Skasowany mózg - Katarina Gos - ebook

Skasowany mózg ebook

Katarina Gos

0,0
26,99 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zaczyna się niewinnie. Ktoś zapomina kluczy. Ktoś wydaje się roztargniony. Ktoś powtarza po raz kolejny to, co wcześniej powiedział… Przecież to zdarza się każdemu, prawda? Ale potem ten ktoś gubi się w mieście i nie wie, jak wrócić do domu. Któregoś dnia patrzy na najbliższych jak na obcych ludzi, nawet nie pamięta ich imion…

Ta książka to zapis powolnego odchodzenia. Odchodzenia, mimo że jest się fizycznie obecnym. Jest gorzko, jest śmiesznie, jest strasznie.

    Jak poradzić sobie z emocjami, gdy bliska osoba traci kontakt z rzeczywistością?
    Czy da się odnaleźć siebie w życiu, które powoli zamienia się w rumowisko?

Historia opowiedziana przez córkę, która, opiekując się chorym na alzheimera ojcem, choruje razem z nim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 96

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Autorka: Katarina Gos

Redakcja: Mariusz Kulan

Korekta: Słowa kluczowe. Usługi edytorskie Kamila Recław

Projekt graficzny okładki: Studio KARANDASZ

eBook: Atelier Du Châteaux

 

Redaktor projektu: Agnieszka Filas

Redaktor prowadząca: Agnieszka Knapek

Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka

 

© Copyright by Katarina Gos

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

 

Bielsko-Biała 2025

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828, fax 338282829

[email protected], www.pascal.pl

 

ISBN 978-83-8317-497-6

de­men­cja [łac.], med. —> otępie­nie.

 

otępie­nie, de­men­cja, ze­spół otępien­ny, med. ze­spół or­ga­nicz­nych za­bu­rzeń psy­chicz­nych, wska­zu­jących na znacz­ne ob­ni­że­nie osi­ągni­ęte­go po­zio­mu spraw­no­ści umy­sło­wej1).

1) Encyklopedia PWN, https://encyklopedia.pwn.pl/szukaj/demencja.html [dostęp: 30.10.2024].

Ksi­ążka ta jest de­dy­ko­wa­na ka­żde­mu dziec­ku, któ­re­go ro­dzic jest cho­ry na de­men­cję.

 

„Gdy­by dane mi było wy­bie­rać, to­bym od­sze­dł na Za­chód, jak Elfy”.

Tata

Od au­tor­ki

Dro­gi Czy­tel­ni­ku,

 

dzi­ęku­ję Ci, że ku­pi­łeś moją ksi­ążkę i tym sa­mym za­ufa­łeś mi. Si­ęgnąłeś po lek­tu­rę, któ­ra, jak się do­my­ślam, może być nie­ła­twa za­rów­no dla oso­by nie­ma­jącej nic wspól­ne­go z de­men­cją, jak i dla ta­kiej, któ­ra na co dzień bo­ry­ka się z pro­ble­ma­mi z nią zwi­ąza­ny­mi.

Choć nie znam Two­jej hi­sto­rii, je­stem wdzi­ęcz­na, że po­zwo­li­łeś mi opo­wie­dzieć moją.

Ta ksi­ążka, wy­śnio­na po no­cach i prze­ży­wa­na w cza­sie ka­żde­go dnia po­stępów cho­ro­by mo­je­go ojca, mu­sia­ła zo­stać na­pi­sa­na. Być może znaj­dziesz w niej wie­le od­nie­sień do swo­jej rze­czy­wi­sto­ści, czy też do swo­jej „dro­gi krzy­żo­wej”. Być może Two­ja hi­sto­ria jest zu­pe­łnie inna i za­słu­gu­je na od­dziel­ną i uni­kal­ną opo­wie­ść. I na­wet je­śli jej ni­g­dy nie opi­szesz, to wiedz, że jest tyle samo war­ta co ta, któ­rą wła­śnie prze­czy­tasz.

Epizod 1. Rów­nia po­chy­ła

Je­śli my­śli­cie, że de­men­cja nie boli, to je­ste­ście w błędzie.

Nie cier­pi by­naj­mniej oso­ba cho­ra, lecz ta, któ­ra spra­wu­je nad nią opie­kę – cór­ka, syn, brat, sio­stra lub wspó­łma­łżo­nek. Ból, cier­pie­nie i bez­gra­nicz­ne po­czu­cie stra­ty to uczu­cia, któ­re im to­wa­rzy­szą od pierw­sze­go do ostat­nie­go dnia cho­ro­by. Boli wszyst­ko, co utra­co­ne na za­wsze, bo „zde­men­cia­ły” czło­wiek, ten z po­zo­ru ego­istycz­ny i po­zba­wio­ny em­pa­tii zom­bie, nie jest już oso­bą, któ­rą się zna­ło i ko­cha­ło, oj­cem, mat­ką czy ro­dze­ństwem. Jest ob­cym, któ­ry za­miesz­kał w na­szym domu.

De­men­cja ruj­nu­je wszyst­ko, co jest ko­twi­cą na­sze­go czło­wie­cze­ństwa, za­bie­ra bo­wiem cho­rym pa­mi­ęć, prze­strzeń i po­czu­cie cza­su. Okra­da ich z pór roku, wspo­mnień i zro­zu­mie­nia świa­ta wo­kół, bli­skich i przy­ja­ciół, a w za­mian izo­lu­je i wy­co­fu­je z ży­cia ro­dzin­ne­go.

Bo­ha­ter tej opo­wie­ści, mój oj­ciec, rocz­nik 1944, wy­cho­wa­ny w wier­no­ści de­wi­zie „Bóg, ho­nor, oj­czy­zna”, ab­sol­went po­wo­jen­ne­go MELU-u2), był od za­wsze czło­wie­kiem pra­co­wi­tym, oczy­ta­nym i żąd­nym wie­dzy. O ta­kich jak on mó­wi­ło się „sta­rej daty”. Na wszyst­ko za­pra­co­wał sam, nic mu nie było dane czy przy­nie­sio­ne na ta­le­rzu wraz z ro­dzin­ną for­tu­ną. Jako nie­mow­lę cu­dem prze­żył po­wsta­nie war­szaw­skie, a dzie­ci­ństwo spędził w ru­inach zbu­rzo­ne­go mia­sta, na­wi­ązu­jąc przy­ja­źnie, któ­re prze­trwa­ły przez całe jego ży­cie.

2) MEL – Wydział Mechaniczny Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej.

Dla ta­kich jak on ro­dzi­na była świ­ęto­ścią i w ta­kim też du­chu wy­cho­wy­wał swo­je dzie­ci. Za­wsze był moim ido­lem, opo­ką, osto­ją i bez­piecz­ną przy­sta­nią.

To z mat­ką da­rłam koty, z nim ni­g­dy. Roz­ma­wia­li­śmy ze sobą całe ży­cie, często po­le­mi­zu­jąc z uwa­gi na od­mien­ne po­glądy, czy to re­li­gij­ne, czy to po­li­tycz­ne, zwłasz­cza w okre­sie mo­jej bun­tow­ni­czej mło­do­ści. Jed­nak mimo ró­żni­cy zdań, za­wsze mo­głam na nie­go li­czyć. By­łam có­recz­ką swo­je­go ta­tu­sia. Lata mi­ja­ły, a do­ro­słe ży­cie, prze­wa­la­jąc ni­czym fale przy­pły­wu ko­lej­nych mężów, kon­ty­nen­ty i pra­ce, jed­ną rzecz po­zo­sta­wia­ło nie­zmien­ną – ojca, któ­ry ni­czym la­tar­nia mor­ska w za­cisz­nej przy­sta­ni wska­zy­wał dro­gę do por­tu.

„Ta­tu­siu, po­móż!” – w ka­żdej chwi­li mo­głam za­dzwo­nić po ra­tu­nek, a oj­ciec, ni­czym ka­pi­tan na stat­ku, rzu­cał mi ko­lej­ne koło ra­tun­ko­we.

Mi­ło­ść bez gra­nic. Mi­ło­ść bez wa­run­ków. Mi­ło­ść ro­dzi­ca do dziec­ka.

Oj­ciec, ob­da­rzo­ny przez na­tu­rę da­rem pa­mi­ęci pra­wie do­sko­na­łej, przez całe swo­je ży­cie nie­ustan­nie czy­tał i po­głębiał wie­dzę za­wo­do­wą. Dys­ku­sje z nim sta­no­wi­ły więc nie lada wy­zwa­nie, gdyż był ni­czym En­cy­klo­pe­dia Bri­tan­ni­ca3) i na po­par­cie swo­ich wy­wo­dów oraz tez za­wsze przy­wo­ły­wał so­lid­ne fak­ty, daty i wy­da­rze­nia. Tym wi­ęk­szy ból ro­dził się we mnie, gdy z ka­żdym mie­si­ącem po­stępu cho­ro­by co­raz częst­sze były za­ni­ki pa­mi­ęci, po­wta­rza­nie tych sa­mych zdań i hi­sto­rii czy brak lo­gicz­ne­go my­śle­nia. Z cza­sem zdo­mi­no­wa­ły ka­żdą roz­po­czętą roz­mo­wę. Do tego do­szły co­raz bar­dziej eks­tre­mal­ne i pry­mi­tyw­ne po­glądy – mój oj­ciec z ele­ganc­kie­go in­te­lek­tu­ali­sty prze­kszta­łcał się w pry­mi­tyw­ne­go ko­łtu­na.

3) Britannica – anglojęzyczna encyklopedia powszechna wydana po raz pierwszy w latach 1768–1771 w Edynburgu przez Colina Macfarquhara i Williama Smellie’ego, a od 1901 rroku wychodząca w Stanach Zjednoczonych. Od 2012 roku dostępna tylko w wersji online.

– Bo wszyst­kie­mu są win­ne te kor­po­ra­cje! – oświad­cza pew­ne­go dnia w kon­te­kście roz­wo­du mo­je­go bra­ta.

– Tato, co ty opo­wia­dasz? Nikt nie wie, jaki był rze­czy­wi­sty po­wód – od­po­wia­dam dy­plo­ma­tycz­nie, choć mam świa­do­mo­ść, że jest ina­czej.

Przed ocza­mi sta­je mi ob­raz oty­łe­go i wiecz­nie spo­co­ne­go mon­strum, spędza­jące­go noce na grach kom­pu­te­ro­wych, a w ci­ągu dnia ci­ągle nie­wy­spa­ne­go i za­sad­ni­czo nie­wy­dol­ne­go, za­nie­dbu­jące­go obo­wi­ąz­ki za­rów­no ojca, jak i męża.

– Mó­wię ci, wszyst­kie­mu są win­ne ży­dow­skie ban­ki i je­den po­rządek świa­ta! – po­hu­ku­je oj­ciec, a mnie opa­da­ją ręce i tra­cę chęć do ja­kiej­kol­wiek dal­szej dys­ku­sji.

De­men­cja to nie ka­tar, nie ist­nie­je ża­den ty­po­wy prze­bieg cho­ro­by i ka­żdy przy­pa­dek jest tro­chę inny.

Czło­wiek z otępie­niem może prze­stać jeść albo mieć wil­czy ape­tyt, cier­pieć z po­wo­du de­pre­sji lub być nie­zdro­wo we­so­łko­wa­tym, funk­cjo­no­wać w dzień lub tyl­ko w nocy, nie roz­ró­żniać twa­rzy, ale roz­po­zna­wać przed­mio­ty, a żonę po­my­lić z ka­pe­lu­szem4) czy­sto zło­śli­wie, a nie w wy­ni­ku po­stępu­jącej cho­ro­by.

4)Mężczy­zna, któ­ry po­my­lił swo­ją żonę z ka­pe­lu­szem to ksi­ążka (pol­skie wy­da­nie Zysk i S-ka, 1994) Oli­ve­ra Sack­sa, bry­tyj­skie­go neu­ro­lo­ga, opi­su­jąca m.in. przy­pa­dek czło­wie­ka cier­pi­ące­go na pro­zo­pa­gno­zję.

De­men­cja przy­cho­dzi nie­po­strze­że­nie, ma­ły­mi krocz­ka­mi, nie spie­sząc się, jak w przy­pad­ku mo­je­go ojca. Jej pierw­szym zna­czącym symp­to­mem była na­gła ra­dy­ka­li­za­cja po­glądów. Oj­ciec z nie­gro­źne­go na­cjo­na­li­sty prze­isto­czył się w fa­szy­stę. Jego te­le­fon prze­stał dzwo­nić, od­su­nęli się od nie­go zna­jo­mi i skłó­co­na po­li­tycz­nie ro­dzi­na.

Oj­ciec, wci­ąż czyn­ny za­wo­do­wo, za­czy­nał mieć po­wa­żne pro­ble­my w pra­cy: po­wta­rzał się, za­po­mi­nał o czy­mś, my­lił pro­jek­ty, aż pew­ne­go dnia przy­sze­dł do domu z bu­kie­tem kwia­tów i krysz­ta­łem.

– Zwol­ni­li mnie – oznaj­mia po­nu­ro od pro­gu, a ja od­dy­cham z ulgą.

– Ta­tuś, naj­wy­ższy czas, że­byś prze­stał pra­co­wać! Słod­ka eme­ry­tu­ra, wy­jaz­dy, tro­pi­ki, te­raz to so­bie po­ży­jesz!

Nie­dłu­go pó­źniej mój oj­ciec, zom­bie, nie wie­dząc na­wet, że stał się wi­ęźniem wła­sne­go umy­słu, za­ko­ńczył swą słod­ką eme­ry­tu­rę, za­nim ją tak na­praw­dę roz­po­czął.

Epizod 2. Cmen­tarz i bia­ły ser

Co ma bia­ły ser do cmen­ta­rza? Ano to, że jed­no i dru­gie za­częło wy­stępo­wać w na­szym domu cy­klicz­nie. Po śmier­ci mat­ki oj­ciec w ka­żdą nie­dzie­lę je­ździł na cmen­tarz. W ka­żdą nie­dzie­lę ro­bił też bia­ły ser. Cmen­tarz stał się więc ry­tu­ałem ko­lo­sal­nym – bez względu na po­go­dę, porę roku czy epi­de­mię, oj­ciec tam je­chał. Do mo­men­tu kie­dy prze­stał do nie­go tra­fiać.

Na po­cząt­ku cho­ro­by za­pi­sy­wał so­bie tra­sę do­jaz­du w ma­łym czer­wo­nym no­te­si­ku. Taki i taki tram­waj, po­tem au­to­bus, ca­ło­ść roz­pi­sa­na z in­ży­nie­ryj­ną do­kład­no­ścią.

Często śle­dzi­łam ojca i ob­ser­wo­wa­łam, jak prze­pusz­cza ko­lej­ne tram­wa­je. Ten wi­dok ła­mał mi ser­ce: mój tata, sam na przy­stan­ku, la­tem w zi­mo­wym płasz­czu i z czer­wo­nym no­te­si­kiem w ręku. Pod­cho­dzi­łam wte­dy „niby przy­pad­kiem” i wsa­dza­łam go we wła­ści­wy śro­dek lo­ko­mo­cji.

Po­tra­fił nie wra­cać go­dzi­na­mi, a ja zmar­twio­na, tar­ga­na nie­pew­no­ścią cze­ka­łam, da­jąc mu ko­lej­ną szan­sę na sa­mo­dziel­ny po­wrót do domu. Je­chać czy nie je­chać? Szu­kać czy nie szu­kać? Oj­ciec wra­cał, pó­źno, bo pó­źno, ale wra­cał.

Nie­dłu­go po­tem ni­g­dzie już nie mógł sa­mo­dziel­nie po­je­chać. Ani na cmen­tarz, ani do przy­chod­ni, gdzie jako od lat cho­ry na bia­łacz­kę co trzy mie­si­ące od­da­wał krew, ani do ap­te­ki, skle­pu czy ko­ścio­ła. Za­jęta swo­im nor­mal­nym i zdro­wym ży­ciem, nie za­wsze mia­łam czas i ocho­tę mu to­wa­rzy­szyć. Po­ja­wi­ły się pierw­sze wy­rzu­ty su­mie­nia.

– Nie je­dzie­my na cmen­tarz? Nie idzie­my do ko­ścio­ła? – pyta wy­ra­źnie za­wie­dzio­ny oj­ciec. Stoi ubra­ny przy drzwiach, pa­trząc na mnie z wy­rzu­tem.

– Tato, je­stem zmęczo­na, po­je­dzie­my za ty­dzień – od­po­wia­dam, a oj­ciec bez sło­wa wy­cho­dzi z domu i dzwo­ni po paru go­dzi­nach, że nie wie, gdzie jest i jak ma wró­cić.

Jesz­cze wte­dy był w sta­nie za­dzwo­nić.

– Tato, prze­czy­taj na­zwę uli­cy i nie ru­szaj się, już jadę! A naj­le­piej, pro­szę, znaj­dź ja­ki­kol­wiek przy­sta­nek i tam zo­stań, ni­g­dzie nie idź!

Ner­wy, stres, szu­ka­nie, po­wro­ty do domu o czwar­tej nad ra­nem. Wte­dy uświa­do­mi­łam so­bie, że przy­sze­dł czas, aby ojcu za­brać klu­cze i tym sa­mym po pro­stu po­zba­wić go mo­żli­wo­ści wy­jścia.

Za­nim to jed­nak na­stąpi­ło, była ce­gła i otwar­te drzwi.

Oj­ciec ubz­du­rał so­bie, że aby bez­piecz­nie wró­cić, kie­dy gdzieś wy­cho­dzi, musi zo­sta­wić za sobą otwar­te drzwi. Na po­cząt­ku znaj­do­wał ka­mień lub ce­głę i blo­ko­wał nimi drzwi we­jścio­we do klat­ki scho­do­wej.

„Aha, jest ce­gła” – wra­ca­łam po pra­cy do domu i już wie­dzia­łam, że tata udał się w pod­róż, któ­ra nie wia­do­mo kie­dy i jak się za­ko­ńczy. Po­tem blo­ko­wał też tzw. drzwi we­wnętrz­ne. Lo­gi­ka cho­re­go umy­słu pod­po­wia­da­ła mu, że dwo­je otwar­tych na oścież drzwi ozna­cza po­dwój­ne za­bez­pie­cze­nie mo­żli­wo­ści po­wro­tu. Dzia­ła­ło to do mo­men­tu, gdy za­czął gu­bić do­mo­we klu­cze.

Dzwo­ni te­le­fon.

– Nie wiem, co się sta­ło, nie mogę we­jść do miesz­ka­nia – oznaj­mia oj­ciec, a ja rzu­cam wszyst­ko, pędzę na łeb na szy­ję ni­czym stra­żak do po­ża­ru, przy­by­wam na ra­tu­nek.

Po­tem, gdy wy­cho­dził, zo­sta­wiał rów­nież otwar­te drzwi do na­sze­go miesz­ka­nia. I blo­ko­wał je ce­głą. Tak da­lej być nie mo­gło.

– Od dzi­siaj nie wy­cho­dzisz z domu – oznaj­miam, kon­fi­sku­jąc mu klu­cze.

– To mam być wi­ęźniem i będę mu­siał ska­kać z bal­ko­nu?

– Tak – od­po­wia­dam, otwie­ra­jąc bal­kon. – Skacz, na­wet te­raz. To pierw­sze pi­ętro, nie po­tłu­czesz się.

Kwe­stia by­cia wi­ęźniem we wła­snym domu po­wra­ca­ła ka­żde­go dnia. I klu­czy, któ­rych nie­ustan­nie szu­kał ca­ły­mi go­dzi­na­mi. Po­czu­cie winy sta­wa­ło mi w gar­dle i za­wi­ązy­wa­ło żo­łądek na su­peł.

Pew­ne­go dnia oj­ciec prze­stał ich szu­kać i chcieć gdzie­kol­wiek wy­cho­dzić, a ta­kie te­ma­ty jak wy­jście na cmen­tarz, do ko­ścio­ła czy le­ka­rza uma­rły śmier­cią na­tu­ral­ną.

I tym sa­mym roz­po­częła się Era Wiel­kie­go Sie­dze­nia. Sie­dze­nia w domu przed te­le­wi­zo­rem.

Epizod 3. Pra­nie i za­sy­sa­nie

Mó­wią, że w ka­żdym sza­le­ństwie jest me­to­da. Ja twier­dzę, że w ka­żdym sza­le­ństwie jest wspó­łu­czest­nik. Na po­cząt­ku był tyl­ko mój bunt, któ­ry ni­czym tar­cza ra­cjo­nal­no­ści i spa­do­chron bez­pie­cze­ństwa, chro­nił mnie przed po­stępu­jącym sza­le­ństwem. Bunt wy­pro­du­ko­wa­ny przez zdro­wy mózg. Gdy jego obron­ne funk­cje z cza­sem osła­bły, moja po­cząt­ko­wa rola bier­nej ob­ser­wa­tor­ki wy­da­rzeń we­szła w fazę ak­tyw­ną. Sta­łam się ich czyn­ną uczest­nicz­ką.

Tak było z pra­niem.

Zro­bić pra­nie to tyl­ko z po­zo­ru pro­za­icz­na i zwy­czaj­na rzecz. Za­częło się jak zwy­kle nie­win­nie.

– Mu­sisz pil­no­wać pra­nia. – Sły­szę pew­ne­go dnia.

– Tak, a dla­cze­go? – py­tam, nie spo­dzie­wa­jąc się ani przez chwi­lę nad­cho­dzące­go tor­na­da zda­rzeń.

– No bo jak nie otwo­rzysz na­tych­miast po sy­gna­le, to się za­ssie i trze­ba będzie we­zwać ser­wi­san­ta.

– Co ty, ta­tuś, za bzdu­ry opo­wia­dasz? – pod­no­szę głos lek­ko po­iry­to­wa­na.

– Ja to wiem, je­stem in­ży­nie­rem i tam w bęb­nie robi się ci­śnie­nie i za­sy­sa.

– OK. – Sta­ram się za­cho­wać zim­ną krew. – To my­ślisz, że mi­lio­ny lu­dzi na ca­łym świe­cie, gdy ro­bią pra­nie, to po­tem na­tych­miast otwie­ra­ją pral­kę, bo jak nie, to się za­ssie?

Wci­ąż jesz­cze opa­no­wa­na, pró­bu­ję użyć ra­cjo­nal­ne­go ar­gu­men­tu.

– No tak, to wła­śnie dla­te­go pro­du­cent pral­ki wy­my­ślił ten sy­gnał, żeby się nie za­sy­sa­ło.

Po­wa­lo­na na ło­pat­ki, zno­kau­to­wa­na lo­gi­ką sza­le­ńca pod­da­ję się.

Ro­bi­ąc śred­nio jed­no pra­nie w ty­go­dniu, wy­słu­cha­łam hi­sto­rii ojca o za­sy­sa­niu się pral­ki pi­ęćdzie­si­ąt dwa razy w roku. Ry­tu­ał po­wta­rzał się przez ko­lej­ny rok, co daje w su­mie sto czte­ry po­wtór­ki. Po­cząt­ko­wo oj­ciec pil­no­wał pral­ki przez cały cykl pra­nia, czuj­ny i skon­cen­tro­wa­ny, stał w ła­zien­ce przez bite pó­łto­rej go­dzi­ny, ob­ser­wu­jąc bacz­nie eta­py pra­cy urządze­nia. Moje licz­ne pró­by prze­ko­na­nia go, żeby opu­ścił ła­zien­kę, zby­wał wzru­sze­niem ra­mion i krót­ką ri­po­stą: „Bo się za­ssie”.

Po­sta­na­wiam w ko­ńcu użyć siły fi­zycz­nej i do­słow­nie wy­ci­ągam go za fra­ki z ła­zien­ki, to zna­czy za pa­sek od szla­fro­ka.

– Prze­stań tak tu ster­czeć! – ry­czę, za­my­kam drzwi na klucz i cho­wam go do kie­sze­ni.

– Ale przy­pil­nu­jesz pral­ki? – pyta oj­ciec.

– Tak, oczy­wi­ście, że przy­pil­nu­ję.

– Bo się za­ssie i będzie­my mu­sie­li we­zwać ser­wi­san­ta.

Człap, człap, człap. Oj­ciec sia­da na ka­na­pie przed te­le­wi­zo­rem. Mija pięć mi­nut. Człap, człap, człap, stoi przed ła­zien­ką i szar­pie za drzwi.

– Ta­tuś! – ry­czę. – Odej­dź od tych cho­ler­nych drzwi i prze­stań tam ster­czeć!

– Ale przy­pil­nu­jesz?

– Tak, przy­pil­nu­ję.

Ko­niec cy­klu pra­nia, sy­gnał. Otwie­ram drzwi do ła­zien­ki, na­ci­skam gu­zik blo­ka­dy pral­ki na czas, za­raz po sy­gna­le, żeby się nie za­ssa­ło. Przez ko­lej­ne lata raz w ty­go­dniu sta­wa­łam się czyn­nym uczest­ni­kiem sza­le­ństwa i gra­łam swo­ją rolę. Te­raz już wiem, że znaj­do­wa­łam się na z góry ska­za­nej na prze­gra­ną po­zy­cji, bo z sza­le­ństwem się nie wy­gry­wa. Moja po­ra­żka, prze­wi­dy­wa­na od sa­me­go po­cząt­ku, była ca­łko­wi­ta i osta­tecz­na.

– Przy­pil­nu­jesz?

– Tak, przy­pil­nu­ję.