzy grupy obywateli: możni, umiarkowani i coraz to chciwsi. Ci, co nie mają nic, nawet na życie – groźni, bo większa w nich cząstka zawiści i żądła swoje mierzą w zasobniejszych, niecnych przywódców zwodzeni językiem. Z trzech grup środkowa jest miast ocaleniem, bo strzeże ładu, którym stoi miasto”1.
– Eurypides, Błagalnice
Angielski termin peasant2 ma korzenie angielsko-francuskie i pochodzi od słowa paisant, które wywodzi się z łacińskiego pagus (prowincja). Początkowo peasant oznaczało pokornego mieszkańca prowincji lub pracownika niższej rangi.
Łatwo zrozumieć, dlaczego słowo to rzadko występowało w amerykańskiej odmianie języka angielskiego w znaczeniach innych niż protekcjonalne i poniżające, związane z takimi określeniami jak „wsiowy” lub „cham”. Na granicy Ameryki znajdują się przecież miliony hektarów uprawnych. Przez ponad siedemdziesiąt lat działania Ustawy o gospodarstwach rolnych (1862–1930) rząd miał nadzieję zapewnić wolną ziemię wszystkim ludziom ciężko pracującym i zdeterminowanym do poprawy jej jakości. Wiązało się to z obietnicą stabilności, niezależności oraz transformacji w odpowiedzialną klasę średnią. Gdy dziś używa się terminu „chłop” w kontekście amerykańskim, obraz przygarbionego robotnika, którego przygniata ciężar daniny i udziałów na rzecz nieobecnego właściciela ziemskiego, jest anachroniczny i należy go porzucić.
W celach porównawczych powinniśmy skupić się raczej na szerokiej panoramie ekonomicznej chłopstwa żyjącego w średniowiecznej Europie. Ich świat był zależny od klas wyższych – lordów, baronów i biskupów – których musieli utrzymywać (do dziś tak to wygląda w niektórych częściach Azji, Afryki i Ameryki Łacińskiej). Szans e na awans społeczny lub chociaż uzyskanie niezależności były nikłe. Chłopi nie przypominali zatem ani niezależnych rolników amerykańskich, ani autonomicznych gospodarzy średniorolnych.
Nowoczesne użycie słowa chłop wskazuje na destrukcję klasy średniej oraz jej transformację w zadłużoną i tracącą niezależność klasę niższą. Rzeczywistość wygląda tak, że miliony Amerykanów poprzez długi, bezrobocie i spadek płac stają się nową wersją europejskiego, średniowiecznego chłopstwa, które tym razem zamieszkuje miasta i przedmieścia.
Idea głosząca, że bez klasy średniej demokracja partycypacyjna, spokój społeczny i stabilność kulturowa doznają uszczerbku, nie jest nowa. To gorzka lekcja, która wypływa z naszej wspólnej przeszłości. Źródłem tzw. klasy średniej (mesoi), pochodzącej z antycznej Grecji – do której nawiązywałem we wstępie – były Wieki ciemne (około 1150–800 p.n.e.) i wywodzący się z nich intratni farmerzy, posiadacze małych sadów, winnic oraz pól uprawnych. Początkowo idea prawnego obywatelstwa była odpowiedzią na rosnące pragnienia owych gospodarzy średniorolnych, którzy starali się zabezpieczyć swą własność w spadku dla potomstwa. Majątek ziemski postrzegano jako źródło wszystkich praw oraz autonomii. Uzyskanie obywatelstwa byłoby niemożliwe bez wcześniejszej niezależności i bezpieczeństwa materialnego.
Rolnicy (georgoi) z wielu greckich polis stanowili większość całej populacji. Byli to również ludzie uzbrojeni we własną broń. Z założenia liczba posiadanych przez nich narzędzi bojowych i zbroi wykraczała poza zapotrzebowanie wynikające z polowań oraz zapewnienie bezpieczeństwa osobistego. Wydaje się zatem całkiem logiczne to, że już niebawem pierwsi obywatele świata zachodniego decydowali o warunkach, zgodnie z którymi milicje stanowe maszerowały w celu obrony polis jako piechota hoplitów. Zatem u samych początków cywilizacji zachodniej owo rewolucyjne prawo obywatelskie dotyczące możliwości posiadania najwyższej klasy uzbrojenia – będące obecnie najbardziej kontrowersyjną poprawką w Karcie praw Stanów Zjednoczonych – oraz możliwości decydowania o tym, gdzie, kiedy oraz przeciwko komu można tej broni użyć, było równoznaczne z obywatelstwem.
Co najważniejsze, nowi obywatele z klasy średniej uznali, że będąc samowystarczalnymi producentami żywności, mogą cieszyć się niezależnością zarówno od biednych, jak i bogatych mieszkańców miast. Z analiz greckiego filozofa Arystotelesa wynikało, że uzbrojeni, średnio zamożni posiadacze własności stali się w polis większością. Dopiero to umożliwiło rządy oparte na konsensusie1.
Szowinistyczna propaganda „średniości” ogłaszała moralną wyższość metojków nad resztą społeczeństwa. Wynikała ona z ich wyjątkowej cnoty, połączenia pracy fizycznej z umiejętnością zarządzania własnym losem. Harówka przypadła w udziale biednym, zaś bezczynność stanowiła brzemię bogatych. Ciężką pracę nad sobą uznawano jednak za lepszą, wyważoną drogę. Rodziny odpowiedzialnie podchodzące do przyszłości byłyby najlepszymi strażnikami demokratycznego państwa. Jak ujął to grecki poeta Fokylides z Miletu (połowa VI wieku p.n.e.): „Średni stan jest najlepszy, do niego pragnę w państwie należeć”3.
Wobec bogatych Grecy nie przejawiali niechęci czy zazdrości, ale raczej szowinizm. Ich zdaniem bogaci, podobnie jak biedni, nie mieli umiejętności i narzędzi niezbędnych do obrony polis, nie cieszyli się również zaufaniem społecznym. Biednych nie było stać na zbroję hoplitów; bogaci rozsiedli się na kucykach. Jedynie środkowa grupa składająca się z piechoty, czyli opancerzonych włóczników falangi, miała moralne prawo głosu, aby mówić o tym, kiedy iść lub nie iść na wojnę. Nadmiar ziemi czyni człowieka leniwym. Z pewnością jednak posiadanie własnego terytorium nie wpędza go w biedę i zazdrość. Około dziesięciu akrów upraw oliwek, winorośli i zbóż zapewniało już samowystarczalność gospodarczą i polityczną. Kult klasy średniej rozprzestrzenił się na ponad tysiąc pięćset greckich polis, a później stał się podstawowym założeniem agrarnej Republiki Rzymskiej4.
W kilku bardziej zacofanych greckich polis żyło mnóstwo najemnej służby i helotów. W większości polis znajdowali się także niewolnicy – ich status był zwykle wynikiem pechowego urodzenia lub pojmania w czasie wojny (zwykle nie miał jednak źródeł rasowych). W takich warunkach narodziła się zarówno idea wolności, jak i równości wśród obywateli, dla których naturą logiki ewolucyjnej był zwrot w kierunku coraz większego egalitaryzmu oraz inkluzywności. W ten sposób wśród greckich polis z V wieku p.n.e. starożytna koncepcja „chłopa” – wieśniaka na stałe związanego z pewnym obszarem jako dzierżawcy lub właściciela ziemskiego bez praw politycznych i wolności – została usunięta.
W ten sposób nowe pojęcie obywatela zastąpiło figurę poddanego. Wkrótce ukuty został ikoniczny termin: politês, czyli „osoba z polis”. Polis i politês dały następnie początek całej gamie angielskich terminów konstytucyjnych, takich jak „polityka”, „polityk”, „polityczny”, „polisa” oraz „policja”. Wbrew powszechnemu założeniu w klasycznym greckim słowniku, związanym z kwestią polis, nigdy nie występował termin, którym można by określić „chłopów”. Jednak w starożytnej Grecji sprzed czasów polis oraz w nietypowych regionach, w których żyli spartańscy helotai oraz penestai w Tesalii, istniało już mnóstwo takich terminów5.
Również w tym kontekście Republika Rzymska wzorowała się na hellenistycznym precedensie. Drobni rolnicy: włoscy żołnierze, słynni rzymscy legioniści, stali się fundamentem republiki, której celem było zapewnienie praw politycznych na bazie ich ekonomicznej żywotności oraz sprawności bojowej – paradygmat niespotykany nigdzie indziej w regionie Morza Śródziemnego. Rzymskie civis (por. „cywilne”, „obywatelskie”, „cywilizacja” itp.), czyli obywatel, był beneficjentem przywilejów zapisanych w obszernym kodeksie prawnym.
Ochrona prawna civis przed arbitralnym aresztowaniem, konfiskatą majątku czy opodatkowaniem stanowiła o wartości obywatelstwa. I rzeczywiście, później w całym kontrolowanym przez Rzym regionie Morza Śródziemnego rozbrzmiewała echem przechwałka z czasów republikańskich: civis Romanussum, czyli: „Jestem obywatelem rzymskim”. Mówiący te słowa (jeśli miał tyle szczęścia, że żył w obrębie rozrastających się obszarów rzymskich) cieszył się większymi prawami niż przejezdni, a także zwykli mieszkańcy. Istota sprawy polegała – podobnie jak w Grecji – na ugruntowaniu pozycji człowieka: jeśli zapewni się obywatelowi równość wobec prawa, wolność i stabilność gospodarczą, to jego talenty rozkwitną, wzbogacając całe państwo6.
W drugim i trzecim wieku naszej ery w dużej mierze zanikła włoska równowaga, będąca ostoją republiki przez całe tysiąclecie. Rzym w coraz większym stopniu stawał się imperium dwóch klas: bogatych i biednych. Zabrakło jednak klasy średniej, która mogłaby je zbalansować, właściwie zanikała sama instytucja głosowania narodowego. Pierwszy na świecie eksperyment z globalizacją (w tym przypadku dotyczył on Mare Nostrum, czyli Morza Śródziemnego) ostatecznie wyniszczył rzymską klasę średnią i rolniczą.
Wyprawy legionistów rolnych, będących właścicielami ziemskimi, daleko za granicę w celu podboju nowego terytorium (nasza wersja „zastępczych wojen zamorskich”) dostarczały zagranicznych niewolników, których obecność umożliwiała konsolidację rolnictwa pod nieobecność rzymskich rolników. Pamiętajmy, że agraryzm stanowił kręgosłup przedindustrialnej klasy średniej. Niezależność drobnego rolnika związana z koniecznością łączenia siły mięśni oraz intelektu w celu produkcji żywności to cnoty niezbędne dla osiągnięcia samorządności. Zarówno z pragmatycznego, jak i indywidualistycznego punktu widzenia. Niestety, rolnicze legiony stopniowo stawały się najemnikami albo były obsadzane przez ludzi niemających żadnego udziału w społeczeństwie rzymskim. Elita w celu utrzymania rządów wykonywała gesty w stronę armii i biednych, dostarczając im stereotypowego „chleba i igrzysk” (panem et circenses) – jak to ujął poeta Juwenalis, który „karykaturował” miejskie, zwykle bezczynne masy utrzymywane na powierzchni dzięki kombinacji państwowych dotacji żywności oraz bezpłatnej rozrywce.
Jednak nawet po upadku świata klasycznego w drugiej połowie V wieku naszej ery i przejściowemu zanikowi szczątkowej klasy średniej, idea szeroko zakrojonego obywatelstwa Zachodu nigdy do końca nie umarła. Wręcz przeciwnie, w ciągu następnego półtora tysiąclecia występowała w różnych postaciach w całej Europie. Klasy rolnicze – raz większe, raz mniejsze – starały się stworzyć państwo konstytucyjne, które chroniłoby i odzwierciedlało ich własne interesy. W odróżnieniu od biednych bez ziemi nie chcieli redystrybucji cudzej własności i pieniędzy. W przeciwieństwie do bogatych nie postrzegali rządu jako środka wspomagającego utrzymanie przywilejów wynikających z urodzenia lub jako ornamentu symbolizującego wpływy i władzę7.
Powracający w historii europejski ideał niezależnej klasy średniej (pierwotnie klasy rolniczej), przeciwstawiony zniewolonemu chłopstwu, stał się ideałem amerykańskim. A przynajmniej tak było do niedawna. Politycy wciąż wychwalają klasę średnią, ale niewielu zna sposoby (lub chociaż ich szukało), które pozwoliłyby podtrzymać jej egzystencję w radykalnie zmieniającym się zglobalizowanym świecie. W efekcie doszło do powstania nowego amerykańskiego chłopstwa, składającego się z milionów Amerykanów, którzy nie posiadają żadnej własności lub mają jej niewiele. Nowa większość ma znikome oszczędności lub nie posiada ich w ogóle. Pięćdziesiąt osiem procent Amerykanów ma w banku mniej niż 1000 dolarów. Brak wypłaty pozbawia ich środków do życia i skutkuje całkowitą niezdolnością do poradzenia sobie ze znaczącym zadłużeniem. Większość tego, co kupują, od samochodów po sprzęt elektroniczny, opłacają kartami kredytowymi. Średnie zadłużenie na karcie obciążeniowej wynosi ponad 8000 dolarów na gospodarstwo domowe i ponad 2000 dolarów na osobę fizyczną. Jest ono spłacane w miesięcznych ratach przy średniej rocznej stopie procentowej wynoszącej od 15 do 19 procent, w czasie gdy większość kredytów hipotecznych na cele mieszkaniowe jest zwykle niższa niż 4 procent. Krótkoterminowe zadłużenie przypomina system płatności i porozumień w sprawie dzierżawy udziałów, które przednowożytni chłopi zawierali ze swoimi panami. W efekcie chłop pańszczyźniany nie mógł korzystać z politycznej niezależności i nie miał nadziei na awans społeczny. Główną różnicą jest oczywiście to, że współczesny chłop amerykański jest beneficjentem wyrafinowanego społeczeństwa technologicznego, które umożliwia mu natychmiastową komunikację, zaawansowaną opiekę zdrowotną, rozrywkę telewizyjną i komputerową, niedrogą żywność oraz państwo opiekuńcze. Te materialne błogosławieństwa często maskują zjawisko kurczącej się klasy średniej, tracącej kontrolę nad własnym losem.
Jedna piąta obywateli Ameryki otrzymuje bezpośrednią pomoc publiczną od rządu. Znacznie ponad połowa mieszkańców kraju jest uzależniona od jakiegoś rodzaju dotacji stanowych lub rządowych transferów pieniężnych, co wyjaśnia, dlaczego około 60 procent Amerykanów pobiera od rządu więcej pieniędzy, niż wpłaca w postaci różnych federalnych podatków dochodowych. Korzystają oni z rozmaitych uprawnień do opieki zdrowotnej, ulg podatkowych i zwolnień, wspieranych przez władze federalne pożyczek studenckich i komercyjnych, dodatków mieszkaniowych, dotacji żywnościowych, pomocy dla osób niepełnosprawnych i bezrobotnych oraz pomocy prawnych.
Społeczna kroplówka w połączeniu z osiągnięciami nauki napędzanej przez wolnorynkowy kapitalizm pozwoliły położyć kres głodowi, umieraniu po trzydziestce i czterdziestce, a przede wszystkim chronicznemu niedożywieniu. Zapewniły one także dostęp do bogactwa dóbr materialnych. Niemniej jednak amerykańscy „chłopi” XXI wieku – obecnie być może około 46 procent populacji – umierają zwykle z majątkiem netto mniejszym niż 10 000 dolarów, otrzymują i pozostawiają niewielki spadek, jeśli w ogóle zostawiają po sobie cokolwiek.
Wystarczy przejechać się El Camino Real na obrzeżach elitarnego kampusu Uniwersytetu Stanforda, aby zobaczyć, jak setki osób mieszka w przyczepach przy krawężniku na wzór biednych mieszkańców Kairu albo odwiedzić boczne uliczki w pobliżu siedziby Google w pobliskim Mountain View, gdzie tysiące ludzi żyje w swoich samochodach, przespacerować się wśród bezdomnych po Tony University Avenue w Palo Alto. Porównajmy ich styl życia z posiadłościami w pobliskim Woodside, Atherton lub Portola Valley oraz mercedesami i BMW na parkingach studenckich Uniwersytetu Stanforda, których właścicielami są dwudziestolatkowie.
Naturalnym historycznym punktem odniesienia dla tej dychotomii z pewnością nie jest dynamicznie rozwijająca się klasa średnia, która wyłoniła się po II wojnie światowej. Obraz, który powinien nam stanąć przed oczami, przedstawia jeden z dworów średniowiecznej Europy lub twierdzę, za której murami znajdują się chłopskie chaty. Ze względów praktycznych prawie niemożliwe jest, aby młode rodziny kupiły dom gdziekolwiek w pięciusetmilowym postępowym pasie przybrzeżnym Kalifornii, łączącym San Diego z Berkeley, tak samo jak nie stać ich na domy w większych obszarach Portland i Seattle. To samo dotyczy w dużej mierze obszarów metropolitalnych i podmiejskich od Bostonu po Waszyngton. Czymkolwiek stała się ta nowa, rozdwojona kultura – a jest ona nowa i różna od tej sprzed pół wieku – nie sprzyja już klasycznemu obywatelstwu8.
Nawet ci z klasy średniej, którzy potrafią oszczędzać i odkładają część swoich dochodów po założeniu skromnych kont bankowych w formie książeczki oszczędnościowej, stają się ofiarami zinstytucjonalizowanych tanich odsetek. Rezultatem ogromnych i chronicznych rocznych deficytów budżetowych, które sięgają bilionów dolarów – dług publiczny wynosi obecnie prawie 30 bilionów dolarów – oraz zerowych stóp procentowych (często niestabilnej Rezerwy Federalnej) jest zniszczenie wszelkich dochodów czerpanych z odsetek na kontach oszczędnościowych. Skromny przedstawiciel klasy średniej staje zatem przed trudnymi wyborami, gdy chce zachować wartość swoich pieniędzy. Może angażować się w ryzykowne spekulacje na rynku nieruchomości lub inwestować na dynamicznie rozwijającej się giełdzie, której często nie napędzają wyniki biznesowe, lecz osoby niemające gdzie ulokować swoich pieniędzy. Dlatego rodziny z klasy średniej dla bezpieczeństwa często trzymają swoje skromne oszczędności na książeczkach oszczędnościowych lub kupują obligacje federalne, gdzie odsetki poniżej jednego procenta nie pokrywają spadku wartości kapitału w wyniku rocznej inflacji9.
