Skarb w Srebrnym Jeziorze - Karol May - ebook

Skarb w Srebrnym Jeziorze ebook

Karol May

4,7

Opis

Skarb w Srebrnym Jeziorze” to powieść przygodowa o tematyce Dzikiego Zachodu autorstwa Karola Maya.

Wódz Apaczów Winnetou i jego biały przyjaciel Old Shatterhand wędrują przez prerię w poszukiwaniu mitycznego Srebrnego Jeziora. Ich tropem podąża banda samozwańczego pułkownika Brinkleya.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 569

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May

SKARB W SREBRNYM JEZIORZE

Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-66362-40-6
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

CZĘŚĆ I

Czarna pantera

Około południa bardzo gorącego dnia czerwcowego „Dogfish“, jeden z największych parowców osobowo — pocztowych na Arkanzas, rozbijał swemi potężnemi kołami fale rzeki. Wczesnym rankiem opuścił on Little Rock, a wkrótce miał dotrzeć do Lewisburga, aby tam przybić do brzegu.  Upał spędził garstkę zamożniejszych pasażerów do kabin i kajut, większość natomiast podróżnych pokładowych leżała poza beczkami, pakami i innemi pakunkami, które użyczały im skąpego cienia. Dla tych pasażerów kapitan kazał urządzić pod rozpiętem płótnem „bed — and — board”, na którym stały wszelkiego rodzaju szklanki i flaszki, a ostra ich zawartość przeznaczona była naturalnie nie dla zbyt delikatnych języków i podniebień. Za szynkwasem siedział kelner z zamkniętemi oczami i, wyczerpany upałem, kiwał głową, a ilekroć podniósł powieki, z poza warg jego wychodziło przekleństwo albo jakieś dosadne słowo. Ta jego niechęć zwracała się ku grupie około dwudziestu mężczyzn, którzy, siedząc na ziemi przy stole, podawali sobie z rąk do rąk kubek z kośćmi. Grano o tak zw. „drink”, to znaczy, że przegrywający musiał po skończeniu partji zapłacić każdemu z partnerów szklankę wódki; to ostatnie właśnie było przyczyną niechęci kelnera, budzonego ciągle z drzemki. Ludzie ci nie spotkali się z pewnością dopiero tutaj na pokładzie steamera, gdyż zachowali się bardzo poufale względem siebie i było widocznem z ich przypadkowych wynurzeń, że znali się dokładnie. Mimo tej powszechnej poufałości jeden wśród nich cieszył się pewnego rodzaju uszanowaniem. Nazywano go kornelem, co jest zwykłem przekształceniem słowa colonel, pułkownik.  Był to człowiek długi i chudy; jego, gładko wygoloną, ostro i kanciasto zarysowaną twarz okalała ruda, szczecinowata broda; krótko ostrzyżone włosy były także ryże, jak to można było widzieć, gdyż stary, zużyty kapelusz filcowy zesunął się daleko na kark. Ubranie jego składało się z ciężkich butów skórzanych, podbitych gwoździami, ze spodni nankinowych i krótkiej bluzy z tejże materji. Kamizelki nie miał, a zamiast niej nosił pomiętą i brudną koszulę, której kołnierz, nie przytrzymywany chustką, był szeroko otwarty i ukazywał nagie, spalone od słońca piersi. Dookoła bioder miał owinięty czerwony szal, z poza którego wyglądała rękojeść noża i głownie dwu pistoletów. Obok leżał prawie nowy karabin i torba skórzana, zaopatrzona we dwa rzemienie, przy których pomocy nosił ją na plecach.  Inni mężczyźni ubrani byli w podobny sposób, niestarannie i równie brudno, ale zato również bardzo dobrze uzbrojeni. Nie było wśród nich ani jednego, któryby na pierwszy rzut oka mógł wzbudzić zaufanie. Grali namiętnie, a toczyli przytem rozmowę w tak grubych wyrazach, że choć trochę porządniejszy człowiek nie zatrzymałby się przy nich ani na chwilę. W każdym razie łyknęli już niejeden „drink“, gdyż twarze ich były rozgorączkowane nietylko od słońca; także wódka roztaczała nad nimi swą władzę.  Kapitan opuścił mostek i udał się na tylny pokład do sternika, aby mu udzielić kilku niezbędnych wskazówek. Kiedy to uczynił, odezwał się ten ostatni:  — Co pan sądzi, kapitanie, o tych drabach, którzy tam na przodzie siedzą przy kościach? Zdaje mi się, że należą oni do tego rodzaju ludzi, których nie widzi się chętnie na pokładzie.  — Tak i ja myślę, — odparł zapytany. — Podali się wprawdzie za „harvesterów“, udających się na Zachód, by się nająć do pracy na farmach, ale nie chciałbym być tym, u którego pytaliby o pracę.  — Well, sir. Ja nawet uważam ich za rzeczywistych trampów. Może przynajmniej tu na pokładzie zachowają się spokojnie.  — Nie radziłbym im uprzykrzać się nam więcej, niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Mamy na pokładzie dosyć rąk, by ich wszystkich wrzucić do starej, błogosławionej Arkanzas. Zresztą przygotujcie się do lądowania, bo w ciągu dziesięciu minut zobaczymy Lewisburg.  Kapitan wrócił na swój mostek, by wydać zwykłe rozkazy przy lądowaniu. Wkrótce ukazały się domy wspomnianej miejscowości, którą okręt pozdrowił przeciągłym świstem syreny. Z przystani dano znak, że steamer ma zabrać pakunki i pasażerów. Podróżni, znajdujący się dotąd pod pokładem, wyszli, aby zażyć choć tej krótkiej przerwy w nudnej podróży.  Jednakże widok, jaki im się ukazał, nie był bardzo zajmujący. Lewisburg nie miał wówczas jeszcze tego znaczenia, co dzisiaj. W przystani stało tylko trochę próżniaków, do zabrania leżało kilka pak i pakunków, a nowych pasażerów, którzy weszli na pokład, nie było więcej, jak trzech.  Jeden z nich był białym o wysokiej i nadzwyczaj silnej postaci. Nosił tak gęstą i ciemną brodę, że widać było z poza niej tylko oczy, nos i górną część policzków. Na głowie miał starą czapkę bobrową, która w ciągu lat stała się prawie nagą — określić jej dawny kształt było niemożliwością — najprawdopodobniej przeszła już wszelkie możliwe formy. Ubranie tego człowieka składało się ze spodni i bluzy z mocnego, szarego płótna. Za szerokim pasem tkwiły dwa rewolwery, nóż i kilka niezbędnych dla westmana drobiazgów; pozatem miał ciężką dubeltówkę, do której łożyska przywiązany był długi topór.  Kiedy zapłacił należność za przejazd, rzucił badawczo okiem po pokładzie. Porządnie odziani pasażerowie kajutowi zdawali się go nie obchodzić. Spojrzenie jego padało na resztę, która wstała od gry, by przyjrzeć się wchodzącym na pokład; przesuwając wzrok na każdego z osobna, ujrzał kornela: wtedy szybko odwrócił oczy, jak gdyby go zupełnie nie zauważył; podciągając jednak na mocne uda cholewy wysokich butów, mruczał cicho do siebie:  — Behold! Jeśli to nie jest czerwony Brinkley, to niech mię uwędzą i pożrą razem z łupiną! Widocznie nie zna mnie!  Ten, o którym myślał, ździwił się również jego widokiem i zwrócił się cicho do swych towarzyszy:  — Spojrzyjcie tylko na tego czarnego draba! Czy zna go który z was?  Na pytanie odpowiedziano przecząco.  — Hm, musiałem go już kiedyś widzieć i to wśród okoliczności dla mnie nie bardzo przyjemnych. Plącze mi się jakieś niejasne wspomnienie o tem.  — To i on musiałby cię też znać, — odparł jeden. — Tymczasem spojrzał na nas, a ciebie przytem zupełnie nie zauważył.  — Hm! Może jeszcze wpadnę na to, albo lepiej zapytam go o nazwisko. Gdy je usłyszę, będę zaraz wiedział, na czem stoję. Zróbmy więc z nim „drink“?  — Jeśli tylko zechce!  — Nie? To byłoby haniebną obrazą, jak wiecie. Ten, komu odmówią „drinku“, ma w tym kraju prawo odpowiedzieć nożem lub rewolwerem, a jeśli zakłuje obrażającego, nie zapyta o to ani pies kulawy.  — Ależ czarny nie wygląda na to, by go można było zmusić do tego, co mu nie będzie miłem.  — Pshaw! Załóżmy się!  — Dobrze! Zakład, zakład! — rozległo się wokół. — Przegrywający płaci każdemu trzy szklanki.  — Zgadzam się! — oświadczył kornel.  — Ja też — odpowiedział drugi. — Ale musi być sposobność rewanżu. Trzy zakłady i trzy drinki.  — Z kim?  — Najpierw z czarnym, którego, jak utrzymujesz, znasz, ale nie wiesz kim jest. Potem z jednym z tych gentlemanów, którzy gapią się na brzeg. Weźmy tego wielkiego draba, który wygląda przy nich, jak olbrzym między karłami. A wreszcie z tym czerwonym Indjaninem, który przyszedł na pokład ze synkiem. A może się go boisz?  Odpowiedzią był ogólny śmiech, a kornel odparł pogardliwym tonem:  — Ja boję się tego czerwonego błazna? Pshaw! A może także tego olbrzyma, przeciw któremu mię podszczuwasz? All devils! ten człowiek musi być silny! Ale właśnie tacy giganci mają zwykle najmniej odwagi, a ten jest tak dobrze i pięknie ubrany, że z pewnością umie się obracać tylko w salonie, a nie wśród ludzi naszego pokroju. A więc, przyjmuję zakład. Drink z trzech szklanek z każdym z nich. A teraz do dzieła!  Ostatnie trzy zdania wypowiedział tak głośno, że musieli go słyszeć wszyscy podróżni. Każdy amerykanin i każdy westman zna znaczenie słowa „drink“, zwłaszcza gdy zostanie wypowiedziane tak głośno i groźnie, jak to tu miało miejsce. Dlatego oczy wszystkich zwróciły się na kornela. Widziano, że jest już na pół pijany tak, jak i jego towarzysze, a mimo to nikt nie odchodził, ponieważ każdy oczekiwał ciekawej sceny. Kornel kazał napełnić szklanki, wziął swoją do ręki, podszedł do czarnego i rzekł:  — Good day, sir! Chciałbym wam ofiarować tę szklankę brandy. Uważam was naturalnie za gentlemana, bo pijam tylko z ludźmi rzeczywiście szlachetnymi; spodziewam się, że wypróżnicie tę szklankę za moje zdrowie!  Broda zagadniętego zrazu rozszerzyła się, a potem ściągnęła, z czego można było wnosić, że przez twarz jego przebiegł uśmiech zadowolenia.  — Well, — odpowiedział. — Nie jestem od tego; mogę uczynić wam tę przyjemność, ale chciałbym przedtem wiedzieć, kto mi wyświadcza ten nieoczekiwany zaszczyt.  — Zupełnie słusznie, sir! Powinno się wiedzieć, z kim się pije. Nazywam się Brinkley, kornel Brinkley, jeśli wam się podoba. A wy?  — Moje nazwisko jest Grosser, Tomasz Grosser, jeśli nie macie nic przeciw temu. A więc za wasze zdrowie, kornelu!  Wypróżnił szklankę, przyczem wypili i inni, i zwrócił ją „pułkownikowi“. Ten poczuł się zwycięzcą, obejrzał go w sposób prawie obrażający od stóp do głowy i zapytał:  — Zdaje mi się, że to jest nazwisko niemieckie. Jesteście więc przeklętym dutchmanem, hę?  — Nie, lecz germanem, sir, — odpowiedział Niemiec, w sposób bardzo uprzejmy, nie dając się wyprowadzić z równowagi tem grubijaństwem. — Swego przeklętego dutchmana musicie skierować pod innym adresem; wobec mnie to jest nie na miejscu. A więc dziękuję za drink i z tem hallo!  Obrócił się energicznie na obcasie i odszedł szybko, mówiąc do siebie po cichu:  — A więc rzeczywiście Brinkley! I nazywa się teraz Kornelem! Ten drab knuje coś niedobrego. Muszę mieć oczy otwarte.  Brinkley wygrał wprawdzie pierwszą część zakładu, lecz nie wyglądał przytem bardzo na zwycięzcę; mina jego zmieniła się teraz, a wskazywała na to, że się złości. Spodziewał się, że Grosser będzie się wzbraniał wypić i da się zmusić do tego tylko groźbą; ten jednak był mądrzejszym: najpierw wypił, a potem powiedział zupełnie otwarcie, że jest za mądry, by dawać powód do zwady. To gryzło kornela. Napełniwszy jednak szklankę, zbliżył się do drugiej ofiary, Indjanina.  Wraz z Grosserem weszło mianowicie na pokład dwu Indjan. Jeden starszy, drugi młodszy, liczący może piętnaście lat. Uderzające podobieństwo ich twarzy kazało się domyślać, że są to ojciec i syn. Byli tak jednakowo ubrani i uzbrojeni, że syn wydawał się odmłodzonym portretem ojca.  Odzież ich składała się ze skórzanych legginów, ozdobionych po bokach frędzlami, i żółtych mokassynów. Koszuli czy bluzy myśliwskiej widać nie było, gdyż ciało od ramion nosili okryte pstremi i lśniącemi kocami zuni, z tego gatunku, które kosztują często ponad sześćdziesiąt dolarów za sztukę. Czarne włosy, gładko zaczesane w tył, opadały na barki, nadając im kobiecy wygląd. Pełne, okrągłe twarze miały nadzwyczaj dobroduszny wyraz, a powiększało go jeszcze i to, że policzki ich były pomalowane cynobrem na kolor jasno czerwony. Flinty, które trzymali w rękach, wydawały się niewarte razem ani dolara; wogóle wyglądali obaj zupełnie nie niebezpiecznie, a przytem tak osobliwie, że, jak wspomnieliśmy, wywołali śmiech wśród pijących. Odeszli oni nieśmiało na bok, jakby bali się ludzi, i oparli się o szeroką i długą skrzynię z silnego drzewa, wysokości człowieka.  Tam, zdawało się, że na nic nie zwracają uwagi, i, nawet kiedy kornel zbliżył się teraz ku nim, nie podnieśli głów, aż stanął tuż obok i przemówił:  — Gorąco dziś! A może nie, wy czerwoni chłopcy? Na to dobrze robi napój. Weź tu, stary, i wysyp to na język!  Indjanin nie poruszył się i odpowiedział łamanym językiem angielskim:  — Not to drink — nie pić.  — Co, nie chcesz? — wrzasnął właściciel czerwonej brody. — To jest drink, zrozumiano? drink! Odmowa jest dla każdego prawdziwego gentlemana, jakim ja jestem, śmiertelną obrazą, na którą odpowiada się nożem. Jak się nazywasz?  — Nintropan — hauey — odpowiedział zapytany spokojnie i skromnie.  — Do jakiego szczepu należysz?  — Tonkawa.  — Więc do tych łagodnych czerwonych, którzy obawiają się nawet kota? Zrozumiano? Nawet kota, choćby to był nawet najmniejszy kotek! Z tobą nie będę robił żadnych ceregieli. A więc chcesz pić?  — Ja nie pić woda ognista.  Powiedział to, mimo groźby kornela, równie spokojnie, jak przedtem. Ten jednak zamachnął się i wymierzył mu głośny policzek.  — Tu masz nagrodę, czerwony tchórzu! — zawołał. — Nie będę się inaczej mścił, bo taka kanalja stoi dla mnie zbyt nizko.  Zaledwie cios został wymierzony, młody Indjanin sięgnął ręką pod koc, z pewnością po broń, a równocześnie spojrzenie jego pobiegło ku twarzy ojca, co ten uczyni i powie.  Twarz czerwonego stała się zupełnie inną tak, że prawie nie można było jej poznać. Zdawało się, że urósł; oczy mu zabłysły, a przez rysy przebiegł nagle żywy płomień. Lecz równie prędko opadły jego powieki i postać skurczyła się, a twarz przybrała poprzedni wyraz pokory.  — No, cóż na to odpowiesz? — zapytał kornel szyderczo.  — Nintropan — hauey dziękować.  — Czy policzek tak ci przypadł do smaku, że mi za niego dziękujesz? Dobrze, masz jeszcze jeden!  Zamierzył się, lecz ponieważ Indjanin błyskawicznie pochylił głowę, uderzył ręką o pakę, o którą Indsman się opierał; ta wydała głośny, pusty dźwięk. Nagle w środku jednak dało się słyszeć krótkie, ostre mruczenie i parskanie, które prędko przeszło w dziki i straszliwy krzyk, po którym nastąpił tak ogłuszający ryk, iż zdawało się, ze okręt drży od tych przeraźliwych dźwięków.  Kornel odskoczył o kilka kroków, wypuścił szklankę i krzyknął przerażony:  — Heavens! Co to? Co za bestja tkwi w tej pace? Ze strachu można umrzeć!  Strach ogarnął także i innych podróżnych i tylko czterech z nich ani nie mrugnęło powieką: czarnobrody, siedzący teraz zupełnie na przodzie przy bugu, ów olbrzymi pan, którego Brinkley chciał zaprosić do trzeciego drinku, i obaj Indjanie. Te cztery osoby musiały mieć wielką moc panowania nad sobą, osiągniętą długiem ćwiczeniem.  Ryk usłyszano także w kajutach i wiele pań zjawiło się na pokładzie wśród strasznego krzyku.  — To nic, ladies i messurs! — zawołał bardzo przyzwoicie odziany pan, który właśnie wyszedł ze swej kabiny. — To tylko panterka, malutka panterka, więcej nic! Bardzo miła Felis panthera, tylko czarna, messurs!  — Co? czarna pantera! — krzyknął mały człowieczek w okularach, po którym widać było, że znał dzikie zwierzęta jedynie z książek zoologicznych. — Czarna pantera jest prawie najniebezpieczniejszem ze wszystkich bydląt, a jest większą i dłuższą od lwa i tygrysa! I morduje z czystej żądzy krwi, a nie tylko z głodu. W jakim ona wieku?  — Ma tylko trzy lata, sir, nie więcej!  — Tylko? I to pan nazywasz „tylko“? — To przecież zupełnie dojrzała! Mój Boże! I taka bestja znajduje się tu na pokładzie! Któż zechce za to odpowiadać?  — Ja sir, ja — odpowiedział elegancki pan, kłaniając się damom i mężczyznom. — Pozwólcie mi, myladies i gentleman, przedstawić się. Jestem Jonatan Boyler, właściciel słynnej menażerji, i przebywam od pewnego czasu z moją trupą w Van Bueren. Ponieważ ta czarna pantera nadeszła dla mnie do Nowego Orleanu, udałem się tam z moim doświadczonym pogromcą zwierząt, aby ją odebrać. Kapitan tego dzielnego statku udzielił mi za wysokiem wynagrodzeniem pozwolenia załadowania tego zwierzęcia, stawiając przytem warunek, by pasażerowie, o ile możności, nie dowiedzieli się, w jakiem znajdują się towarzystwie. Dlatego karmiłem panterę tylko w nocy i dawałem jej zawsze, całe cielę, aby się tak nażarła, by się ruszać nie mogła i cały dzień przespała. Ale jeżeli pięściami bić w skrzynię, to się musi obudzić i wtedy daje się słyszeć także jej głos. Mam nadzieję, że szanowne damy i panowie nie wezmą za złe pobytu na okręcie tej panterki, bo przecież nie sprawia najmniejszej zawady.  — Co, — zakrzyczał mały pan w okularach. — Nie sprawia żadnej zawady? Nie brać za złe? Do wszystkich djabłów! Muszę przyznać, że z takiem żądaniem nie zwracano się do mnie jeszcze nigdy! Ja mam przebywać na tym okręcie z czarną panterą? Niech mnie powieszą, jeśli to uczynię! Albo ona musi iść stąd precz, albo pójdę ja. Wrzućcie tę bestję do wody! Albo wysadźcie klatkę na brzeg!  — Ależ, sir; niema rzeczywiście żadnego niebezpieczeństwa — zapewniał właściciel menażerji. — Przypatrzcie się tylko tej silnej skrzyni i....  — Ach, co tam skrzynia — przerwał człowieczek. — Tę skrzynię potrafię ja rozbić, a cóż dopiero pantera!  — Proszę, pozwólcież mi wyjaśnić, że w pace znajduje się właściwa klatka żelazna, której nawet dziesięć lwów czy panter nie mogłoby rozbić.  — Czy aby naprawdę? Pokażcie nam tę klatkę! Musimy wiedzieć, jak jest, — zawołało dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści głosów.  Właściciel menażerji był Jankesem i pochwycił tę sposobność, by ogólne żądanie obrócić na swą korzyść.  — Bardzo chętnie, bardzo chętnie, — odpowiedział. — Ale, myladies and gentleman, łatwo to zrozumieć, że nie można oglądać klatki, nie widząc pantery; na to nie mogę jednak pozwolić bez pewnego wynagrodzenia. Aby przyjemność tego rzadkiego widowiska podnieść, nakażę karmienie zwierzęcia. Urządzimy trzy miejsca; pierwsze za dolara, drugie za 50, a trzecie za 25 centów. Lecz ponieważ tu znajdują się jedynie ladies i gentlemanowie, więc jestem przekonany, że zgóry możemy wykreślić drugie i trzecie miejsce. A może jest ktoś taki, kto chce płacić tylko pół, a nawet ćwierć dolara?  Nikt naturalnie nie odpowiedział.  — A więc tylko pierwsze miejsca. Proszę, myladies and mylords; dolara od osoby.  Zdjął kapelusz i zbierał dolary, podczas gdy pogromca, którego przywołał, czynił przygotowania do przedstawienia.  Podróżni byli przeważnie jankesami i jako tacy oświadczyli, że zgadzają się zupełnie z tym zwrotem sprawy. Jeśli przedtem większość z nich oburzało, że kapitan zezwolił na transport tak niebezpiecznego zwierzęcia na swym steamerze, to teraz wszystkich pogodziła okoliczność, że to właśnie przyniesie pożądaną rozrywkę w nudnem życiu na statku. Nawet mały uczony przemógł swą obawę i przyglądał się przygotowaniom z wielkiem zaciekawieniem.  — Słuchajcie, chłopcy! — rzekł kornel do swych towarzyszy. — Jeden zakład wygrałem, drugi przegrałem, bo czerwony drab nie wypił. To się znosi. Trzeci zakład zrobimy teraz nie o trzy szklanki brandy, lecz o dolara wstępu, który mamy zapłacić. Czy zgadzacie się?  Towarzysze przyjęli naturalnie tę propozycję, bo olbrzym nie wyglądał na takiego, któryby dał sobie napędzić strachu.  — Dobrze, — zawołał kornel, którego obfite użycie wódki uczyniło pewnym zwycięstwa — uważajcie, jak chętnie i prędko ten goljat będzie pił ze mną.  Kazał napełnić szklankę i zbliżył się do wspomnianego. Kształty tego człowieka musiało się rzeczywiście uważać za olbrzymie. Był jeszcze wyższy i szerszy niż czarnobrody, który nazywał się wielgusem, a liczył pewnie lat czterdzieści. Jego gładko wygolona twarz była brunatna od słońca; po męsku piękne rysy miały śmiały zakrój, a siwe oczy ów szczególny, nie dający się opisać, wyraz, którym odznaczają się ludzie, żyjący na wielkich płaszczyznach, gdzie horyzontu nic nie zacieśnia, a więc marynarze, mieszkańcy pustyni i ludzie prerji. Nosił piękny garnitur podróżny, a broni przy nim nie było widać. Obok stał kapitan, który zeszedł z mostku, aby również przyjrzeć się przedstawieniu z panterą.  Teraz przystąpił do nich kornel, stanął szeroko rozkraczony przed swą domniemaną trzecią ofiarą i rzekł:  — Sir, proponuję wam drink. Prawdopodobnie nie będziecie się wzdragać powiedzieć mi, jako prawdziwemu gentlemanowi, kim jesteście.  Zagadnięty rzucił na niego ździwione spojrzenie i odwrócił się, aby ciągnąć dalej rozmowę z kapitanem, przerwaną przez zuchwałego pijaka.  — Pooh! — zawołał kornel — czyście ogłuchli, czy nie chcecie mnie słuchać! Tego drugiego bym nie radził, bo nie znam żartów, gdy mi kto odmówi drinku. Życzliwie radzę wam wziąć sobie przykład z indsmana.  Zaczepiony wzruszył lekko ramionami i zapytał kapitana:  — Czy pan słyszał, co ten chłopczyna do mnie mówił?  — Yes, sir, każde słowo, — przytaknął zapytany.  — Well, a więc jesteście świadkiem, że ja go nie przywołałem.  — Co? — wrzasnął kornel. — Nazywacie mię chłopczyną? A drinku odmawiacie? Czy ma się wam przydarzyć to, co Indjaninowi, któremu ja…  Więcej nie powiedział, bo w tej chwili otrzymał od olbrzyma tak potężny policzek, że padł na ziemię, po której potoczył się daleko, a w końcu nawet zrobił koziołka. Tam leżał przez chwilę, jak martwy, lecz zerwał się szybko, wyciągnął nóż, i, podniósłszy go do ciosu, rzucił się na olbrzyma.  Ten wsadził obie ręce do kieszeni od spodni i stał tak spokojnie, jakby mu nie groziło najmniejsze niebezpieczeństwo i jakby kornela zupełnie nie było. Ostatni ryczał:  — Psie! Mnie policzek? To się płaci krwią i to twoją!  Kapitan chciał się wmieszać, ale olbrzym wstrzymał go energicznem skinieniem głowy, a kiedy kornel zbliżył się do niego na dwa kroki, podniósł prawą nogę i przyjął go takiem kopnięciem w brzuch, że uderzony padł po raz drugi i potoczył się po ziemi.  — A teraz dość, bo inaczej… — zawołał groźnie Goljat.  Lecz kornel zerwał się znowu, zasadził nóż za pas i rycząc z gniewu, wyciągnął jeden z pistoletów, kierując go ku przeciwnikowi; ten jednak wyjął prawą rękę z kieszeni, uzbrojoną w rewolwer.  — Precz z pistoletem! — zawołał, zwracając lufę swej małej broni ku prawej ręce napastnika. Jeden — dwa — trzy cienkie, ale ostre trzaski… kornel krzyknął i wypuścił pistolet.  — Tak chłopcze — rzekł olbrzym. — Nie prędko będziesz znowu wymierzał policzki, gdy kto odmówi pić ze szklanki, w której przedtem umaczałeś twój wielki pysk. A jeżeli chcesz jeszcze teraz wiedzieć, kim jestem, to…  — Do djabła z twojem nazwiskiem! — pienił się kornel. — Nie chcę go słyszeć! Ciebie jednak samego chcę i muszę dostać. Hej, na niego chłopcy, go on!  Teraz dopiero pokazało się, że draby tworzyli prawdziwą bandę, w której wszyscy stawali za jednego. Wyrwali noże z za pasów i rzucili się na olbrzyma; ten jednak wyciągnął nogę, podniósł ramiona i krzyknął:  — Chodźcie, jeśli macie odwagę zadzierać z Old Firehandem!  Dźwięk tego imienia wywołał natychmiastowy skutek; Brinkley, który chwycił znowu za nóż niezranioną lewą ręką, zawołał przerażony:  — Old Firehand! Do wszystkich djabłów, ktoby to pomyślał! Dlaczego nie powiedzieliście tego przedtem!  — Czy tylko nazwisko chroni gentlemana przed waszą niegrzecznością? Zabierajcie się stąd, siadajcie spokojnie w kącie i nie pokazujcie mi się więcej na oczy, bo was wszystkich zdmuchnę!  — Well, pomówimy jeszcze potem!  Kornel odwrócił się i poszedł na przód okrętu, towarzysze za nim, jak obite psy; usiadłszy na boku, zawiązali swemu przywódcy rękę, rozmawiając przytem cicho a żywo i rzucając ku sławnemu myśliwemu spojrzenia, które wprawdzie wcale nie były przyjazne, ale przynajmniej wskazywały, jak wielką mieli przed nim obawę.  Lecz nie tylko na nich wywarło to znane nazwisko wrażenie. Wśród pasażerów nie było z pewnością ani jednego, któryby nie słyszał już o tym odważnym człowieku, którego całe życie złożone było z najniebezpieczniejszych czynów i przygód. Kapitan podał mu rękę i rzekł w tonie najuprzejmiejszym:  — Ależ, sir, to powinienem był wiedzieć! Byłbym wam odstąpił własną kajutę. Na Boga, toż to jest zaszczyt dla „Dogfisha”, że wasze stopy dotknęły jego desek. Dlaczego nazwaliście się inaczej?  — Powiedziałem wam moje prawdziwe nazwisko. „Old Firehandem” nazywają mię westmani, bo ogień z mej strzelby, kierowany moją ręką, przynosi zawsze zgubę.  — Słyszałem, że nigdy nie chybiacie?  — Pshaw! Każdy dobry westman potrafi to tak samo, jak ja. Ale widzicie, jaką korzyść daje znane nazwisko wojenne. Gdyby mego nie wymieniano tak szeroko i daleko, przyszłoby z pewnością do walki.  — I wy musielibyście ulec przemocy.  — Tak sądzicie? — zapytał Old Firehand, a po twarzy jego przebiegł lekki uśmiech. — Jak długo idzie tylko o walkę na noże, nie obawiam się niczego; trzymałbym się z pewnością, aż nadeszliby wasi ludzie.  — Ci w każdym razie nie zawiedliby. Ale, co mam teraz zrobić z tymi łotrami? Jestem panem i sędzią na okręcie. Czy mam ich zakuć w kajdany?  — Nie.  — A może mam ich wysadzić na brzeg?  — I to nie. Chyba nie chcecie po raz ostatni odbywać podróży na waszym steamerze?  — O tem ani myślę! Mam nadzieję, że jeszcze przez wiele lat będę płynął w dół i w górę starej Arkanzas.  — Dobrze! A zatem strzeżcie się narazić na zemstę tych ludzi! Są oni w stanie usadowić się gdziebądź na brzegu i wypłatać wam figla, który kosztowałby was nie tylko statek, ale i życie.  Teraz dopiero spostrzegł Old Firehand czarnobrodego, który się zbliżył i stanął w pobliżu, utkwiwszy w myśliwym wzrok, wyrażający jakieś skromne życzenie.  Old Firehand przystąpił do niego i zapytał:  — Czy chcecie ze mną mówić, sir? Czy mogę wyświadczyć wam jaką przysługę?  — Bardzo wielką — odrzekł Niemiec. — Pozwólcie mi uścisnąć waszą rękę. sir! To wszystko, o co was proszę. Potem zadowolony odejdę i nie będę się wam więcej naprzykrzał, tę zaś godzinę będę wspominał z radością przez całe życie.  Widać było po jego otwartem spojrzeniu i po tonie, że te słowa pochodziły rzeczywiście z serca, Old Firehand wyciągnął do niego rękę i zapytał:  — Czy daleko jedziecie?  — Tym okrętem? Tylko do portu Gibson, a potem dalej łódką. Obawiam się, że wy, nieustraszony, weźmiecie mię za tchórza, ponieważ przedtem przyjąłem drink od tego tak zwanego „kornela“.  — O nie! Mogę was tylko pochwalić, że byliście tak rozważni. Chociaż, kiedy potem uderzył Indjanina, postanowiłem dać mu ostrą nauczkę.  — Prawdopodobnie posłuży mu ona za przestrogę, a wreszcie jeśliście mu dokładnie przestrzelili palce, to skończył już swoją karjerę jako westman. Nie wiem jednak, co myśleć o czerwonym, zachował się jak prawdziwy tchórz, a wszak ani trochę się nie przeraził, usłyszawszy ryk pantery. Nie wiem, co o tem sądzić.  — Więc ja wam w tem pomogę. Czy znacie Indjanina?  — Słyszałem, jak wymówił swe nazwisko, ale jest to słowo, na którem można sobie język połamać.  — Bo posługiwał się językiem ojczystym, w każdym razie, aby kornel nie domyślił się z kim ma doczynienia. Nazwisko jego brzmi Nintropan — hauey, a syn jego nazywa się Nintropan — homosz, to znaczy Wielki Niedźwiedź i mały Niedźwiedź.  — Czy to możliwe? O tych dwu słyszałem w istocie już nieraz. Tonkawa się wyrodzili i tylko ci dwaj Nintropanowie odziedziczyli po przodkach zamiłowanie do wojny i snują się po górach i prerji.  — Tak ci dwaj są dzielnymi ludźmi! Czy nie widzieliście, jak syn sięgnął pod koc po nóż albo tomahawk? Tylko zobaczywszy, że twarz ojca pozostała nieporuszoną, zaniechał natychmiastowej zemsty za tę obelgę. Mówię wam, tym Indsmenom wystarczy mały rzut oka tam, gdzie my biali potrzebujemy długiej mowy. Od tej chwili, gdy kornel uderzył Indjanina w twarz, śmierć jego jest rzeczą postanowioną. Obaj „Niedźwiedzie“ nie prędzej porzucą jego tropu, aż go zdmuchną. Ale, wymieniliście mu wasze nazwisko, które, jak poznałem, jest niemieckiem; Jesteśmy więc krajanami.  — Jak, sir? Wy jesteście także Niemcem? — zapytał wielgus ździwiony.  — Moje właściwe nazwisko jest Winter. I ja takie jadę tym okrętem na dość znaczną odległość, więc będziemy mieli jeszcze nieraz sposobność porozmawiać. Czy jesteście na Zachodzie dopiero od niedawna?  — No, — odrzekł brodacz skromnie — jestem tu już nieco dłużej. Nazywam się Tomasz Grosser. Nazwisko rodowe się tu pomija, z Tomasza robi się Toma, a ponieważ noszę tak potężną i czarną brodę, nazywają mię Czarnym Tomem.  — Jak? Co? — zawołał Old Firehand. — Wy jesteście Czarnym T omem, słynnym rafterem?  — Tom się nazywam, rafterem jestem, a czy słynnym, w to wątpię. Ale, sir, kornel nie powinien słyszeć mojego nazwiska, gdyż mógłby mię po niem poznać.  — A więc mieliście już z nim do czynienia?  — Trochę. Opowiem wam to jeszcze. Wy go nie znacie?  — Widziałem go dziś po raz pierwszy, jeśli jednak dłużej pozostanie na pokładzie, będę mu baczniej patrzył między palce. I was muszę także bliżej poznać. Jesteście człowiekiem, jakiego mi potrzeba. Jeśliście się już gdzie nie obiecali, mógłbym was potrzebować.  — No, — powiedział Tom, patrząc w zamyśleniu ku ziemi — zaszczyt przebywania z wami wart jest daleko więcej niż wszystko inne. Wprawdzie zawarłem umowę z innymi rafterami. a nawet obrali mię za swego dowódcę, ale jeśli mi tylko dacie czas zawiadomić ich o tem, to umowę da się łatwo rozwiązać. Ale patrzcie! Zdaje mi się, że przedstawienie się zaczyna.  Właściciel menażerji przygotował z pak i pakunków kilka rzędów siedzeń i teraz w pompatycznych słowach zapraszał publiczność do zajęcia miejsc. Tak się też stało; również załoga statku mogła przyglądać się widowisku, o ile nie była zajętą; tylko kornel nie zjawił się ze swymi ludźmi, stracił bowiem całą ochotę.  Obu Indjan nie pytano o to, czy zechcą wziąć udział w przedstawieniu. Dwu indsmenów obok ladies and gentleman, płacących po dolarze od osoby! Na taki zarzut nie chciał się narazić właściciel zwierzęcia. Stali oni więc zdala i zdawało się, że nie zwracają uwagi ani na klatkę, ani na widzów, ale ich bystrym ukradkowym spojrzeniom nie uszła, nawet najmniejsza drobnostka.  Większość z siedzących, przed zamkniętą jeszcze paką, widzów nie miała należytego pojęcia o czarnej panterze. Rabusie z rodziny kotów, żyjący w Nowym Świecie, są znacznie mniejsi i mniej groźni niż koty Starego Świata. Gaucho naprzykład chwyta jaguara, którego nazywają tygrysem amerykańskim, na lasso i ciągnie za sobą. Na to nie odważyłby się z królewskim tygrysem bengalskim. A, lew amerykański, puma ucieka przed człowiekiem, nawet głodem dręczona. To też większość widzów spodziewała się, że zobaczy wcale niestrasznego rabusia, wysokiego co najwyżej na pół metra. Jakże się ździwili, kiedy usunięto przednią ścianę paki i zobaczyli panterę.  Od Nowego Orleanu leżała ona w ciemności, bo pakę otwierano tylko w nocy; teraz więc po raz pierwszy zobaczyła znowu światło dzienne, które ją oślepiło. Zamknęła więc oczy i leżała dalej wyciągnięta; potem mrugnęła lekko powiekami, przyczem zobaczyła siedzących dokoła ludzi. W mgnieniu oka zerwała się i wydała ryk, który wywarł takie wrażenie, że większość widzów zerwała się do ucieczki.  Tak, był to wyrośnięty, wspaniały egzemplarz, wysoki z pewnością na metr, a dwa długi. Pantera chwyciła pręty żelaznej klatki przedniemi łapami i potrząsnęła niemi, że skrzynia się poruszyła, a przytem pokazała straszliwe uzębienie.  — Myladies and gentleman! — powiedział właściciel menażerji tonem objaśnienia. — Czarna odmiana pantery zamieszkuje wyspy Sunda, ale te zwierzęta są małe. Prawdziwa czarna pantera, która jednak jest bardzo rzadką, pochodzi z Afryki północnej — na granicy Sahary. Jest ona równie silną, a znacznie niebezpieczniejszą od lwa i jest w stanie unieść w swej paszczy dużego wołu. Co potrafią jej zęby zaraz zobaczycie, bo karmienie się zaczyna.  Pogromca przyniósł pół owcy i położył przed klatką. Pantera, czując mięso, zachowywała się jak wściekła: rzucała się, parskała i ryczała tak, że bojaźliwsi z widzów cofnęli się jeszcze dalej.  Zajęty przy maszynie negr nie mógł oprzeć się ciekawości i wślizgnął się między patrzących, ale kapitan, zobaczywszy to, kazał mu natychmiast wracać do pracy. Kiedy jednak czarny nie posłuchał zaraz, pochwycił linę i wymierzył mu kilka uderzeń. Skarcony cofnął się szybko, a stanąwszy w otworze, prowadzącym do hali maszyn, zrobił pod adresem kapitana kilka groźnych grymasów i pogroził mu pięścią; ponieważ jednak widzowie patrzyli tylko na panterę, nie zauważyli tego. Ale spostrzegł to kornel i rzekł do towarzyszy:  — Ten nigger nie jest dla kapitana przyjaźnie usposobiony, jak się zdaje. Musimy się nim zająć. Kilka dolarów sprawia u murzynów cuda.  Teraz silnie zbudowany pogromca wsunął mięso między pręty klatki, spojrzał badawczo na widzów i powiedział potem kilka stów po cichu do swego pana, który potrząsnął z powątpiewaniem głową; tamten jednak tłumaczył mu coś dalej i zdawało się, że rozproszył jego obawy, bo właściciel menażerji skinął wreszcie głową i oświadczył głośno:  — Myladies and messurs! Mówię wam, macie ogromne szczęście. Ułaskawionej czarnej pantery nie widziano jeszcze nigdy, przynajmniej tu w Stanach. W czasie trzechtygodniowego pobytu w Nowym Orleanie mój pogromca wziął panterę do swej szkoły i teraz oświadcza, że po raz pierwszy wejdzie publicznie do klatki j usiądzie obok zwierzęcia, jeśli mu przyrzekniecie odpowiednie wynagrodzenie.  Pantera rzuciła się na swe żarcie, a jej zęby miażdżyły kości jak papier; zdawało się, że patrzy tylko na swój żer, to też można było mniemać, że wejście właśnie teraz do klatki nie będzie połączone ze zbytniem niebezpieczeństwem.  Nie kto inny, jak mały uczony, poprzednio tak bojaźliwy, odpowiedział zachwycony:  — To byłoby wspaniałe, sir! Czyn brawurowy, za który można już coś zapłacić. Ile ten człowiek chce?  — Sto dolarów, sir. Niebezpieczeństwo, na jakie się naraża, jest niemałe, bo nie jest jeszcze zupełnie pewny zwierzęcia.  — Dobrze! Nie jestem wprawdzie bogaty, ale pięć dolarów ofiaruję. Messurs, kto jeszcze co da?  Zgłosiło się tylu chętnych, że potrzebna suma się zebrała. Widowisko należało zupełnie wykorzystać. Nawet kapitan dał się opanować gorączce i zaproponował zakład.  — Sir! — ostrzegł go Old Firehand. — Nie popełniajcie głupstwa! Proszę was, nie pozwalajcie na to! Właśnie ponieważ ten człowiek nie jest jeszcze zupełnie pewny swego zwierzęcia, macie obowiązek zabronić przedstawienia.  — Zabronić? — zaśmiał się kapitan. — Pshaw! Czy jestem może niańką pogromcy? Tu w tym błogosławionym kraju każdy ma prawo wystawiać swą skórę na sprzedaż według własnego upodobania. Jeśli go pantera rozszarpie, no, to jest rzecz jego i pantery, a nie moja. A więc, gentlemani! Ja twierdzę, że ten człowiek nie wyjdzie bez szwanku, jeśli wejdzie do klatki, i stawiam w zakład sto dolarów. Kto się zakłada? Dziesięć procent wygranej otrzyma pogromca!  Ten przykład zaelektryzował ludzi; zawarto zakłady o wcale znaczne sumy i pokazało się, że pogromcy, jeśli szalony zamiar się uda, przyniesie to około trzystu dolarów.  Nie było powiedziane, czy pogromca ma być uzbrojony, to też przyniósł on „zabijak“, bicz, którego rękojeść zawierała kulę eksplodującą; gdyby zwierzę rzuciło się na niego, to trzeba było tylko silnego uderzenia by panterę zabić w jednej chwili.  — Ja niedowierzam nawet „zabijakowi“ — odezwał się Old Firehand do Czarnego Toma. — Fajerwerk byłby daleko lepszy, bo odstraszyłby zwierzę, nie zabijając go.  Tymczasem pogromca wypowiedział do publiczności krótką przemowę i zwrócił się potem do klatki, a odjąwszy ciężką zasuwę, odsunął na bok wązką kratę, która tworzyła drzwi, mające niecałe pięć stóp wysokości. By wejść do środka, musiał się schylić i przytem kratę rękami przytrzymać, a potem, będąc już w klatce, zamknąć ją za sobą; dlatego wziął „zabijak“ w zęby, przez co stał się zupełnie bezbronny, chociaż tylko na jedną chwilę. Wprawdzie był nieraz w klatce, ale wśród zupełnie innych okoliczności. Wówczas pantera nie przebywała całemi dniami w ciemności i nie było w pobliżu tylu ludzi, a także nie płoszyło jej stukanie maszyny, szum i łoskot kół. Tych okoliczności nie wziął pod uwagę, ani właściciel menażerji, ani pogromca, a skutki okazały się natychmiast.  Kiedy pantera usłyszała szelest kraty, obróciła się. Właśnie w tej chwili pogromca wsadził do klatki głowę, schyliwszy się. Prawie jak myśl szybkie poruszenie zwierza, błyskawiczne drgnięcie i głowa, z której wypad „zabijak“, znalazła się w paszczy pantery i.... jedno pociśnięcie zmiażdżyło ją na miazgę.  Krzyku, jaki się w tej chwili podniósł przed klatką, nie da się wprost opisać. Wszystko się zerwało i jęcząc uciekało. Tylko trzech ludzi pozostało na miejscu: właściciel menażerji, Old Firehand i Czarny Tom. Pierwszy usiłował zasunąć drzwi klatki, ale to było niemożliwem, bo ciało leżało częścią w środku, a częścią nazewnątrz, wtedy chciał trupa chwycić za nogi i wyciągnąć.  — Na miłość boską, tylko nie to! — zawołał Old Firehand. — Pantera wyjdzie za niem. Wepchnijcie ciało zupełnie do wnętrza, przecież to tylko trup, a wtedy dadzą się drzwi zamknąć.  Pantera leżała przed trupem pozbawionym głowy; rozwarta, skrwawiona paszcza, w której tkwiły potrzaskane kości, zwracała błyszczące oczy na swego pana; zdawało się, że odgaduje jego zamiar, bo ryknęła gniewnie i poczołgała się wzdłuż trupa, przytrzymując go ciężarem swego ciała. Głowa jej była zaledwie o kilka cali od otworu.  — Precz, precz! Wychodzić! — krzyknął Old Firehand. — Tom, wasz karabin! Wasz karabin! Rewolwer tylko powiększy nieszczęście!  Od chwili, kiedy pogromca wszedł do klatki, upłynęło zaledwie dziesięć sekund. Cały statek tworzył mieszaninę uciekających i krzyczących z trwogi, a drzwi do kajut i pod pokład zostały zupełnie zapchane. Uciekający schylali się poza beczki i paki, i znowu biegli dalej, nie czując się nigdzie bezpiecznie.  Kapitan rzucił się ku swemu mostkowi i wskoczył nań, przesadzając po trzy, cztery schody naraz; za nim szedł Old Firehand; właściciel menażerji schronił się za tylną ścianę klatki, a Czarny Tom pobiegł po swój karabin; po drodze jednak, przypomniawszy sobie, że przywiązał do niego topór, a więc nie będzie go mógł natychmiast użyć, wyrwał starszemu Indsmenowi strzelbę z ręki.  — Sam strzelać — rzekł ten, wyciągając rękę ku broni.  — Puść! — krzyknął rozkazująco brodacz. — Ja strzelam w każdym razie lepiej, niż ty!  Odwrócił się ku klatce, którą pantera teraz opuściła i podniósłszy głowę do góry — ryknęła. Czarny Tom złożył się i strzelił; strzał zagrzmiał, ale kula chybiła; wyrwał więc spiesznie młodszemu Indjaninowi strzelbę i wypalił z niej ku zwierzęciu — z tym samym skutkiem.  — Źle strzelać. Karabin nie znać, — rzekł Stary Niedźwiedź tak spokojnie, jakby siedział bezpiecznie w swym wigwamie przy pieczeni.  Niemiec nie zważając na te słowa, odrzucił strzelbę i pobiegł ku przodowi, gdzie leżała broń ludzi kornela. Ci gentlemani nie mieli bynajmniej ochoty podjąć walki ze zwierzem, lecz czemprędzej się pokryli.  Wtem w pobliżu mostku kapitańskiego rozległ się straszny krzyk. Pewna kobieta chciała się tam schronić, kiedy ujrzała ją pantera, i, przysiadłszy, skoczyła w długich, dalekich rzutach ku niej. Kobieta znajdowała się jeszcze u dołu, gdy Old Firehand stał na piątym lub szóstym stopniu; w mgnieniu oka pochwycił ją, przyciągnął ku sobie i podniósł silnemi ramionami w górę, gdzie odebrał ją kapitan. Było to dziełem dwu sekund. Pantera znalazła się teraz przy mostku, a oparłszy przednie łapy na jednym ze stopni, już kurczyła się, by skoczyć na Old Firehanda, gdy ten wymierzył jej potężne kopnięcie w nos i strzelił pozostałemi trzema kulami rewolweru w głowę.  Ten sposób obrony był właściwie śmieszny; kopnięciem i kilku kulkami rewolwerowemi, nie większemi od grochu, nie odstraszy się czarnej pantery, ale Old Firehand nie miał pod ręką skuteczniejsze] broni był przekonany, że zwierzę pochwyci go teraz, lecz się stało inaczej: pantera, pozostając w postawie wyprostowanej na schodach, odwróciła powoli głowę, jakby się inaczej rozmyśliła. Czyżby kula, która mogła na milimetr przebić się przez twardą czaszkę, wystrzelona z takiej blizkości, przyprawiła panterę o pewnego rodzaju otumanienie? A może kopnięcie, wymierzone w jej czuły nos, było za bolesne? Dość na tem, że nie zwróciła więcej oczu na Old Firehanda, lecz na pokład przedni, gdzie stała teraz może trzynastoletnia dziewczynka bez ruchu, jakby odurzona strachem, wyciągając obie ręce ku mostkowi. Była to córka owej kobiety, którą Old Firehand uratował przed panterą. Dziecko samo uciekało, gdy zobaczywszy matkę w niebezpieczeństwie, osłupiało z przerażenia, a jasna, zdala widoczna sukienka wpadła w oczy zwierza. Ten zdjął łapy ze schodów, obrócił się i w długich, na sześć do ośmiu łokci, skokach rzucił się na dziewczynkę.  — Moje dziecko, moje dziecko! — jęczała matka.  Wszyscy widząc to krzyczeli, lecz nikt nie mógł pomóc. Nikt? przecież znalazł się jeden i to ten, któremu najmniej przypisano by odwagi i przytomności umysłu: młody Indjanin.  Stał on z ojcem w oddaleniu może dziesięciu kroków od dziewczynki, kiedy spostrzegł straszne niebezpieczeństwo; błysnął oczyma i spojrzał na prawo i lewo, jakby szukając drogi ratunku; potem zrzucił koc z ramion, a krzyknąwszy na ojca w języku Tonkawa. „Tiakaitat, szai szoyana — pozostań; będę pływał!“ — skoczył w dwu susach ku dziewczynce, chwycił ją wpół rzucił się z nią ku relingowi i stanął na nim. Tam zatrzymał się na chwilę, aby się obejrzeć. Pantera była poza nim i właśnie gotowała się do ostatniego skoku. Zaledwie łapy jednak oderwała od podłogi, gdy młody Indjanin rzucił się z poręczy w rzekę, nabierając rozpędu w bok, aby w wodzie nie znaleźć się obok zwierzęcia. Woda zakryła go wraz z dziewczynką; w tej chwili pantera, której siła skoku była tak wielka, że nie mogła się wstrzymać, skoczyła na poręcz i runęła w rzekę.  — Stop, stop, na miejscu! — zakomenderował przytomny kapitan przez tubę do hali maszyn.  Inżynier dał kontraparę, steamer zatrzymał się i stanął spokojnie, bo koła nabierały tylko tyle wody, ile było potrzeba, by uniknąć cofania się.  Ponieważ niebezpieczeństwo dla podróżnych minęło, wszyscy wybiegli pośpiesznie ze swych kryjówek ku burcie. Matka dziecka popadła w omdlenie, a ojciec krzyczał przeraźliwie:  — Tysiąc dolarów za uratowanie mej córki! Dwa, trzy, pięć tysięcy dolarów!  Nikt go jednak nie słuchał: wszyscy pochylili się nad burtą, patrząc w rzekę, gdzie pantera, jako znakomity pływak, leżała w wodzie z szeroko rozłożonemi łapami i oglądała się za łupem — nadaremnie.  — Utonęli, dostali się pod koło! — jęczał ojciec, wyrywając sobie włosy.  Nagle jednak rozległ się po drugiej stronie statku, ostry głos starego Indjanina:  — Nintropan — homosz być mądry; przepłynąć pod okrętem, żeby pantera nie zobaczyć. Tu być w dole!  Podróżni tłoczyli się ku sterowi, a kapitan rozkazał wyrzucić liny. Rzeczywiście w dole, tuż przy ścianie okrętu, płynął nawznak, by go nie uniosły fale, Młody Niedźwiedź, podtrzymując nieprzytomną dziewczynkę. Liny prędko znalazły się pod ręką i zrzucono je; chłopiec jedną przewiązał dziewczynkę pod ramiona, a sam wdrapał się zwinnie po drugiej na pokład.  Przyjęto go burzliwie i radośnie, lecz on odszedł dumnie, nie wyrzekłszy ani słowa. Kiedy jednak przechodził koło kornela, który również się przypatrywał, stanął przed nim i odezwał się tak głośno, by każdy musiał go usłyszeć:  — No, czy Tonkawa obawia się małego wściekłego kota? Kornel uciekł wraz z dwudziestu bohaterami, a Tonkawa skierował wielkiego potwora na siebie, aby uratować dziewczynkę i pasażerów. Kornel wnet jeszcze więcej słyszeć o Tonkawa!  Uratowaną wyciągnięto i zaniesiono do kajuty. Wtem sternik wskazał ręką ku przodowi okrętu i zawołał:  — Patrzcie na panterę! Patrzcie, tratwa!  Teraz skoczyli wszyscy ku wskazanej stronie, gdzie oczekiwało ich nowe, niemniej wzruszające widowisko. Nie spostrzeżono przedtem małej tratewki, zbudowanej z chróstu i sitowia, na której siedziały dwie osoby, chcące z prawego brzegu rzeki dostać się do steamera, robiły one wiosłami, sporządzonemi byle jak z gałęzi. Jedną z tych osób był chłopiec, drugą, jak się zdawało, kobieta, ubrana bardzo osobliwie. Zobaczono nakrycie głowy, podobne do starego czepka; pod niem widać było pełną, rumianą twarz z małemi oczkami. Reszta postaci tkwiła w szerokim worku czy czemś podobnem, fasonu czego i kroju nie można było określić, bo osoba ta siedziała. Czarny Tom, stojący obok Old Firehanda, zapytał go:  — Sir, znacie tę kobietę?  — Nie. Czy ona jest tak słynną, że powinienem ją znać?  — Tak sądzę. Nie jest to mianowicie kobieta, lecz mężczyzna — myśliwy prerjowy i zastawiacz sideł. A tam płynie pantera. Zobaczycie teraz, czego potrafi dokonać kobieta, która jest mężczyzną.  Potem pochylił się przez poręcz i krzyknął:  — Holla! Ciotko Droll, baczność! To bydlę chce was pożreć!  Tratwa była oddalona od steamera o jakie pięćdziesiąt kroków. Pantera, szukając swych ofiar, jeszcze ciągle pływała obok okrętu; teraz zobaczyła tratwę i skierowała się ku niej. Domniemana kobieta, znajdująca się na tratwie, spojrzała na pokład, a poznawszy tego, który ku niej wołał, odpowiedziała wysokim głosem fistułowym:  — Good lack, czy to wy Tom? Bardzo się cieszę, że was tu widzę, jeśli to potrzebne! Co to za zwierzę?  — Czarna pantera, która skoczyła z okrętu. Zejdźcie jej z drogi! Prędko, prędko!  — Oho! Ciotka Droll nie ucieka przed nikim, nawet przed panterą, obojętne — czarną, niebieską, czy zieloną. Czy można to bydlę zastrzelić?  — Pytanie! Ale tego nie dokażecie! Należała ona do menażerji, a jest najniebezpieczniejszym na świecie drapieżcą. Uciekajcie na drugą stronę okrętu!  Śmieszna postać zdawała się znajdować przyjemność w igraniu ze ścigającą panterą; poruszała kruchem wiosłem prawdziwie po mistrzowsku i umiała ze zdumiewającą zręcznością omijać zwierzę. W czasie tego zawołała swym fistułowym głosem:  — Zaraz ci pokażę, stary Tomie, gdzie się strzela do takiej kreatury, jeśli to potrzebne?  — W oko! — odpowiedział Old Firehand.  — Well! Pozwólmy teraz temu szczurowi wodnemu zbliżyć się.  Po tych słowach przyciągnął wiosło i chwycił za strzelbę, leżącą obok niego. Tratwa i pantera posunęły się szybko ku sobie. Drapieżca szeroko otwartemi nieruchomemi oczyma patrzył na wroga, który, przyłożywszy dłoń do ramienia, zmierzył krótko i wypalił dwukrotnie. Odłożyć strzelbę, chwycić za wiosło i cofnąć tratwę — było dziełem jednej chwili. Pantera zniknęła, a tam, gdzie ją po raz pierwszy widziano, wir wskazywał na miejsce walki jej ze śmiercią; potem zobaczono, że wypłynęła znacznie niżej na powierzchnię bez ruchu i martwa; płynęła tak przez kilka sekund, poczem woda pociągnęła ją znowu w głąb.  — Mistrzowski strzał! — zawołał Tom z pokładu, a zachwyceni pasażerowie wtórowali mu z wyjątkiem właściciela menażerji, zasmuconego utratą cennej pantery i pogromcy.  — Były dwa strzały — odpowiedziała awanturnicza postać na rzece. — W każde oko jeden! Dokąd płynie ten steamer, jeśli to potrzebne?  — Tam, gdzie znajdzie dość wody — odparł kapitan.  — Chcemy się dostać na pokład i w tym celu zbudowaliśmy w górze, na brzegu, tę tratwę. Czy zechcecie nas przyjąć?  — Czy możecie zapłacić za jazdę, maam, czy też sir? Nie wiem rzeczywiście, czy mam was wyciągnąć na pokład jako mężczyznę, czy jako kobietę.  — Jako ciotkę, sir. Jestem mianowicie ciotką Droll, zrozumiano, jeśli to potrzebne? A co się tyczy zapłaty, to zwykłem płacić dobrem złotem albo nawet nuggetami.  — To chodźcie na pokład! Musimy odjeżdżać z tego nieszczęśliwego miejsca.

 Kiedy spuszczono drabinę sznurową, wszedł na pokład chłopiec, który również był uzbrojony w strzelbę. Poczem „ciotka“, zarzuciwszy karabin na plecy, podniósł się, chwycił drabinę, odepchnął tratwę i z kocią zręcznością wdrapał się na pokład, gdzie go przyjęto wielkiemi, niezmiernie ździwionemi spojrzeniami.

Trampi

„Stany Zjednoczone Ameryki północnej, pomimo — a raczej wskutek swych wolnomyślnych urządzeń, są krajem zupełnie szczególnych chorób społecznych, które w państwie europejskiem byłyby zupełnie niemożliwe.“  Znawca tamtejszych stosunków przyzna, że to twierdzenie pewnego nowszego geografa ma swe uzasadnienie. Te choroby, o których on mówi, możnaby podzielić na chroniczne i ostre. Do pierwszych należy zaliczyć przedewszystkiem szukających wszędzie zwady loaferów i rowdyer, a potem tak zwanych runners, którzy grasują zwłaszcza wśród emigrantów. Runnerstwo, loaferstwo i rowdyerstwo jest w Ameryce zakorzenione i, jak się zdaje, będzie istniało przez niejeden jeszcze dziesiątek lat. Inaczej się ma sprawa z chorobą drugiego rodzaju, która prędzej się rozwija i krócej trwa. Tu należą bezprawne stosunki dalekiego Zachodu, wskutek jakich potworzyły się bandy rabusiów i morderców, a których może wytępić tylko master Lynch przez swe nieubłagane postępowanie. Dalej należy wspomnieć o kukluksach, uprawiających swe rzemiosło w czasie wojny domowej, a także i później. Do najgorszych jednak i najniebezpieczniejszych, chorób należą trampi, jako przedstawiciele najordynarniejszego i najbrutalniejszego włóczęgostwa.  Kiedy przez pewien czas handel i życie znalazły się w ciężkiem położeniu i stanęło tysiące fabryk, a dziesiątki tysięcy robotników znalazło się bez żadnego zajęcia, udawali się bezrobotni na wędrówki, które kierowały się przedewszystkiem w stronę zachodnią, a stany, leżące po tamtej stronie Mississipi, zostały przez nich formalnie zalane. Jednak nastąpiła wkrótce segregacja; uczciwsi wzięli się do lada jakiej pracy, nawet gdy zajęcie było mało płatne a wytężające. Najmowali się po większej części na farmy do pomocy przy żniwach i dlatego nazywano ich harvesterami, żniwiarzami.  Tymczasem elementy, stroniące od pracy, połączyły się w bandy, żyjące z rabunku, mordu i pożogi; spadły one szybko na najniższy stopień zepsucia moralnego, a przywodzili im ludzie, ku którym wyciągała się groźnie ręka sprawiedliwości.  Ci trampi pojawiali się w większych kupach, czasem do trzystu ludzi liczących, a napadali nie tylko pojedyncze farmy, ale nawet mniejsze miasteczka, aby je zupełnie złupić; opanowywali koleje, teroryzowali urzędników i posługiwali się pociągami, aby przybywać szybko w inne strony i tam popełniać te same zbrodnie. To zło tak się rozpanoszyło, że w niektórych stanach gubernatorzy byli zmuszeni wezwać pomocy milicji, by staczać z łotrami formalne bitwy.  Za takich trampów kapitan i sternik „Dogfisha“ uważali kornela Brinkleya i jego ludzi. Banda liczyła około dwudziestu osób; była wobec tego za słabą, aby zadzierać z resztą pasażerów i załogą, jednak ostrożność nie była bynajmniej zbyteczną.  Kornel zwrócił swą uwagę naturalnie także na ową cudaczną postać, zbliżającą się do okrętu na kruchej tratwie, a która tak swobodnie zabiła potężnego drapieżnika. Kiedy Tom wymienił owe szczególne nazwisko „ciotka Droll“ śmiał się kornel; ale teraz, gdy obcy wszedł na pokład, ściągnęły mu się brwi i szepnął do swych ludzi:  — Ten łotr wcale nie jest tak śmieszny, za jakiego chce uchodzić; mówię wam, musimy się mieć przed nim na ostrożności.  — Pocóż więc to przebranie? — zapytał któryś z nich.  — To nie jest wcale przebranie. Ten człowiek jest rzeczywiście oryginałem, a przytem najniebezpieczniejszym, jaki może istnieć, detektywem.  — Pshaw! Ciotka Droll i detektyw! Ten osobnik może być, czem chcesz, ale detektywem nie jest; w to nigdy nie uwierzę.  — A mimo to jest nim. Słyszałem już o ciotce Droll; ma być na pół zwarjowanym stawiaczem sideł, który ze wszystkiemi szczepami Indjan jest na najlepszej stopie, dzięki swej wesołości. Zobaczywszy go jednak teraz, poznałem lepiej. Ten grubas jest detektywem, jak amen w pacierzu. Spotkałem go tam w górze Missouri w forcie Sully, gdzie pewnego kamrata zabrał z pośród naszego towarzystwa i wydał na stryczek; on sam jeden, a nas było przeszło czterdziestu.  — To niemożliwe! Mogliście mu przynajmniej wybić czterdzieści dziur w skórze!  — Nie, właśnie, że nie mogliśmy, Droll działa więcej podstępem niż przemocą. Przypatrzcie się tylko tym oczkom małym i chytrym, jak u kreta! Nie ujdzie im nawet mrówka w najgęstszej trawie. Czepia się swej ofiary z największą i nieznoszącą żadnego oporu przyjaźnią i zatrzaskuje pułapkę, zanim możliwe jest nawet pomyśleć o zaskoczeniu.  — Czy zna ciebie?  — Chyba nie; wówczas nie mógł mi się przyjrzeć, a od tego spotkania upłynęło wiele czasu i ja się bardzo zmieniłem. Mimo to jestem tego zdania, że wskazanem jest, byśmy zachowywali się spokojnie i cicho, aby nie zwrócić na siebie jego uwagi. Sądzę, że możemy tu spłatać dobrego figla, a nie chciałbym, żeby ten stanął nam w drodze.  Tak niebezpiecznie, jak go kornel odmalował, Droll jednak nie wyglądał, a raczej wszyscy musieli się wysilać, by na jego widok nie wybuchnąć śmiechem, który mógłby go obrazić. Jego nakrycie głowy nie było ani kapeluszem ani czapką. czy czepkiem, a jednak można było określić je każdym z tych wyrazów. Składało się z pięciu różnego kształtu kawałków skóry: środkowy, leżący na czubku głowy, miał kształt miski odwróconej do góry dnem, tylny okrywał kark, a przedni czoło — miało to być zapewne pewnego rodzaju osłoną, czy krezą; czwarty i piąty kawałek tworzyły szerokie klapy, zasłaniające uszy.  Kaftan nosił bardzo długi i nadzwyczaj szeroki, a złożony wyłącznie ze skórzanych łat, przyszytych jedna na drugiej; żadna nie była tego samego wieku i widziało się, że ponaszywano je stopniowo w różnych odstępach czasu. Zprzodu brzegi tej bluzy opatrzone były rzemieniami, które, związane razem, zastępowały miejsce brakujących guzików. Ponieważ nadzwyczajna długość i szerokość tej niezwykłej garderoby utrudniała chodzenie, właściciel rozciął ją z tyłu od dołu do pasa, a obie poły obwiązał tak dookoła nóg, że tworzyły szerokie szarawary, co poruszenia ciotki Droll czyniło wprost śmiesznemi. Te „niby spodnie“ sięgały do kostek, a skórzane trzewiki uzupełniały kostjum od dołu. Rękawy bluzy były również niezwykle szerokie i za długie dla tego człowieka, to też zeszył je zprzodu, a dalej, ku tyłowi, umieścił dwa otwory, przez które wystawiał ręce. Tym sposobem rękawy tworzyły dwie zwisające kieszenie skórzane, w których mógł chować najrozmaitsze przedmioty.  Ta część ubioru nadawała figurze ciotki Droll wygląd nieforemny a pozatem pobudzało prawie do śmiechu pełne, czerwone i niezwykle przyjazne oblicze, którego oczka, zdawało się, nie umiały ani na sekundę spocząć i znajdowały się w ustawicznym ruchu, tak, że nic nie mogło ujść ich baczności.  W ręce tego człowieka znajdowała się dwururka, która liczyła też bardzo szacowne lata. Czy miał pozatem jaką broń, tego się można było najdalej domyślać; widać jej jednak nie było, gdyż kaftan obejmował całą postać, jak związany worek, kryjąc zapewne niejeden przedmiot.  Chłopiec, który towarzyszył temu oryginałowi, miał może lat szesnaście i był blondynem, silnie zbudowanym; spoglądał bardzo poważnie, a nawet dumnie, jak człowiek, który potrafi iść już swą własną drogą. Odzież jego składała się z kapelusza, koszuli myśliwskie], spodni, pończoch i butów, a wszystko sporządzone było ze skóry. Oprócz strzelby miał jeszcze nóż i rewolwer.  Kiedy „ciotka Droll“ wstąpił na pokład, wyciągnął rękę do Czarnego Toma i zawołał swym wysokim, cienkim głosem fistułowym:  — Welcome, stary Tomie! Co za niespodzianka! Wieki upłynęły doprawdy, odkąd nie widzieliśmy się! Skąd i dokąd się udajesz?  Przyjaciele uścisnęli sobie dłonie bardzo serdecznie i Tom odpowiedział:  — Od Mississipi w górę; chcę się dostać w głąb Kanzas, gdzie moi rafterowie siedzą w lasach.  — Well, to wszystko w porządku. Ja także tam się udaję, a nawet jeszcze dalej; będziemy więc jakiś czas razem. Lecz przedewszystkiem opłata za przejazd, sir. Co mamy zapłacić, mianowicie ja i ten mały mąż, jeśli to potrzebne?  Pytanie skierowane było do kapitana.  — To zależy od tego, jak daleko jedziecie i jakie chcecie miejsce, — odpowiedział tenże.  — Miejsce? Ciotka Droll jeździ tylko pierwszem! A więc kajuta, sir! Jak daleko? Powiedzmy tymczasem do portu Gibson, możemy przecież każdej chwili przydłużyć lassa. Bierzecie nuggety?  — Tak, bardzo chętnie.  — A jak tam z waszą wagą? Jesteście uczciwi?  To pytanie wyszło tak uciesznie, a oba oczka mrugały przytem tak osobliwie, że nie można go było brać za złe; mimo to kapitan zrobił minę, jakby się gniewał i mruknął:  — Nie próbujcie pytać po raz drugi, bo wyrzucę was w tej chwili poza burtę.  — Oho! Czy sądzicie, że ciotkę Droll tak łatwo wsadzić do wody? Spróbujcie!  — No, no! — bronił się kapitan. — Wobec dam należy być grzecznym, a ponieważ jesteście ciotką, więc należycie do płci pięknej; przeto nie biorę waszego pytania tak poważnie. Zresztą, z płaceniem się nie śpieszy!  — Nie, na kredyt nie biorę — ani na minutę — taką już moja zasada, jeśli to potrzebne.  — Well! Chodźmy więc do kasy!  Po tych słowach oddalili się, a pozostali wypowiadali swe zapatrywania co do tego szczególnego człowieka.  Kapitan, który powrócił prędzej, niż Droll, rzekł zdumiony:  — Messurs, żebyście widzieli te nuggety, oh, te nuggety! Sięgnął jedną ręką w rękaw, a kiedy ją z dziury wysunął, miał dłoń pełną ziarnek złota, wielkości grochu, orzechów laskowych, a nawet jeszcze większych. Ten człowiek musiał odkryć bonanzę i wypłukał ją. —  Tymczasem Droll, zapłaciwszy w kasie za przejazd, obejrzał się wokół i spostrzegł ludzi kornela. Powlókł się powoli ku przodowi okrętu i przyglądał się im. Spojrzenie jego zatrzymało się dłużej na kornelu, którego zagadnął:  — Przepraszam, sir, czyśmy się już kiedy nie widzieli?  — Ja przynajmniej o tem nic nie wiem, — odparł zapytany.  — O, jestem pewny, żeśmy się już spotkali. Czy byliście może nad górną Missouri?  — Nie!  — A w porcie Sully także nie?  — Nawet go nie znam!  — Hm! mogę się zapytać o wasze nazwisko?  — Dlaczego? Poco?  — Bo mi się podobacie, sir, a kiedy poczuję ku komu życzliwość, to nie prędzej zaznam spokoju, aż dowiem się, jak się nazywa.  — Co się tego tyczy, to wy mi się także podobacie — odpowiedział kornel ostro — mimo to, nie byłbym tak niegrzecznym, by pytać was o nazwisko.  — Czemu? Ja tego nie uważam za niegrzeczność i zaraz odpowiedziałbym na wasze pytanie. Nie mam żadnego powodu kryć się ze swem nazwiskiem. Tylko ten, kto nie ma zupełnie szczerych zamiarów, stara się przemilczeć, jak się nazywa.  — Czy to ma być obraza, sir?  — Ani mi to w głowie! Ja nie obrażam nigdy nikogo, jeśli to potrzebne! Adieu, sir, zachowajcie swe nazwisko dla siebie! Nie chcę go już słyszeć! — Odwrócił się i odszedł.  — To do mnie pił — syknął rudy — i ja muszę to znosić!  — Dlaczego więc ścierpiałeś? — zaśmiał się jeden z jego ludzi. — Jabym temu workowi odpowiedział pięścią!  — I źlebyś wyszedł!  — Pshaw! Ta żaba nie wygląda na bardzo silną!  — Ale człowieka, który pozwala czarnej panterze zbliżyć się do siebie na długość ręki i potem strzela z tak zimną krwią, jakby miał przed sobą kurę prerjową, nie można lekceważyć. Zresztą idzie tu nie tylko o niego samego, zaraz miałbym przeciw sobie także i tamtych, a musimy unikać wszelkiego hałasu. —  Droll wrócił na tył okrętu; po drodze natknął się na obu Indjan, którzy siedzieli na pace z tytoniem. Ci ujrzawszy go, powstali. Droll zatrzymał się, potem zbliżył się szybko do nich i zawołał:  — Mira, el oso viejo y el oso moro — patrzcie! to stary Niedźwiedź i młody Niedźwiedź.  Wyrzekł to po hiszpańsku, a więc musiał wiedzieć, że obaj czerwoni nie znają angielskiego, a mówią biegle i rozumieją po hiszpańsku.  — Què sorpresa, la tia Droll — co za niespodzianka, ciotka Droll! — odpowiedział stary indsman.  — Co robicie tu na wschodzie i na tym statku? — pytał Droll, podając obu rękę.  — Byliśmy w Nowym Orleanie i wracamy do domu. Upłynęło wiele księżyców, odkąd nie widzieliśmy twarzy ciotki Droll.  — Tak, młody Niedźwiedź stał się tymczasem dwa razy większy, niż był wtedy. Czy moi czerwoni bracia żyją z sąsiadami w pokoju?  — Zakopali oni siekierę wojenną w ziemi i pragną, by nie musieli jej wydobywać.  — Kiedy wrócicie do swoich?  — Tego nie wiemy. Stary Niedźwiedź nie może wrócić do domu, dopóki nie utopi swego noża we krwi tego, który go obraził.  — Kto to taki?  — Ten biały pies tam, z rudemi włosami. Uderzył on starego Niedźwiedzia ręką w twarz.  — Do wszystkich djabłów! Czy ten drab jest przy zmysłach? Musi przecież wiedzieć, co to znaczy podnieść rękę na Indjanina, i to na starego Niedźwiedzia.  — On nie wie, kim jestem. Powiedziałem swoje nazwisko w języku mego ludu i proszę mojego białego brata zachować je w tajemnicy.  — Nie obawiaj się! Ale pójdę teraz do tamtych, bo chciałbym z nimi pomówić; przyjdę jednak jeszcze do was.  Oddalił się ku tyłowi okrętu. Tam wyszedł teraz z kajuty ojciec uratowanej dziewczynki i oznajmił, że córka jego obudziła się z omdlenia i czuje się stosunkowo dobrze; potrzebuje tylko spokoju, aby zupełnie przyjść do siebie. Potem pospieszył do Indjan, by odważnemu chłopcu podziękować za ten dzielny czyn. Droll słyszał jego słowa i zapytał się, co zaszło. Kiedy Tom opowiedział przygodę, rzekł:  — Tak, tego spodziewałem się po tym chłopcu; nie jest on już dzieckiem, ale zupełnie dojrzałym mężczyzną.  — Czy znacie małego i jego ojca? Widzieliśmy, że rozmawialiście z nimi.  — Spotkaliśmy się kilka razy.  — Spotkali? On nazwał się Tonkawa, a ten szczep prawie wymarły nigdy się nie włóczy, lecz siedzi w swych nędznych rezerwacjach w dolinie Rio Grande.  — Wielki Niedźwiedź nie stał się osiadłym, lecz pozostał wierny zwyczajom swych przodków. Przebiega kraj wzdłuż i wszerz podobnie, jak wódz Apaczów Winnetou, a swą siedzibę otacza tajemnicą. Mówi wprawdzie czasem o „swoich“, ale kim, czem i gdzie są, tego nie mogłem się dowiedzieć. I teraz chciał się udać do nich, ale zatrzymuje go zemsta, jaką chce wywrzeć na kornelu.  — Czy mówił o tem?  — Tak; nie spocznie prędzej, aż jej dokona. Kornel w moich oczach jest człowiekiem straconym.  — To i ja mówiłem — powiedział Old Firehand. — O ile znam Indjan, ścierpiał Niedźwiedź uderzenie nie z tchórzostwa!  — Tak? — zapytał Droll, spoglądając badawczo na olbrzyma. — Wy poznaliście także indsmenów, jeśli to potrzebne? Nie wyglądacie mi na to, chociaż wydajecie się prawdziwym goliatem. Myślę, że nadajecie się więcej do salonu niż na prerię.  — O biada, ciotko! — zaśmiał się Tom. — Tożto dopiero paskudnie spudłowaliście! Zgadnijcie, kim jest ten sir?  — Ani mi to w głowie! Bądźcie raczej tak dobrzy i powiedzcie mi sami.  — Nie; tak łatwo wam to nie pójdzie, ciotko! Ten sir należy do naszych najsławniejszych westmanów.  — Tak? Nie do sławnych, tylko do najsławniejszych?  — Tak!  — Tego gatunku ludzi jest mojem zdaniem tylko dwu. — Tu zrobił pauzę, przymknął jedno oko, a drugiem mrugnął ku Old Firehandowi, zaśmiał się krótko, co zabrzmiało, jakby „hi, hi, hi!“ wydobyte na klarnecie, a potem mówił dalej: — Tymi dwoma są mianowicie Old Shatterhand i Old Firehand. Ponieważ pierwszego znam, jeśli to potrzebne, przeto ten sir nie może być nikim innym, jak tylko Old Firehandem. Zgadłem?  — Tak, ja nim jestem — przyznał wymieniony.  — Egad? — zapytał Droll, cofając się o dwa kroki i patrząc nań szeroko otwarte mi oczami. — To wy rzeczywiście? Postać macie zupełnie taką, jak opisują, ale — a może tylko żartujecie?  — No, czy to żart? — zapytał Old Firehand i, chwyciwszy Drolla prawą ręką za kołnierz bluzy, podniósł go w górę, okręcił trzy razy dookoła siebie i postawił potem na pobliskiej skrzyni.  Twarz Drolla stała się ciemnoczerwoną; spróbował nabrać oddechu i zawołał w przerywanych krótkich zdaniach:  — Zounds, sir! Czy uważacie mnie za perpendykuł, czy za chorągiewkę na dachu? Czym na to stworzony, by tańczyć wokół was w powietrzu? Prawdziwe szczęście, że mój „sleepinggown“ jest z mocnej skóry, inaczejby pękł i wrzucilibyście mię do rzeki! Ale, próba była dobra, sir; widzę, że jesteście Old Firehand, Muszę w to wierzyć, już choćby z tego powodu, że gotowiście inaczej jeszcze raz na mnie pokazać tym gentlemenom obrót księżyca dookoła ziemi. Często, gdy o was była mowa, myślałem, jak się będę cieszył, gdy was kiedy ujrzę. Tu jest moja ręka i — nie odtrącajcie jej!  — Odtrącać? Ja rękę podaję chętnie każdemu dzielnemu człowiekowi, tem chętniej więc temu, który się nam zarekomendował tak wybitnym czynem.  — Zarekomendował? Jakto?  — Żeście zastrzelili czarną panterę.  — Ach, tak! To nie było czynem, nad którym wartoby tracić dużo słów. Temu zwierzęciu nie całkiem dobrze było we wodzie. Więc mu pomogłem.  — To było mądrze z waszej strony! Pantera nie obawia się wody, a ponieważ jest doskonałym pływakiem, byłaby dostała się do brzegu bez żadnego wysiłku. Coby tak było za nieszczęście, gdyby się jej udało! Uratowaliście w każdym razie życie wielu ludziom. Ściskam waszą dłoń i pragnę, byśmy się bliżej poznali.  — To jest i mojem gorącem życzeniem, sir. A teraz proponuję napić się na pomyślność nowej znajomości. Nie przyszedłem na ten steamer po to, aby cierpieć pragnienie. Chodźmy więc do salonu.  Wszyscy poszli za tem wezwaniem, a kiedy gentlemani zniknęli z pokładu, wyszedł z hali maszyn ów murzyn, któremu nie pozwolono przyglądać się panterze. Zastąpił go inny robotnik, a on szukał teraz miejsca cienistego na drzemkę poobiednią. Gdy powoli i leniwie wlókł się ku przodowi, widać było wyraźnie po jego twarzy, że nie jest wcale w dobrym humorze. Zauważył to kornel, a zawoławszy nań, skinął, aby się zbliżył.  — Czego sobie życzycie, sir? — zapytał murzyn, zbliżywszy się do niego. — Jeśli macie jakie życzenie, to zwróćcie się do stewarda. Ja nie jestem na posługi gości.  — Jestem tego samego zdania — odrzekł kornel. — Chciałem was tylko zapytać, czy nie wypilibyście z nami szklanki brandy.  — Jeśli o to idzie, to jestem na wasze usługi. Przy piecu wysycha człowiekowi gardło dokładnie. Ale, nie widzę wódki ani na jeden łyk.  — Macietu dolara; przynieście tam z boardu to, na co macie ochotę i usiądźcie obok nas! Wyraz lenistwa zniknął natychmiast z twarzy murzyna. Przyniósł czemprędzej dwie pełne flaszki, kilka szklanek i usiadł obok kornela, który gościnnie posunął się na bok.  Prędko i chciwie wychylił czarny dwie szklanki i zawołał:  — To jest orzeźwienie, sir, na które ludzie naszego stanu nie mogą sobie pozwolić. Ale jak wpadliście na myśl zaproszenia mnie? Wy biali nie jesteście zwykłe tak uprzejmie usposobieni wobec nas czarnych!  — Dla mnie i moich przyjaciół murzyn wart tyle, co i biały. Zauważyłem, że jesteście zajęci przy kotle; ta ciężka praca przyprawia o pragnienie, a nie sądzę, by kapitan opłacał ją setkami dolarów; pomyślałem, że dobry łyk będzie wam bardzo przyjemny.  — Mieliście znakomitą myśl! Kapitan płaci rzeczywiście źle i nie można z tego pozwolić sobie na zbyt obfity poczęstunek, zwłaszcza, że nie daje żadnej zaliczki, przynajmniej mnie, a otwiera kabzę dopiero przy końcu podróży. Damn!  — Czy tylko względem was tak postępuje?  — Tak. Mówi, że moje pragnienie jest za duże; innym płaci codziennie, ale mnie nie. Nic więc dziwnego, że moje pragnienie staje się coraz większe.  — No, będzie to zależeć tylko od was, czy zaspokoicie je dzisiaj, czy też nie. Jestem gotów dać wam klika dolarów, jeśli mi za to oddacie pewną przysługę.  — Hurra! Za to dostanę kilka flaszek. A więc na stół z waszem życzeniem; sir! Jeśli idzie o to, by zarobić na brandy, jestem zawsze gotów.  — Możliwe. Ale należy wziąć się chytrze do rzeczy. Musicie trochę poszpiegować, trochę podsłuchiwać.  — Gdzie? Kogo?  — W salonie.  — Tak? Hm! — mruczał murzyn, namyślając się. — Dlaczego, sir?  — Ponieważ, — no, będę otwartym wobec was! — nalał mu szklankę na nowo i ciągnął dalej w tonie poufałym. — Jest tam wielki, zbudowany jak olbrzym, sir, którego nazywają Old Firehand, dalej jegomość ciemnobrody, zwany Tomem, a w końcu pewien przebrany pasażer w długiej bluzie skórzanej, na którego wołają „ciotka Droll“. Ten Old Firehand jest farmerem, a tamci dwaj jego gośćmi, których wiezie do siebie. Przypadkowo udajemy się do tej samej farmy, aby się nająć do pracy. Chcielibyśmy więc wiedzieć, co to za ludzie, z którymi będziemy mieli do czynienia. Widzicie, że nie żądam od was niczego nieuczciwego i zakazanego.  — Zupełnie słusznie, sir! Żaden człowiek nie może mi zabronić słuchać, gdy inni mówią. Najbliższe sześć godzin należą do mnie; jestem wolny od zajęcia i mogę robić, co mi się podoba.  — Lecz jak tego dokonacie? Czy możecie wejść do salonu?  — Zakazanem nie jest, ale nie mam tam czego szukać; mogę tylko coś przynieść lub wynieść. To trwa jednak tak krótko, że nie mógłbym przytem wypełnić swego zamiaru.  — Czy niema jakiej roboty, przy której moglibyście się tam dłużej zatrzymać?  — Nie —, albo raczej tak; przychodzi mi coś na myśl. Okna są brudne, mógłbym je oczyścić.  — Czy to nie zwróci uwagi?  — Nie. Ponieważ salon jest zawsze zajęty, nie można tej pracy wykonać w takim czasie, by nie było tam nikogo. Jest to właściwie robota stewarda, ale sprawię mu wielką przyjemność, jeśli go wyręczę.  — Lecz on może powziąć jakie podejrzenie.  — Nie; wie, że nie mam pieniędzy, a lubię brandy. Powiem mu, że mam pragnienie i że za szklankę oczyszczę za niego okna. Nie potrzebujecie się o to troszczyć, sir, uda mi się na pewno. A więc ile obiecujecie dolarów?  — Zapłacę wam według wartości wiadomości, które przyniesiecie, — najmniej trzy dolary.  — All right! Nalejcie mi jeszcze brandy i idę.  Kiedy murzyn się oddalił, zapytano kornela, w jakim celu wydał mu takie polecenie. Ten odpowiedział:  — Jesteśmy biednymi trampami i musimy zawsze wiedzieć, na czem stoimy. Mamy zapłacić za przejazd, chcę więc spróbować przynajmniej, czy nie wydostaniemy w jaki sposób tych pieniędzy. Również do dalekiej podróży, o której myślimy, musimy poczynić pewne przygotowania, a wiecie, że nasze mieszki są dość puste.  — Chcemy je przecież napełnić z kasy kolejowej!  — Czy wiecie na pewno, że nasz plan się uda? Jeśli zaś tu możemy zarobić trochę pieniędzy, byłoby największą głupotą pominąć tę sposobność.  — A więc, powiedzmy otwarcie, kradzież na okręcie? To niebezpieczne. Kiedy okradziony zauważy swą stratę, nastąpi straszliwy huczek, po którym przyjdzie do obszukania wszystkich osób i kątów, a my będziemy pierwszymi, na których padnie podejrzenie.  — Jesteś największym głupcem, jakiego widziałem. Taka sprawa jest niebezpieczną i nie jest; tylko stosownie do tego, jak się do niej bierze. A ja nie należę do tych, którzy zabierają się ze złej strony. Jeśli będziecie mię słuchać, to musi się nam udać wszystko, a także później i to ostatnie największe zadanie.  — Przy Srebrnem Jeziorze? Hm! Jeśli cię tylko nie wzięto na bas!  — Pshaw! Co wiem, to wiem! Nie myślę wam teraz dawać dokładnych wyjaśnień. Kiedy będziemy na miejscu, dowiecie się o wszystkiem. Do tego czasu musicie mi ufać i wierzyć, gdy wam mówię, że tam w górze są bogactwa, które wystarczą nam wszystkim do końca życia. Teraz jednak musimy unikać wszelkiej zbytecznej gadaniny i spokojnie czekać, jakie wiadomości przyniesie ten głupi nigger.  Po tych słowach oparł się o burtę i zamknął oczy na znak, że nic nie chce słyszeć, ni mówić. Inni także ułożyli się, jak mogli najwygodniej; jedni próbowali usnąć, inni szeptali cicho ze sobą o wielkim planie, dla którego związali się na śmierć i życie.  „Głupi nigger“ zdawał się jednak dorastać do swego zadania: gdyby napotkał na trudności, byłby pewno powrócił, by o tem donieść; tymczasem poszedł on najpierw do kajuty służby, aby pomówić ze stewardem, a potem zniknął we drzwiach, prowadzących do salonu, i nie pokazywał się. Minęła przeszło godzina, zanim pojawił się na pokładzie, trzymając w ręce kilka ścierek; odniósł je, wrócił do towarzystwa i usiadł, nie widząc, że czworo oczu bystro obserwuje jego i trampów. Oczy te należały do obu Indjan, starego i młodego Niedźwiedzia.  — A więc? — zapytał kornel pełen oczekiwania. — Jak wywiązaliście się z mego polecenia?  Zapytany odpowiedział niezadowolony:  — Zadałem sobie wiele trudu, ale nie sądzę, bym za to, co usłyszałem, dostał więcej jak owe umówione trzy dolary, bo pomyliliście się, sir.  — W czem?  — Olbrzym wprawdzie nazywa się Old Firehand, ale nie jest farmerem, a przeto nie mógł do siebie prosić owego Toma i ciotki Droll.  — A to dopiero! — zawołał kornel, udając rozczarowanie.  — Tak, tak jest! — zapewniał murzyn. — Olbrzym jest słynnym myśliwym i udaje się w dalekie góry.  — Dokąd?