Ślady życia. Uśmiech zimy - Anna Rybkowska - ebook + audiobook

Ślady życia. Uśmiech zimy ebook i audiobook

Anna Rybkowska

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nie możesz zatrzymać żadnego dnia, ale możesz go nie stracić.

Berenika Popielewska, rozwódka, matka dwójki dorosłych dzieci, otrzymuje nieoczekiwany spadek po znanym artyście malarzu, Maksymilianie Styksie – posiadłość w maleńkiej podlaskiej wsi – Naboków. Musi spełnić tylko jeden warunek: zamieszkać tam na rok. Oprócz tego dostaje coś jeszcze – tajemniczego pendrive’a z zapiskami i nagraniami malarza. Zaskoczona i zaintrygowana Berenika zostawia swoje dotychczasowe życie i wyjeżdża na zasypane śniegiem Podlasie. Jeszcze nie wie, że dom, który odziedziczyła, zwany przez miejscowych „dworem”, jest niezwykły. Dzieją się tu dziwne rzeczy: jedne przedmioty znikają, pojawiają się inne, a pod lasem snują się niepokojące cienie.

Czy Berenika wytrwa w postanowieniu, czy machnie ręką na spadek i wróci do Poznania?

Ania Rybkowska ma dar tworzenia postaci, które wszyscy doskonale znamy. Nie tylko z widzenia. Główną bohaterkę odnajdzie w sobie niejedna uważna czytelniczka. Taki dar dla twórcy powieści realistycznej jest przepustką na półkę z dobrą literaturą. A jak wiadomo, stoją na niej książki, których się nie odkłada w połowie lektury…

Basia Kosmowska, pisarka

Historia wciągająca od pierwszych stron, akcja zaskakująca, bardzo życiowa, z barwnymi postaciami, tajemnicą do odkrycia, relacjami do naprawienia, tematami z przeszłości do uporządkowania. Anna Rybkowska zabiera czytelnika w świat skrajnych uczuć, odmiennych bohaterów, rewelacyjnie buduje klimat oraz tworzy napięcie, a do tego zaczarowuje świat słowem, porusza trudne tematy. Muszę szczerze powiedzieć, że nie mogę doczekać się kontynuacji.

Anna Sikorska,

Górowianka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 447

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 51 min

Lektor: Anna Rybkowska

Oceny
3,8 (89 ocen)
28
30
18
10
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnulkaGrzesiu

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa👌
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra książka , bardzo ...
00
jerry03

Nie oderwiesz się od lektury

Zaskakująca, ciekawa i pełna tajemnic powieść. rewelacyjna na jesienne sieczory.
00

Popularność




 

 

KSIĄŻKĘ POLECAJĄ:

 

 

Ania Rybkowska ma dar tworzenia postaci, które wszyscy doskonale znamy. Nie tylko z widzenia. Główną bohaterkę odnajdzie w sobie niejedna uważna czytelniczka. Taki dar dla twórcy powieści realistycznej jest przepustką na półkę z dobrą literaturą. A jak wiadomo, stoją na niej książki, których się nie odkłada w połowie lektury…

Basia Kosmowska, pisarka

 

Niezwykle przyjemna książka. Tajemnica, nieboszczyk, duchy, a przy tym cudowne poczucie humoru. Przy tej książce zdarzy się Wam przestraszyć, zezłościć na bohaterów, ale także nie raz i nie dwa – uśmiechnąć. Kiedy dodacie do tego tajemniczy, stary, wielki dom pośrodku niczego, to okaże się to bardzo ciekawa opowieść ze znikającymi przedmiotami i ludźmi w tle! Polecam!

Paulina Kłokosińska, Wystukane recenzje

 

Są takie historie, które zapamięta się na bardzo długo i ,,Uśmiech zimy” się do tych historii zalicza. Książka wciąga w swoje odmęty. Jest zaskakująca, życiowa, z wieloma tajemnicami do odkrycia. Dajcie się porwać tej opowieści, temu cudownemu klimatowi, tej magii zaklętej w powieści. Gorąco polecam!

Magda Zimna, Czytamy bo kochamy

 

Historia wciągająca od pierwszych stron, akcja zaskakująca, bardzo życiowa, z barwnymi postaciami, tajemnicą do odkrycia, relacjami do naprawienia, tematami z przeszłości do uporządkowania. Anna Rybkowska zabiera czytelnika w świat skrajnych uczuć, odmiennych bohaterów, rewelacyjnie buduje klimat oraz tworzy napięcie, a do tego zaczarowuje świat słowem, porusza trudne tematy. Muszę szczerze powiedzieć, że nie mogę doczekać się kontynuacji.

Anna Sikorska, Górowianka

 

Kiedy Berenika Popielewska dowiaduje się, iż w udziale przypada jej spadek – siedlisko Naboków w Puszczy Białowieskiej, jej życie zmienia się bezpowrotnie. Głęboko skrywane na dnie duszy urazy z przeszłości wywołują falę gorzkich wspomnień. Te stają się ledwie przyczynkiem do burzliwych zmian w życiu kobiety, która wraz ze schedą uwikłana zostaje w zagadkową i niebezpieczną grę tajemniczego spadkodawcy. „Uśmiech zimy” to napisana lekko, niemalże z przymrużeniem oka, niestroniąca jednak od trudnych zagadnień powieść obyczajowa z wątkiem kryminalnym – łakomy kąsek na długie jesienne wieczory.

Dominika Rygiel, Bookiecik

 

 

 

Copyright © Anna Rybkowska

 

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2020

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Redakcja

Magdalena Kawka

 

Korekta

Maria Ignaszak

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2020

 

eISBN 978-83-66481-89-3

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nie możesz zatrzymać żadnego dnia, ale możesz go nie stracić.

Chińskie przysłowie

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Moim Dzieciom,

Kubie, Ali, Grzesiowi i Konradowi

z największą miłością, na jaką mnie stać

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

 

 

 

 

Wypełniała kopytka jednorożcom.

Jakkolwiek brzmi to niedorzecznie, siedziała na kanapie w towarzystwie kilku dziewcząt, słuchając muzyki, i za pomocą druta od robótek ręcznych wpychała do wiotkich nóżek z kolorowego kretonu włókninę. Spełniała też wiele innych ról, równie niecodziennych. Po kilku tygodniach podzieliły się kompetencjami i wówczas okazało się, że z niej jest najbardziej precyzyjna „wypychaczka”, podczas gdy pozostałe pracownice zajmowały się odrysowywaniem szablonów na materiale, wycinaniem i zszywaniem. Osobną trudność sprawiało wywlekanie gotowych powłoczek na prawą stronę, też przy użyciu drutów, gdyż niektóre elementy bajkowych postaci i pluszaków były wąziutkie i trudno było posługiwać się palcami. Precyzja tych czynności polegała na tym, by wykonując swój odcinek pracy, dostrzegać w myślach produkt finalny. Szefowa, jako wizażystka całego przedsięwzięcia, brała na siebie wyszywanie buzi, odpowiedzialny dobór oczek i kształtowanie nosa, montaż ewentualnych wąsów, grzywy czy ogona. Całość przebiegała w nieco leniwej atmosferze; zimą było ciepło i przytulnie, poprzez witrażowe okna wpadał słaby odblask dnia. Położenie warsztatu w starej kamienicy dodawało ich wysiłkom swoistego uroku. Pachniało kawą i apreturą z beli materiałów. Włóknina rwała się delikatnie i stawała się plastyczna w dłoniach kogoś nawykłego do jej właściwego wykorzystania. Takie współczesne „darcie pierza”, bez udziału piór.

 

 

Berenika długo szukała pracy po rozwodzie z mężem. Desperacko zatrudniła się w sklepie mięsnym, i nauczyła odróżniać toruńską od krajeńskiej i knyszyńskiej. Przywykła do moczenia starych kurczaków, żeby wyglądały „jak świeże”, i pokonała początkowy niesmak, kierując się zasadą, że to szef bierze na siebie moralną odpowiedzialność za ów proceder. Po kilku dniach umiała sobie radzić z detalicznymi życzeniami swoich, przeważnie starszych klientów, i dokładnie odmierzać po trzy plasterki polędwicy sopockiej albo „taki mały kawałek metki łososiowej”. Niestety stres powodował, że wydawała resztę przeważnie na swoją niekorzyść, toteż właściciel przybytku grzecznie podziękował jej za współpracę.

Wcześniej siedziała w rejestracji do trzech stomatologów, gdzie szybko udało jej się osiągnąć biegłość w pracy z komputerem, i wykazywała sporo empatii pacjentom z rozmaitymi lękami. Wiadomo – dentyści-sadyści! Do tego przykry dźwięk szybkoobrotowych wierteł w zębach pacjentów słyszany niestety w poczekalni! Na sam koniec niebagatelny stres, gdy trzeba było za te mało komfortowe przeżycia pobrać opłatę, ewentualnie ustalić termin kolejnej masakry! Nauczyła się, na czym polega leczenie kanałowe, uspokajała, że koszty można rozłożyć na raty, i w ogóle było jej tam dobrze przez ponad rok, dopóki nie zjawił się jegomość, który tak ją polubił za jej „złote serce i ciepły uśmiech”, że w ogóle nie chciał opuścić przytulnej poczekalni. Zjawiał się każdego dnia z bukietem kwiatów i bezustannie ambarasował otoczenie swoim jawnym uwielbieniem dla rejestratorki. Wszelkie próby pozbycia się go (łącznie z jednorazowym udaniem się na kawę i ciastko, co okazało się dużym błędem!), cierpliwe wyjaśnianie, że to miejsce pracy jak każde inne, tudzież jawna irytacja innych osobników zgromadzonych pod drzwiami gabinetów, nie przyniosły spodziewanego rezultatu. Lekarze postanowili bez ogródek pozbyć się skarbu, który wprawdzie przyciągnął swoim niewątpliwie profesjonalnym podejściem liczne grono pacjentów, jednak również psychofana, zdecydowanie psującego wizerunek przychodni.

I znów musiała się pożegnać z posadą. Tym razem dlatego, że okazała się „za dobra”.

Spędziła też krótki czas na pakowaniu czekoladek, gdzie zapach kakao i frytur owocowych kręcił w nosie, z nadzieją, że nadmiar pracy wyleczy ją z apetytu na słodycze. Niestety, choć ona była wstrzemięźliwa, koleżanki podjadały zdrowo i kierownictwo, bez zbędnych wyjaśnień, postanowiło wylać całą zmianę. Zrozpaczona Berenika zgłosiła się do pracy na stanowisko pokojowej w niższej klasy hotelu, na pograniczu hostelu. Machanie białymi ręcznikami, kiedy trzeba było do sucha wycierać kabiny prysznicowe, słanie łóżek i potrząsanie wielkimi kołdrami, a wszystko na czas, bo pracowała na wypłatę dla całej zmiany i obowiązywała ją solidarność, perfekcja w działaniu i szybkość, kurde, szybkość! Tak bardzo wzięła sobie do serca te zalecenia, szczególnie słanie łóżek i potrząsanie wielkimi kołdrami (ręczniki po skosie, kocyk po przekątnej!), że po jednym dniu zrezygnowali z jej wigoru i zręczności, bo... mieli lepszą zawodniczkę. Zwyczajnie jej podziękowali, nie wypłaciwszy ani grosza za fatygę.

Po tygodniu poczuła ostry ból w dołku pod prawą piersią, gdzie miała przejrzystą jak ścieżka ślimaka bliznę po laparoskopowym usunięciu pęcherzyka żółciowego. Uczucie, jakby ktoś jej tam zostawił rozwarte nożyczki. Zgłosiła się do lekarza i okazało się, że naderwała sobie przeponę!

Jednak prawdziwie bolesnych doświadczeń dostarczyło jej zatrudnienie w fundacji „Ścieżka nadziei”, konkretnie w call center, gdzie każdego ranka wydzwaniała z wyuczoną formułką, która, w zależności od konkretnej przyczyny, brzmiała mniej więcej tak: „Dzień dobry, nazywam się Berenika Popielewska, dzwonię z fundacji »Ścieżka nadziei«, która zajmuje się zbieraniem pieniędzy na leczenie i rehabilitację dzieci. Aktualnie zgłaszamy się do państwa z prośbą o wsparcie rodziców małego Mateuszka. Chłopiec ma cztery lata i cierpi na mózgowe porażenie dziecięce z czterokończynowym niedowładem spastycznym, zespół Fahra i małogłowie…”. Tak aż do momentu, kiedy interlokutor po drugiej stronie nie powiedział jej kolokwialnie „Spierdalaj!”. Ewentualnie zapytał w mniej emocjonalny sposób, skąd jest i dlaczego dzwoni z Poznania na Podlasie, gdzie jest bieda i nie ma przemysłu albo w jakiś inny, taktowny sposób nie oznajmił, że nic go to nie obchodzi, sam boryka się ze swoim zdrowiem, względnie pomaga komuś innemu, a jego możliwości są ograniczone. Bywało, że bez słowa odkładano słuchawkę i trzeba było wrażliwości Bereniki, by pojąć, jak bardzo było to przykre, zwłaszcza że nieuchronna powtarzalność tej reakcji przypadała kilka razy na godzinę. Albo miała do czynienia z osobą niepełnoletnią (dzwoniło się od ósmej rano!), która była sama w domu. Wszystko to za tysiąc dziewięćdziesiąt złotych miesięcznie, które nie starczały normalnie na opłaty. Plus premia, gdy zdołała jakimś cudem w ciągu miesiąca wyżebrać pieniądze, tak śmieszna, że nie warto wspominać. System, który uruchamiała każdego ranka był nieubłagany, łączył numer po numerze, i nigdy nie wiedziała kogo zastanie po drugiej stronie, kto ją zruga lub dla odmiany obsobaczy. A musiała zachować absolutny spokój i pełen profesjonalizm, wyzwolić w sobie ducha walki dla dobra dziecka i jego rodziców. Miała być jak bokser na ringu – o czym jej mówiono na szkoleniu – i powinna odczuwać satysfakcję, jeśli uda się cokolwiek załatwić. Do ostatniej chwili nie miała pewności, że tak się stanie! Jeśli ktoś w ogóle wyrażał chęć poczytania materiałów fundacji i łaskawie podawał adres, na który można było wysłać dane organizacji pożytku publicznego oraz smutną historię podopiecznego – pozostawał jeszcze margines decyzji i ryzyko, że wszystko zostanie zwyczajnie „olane”.

Odeszła stamtąd, kiedy zaczęło ją nurtować, jak działa taka fundacja, biorąc pod uwagę koszty jej funkcjonowania. Zbieranie pieniędzy na chore dzieci brzmiało pospolicie i prowokowało cyniczne komentarze. Próbowała poruszyć sumienia ludzi, którzy sami mieli spore trudności w przetrwaniu, zmagali się z bezrobociem i po ludzku się buntowali, gdy ktoś wyciągał do nich dłoń po pomoc. Takie fundacje powinny działać w sejmie, obok basenu i barku dla posłów, najlepiej z konkretnym wydrukiem z każdego miesiąca, gdzie do wiadomości publicznej podawałoby się sumę, którą zdołano zebrać, oczywiście z dołączoną doń listą darczyńców. A przy okazji – jakże podobnie brzmią słowa zebrać i żebrać. Obcokrajowiec może tej subtelnej różnicy nie wychwycić!

Epizodycznych prac w rodzaju opieki nad genialnym dzieckiem celebrytów, sprzątania po narkotykowym bossie w jego domu z garażem na sześć aut i sypialnią z wodnym materacem właściwie nie warto było wymieniać. Podobnie jak przyczyn, dla których sama z nich zrezygnowała.

Obecną sytuację uważała za w miarę ustabilizowaną, nie musiała bezustannie pożyczać od dzieci i mogła od czasu do czasu wesprzeć skromną sumką koleżanki, które poświęcały swój czas i środki na bezdomne zwierzaki. Była szczęśliwa, choć mieszkała z apodyktyczną matką i ojcem z kompletną demencją. Miała córkę Edytę z narzeczonym Stachem i jeżem pigmejskim zamiast wnuka, oraz syna Bartłomieja, którego żona, Iga, spodziewała się pierwszego dziecka. Była w związku z facetem, niejakim Brunem, alkoholikiem utrzymującym się na wysokiej stopie życiowej dzięki zajęciu ghostwritera, który bezustannie wyjeżdżał – a to do Emiratów Arabskich czy Kuwejtu, a to do Meksyku lub Tajlandii (zastanawiała się, czy tam mieszkali autorzy, za których pisał?), skąd przywoził jej oryginalne prezenty w rodzaju pikantnych erotycznych gadżetów, z którymi nie wiedziała co zrobić. Że niby taki dowcipny! Upychała po szafach, kilka razy coś cichcem wyniosła do pojemnika z używaną odzieżą. Nie zamierzała tego wykorzystać; gdy kiedyś go skrzyczała, że mógłby przywieźć dobre wino albo ser, do czarnych koronek sporadycznie zaczął dołączać parmezan i chianti. Koronki, owszem, zatrzymywała, nie wiedząc, czy kiedyś trafi się jej okazja, by założyć, bo kochanek miał zwyczaj spadać jak Zeus w postaci złotego deszczu na Danae (czyli raczej nieoczekiwanie) i zazwyczaj nie była przygotowana na randki. Jej bogobojna matka znalazła kiedyś lateksowy pas i bicz, razem z tandetnymi, diamentowymi ostrogami. Wypadły z szafy, kiedy szukała u córki całych rajstop, bo szła akurat do lekarza. Dziurawe nosiła z powodzeniem na co dzień, ale do lekarza wypadało założyć „te lepsze”.

Starsza pani była tak zdumiona znaleziskiem, że wyniosła cały ekwipunek na światło dzienne, czyli położyła na dużym stole w salonie, gdzie za szafą leżał od kilku lat jej małżonek, mocno podupadły na zdrowiu, a nade wszystko zrezygnowany. Od dawna chorował na łuszczycę, przestał się leczyć, kategorycznie odmawiał kolejnych pobytów w szpitalu. Każde jego wyjście z pieleszy znaczyła ścieżka suchych skórek, sypiących się z kraciastego porannika. Postanowił więc wychodzić wyłącznie w przypadku „grubej potrzeby”, cieńszą załatwiając do butelki po mleku, z którą w razie konieczności wychodził zza meblościanki, niczym królowa angielska z kosztowną torebką.

Ileż się Berenika namęczyła, by przekonać rodziców, że należy pozbyć się starej wykładziny (matka kładła taką nawet w łazience, twierdząc, że jest jej zimno od podłogi!), wydobyć ją spod szaf, które pamiętały późnego Gierka, i wyczyścić podłogi ułożone z płytek w kolorze marchewkowym. Wyszła bowiem z założenia, że o wiele łatwiej dbać o czystość za pomocą mopa, niźli na kolanach zmiatać mokrą szmatą skórę ojca (matka zabraniała uruchamiać odkurzacz z obawy o wysokie rachunki). Zerwanie starych wykładzin, których gumowe spody wżarły się w podłogę, a potem pokruszyły jak czerstwe biszkopty, było nie lada wyzwaniem, i kiedy za pomocą szpachli udało się usunąć resztki pianki, podłoga nabrała nowej jakości!

Powrót Bereniki do gniazda był więc bolesny i obfitował w trudne do przewidzenia reakcje. Oczywiście zdrowiej jest, gdy dzieci mieszkają osobno, więc każdego dnia błogosławiła fakt, że jej latorośle już są na swoim.

Udawanie na Facebooku, że ma samodzielne mieszkanie wymagało skupienia, i jeśli zamieszczała jakieś zdjęcia, musiały to być wnętrza mieszkań jej dzieci. Młodzi je wynajmowali, składając na własne, a ona, po rozstaniu z mężem, który poszedł w siną dal (i nawet teściowa nie miała pojęcia, gdzie się podziewa), nie mogła sama utrzymać ponad siedemdziesięciometrowego lokum, zresztą również od lat tylko wynajmowanego.

W rezultacie wylądowała u rodziców, przy okazji opiekując się nimi, kiedy zachodziła taka potrzeba. To znaczy coraz częściej. Matka była po operacji onkologicznej, na rekonwalescencji, i w nienajgorszej kondycji. Gorzej było z ojcem, który miał mniej dolegliwości od swojej żony, ale za to, jak sam twierdził, te bardziej upierdliwe. Pytanie, dla kogo bardziej, dla niego czy dla otoczenia? – pozostawało retorycznym.

Do rodzinnego grajdołka swoje trzy grosze dorzucała ciotka Walerka (rymowało się z cholerka), siostra jej matki, która po raz czwarty w ciągu trzech lat zamierzała się wyprowadzić, podejrzewając, że ściga ją mafia, i już wydała na nią wyrok, bo „za dużo wie”. Ciocia cierpiała na liczne przypadłości, wśród których ta umysłowa była najtrudniejsza do zdiagnozowania. Miała też, biedaczka, haluksy, jaskrę, bliżej nieokreślone zwyrodnienia bioder, kolan, łokci; nosiła perukę, którą próbowała samodzielnie ufarbować, bo zamówiona przez nią w internecie nie spełniała oczekiwań. Wdowa, z godną emeryturą, bezdzietna, i niestety bez żadnego zajęcia czy pasji, które choć na kilka chwil mogłyby ukoić jej troski i niezliczone choroby. Jeśli nie pojawiała się znienacka z prośbą o nocleg (na dwóch fotelach, więc kotka dostawała szału, bo to było jej miejsce), to dzwoniła z kolejnym raportem o stanie swego zdrowia, z wyszczególnieniem aktualnego pomiaru ciśnienia (Walerka wszędzie nosiła ze sobą aparat) i dokładnym opisem stanu białek ocznych. Ostatnio ugryzł ją pająk, którego widziała przez chwilę, nim biedak uciekł pod szafę. I jacyś mężczyźni spali u niej w piwnicy na półkach, które doskonale spełniały funkcję kuszetek. Usypiali ją eterem przez dziurę w podłodze, i kiedy tak trwała obezwładniona – przychodzili do niej się najeść. Znikały jej w ten sposób zapasy z lodówki. Ale, co było w tym wszystkim dość ekscentryczne, naprawili jej pralkę, przeczyścili zatkany zlew i porządnie osadzili niedomykające się drzwi do kuchni! Być może w tym czasie dochodziło też do czynów nierządnych i naruszania jej godności osobistej.

Reasumując, Berenika żyła sobie dotąd spokojnie.

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział drugi

 

 

 

 

Z liceum pamiętała nagrania z drugiej płyty Dire Straits. Niezapomniany Wojtek Mann i jego „Bielszy odcień bluesa”, program, w którym za pomocą radiowej Trójki poznawała nowe płyty i zespoły! Podobały jej się wszystkie, ze szczególnym uwzględnieniem kabaretowej piosenki „Les boys”, w której wyczuwała klimat zadymionej knajpy z tańczącymi panienkami w gorsetach i siatkowych pończochach. Słabo wówczas znała angielski, miała w głowie typowy mętlik po edukacji rodem z podręcznika, którą miał ułatwiać znerwicowany nauczyciel, toteż teksty ulubionych nagrań kryły przed nią wiele tajemnic. W „Les boys” słyszała coś o SS, widziała oczami wyobraźni te charakterystyczne błyskawice i kojarzyła, że to piosenka o młodych Niemcach z lat II wojny światowej, którzy gdzieś musieli odreagować swoje okrutne rzemiosło, więc czynili to w spelunkach z roznegliżowanymi girlsami, w oparach cygar i z wódką w szklankach z grubym dnem. Smukli, w nieskazitelnych mundurach (nawet jej babcia, nieboszczka, wspominała po latach, że wyglądali w nich jak lalki) z nieodzownym wyrazem pogardy w niebieskich oczach manekinów.

Dopiero kiedy zapisała się na kurs angielskiego do empiku i przez dwa lata zawzięcie konferowała po pracy na Facebooku, postanowiła przybliżyć sobie słowa ulubionych piosenek, w czym dopomagały jej obecne na portalach tłumaczenia. Jakież było jej zdumienie, gdy zyskała klucz do treści utworów, nie traktując ich tylko jak melodyjnej rąbanki. „Les boys” nie były tu jedynym zaskoczeniem! Jej wyobrażenie o piosence okazało się wielce rozbudowaną nadinterpretacją. W rzeczywistości tekst sławił kpiąco obrazy z życia niemieckich gejów.

Okazuje się, że wspomnienia mogą zaskoczyć, a ich zestawienie z naszym „tu i teraz” może być powalające!

Pewnego dnia listonosz przyniósł list polecony z kancelarii Wagrowski i syn.

– Ale proszę pana, ja nie mam żadnej sprawy u tych panów. – Wahała się, czy odebrać przesyłkę, jakby podejrzewała, że zawiera w sobie co najmniej dynamit.

– A jeśli dostała pani wielki spadek? – zażartował mężczyzna.

Matka, słysząc przekomarzania córki z listonoszem, przyszła temu ostatniemu z odsieczą.

– Weź i przyjmij, panu będzie lżej po schodach biegać!

Berenika uśmiechnęła się krzywo i… podpisała. Po zamknięciu drzwi otwarła kopertę i wydobyła zeń pismo urzędowe. Poza logo kancelarii z dwoma orłami uderzyła ją treść. Czytała raz za razem, nie mogąc pojąć.

– Co to takiego? – Matka aż przebierała nogami z niecierpliwości. – Darek ci to wysłał?

Podejrzewała, że były zięć coś zmalował. Nigdy za nim nie przepadała. Gdy znalazł sobie kochankę i odszedł, krótko po maturze syna, a potem nie raczył pojawić się nawet na jego ślubie – wciąż była pełna obaw, czy aby „nie będzie się mścił”, choć córka uspokajała ją wielokrotnie, że nic ich już nie łączy.

– Powiedz, co tam jest? – Pani Kusowa miała zwyrodnienie plamki żółtej i nie mogła sama rzucić okiem na dokument, była więc zdana na łaskę niegodziwej córki.

– Zawiadomienie o… odczytaniu jakiegoś testamentu. No i masz, wykrakał! Właściwie wezwanie, bym się stawiła na wypadek zapisu… To jakaś kompletna bzdura! – Berenika wzruszyła ramionami, nie mogąc oderwać wzroku od kilku linijek lakonicznego powiadomienia.

– Spa… adek? – Jej matka była zdezorientowana, ale usiłowała zinterpretować reakcję córki po swojemu. – Ktoś Ci coś zapisał? Rodzina Darka?

– Ależ skąd! Co ty sobie wyobrażasz, że jego rodzinę cośkolwiek obchodzimy? Skoro nie było tak w trakcie naszego małżeństwa?

– No to kto?

KTO? Otóż to! Ktoś dziwny, co najmniej. O ile zapisał!

Matka poszukała szkła powiększającego w szufladzie ojca, niegdyś zapalonego filatelisty. Zaopatrzona w ten sposób wzięła ze stołu list, i nie zważając na osłupienie córki, wyczytała, po literkach, sylabizując.

– Zapis… Mają zaszczyt… e… zaprosić… Panią, z dużej litery! Na uroczyste otwarcie i odczytanie testamentu zmarłego… zmarłego Maksymiliana Ewarysta, dziwne imię. Sty… Jak? Styksa? Co to za jeden?

Berenika poczuła ukłucie w brzuchu, jakby ktoś dźgnął ją drutem do wypychania kopytek jednorożców. To imię, takie długie. A dla niej był kiedyś Maksem. Tylko tyle i aż tyle. Historia bez happy endu, całymi latami schowana na dnie duszy, ukryta wstydliwie nawet przed najbliższą rodziną.

– Pisze, że mają zaszczyt? To tak się redaguje podobne pisma? – spytała Berenika, byle coś powiedzieć. Coś, co da matce do myślenia i odsunie w czasie jakiekolwiek wyjaśnienia.

– Znasz tego jakiegoś Styksa?

– Też go powinnaś znać! Wypada. To eksportowy malarz. Jego obrazy nawet i po pół miliona idą na aukcjach.

– Pewno straszne bohomazy! Teraz to nawet gówno w puszce sprzedają jako dzieło sztuki, w radio kiedyś mówili – stwierdziła krytycznie pani Kusowa. – Nasz, polski?

– Tak.

– Był jeden, Styka się nazywał. Ale tego nie znam. Żyd?

– Nie.

– Co, nie?! – Matka się niecierpliwiła. Irytowało ją osłupienie córki. – Jak go nie znasz, to może jakaś pomyłka? Nie wierzę, że jakiś artysta postanowił ci podarować swój obraz.

– Skąd wiesz, że obraz?

– Nie wiem, nic nie wiem, w dodatku nie chcesz mi powiedzieć!

Berenika wzruszyła ramionami. Sama tego nie mogła pojąć.

Wiadomość rozeszła się błyskawicznie po rodzinie. Najbardziej zainteresowane były dzieci. Syn i córka, razem ze swoimi partnerami, zjechali na obiad do babci, żeby przy okazji zasięgnąć języka u matki na temat tajemniczego legatu, który już zaczął przybierać konkretne formy i ekscytował wszystkich, oprócz najbardziej – właściwie najmniej – zainteresowanej. Niestety wszelkie próby zyskania jakichś szczegółów czy choćby pobieżnych wyjaśnień nie spotkały się z należytym zrozumieniem, i przy deserze Berenika oznajmiła spokojnym tonem:

– Kochani, ja niczego od tego człowieka nie zamierzam przyjmować.

Edyta, jej córka, zaatakowała wprost:

– Czy ty go znasz, mamo?

– Znałam…

– I nigdy o tym nie mówiłaś!?

– Nie było o czym.

– Coś musiało być na rzeczy, skoro pamiętał o tobie w testamencie.

– Właśnie rozważam, czy muszę tam iść.

Reakcja wszystkich obezwładniła Berenikę. Już nie ma wyjścia! Musi iść. Chociaż właściwie, jeśli się uprze…

– A o nas nie pomyślałaś? – zapytał Bartek.

– Synu, znałam go krótko i wiele lat temu, wy nie macie z tym nic wspólnego.

– Będzie ci lżej, jak to z siebie wyrzucisz, bo to chyba jakaś trauma? – Edyta wykazała się empatią.

To było takie trudne – przyznać się przed własnymi dziećmi, że ktoś miał kiedyś nad nią władzę i nikczemnie to wykorzystał. Czyżby obudziły się w nim wyrzuty sumienia? Kiedy umierał, postanowił jej to wynagrodzić? A może w kancelarii spotka całe grono kobiet, które były jego ofiarami? Bo czymże ona mogła się wyróżnić w jego annałach zdobywcy? Naiwnością? Głupotą?

– A czy tata o nim wiedział?

– Nie. Zrozumcie, to było wiele lat temu, kiedy on pracował na uczelni i nie był jeszcze jakoś szczególnie znany. Był jednym z wykładowców.

Bartek się zaśmiał.

– Kiedy słyszę słowo „wykładowca”, od razu widzę faceta, który wyciąga z teczki cegły i układa je na biurku. Czego konkretnie uczył?

– Malarstwa. Masz prymitywne skojarzenia.

– Na uczelni artystycznej? Przecież ty tam nie studiowałaś – próbował zatrzeć złe wrażenie Bartek.

– To co czułaś przez te wszystkie lata? – chciała jednak wiedzieć Edyta.

– Nic, nie obchodził mnie już. To zamknięty dawno rozdział.

– Ale musiałaś coś czuć, kiedy stał się sławny!

– Nie miało to żadnego znaczenia.

– Okazuje się, że dla niego miało.

Niedzielny obiad nie należał do udanych. Berenika nabawiła się niestrawności po budyniu z brzoskwiniami, a jej dzieci wyszły zawiedzione, i może nawet… urażone.

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział trzeci

 

 

 

 

Edyta zabrała mamę na spacer. Było dość zimno, wiał przenikliwy wiatr i Berenika błogosławiła intuicję, która kazała jej założyć czapkę. Drugą wzięła na zapas – dla córki, choć ta uparła się, że wystarczy jej kaptur z obszyciem ze sztucznego futerka. Gawrony obsiadły drzewa i darły się na pojedynczych spacerowiczów, przeważnie właścicieli dużych psów. Dookoła półksiężyca plaży rosły czarne drzewa, krajobraz był mglisty i ponury, więc naturalna potrzeba spacerowania utknęła w martwym punkcie. Nad jeziorem wszystko było pozamykane! Marzenie o ciepłej herbacie stało się tak namacalne jak piach wzdłuż brzegów, skuty zimnem. Szło się dosłownie jak po grudzie.

Nie trzeba było wielkiej inteligencji, by rozpoznać właściwe pobudki, jakie przyświecały całemu przedsięwzięciu. Matka czekała wyrozumiale, aż córka wyjawi, co ją trapi. Taki spacer w ekstremalnych warunkach nie był ani zdrowy, ani pożądany przez kogokolwiek, nawet gdyby ów ktoś był niewolnikiem zdrowego trybu życia. Wiadomo było, że obie kobiety wolały leniwe ciepło i jego przytulność. Czy ta dzika aura mogła kogoś skłonić do zwierzeń?

– To kiedy masz to odczytanie testamentu? – Edyta zaczęła ostrożnie badać grunt. Jej jasne włosy fruwały na wszystkie strony, jak płomienie podsycane wiatrem.

– Jutro. Musiałaś mnie tu przywieźć, żeby o tym rozmawiać?

– Mamo, wyrzuć to z siebie. Będzie ci lżej. Nie bądź jak zatrzaśnięta na głucho cmentarna kaplica. Nie zapominaj, że ja też jestem kobietą i potrafię cię zrozumieć.

– Akurat. Tak samo jak rozumiesz mój obecny związek!

– Bruno jest znośny, gdy jest trzeźwy. Nie moja wina, że tak rzadko korzysta z tego przywileju. I wiesz, że zawsze możesz się przede mną wygadać. Ja nie jestem jak Bartek, nie prowadzę śledztwa na temat każdego faceta, do którego się odezwiesz, i nie donoszę o tym ojcu.

To, co miało uspokoić, nastawić pojednawczo, okazało się równie skuteczne jak przysłowiowa płachta na byka.

– Co ty opowiadasz? Jak to, donosi?

– A… bo ojciec się znienacka uaktywnił, jak tylko mu babcia powiedziała, że zostanie dziadkiem. I wiem od Igi, że dzwoni do nich i pyta, co i jak, o ciebie też. Zresztą z tego co mi Iga mówiła, to chyba głównie o ciebie wypytuje.

– I dlaczego mi to mówisz?

– Tak sobie. Może on żałuje tego, co zrobił? No ale miałyśmy rozmawiać o Styksie. Ha! Jak to brzmi! Czy on naprawdę się tak nazywał?

– Tak. Myślę, że nie jestem gotowa na zwierzenia. A co do Darka, to dobrze, że przejmuje się perspektywą zostania dziadkiem, skoro bycie ojcem przestało go interesować. Wiesz, ja już się otrząsnęłam po naszym rozstaniu. Potrzebowałam czasu i mogę cię zapewnić, że osiągnęłam jakiś pułap stabilizacji.

– No, „pułap stabilizacji” to nie brzmi uspokajająco – roześmiała się Edyta.

– Pogodziłam się z losem. I lubię tę moją samotność, o ile tak można powiedzieć w moim wieku, mieszkając z rodzicami!

– Przecież Bruno ci stale proponuje, byś zamieszkała u niego! Dlaczego sie tak upierasz?

Byli małżeństwem ponad dwadzieścia lat. Ufała temu człowiekowi bezgranicznie i trzeba przyznać, że wiele lat sprawiał wrażenie odpowiedzialnego męża i ojca. Zaczęła go widywać z inną kobietą na mieście i reagowała. A on się wszystkiego wypierał. Twierdził, że musiała widzieć kogoś do niego podobnego. Potem były inne kłamstwa, brak odwagi, by się przyznać, że jest ktoś nowy w jego życiu. Dopiero wynajęcie prywatnego detektywa pozwoliło zebrać „materiał dowodowy”. Miała żal, nie tylko o zdradę, ale i o zwodzenie, matactwa. O ten niepotrzebny wydatek, by przyprzeć go do muru. Przecież ludzie nawet po latach się rozwodzą, takie rzeczy się zdarzają i szkoda, że trzeba było osób trzecich, by dowiedzieć się, na czym się opierało ich małżeństwo, już mało wiarygodne i stracone.

– Nie zapominaj, że to nie jest jakieś moje widzimisię. Dziadkowie są coraz bardziej niedołężni i ktoś musi z nimi mieszkać, pilnować, uważać – dzień i noc.

Edyta zauważyła, że jej zabiegi dyplomatyczne na nic się nie zdadzą, bo matka postanowiła odbiec od meritum i snuje męczący wątek, który im obu jest obojętny, ot tak, żeby podtrzymać rozmowę.

– Intryguje mnie ta historia ze spadkiem – przyznała – Naprawdę nie możesz uchylić choć rąbka tajemnicy?

– Nie. I nie obiecuję, że to się kiedyś zmieni – odrzekła jej matka po prostu.

Był moment zawahania, kiedy chciała zwierzyć się córce, ale odpowiedni dobór słów, a raczej trudności z odszukaniem tych właściwych sprawiły, że zmieniła zdanie.

– Budzę się z niepokojem i kołataniem serca, kiedy o tym wszystkim myślę. Ten jakiś spadek pootwierał dawne sprawy, to nie są wspomnienia, do których się chętnie wraca. Ja naprawdę nie jestem gotowa na taką spowiedź, głupio mi, wstyd, tyle lat minęło a ja wciąż czuję się paskudnie, kiedy o nim myślę.

Nie miała kontaktu z Brunem, bo akurat poleciał do Singapuru, zresztą jemu też by niczego nie powiedziała. Czuła, że nosi w sobie niezabliźnione rany, które znów się otwarły i broczą paskudną treścią. A może to wstyd ją tak przygniatał i dręczył? Jej wstyd, choć nie ona powinna się wstydzić. Czekała na spotkanie u adwokata jak na wyrok, gubiąca się w domysłach i całkowicie bezradna wobec natłoku własnych podejrzeń.

– Skrzywdził cię?

– Nie bardziej niż innych, inne… Nie wiem. Możesz mnie przestać dręczyć?!

Zrozumiała, że powróciły dni, kiedy sen nie przynosił ulgi, a blask dnia oślepiał i częstował strachem. Po powrocie do domu wzięła kąpiel, gorącą i długą. Z kieliszkiem wytrawnego wina stojącym na pralce Frani, z którą matka absolutnie nie chciała się rozstać, twierdząc, że pierze lepiej niż automat, który jej kupiła. Pielegnowanie chorego na łuszczycę wymagało ciagłego prania, częstych zmian pościeli i tłustych od maści piżam. Ojciec leżał przez większą część doby nieruchomo, z opuszczonymi wzdłuż ciała rękami i na nic nie reagował. Razem z telewizorem oddzielony szafą od reszty pokoju. Sam się tej izolacji domagał, zapewniając, że czuje się swobodniej, wiedząc, że jeśli się zdrzemnie, to reszta świata nie będzie musiała chodzić koło niego na paluszkach. Najtrafniej ten stan rzeczy, czyli ewidentną ciasnotę mieszkania i brak komfortu skomentował narzeczony Edyty, kiedy wnosił meble „teściowej” do zawalonego po sufit mieszkania: „Tu już tylko zegar może chodzić”.

Starzy ludzie wierzą, że nie powinno się niczego wyrzucać, bo może się przydać. Biurko i meblościanka córki zostały byle jak upchnięte, podobnie jak ikeowskie regały z kuchni, które powieszono na jednej ze ścian na „słowo honoru”, czyli wątłe haki. Pani Kusowa była zachwycona swoim staniem posiadania i nie miała ochoty zmieniać gierkowskiej zabudowy na coś nowszego. Zadomowienie się w skąpej przestrzeni było nie lada wyzwaniem! Emerytowany księgowy, pan Ireneusz Kus, całe życie był optymistą, człowiekiem towarzyskim. Starość i choroba stępiły jego zmysły, przygasiły naturalne poczucie humoru. Wydawało się, że drzemie, kiedy znienacka wtrącał coś do ogólnej wymiany zdań, zazwyczaj poza jakąkolwiek logiką. Bywało, że miał włączony telewizor, na ekranie biegali piłkarze, a kiedy go pytano kto gra, odpowiadał, że nie wie. W nocy, którą traktował jak dzień, ponieważ nie odróżniał jawy od snu i wszystko mu się mieszało, znienacka się odzywał:

– Tak bym zjadł golonkę po bawarsku.

Trzaskały wówczas sprężyny. Matka powoli gramoliła się z łóżka, stękając.

– Po co wstajesz? Jest trzecia w nocy! – Berenika próbowała ją powstrzymać.

– Bo ojciec jest głodny.

Berenika szła za szafę z gorącą prośbą.

– Tato, jest trzecia w nocy.

Ojciec źle słyszał, może dlatego, że nikt nie pamiętał, kiedy ktoś mył lub odtykał jego uszy.

– Co mówisz, Berecia?

Znów ta cholerna Berecia! Czuła się jak pożarty przez mole moher, jak stara baba w zapadłych pieleszach. Ta niby zdrobniała forma drażniła ją, odkąd zbliżała się do pięćdziesiątki.

– Jest głucha noc, tato! Mama poszła ci smażyć golonkę! Może byś z tym poczekał do rana?

– Co za różnica? Ja już na marach leżę od lat, przynajmniej tłoku w kuchni nie ma – dopowiedział sam sobie jej zbolały tato.

 

 

Bywało, że rozmawiała na Skypie ze znajomym z Hiszpanii. Był skrzypkiem, ale od lat już nie grywał, tylko uczył w szkole muzycznej i udzielał prywatnych lekcji. Wyjechał trzydzieści lat temu z kraju, kiedy to orkiestra pojechała na saksy z Pagartem. Miło było czasami tak sobie niezobowiązująco pogawędzić o muzyce i literaturze, o losach naszego pokręconego, współczesnego świata i fotografii, która była ich hobby. Byle nie schodzić na politykę, bo starszy pan miał bardzo wyklarowane poglądy i niestety nie był zachwycony obecną władzą w ojczyźnie, mimo że już od dawna tu nie mieszkał. To zresztą drażniło Berenikę, bo uważała, że on nie ma prawa komentować tego, co się dzieje w Polsce, skoro nie planuje powrotu.

Czego by jednak nie powiedzieć Berenika czuła się zaszczycona tym kontaktem, zawsze się starannie szykowała na włączenie Skype, nawet perfumowała, by odczuć wyjątkowość tych czatów, niestety w domu rodziców nigdy nie mogła do końca cieszyć się swobodą. Kiedy zapadała znacząca cisza, a ona skonsternowana myślała, co tu powiedzieć, zza szafy dawał się słyszeć donośny głos jej ojca. Z tekstem w rodzaju:

– Berecia, jest jeszcze ten smażony ser? Bo tak bym sobie zjadł kilka skibuszek! Dwie podwójne! I kubek herbaty z cytryną! Ten marynarski.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej