Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Fabuła widziana oczami tajnego agenta organizacji Moonlight przenosi czytelnika w relatywnie odległą przyszłość, w której egzystencja na Ziemi zmierza ku nieubłaganej katastrofie, a jedynym ratunkiem dla umierającej cywilizacji jest kolonizacja odległych planet Układu Słonecznego oraz życie na okrążających Ziemię stacjach orbitalnych. Ale jest coś jeszcze, tajemniczy sygnał wydobywający się z podziemnych korytarzy drążonych pod powierzchnią Srebrnego Globu. Ten sygnał pulsował tam od wielu tysięcy lat, ale nigdy nie miał być odkryty przez ludzką rasę... wzywa tych, którzy opuścili nasz układ planetarny tysiące lat temu do powrotu z najgłębszych otchłani kosmosu.
Pierwsza część spodziewanej serii opiera się w dużej mierze na tekstach piosenek grupy Galaxy Hunter, które to opowiadają szereg ciekawych historii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 287
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
SILVER MOON
Jason Lee Hunter
GALAXY HUNTER
SILVER MOON
Copyright ©
XDVISIONS, Zbigniew Danielewicz, 2020
Przekład: Zbigniew Danielewicz
„Stawiamy czoła życiu, któretak szybko się zmienia, a wy…
Jesteście daleko stąd, na odległym Srebrnym Księżycu”
Dolina Alp – sto sześćdziesiąt sześć kilometrów zagłębienia od Morza Imbrium, aż do Morza Frigoris. Ciągle badamy powierzchnię Księżyca, chociaż wiedzą o tym nieliczni.
Z tego obszaru pięć lat temu, nasze księżycowe orbitery wychwyciły dziwny, sekwencyjny sygnał. Wyraźny, ale posiadający w swoim spektrum tajemniczy kod, coś jakby próbę szyfrowania fali, tak aby sygnał ten mógł odebrać tylko jeden właściwy odbiorca. Czysty zbieg okoliczności pozwolił nam wyłuskać z tej gmatwaniny quasicyfrowego bełkotu regularnie synchroniczny przebieg. Spowodowała to interferencja pochodząca z błysku słonecznego, która pojawiła się tuż po ostatnim, katastrofalnym w skutkach, wybuchu w dziurze koronalnej naszej gwiazdy.
Szczęście w nieszczęściu, jak mawiali nasi pradawni ojcowie. Po dokładnej analizie zdaliśmy sobie sprawę, że mamy do czynienia z czymś nowym, a jednocześnie wiedzieliśmy, że na tym odwiecznym pustkowiu musiało stać się coś odległego w czasie, co pozostawiło po sobie technologiczny ślad. Niektórzy doszukiwali się podobieństwa do sygnału nazywanego kiedyś S.O.S.
– Mertens zgłoś się… do cholery. Zasnąłeś tam?… wyłącz te swoje syntetyczne retrodźwięki. Mamy robotę do wykonania. Kapitan wścieknie się, jak nie przesuniemy tego złomu o kilkaset metrów dalej… nim zajdzie to pieprzone słońce – dodałem, mocno zniecierpliwiony dłuższym brakiem kontaktu z Mertensem.
Prace na tym terenie prowadzimy od przeszło dwóch lat. Kopiemy tam, gdzie pojawiło się ECHO, wykorzystując wielkie maszyny drążące obsługiwane przez najwytrwalsze załogi. Powierzchnia Księżyca nie okazała się dla nas zbyt przyjazna. Pod bardzo miękką warstwą pyłopodobną natrafiliśmy na stopione przez następstwa gigantycznej kolizji warstwy litych skał metamorficznych. Tytan był przy tym jedynie mięciutkim berylowcem.
Ja i Rick Mertens nie opieprzaliśmy się, jak ci na górze. Już dawno powinienem awansować, kto wie może nawet pociągnąłbym za sobą Mertensa. Dobry był z niego chłopina. Tymczasem musiałem zasuwać po pachy, na tym przepięknym kawałku zadupia.
– Rick, jak nie włączysz swojego transmitera, to ci go wsadzę, wiesz gdzie… no nareszcie łaskawco, gdzie się pałętasz?
W słuchawce zaskrzypiało i po chwili trzasków pojawił się wyraźny głos Mertensa. Wyskoczył rześko w charakterystycznych księżycowych pląsach, zza oddalonego o kilkadziesiąt metrów ciągnika. Sto kilo żywej wagi, głównie mięśni, w tych warunkach pozwalało na nieco więcej niż gdzieś daleko, na oddalonej o setki tysięcy kilometrów Ziemi.
– Dobra, dobra, czego się pieklisz, kapitański sługusie – z wrodzonym talentem zadudnił niskim basem Rick. Sam byś się wziął do roboty, a nie tylko zrzędzisz i zrzędzisz. Odlać się nie można?… zapewne ironizował.
– Za kilka minut będziemy musieli zjechać na drugi poziom, bo nam się do dupy dobiorą – zmotywowałem Ricka w nadziei, że nie miał włączonego komunikatora na stały kontakt z naszą stacją orbitalną. Na jego twarzy, teraz ledwo widocznej zza przyłbicy hełmu, pojawił się ironiczny uśmieszek.
– Człowieku, na szybko to można muchy łapać, mamy chłopie czas – odparł Mertens.
– Zaraz puścimy ten biznes w ruch. Wrzuć na luz, brachu – dodał zaraz potem.
– Dam znać na górę, żeby przygotowali się na kolejną porcję porządnego drążenia, w tej cholernie twardej skale – odpowiedziałem ustawiając transmisję nadajnika, umieszczonego na lewym przedramieniu mojego wysłużonego i piekielnie brudnego skafandra.
Trzy, sześć, osiem, cztery. Nawiązywanie łączności z górą nie należało nigdy do przyjemności. Mają nas jak na widelcu. Nic nie dało się ukryć na tej szarej pustyni, chyba że w którymś z głęboko drążonych tuneli.
– Jak my się w tym stuleciu dokopiemy do czegoś, to będzie cud – zakomunikował zwięźle Rick.
Kolejne trzaski oznajmiły nawiązanie połączenia z Trinity, widoczną z powierzchni jako mały punkcik, bazą orbitalną. Od powierzchni Księżyca dzieliło ją tylko kilka minut lotu prosto w dół, na lądowisko obok naszego obozu. W drugą stronę było znacznie gorzej. Łączyła nas tylko suborbitalna platforma.
– Trinity, zgłaszam się, tu kapitan do najwydajniejszej załogi na tym księżycowym padole. Jak leci panowie? Daleko dzisiaj wkopaliście swoje krecie noski…?
Swoją elokwencją i poczuciem humoru kapitan przewyższał nawet Ricka i pozostałych członków ekspedycji razem wziętych.
– Mam nadzieję, że nie nudzi się wam tam na dole, bo u nas cały czas przygrzewa słoneczko, że aż miło.
Kapitan drwił w żywe oczy, jak zwykle. Dobrze, że miałem dzisiaj dobry humor, bo wygarnąłbym całe swoje negatywne jestestwo w twarz, tego naszego wrednego kapitanka. Widząc minę Ricka, nie brakowało dużo, by puściły mu nerwy, ale spiął się w sobie i nawet mu powieka nie drgnęła.
– U nas to słoneczko nas nie oszczędza, ale z całym szacunkiem mamy inne widoki na przyszłość – ripostowałem niebezpodstawnie.
Kochany kapitan, pieszczotliwie zwany przez gorzej usytuowanych astronautów poganiaczem, kontynuował swój sarkastyczny wywód. Cały on, Tim Stavinsky, kapitan bliżej nieokreślonej klasy.
– Dobra, dobra, chłopaki, nabijam się trochę, żeby was odstresować. Wiecie, że dzisiaj wasza kolej na zrobienie wielkiego skoku dla ludzkości, nikt wam tego odebrać nie może, nawet ja, gdybym chciał...
Zdawało mi się, że słyszę w tle jakiś odgłos przypominający rechot pozostałych członków załogi Trinity, będących w centrum dowodzenia stacji. Rick tylko machnął ręką i spojrzał w stronę odległych Północnych Wzgórz, żeby zapomnieć o tym, co nas czekało przez następne cholerne osiem godzin, ciągnącego się niemiłosiernie księżycowego czasu.
– Jay, jesteś tam? – spytał retorycznie kapitan. Co tak nagle przycichłeś?
– Zbierajcie zwłoki i do roboty. Czeka was dzisiaj dwieście metrów harówy. Ostrzymy działa i jazda. Za siedzenie nam nie płacą.
Sam sobie naostrz ten cięty jęzor – pomyślałem przez chwilę, przezornie wyciszając interkom, na swoim ubabranym w pyle skafandrze. Mieć takiego szefa to skaranie boskie. Nie mogłem przewidzieć, że ten dzień był ostatnim, w którym słyszeliśmy naszego kapitana żywym…
Przyszłość tworzą wspaniałe i wstrząsające chwile, …znaleźli coś niezwykłego, w dolinie Srebrnego Księżyca”
– Rany boskie Rick, odpuść, spalisz tarczę! Chłodzenie siada, rozłączam synchronizację – darłem się na Ricka jak opętany.
– Coś tu nie gra – zdobyłem się na ściszenie głosu.
Piętnaście minut zajęło nam zjechanie na koniec tunelu. Byliśmy sto metrów pod poziomem zero. Kolejne pół godziny to uruchamianie ultrasonicznych tarcz w naszej maszynie drążącej. Następne dwie godziny to mozolne przebijanie się przez warstwy czarnego, krystalicznego złoża i usuwanie kruszywa do kanału zapasowego, skąd systemem podajników wyjeżdżało ono na zewnątrz. Stabilna jeszcze do tej pory temperatura w chodniku niebezpiecznie wzrosła, gdy natrafiliśmy chyba na coś, co mogło wydawać się celem naszej misji. Optymizm mógł być jednak mocno przedwczesny. Sejsmografy ustawione wysoko na powierzchni odnotowały niespotykane nigdy dotąd drgania, o częstotliwości podobnej do sygnałów odbieranych przez nasze orbitery. Ale było coś jeszcze, czego poprzednio detektory nie były w stanie uchwycić. Tym razem byliśmy blisko. Coś wielkiego nadciągało jednak ponad naszymi głowami, o czym nie nam było się naocznie przekonać.
– Ricky, łącz z bazą, natychmiast. Będziemy musieli wycofać tarczę. Zobaczymy, co to za ustrojstwo.
– Tu Tarcza, baza… jak mnie słyszysz? – zaintonował Rick bez przekonania.
– Tim, Melanie zgłoście się, mamy tu mały problem. Tim? Cisza… i nagle tąpnięcie. Tunel zadrżał, a osłony termiczne zgrzytnęły ciężkim metalicznym odgłosem.
Poczuliśmy się, jakbyśmy w jednej chwili zmienili kilka pięter w spadającej windzie. Coś naprawdę wielkiego musiało mocno przywalić w powierzchnię nad nami, i to całkiem niedaleko.
– Rick, dasz radę cofnąć? Rick do ciebie mówię!…
Rick trzymał kurczowo obie dźwignie sterowania tarczą. Czerwone sygnalizatory oznajmiły uruchomienie automatycznej procedury awaryjnej.
Skąd ten dym? – pomyślałem, gdy kolejne próby komunikacji z Rickiem nie przynosiły skutku.
Przeciążenie systemów doprowadziło do serii zwarć w instalacji, gdy tarcza z mozołem zaczęła cofać. Alarm za alarmem pojawiał się na tablicy nade mną.
Włączył się system awaryjny i przednia tarcza ochronna odgrodziła kokpit drążarki od ściany przed nami.
Rick ocknął się, ale widać było, że nagła zmiana ciśnienia wewnątrz kabiny wpłynęła znacząco na jego percepcję.
Gdy odwrócił się w moją stronę, w jego oczach widać było czysty strach. Do tej pory trzymał się kurczowo dźwigni sterowania pojazdem. Coś było w jego głowie i jakoś nie chciało z niej wyjść. Z pokładowych głośników rozległ się sygnał ostrzegawczy „Helmet On”. Pierwszy raz słyszałem ten sygnał w mojej krótkiej górniczej karierze. To był wyraźny znak, żeby nie czekać na dalsze ponaglenia.
Odpiąłem swoje pasy i z trudem dotarłem do zawieszonych na ścianie hełmów.
– Rick, na miłość boską, rusz zad, za chwilę będziemy mieli tu dekompresję.
To nie był ten sam Rick, którego znałem. Kolejny wstrząs przypomniał mi, że może być jeszcze gorzej… i nagle wszystko ucichło. Tylko czerwone kontrolki w kabinie rozjaśniały wnętrze bladym światłem. Udało mi się jakoś wcisnąć hełm na głowę Ricka i zabezpieczyć klamrę. Kompresja i dostęp zwiększonej ilości tlenu otrzeźwił jego umysł.
Ktoś tu wrócił do żywych, nareszcie – pomyślałem.
– Jay, to ty? Co się dzieje? To nie moja wina, przysięgam – wyszeptał zdeformowanym przez skafander metalicznym głosem.
– To nie moja wina, nie tym razem. W mordę, nic nie widzę. Daj mi chwilę – wysapał.
Rick odciągnął opuszczoną osłonę hełmu. Pot zaczął lać się po jego twarzy jakby był pod prysznicem, wyglądał przy tym jak nieświeży trup.
– Spokojnie Rick, coś na nas spadło, na powierzchni. Nie wydaje mi się, że jesteśmy całkiem bezpieczni w tej przeklętej puszce. Spróbuj uruchomić napęd awaryjny. Odejdziemy jeszcze dalej na kilka metrów i wtedy podniesiemy przednie osłony.
Plan brzmiał sensownie, ale czy ta wielka kupa żelastwa mogła wydać z siebie ostatnie, zbawienne dla nas tchnienie? – zapytałem sam siebie, bez najmniejszej dozy pewności.
Szarpnięcie, poszło. Odsunęliśmy się. Słychać było wyraźnie, że komora przed nami była niestabilna. Coś ciężkiego przeleciało w dół ze złowieszczym odgłosem.
– Oby się to wszystko nie zawaliło, bo będzie po nas – względnie spokojnym głosem rzuciłem do Ricka.
– Sprawdź przednią śluzę, jakoś trzeba będzie się stąd wydostać. Podnoszę osłony. Teraz – krzyknąłem w stronę Ricka.
Zgrzyt, jaki usłyszeliśmy nie napawał optymizmem.
– Mertens, co z tą śluzą? Daj mi odczyt. Na co się tak gapisz? – rzuciłem przez ramię, w nadziei na jakąkolwiek odpowiedź. W złą godzinę…
To, co było przed nami, to widok ogromnej przestrzeni, który spowodował, że nasze szczęki opadły, jak łychy koparek przed nabraniem ładunku na powierzchni. Staliśmy niemal nad krawędzią wielkiej przepaści…
– Jay, niech mnie szlag, widziałem to w mojej głowie zanim podniosłeś osłony. Co to jest? – wysapał Rick.
Obaj byliśmy w szoku, bo ktoś tu niemiłosiernie namieszał. Przed nami rozpościerał się przedziwny, irracjonalny widok. Wielka rozległa przestrzeń przykryta szarym sklepieniem. Omal zapomnieliśmy o tym, że priorytetem w tej chwili powinna być łączność z Trinity, ale komunikator milczał i nikt nie dawał najmniejszego znaku życia. To był zły, jak na tę chwilę bardzo zły znak.
– Śluza otwarta, dekompresja za trzy, dwa, jeden… już! Rick zwolnił hydrauliczne klamry w przedniej grodzi. Syk powietrza uciekającego z komory dekompresyjnej oznajmił, że czas był najwyższy spojrzeć prawdzie w oczy.
– Spróbujemy złapać kontakt z bazą na zewnątrz – rzucił Rick, przeciskając się przez wąskie wrota śluzy. Jakoś nie brzmiało to przekonująco. Chwycił też w ostatniej chwili pojemnik z zestawem łączności i anteną dalekodystansową. Potrzebowaliśmy mocniejszego sygnału, o wiele mocniejszego niż teraz.
– Baza tu Rick, żyjemy. Znaleźliśmy to. Odbiór. Baza… do ciężkiej cholery... Tim, dlaczego akurat teraz nie odpowiadasz? – pytał mocno podenerwowany Mertens.
Ciągle nic, tylko szmer złowrogiej ciszy.
– Jak nie trzeba to siedzi cicho… niech cię szlag, Tim.
– Jay wyłaź stamtąd natychmiast – spójrz…
Nasze sylwetki rozświetlała rozległa poświata z gigantycznej komory, w której według naszych wstępnych przeczuć i powoli do nas docierających wizualnych sygnałów, znajdował się wrak jakiejś pozaziemskiej konstrukcji. Ogromnych rozmiarów rusztowanie okalało futurystycznych kształtów pojazd. Ktoś przy nim majstrował, i to od dawna.
Staliśmy nad krawędzią. Jeden krok i kilkaset metrów pustej przestrzeni. Kolejne wstrząsy. Coś na powierzchni ponownie przypomniało nam o naszej beznadziejnej sytuacji. Już za chwilę mogliśmy nie mieć jak wycofać się do głównego tunelu łączącego nas z powierzchnią. Tym razem brzmiało to bardziej jak ciężkie bombardowanie, niż pojedynczy wstrząs wtórny. Ale kto mógł nas bombardować? Dlaczego?
– Rick, co z tym sygnałem bazy? Widzisz coś?
– Nic, ani drgnie. Sygnał na poziomie zero. Muszę zrestartować to gówno, bo inaczej zostaniemy tu na zawsze. Sukinkoty, bez nich nie uda nam się wycofać tego grata.
– Jay, nie chcę tutaj zdychać, nie za te pieniądze – oznajmił desperacko Rick.
Tekst o pieniądzach wlał we mnie trochę optymizmu, co do sytuacji psychicznej Ricka. Nie mogło być tak źle, jak to teraz wyglądało. Tylko ten brak sygnału z zewnątrz… co jest do ciężkiej cholery? To nie jest najlepszy dzień na umieranie. Ta myśl zaczęła drążyć mój mózg, coraz mocniej.
– Złap kontakt z kamerami na zewnątrz głównego tunelu… musi coś działać przecież, do diabła. Kultura języka, z której byłem znany poszła się dawno temu chrzanić. Byliśmy w przysłowiowej ciemnej dupie...
Rozstawiłem sprzęt do nieodzownej w tych warunkach łączności telemetrycznej. Wzmacniacz, transpondery, antena i niewielkich rozmiarów monitor. Restart. Doszedł wreszcie sygnał z kamer. Wydawało się, że nie wszystko uległo jednak dezintegracji. Odrobina szczęścia w morzu chaosu…
Wydostaniemy się z tego bagna, ktoś musi na nas czekać tam na zewnątrz – pomyślałem w duchu.
– Obróć kamerę, daj szerszy kąt – rzuciłem do Ricka domyślając się, co możemy za chwilę zobaczyć. Nie myliłem się. Widok rozciągający się w Dolinie Alp nie przypominał niczego, co było tu jeszcze niedawno. Instalacje lądowiska zapasowego zostały doszczętnie zniszczone. Na około wszędzie rumowisko porozrzucanych w bezładzie, ledwie rozpoznawalnych metalowych fragmentów jakiejś konstrukcji. Duże elementy sprasowane w bezładną masę. Holowniki trakcyjne w strzępach. Budynki bazy roztrzaskane przez, jakby mogło się wydawać, zmasowany nalot dywanowy. Wszędzie zgliszcza, żadnego dymu, żadnego ognia. Nie spodziewałem się jednak niczego innego, w tych piekielnych kosmicznych warunkach. Wszystko wyparowało, w czarną jak smoła przestrzeń.
– Spójrz tam, Rick, widzisz to, co ja… nietknięty magazyn H. Spróbujemy włączyć Goliatha. Musimy się rozejrzeć. Wolałbym nie wychodzić na otwartą przestrzeń nie wiedząc, co nas tam czeka.
Hangar H znajdował się w lokalizacji najbardziej oddalonej od centrum bazy. To go uratowało, a być może i nas samych. W tym hangarze były przechowywane zapasy wody i powietrza, na przynajmniej kilka dni. Do pełni szczęścia było jednak jeszcze daleko. Załomotała mi w głowie kolejna czarna myśl… nie przeżyjemy tego.
– Nie odpowiada, rzucił wściekle Rick. Syf, kiła i mogiła. Nadzieja matką… czekaj, mam sygnał z tego złomu. Słaby, ale może da radę. Mam jakieś zakłócenia, z tego czegoś przed nami. Włącz rejestrację, puszczę sygnał na górę do bazy. Ktoś to musi zobaczyć oprócz nas.
– Ustaw kamerę, szybko – ponaglał Rick.
_Transmitted Signal Synchronized.
_Goliath Status Ready.
Na wyświetlaczu COMa pojawił się uspokajający komunikat.
– Nareszcie, teraz będziemy mogli ocenić skutki zniszczeń na powierzchni – rzuciłem pomimo złych przeczuć.
Goliath, samobieżna maszyna transportowa, służąca głównie do dalekich rekonesansów. Mogła przewieźć sporo ładunku i dwuosobową załogę na trzydzieści kilometrów, bez ponownego ładowania. Stary złom zostawiony z poprzednich zmian, tym razem mógł być naszą ostatnią deską ratunku.
– Otwieram bramę hangaru. Włączam automat. Jay, spójrz wreszcie! Ruszył, pieprzony złom. Oby tylko się nie rozkraczył jak ostatnio – przezornie cicho zakończył swój kolejny wywód Rick.
Rick miał złe doświadczenia z Goliathem. Padł mu w połowie drogi z głównego lądowiska stacji. Dymał na piechotę w pełnym rynsztunku dwa kilometry. Schudł przynajmniej trochę… z rozrzewnieniem rozpamiętywałem przez krótką chwilę stare, dobre czasy.
Tymczasem rozstawiona przeze mnie kamera zarejestrowała obrazy wewnątrz gigantycznej groty, po tym jak włączył się sygnał ostrzegawczy Motion Detected. Coś zaczęło się ruszać wewnątrz obiektu, którego widok majestatycznie rozpościerał się teraz przed nami.
Ale dlaczego nie emituje już tych sygnałów? – pomyślałem. Wkrótce mieliśmy się o tym boleśnie przekonać.
– J.L., skup się, widzisz to, co ja? – zapytał Rick.
Szeroki kąt przedniej kamery Goliatha ukazał ogrom zniszczeń tego, co kiedyś określaliśmy dumnie naszą bazą.
Coś zaniepokoiło Mertensa bardziej, niż obserwowany przeze mnie przed chwilą obiekt.
– Poznajesz? To kawał naszej bazy orbitalnej. Oni wszyscy zginęli! Hunter, oni wszyscy zginęli – Rick powtórzył ostatnie słowa przyciszonym głosem.
Przez kolejne chwile docierało do nas, co wywołało ten potężny wstrząs, który dotarł aż do naszego tunelu.
Setki drobnych elementów walało się po terenie, po którym kroczył Goliath. Uderzenie musiało być silne. Niewiele zostało z masywnej konstrukcji ogromnej stacji. Zniszczony moduł mieszkalny majaczył w niedalekiej odległości. Tylko tę część stacji mogliśmy jeszcze rozpoznać. Pozostała reszta była już tylko wspomnieniem.
– Może zdążyli wsiąść do kapsuł ratunkowych? – zapytał jakby z umierającą w jego głosie nadzieją, Rick.
– Ktoś im musiał pomóc. Samo nie spadło. Musimy wychodzić Rick. Zbieraj graty. Mam złe przeczucie, że to właśnie my jesteśmy ostatnimi członkami tej zakończonej tragicznie ekspedycji.
Wybrzmiewający metaliczny głos komunikatora nie odzwierciedlał, jak mocno byłem przygnębiony tym, co zobaczyliśmy na zewnątrz.
– Czekaj, co jest w mordę? Widzisz ten kształt na północ od wzniesienia? Co to jest?
Rick łapał przez chwilę ostrość, na obiekcie w strefie głównego lądowiska.
– Daj bliżej… kur…, coś tam wylądowało – i to nie wygląda jakby to był ktoś od nas.
Zza spokojnego dotąd horyzontu, jaki znaliśmy z codziennych obserwacji, wyłonił się dziwny kształt nieprzypominający niczego, co widziałem w swoim życiu do tej pory. Coś tu przyleciało, wezwane najprawdopodobniej przez sygnał z obiektu, do którego się dokopaliśmy. I to coś otwierało właśnie swój przedni dok ładunkowy.
– Rick spieprzajmy stąd, zanim to dotrze tutaj i nas rozwali. Bierzemy, co trzeba i wypad – przecedziłem przez mocno zagryzione zęby.
– Masz rację, ktoś mógł nas obserwować stamtąd. Nie mamy czasu. Wezmę tylko COM’a – odparł krótko Rick.
– Zostaw włączoną kamerę. Może zobaczymy, co siedzi tam w tym dole. I skieruj Goliatha na wschód do wejścia tunelu głównego, tam go przechwycimy. Włącz mu tryb reaktywny. Może go nie zobaczą… oby – zasugerowałem.
Rick wykonał natychmiast kilka operacji na panelu i Goliath ruszył w stronę wyjścia tunelu głównego. Czasu nie zostało dużo na inne manewry. W ostatnim ujęciu z jego kamery, z obcego statku wysunął się powoli niewyraźny, złowrogo wyglądający kadłub mniejszego pojazdu, transporter Bóg wie czego. Nieuniknione zbliżało się do nas od północy. Mieliśmy najwyżej piętnaście minut na wydostanie się z tej przeklętej matni.
Tymczasem na księżycowym pyle, zaczęły pojawiać się ślady naszego pojazdu ratunkowego, lecz jego samego nie było już widać. Dotąd, nikomu niepotrzebna funkcja była teraz naszym jedynym zabezpieczeniem przed całkowitym zdemaskowaniem.
„My tworzymy przyszłość, dzień po dniu,
Nie macie się czego obawiać”
Ruszyliśmy z powrotem w stronę Tarczy, przechodząc przez jej śluzę frontową. Na uruchomienie samej procedury wycofywania Tarczy nie było już czasu. Moglibyśmy narazić się na ujawnienie naszej pozycji. Uznaliśmy, że lepiej wykorzystać działające jeszcze przenośniki magnetyczne, w tunelu zapasowym, które dowiozłyby nas na poziom pierwszy, a stamtąd było już tylko pięćdziesiąt metrów w górę windą awaryjną. Czuliśmy, że czas nam się powoli kończył. Mieszanka tlenowa również. Rick zabrał z Tarczy dwa zapasowe zasobniki tlenu, na wszelki wypadek, gdyby jego zużycie zaczęło szybko rosnąć. Na dotarcie na poziom pierwszy mieliśmy bardzo mało czasu. Winda awaryjna powinna była znajdować się w równoległym korytarzu, chyba, że system automatycznie wciągnął ją wcześniej na poziom zerowy. Nie marzyliśmy o niczym innym, jak tylko o wydostaniu się z tej przeklętej ciemnej zapadliny.
Od czasu do czasu kazałem Ricki’emu sprawdzać, co działo się na zewnątrz, ale sygnał w tym obszarze rwał się jak diabli. Totalna destrukcja nad nami mogła przenieść się w każdej chwili pod powierzchnię. Nie mogliśmy przewidzieć zamiarów zbliżających się istot czy kogokolwiek, kto zrobił z naszej stacji kompletną miazgę. Ewakuacja przybierała powoli formę czystej improwizacji. Naszą jedyną nadzieją było to, że zanim wyjdziemy wschodnim tunelem, słońce znajdowało się już za horyzontem. Tam czekał już na nas transport do hangaru H. O tym, co zrobimy później nikt z nas nie miał bladego pojęcia.
– Rick, co ci jest, dlaczego zwalniasz?
– Jeszcze dwadzieścia metrów do włazu, dawaj stary. Ruchy! – poganiałem Ricka, jak zwykł to robić nasz świętej pamięci kapitan.
Rick obrócił się w moją stronę i zemdlał. Padł jak rażony piorunem. Przez osłonę hełmu widziałem bladą jak ściana twarz mojego kompana. Coś mieszało mu ciągle w głowie, jego gałki oczne wywróciły się do góry dnem. Majaczył jakieś niezrozumiałe słowa. W interkomie słyszałem, tylko co niektóre z nich, ale to nie był nasz język. Ktoś przejął nad nim kontrolę... ale jak?! Przez moment wpatrywałem się w jego sensory funkcji życiowych. Wszystko było w normie oprócz podniesionego mocno tętna.
– Rick, stary capie, nie odpływaj mi tu teraz, na litość boską. Mów do mnie. Ten twój pieprzony podwyższony cholesterol. Mówiłem Ci idź z tym do lekarza… widać traciłem już resztki trzeźwości swojego umysłu.
W przypływie umiarkowanego rozjaśnienia przekręciłem jego regulator tlenu na maksymalną wartość, zmniejszając przy tym temperaturę skafandra. Tlen zaczął robić swoje. Temperatura również. Twarz Ricka nabrała znowu normalnej barwy, jeżeli w tym wypadku można mówić o jakiejś normalnej barwie jego ogorzałej, brzydkiej facjaty.
– No stary, gdzieś ty był? Na górze szaleje obca forma życia, a ty mi tu jakieś szopki odstawiasz – próbowałem jakoś nawiązać kontakt, ale Rick nie był zbyt rozmowny. Zaczął przynajmniej kontaktować.
– Ile czasu mnie nie było? – spytał.
– Jakieś dwie minuty – odparłem.
– Nie mamy chwili do stracenia Jay, oni wiedzą, gdzie jesteśmy. Z dziwną stanowczością, Rick oparł swoją rękę na moim ramieniu.
– Oni wiedzą, gdzie jesteśmy – powtórzył. Czekają na nas. Nie mamy żadnych szans.
– Nie pieprz Rick, zbieraj dupę w troki, bo cię kopnę, tak, że ci się całe życie przewinie.
Pomogłem mu wstać, na jego chwiejące się z omdlenia nogi. W ciemnym długim korytarzu, jedynym światłem był tylko blady strumień reflektorów z naszych hełmów. Z wielkim wysiłkiem dobrnęliśmy do włazu. Kod dostępu działał na nasze szczęście jak zwykle. Awaryjny generator pobierał energię z dolnych pokładów płynnego ferrytu i zasilał całą podziemną instalację.
Przez chwilę przeleciała mi przez głowę myśl, że Rick ma coś wspólnego z tą całą rozpierduchą. Skąd u niego ta nagła depresja i utrata instynktu przetrwania? Miałem tego wszystkiego dość. Zachciało mi się zarobkowych wakacji. Pięknie do cholery, kurewsko pięknie. Siedzę z tym mięśniakiem, na dnie jakiegoś lochu, ciemno jak w dupie, a na górze czeka horda krwiożerczych bestii z innego wymiaru… czułem, że powoli odchodziłem od zmysłów.
Rick obyś nie miał racji – przemknęła mi przez umysł krótka myśl, podkreślona złudną iskierką umierającej nadziei.
Za nami zamknął się automatycznie właz i oczom ukazał się długi na kilkadziesiąt metrów taśmociąg. Nie poruszały go klasycznie skonstruowane rolki. Transport odbywał się na magnetycznych dwumetrowej długości platformach, oddalonych od siebie kilka centymetrów. Całość spajało pole wytwarzane przez łańcuch ogniw umieszczonych pod owymi platformami. Musieliśmy obydwaj przygotować się na ostrą jazdę w górę.
Rick nie czuł się zbytnio dobrze. Z nieukrywaną ulgą zajął miejsce na pierwszej z brzegu platformie. Ktoś musiał to jeszcze uruchomić. Chwyciłem za umieszczony w zasięgu mojej prawej ręki panel sterowania. Przycisk uruchomienia platformy wydawał się w tym momencie jedyną słuszną opcją.
– Trzymaj się Ricky, ostatni raz widzisz te parszywe tunele. Przynajmniej tak mi się wydaje – wysapałem, jakby sam do siebie.
Taśma ruszyła z niedużą prędkością ku górze, na poziom pierwszy, gdzie mieliśmy zamiar przesiąść się do czekającej tam windy awaryjnej. Trzydzieści, dwadzieścia, jeszcze dziesięć metrów. Tunel B, winda na powierzchnię. Ciasna, ale dla dwóch osób w zupełności wystarczająca. Dwieście kilo udźwigu powinno było nas utrzymać. Dobrze, że Rick ostatnio schudł, inaczej mogłoby być mało przyjemnie. Pomogłem Rickowi wgramolić się do ciasnego wnętrza kapsuły windy. Za nami, w niewidocznej już rynnie tunelu, szum elektromagnesów zawrócił taśmę przenośnika gdzieś z powrotem w dół, na poziom drugi. Obyśmy nie musieli tam jeszcze wracać… zaraz potem otrząsnąłem się z tej paskudnej, groteskowej myśli.
Ładowanie tłoka zakończone. Start za trzy, dwa, jeden… zapłon. Kapsuła windy wystrzeliła jak pocisk, z nami ściśniętymi środku, jak sardynki w puszce.
Awaryjne windy nie miały nigdy czasu na jakieś tam rozpędzanie się. Taka kilkunastosekundowa podróż wywracała mi zawsze bebechy do góry nogami. Od początku do końca musisz wstrzymać swój oddech. Jak w wirówce.
Hamowanie tym bardziej nie należało do przyjemności. Z windy wyszliśmy lekko oszołomieni.
– Parszywy dzień – zakląłem siarczyście, targając omdlałego Ricka w stronę wyjścia.
Miałem chyba prawo żądać, aby ten dzień się już wreszcie skończył. Rick i ja nie dawaliśmy jednak ciągle za wygraną. Inaczej byłoby już po nas… ale nasz koszmar na jawie miał trwać jeszcze długo.
Mieliśmy tylko kilka minut na przedostanie się do tunelu ewakuacyjnego, w którym była śluza prowadząca na powierzchnię. Brakowało nam już powoli sił. Pchaliśmy się nieuchronnie w objęcia wiszącej nad nami śmierci. Wizja wpadnięcia w łapy oprawców załogi zniszczonej stacji przybierała na sile coraz mocniej w naszych umysłach. Chcieli dokończyć dzieła zniszczenia, żeby nikt z nas nie mógł przekazać innym, co kryło się głęboko pod powierzchnią. Musieliśmy teraz za wszelką cenę nadać meldunek o tym wszystkim, co tu się stało, na jedyną pozostałą na orbicie Księżyca stację orbitalną.
Stacja przeładunkowa Skybridge pozwalała na przyjmowanie transportów z Ziemi i była też bazą garnizonu planetarnego, do rekonesansów poza sektor Czerwonej Planety. Rząd wysyłał wielkie kolektory do zbierania surowców z innych planet Układu Słonecznego, głównie z gigantów gazowych.Na Ziemi nie było już od dawna wielu rodzajów złóż surowców energetycznych. Bilans kilkunastu ostatnich dziesięcioleci przyrostu ziemskiej populacji nie zamknął się dla naszej planety na plusie. Epidemia kolejnych mutacji wirusa Potępienia zredukowała populację Ziemi o trzydzieści procent, ale i tak trzeba było walczyć o przetrwanie. Tylko wybrani mogli liczyć na łatweżycie, na kilku stacjach orbitalnych lub w założonych na Księżycu samowystarczalnych koloniach emigracyjnych, po drugiej, dla zwykłych śmiertelników jego ciemnej stronie.
Przetrwanie mieliśmy we krwi, w skali makro oraz tak jak my obecnie, w skali znacznie mniejszej. Miliony lat ewolucji nie poszło na marne. Może z wyjątkiem Ricka, mojego najlepszego kumpla, który pełzał teraz jak jego praprzodkowie.
– Niech to szlag trafi. Bateria siada. Za parę minut nie będzie szans na kontakt ze Skybridge – rzuciłem przy tym kilka niskich lotów obelg, pod adresem naszego nowoczesnego sprzętu.
Wlekliśmy go na samą górę i właśnie teraz zaczynał dostawać zadyszki.
– Co za szmelc. Dramat… kolejne nieodzowne, siarczyste i odstresowujące przekleństwo cisnęło mi się na usta.
– Rick, mamy tylko jeden impuls. Drugiej szansy nie będzie.
– Skybridge, tu Rick Mertens, obsługa naziemna stacji Trinity. Jest ze mną operator Jay Lee Hunter. Odbiór… Podaję naszą pozycję. Baza Trinity zniszczona, cała załoga nie żyje. Zostaliśmy zaatakowani bez ostrzeżenia. Potrzebna ewakuacja, na sześć, trzy, siedem, cztery, East Side.
W tym momencie nadajnik wydał swoje ostatnie tchnienie. Transmisja mogła jednak nie wyjść w całości.
Oby tylko byli w stanie odebrać ten meldunek lub przynajmniej jego strzępy – pomyślałem bez nadmiernego optymizmu.
– Jasna cholera, co teraz? J.L., mamy przesrane, jak nas tu znajdą. Oni mogli również przejąć ten sygnał. Są znacznie bliżej. Musimy się rozejrzeć na zewnątrz tego bunkra. Nasz Goliath może się jeszcze przydać. W jego bebechach są zapasowe akumulatory. Stavinsky wspominał kiedyś, że ma też opcję samozniszczenia. Może dałoby radę odciągnąć ich uwagę – przeciągał Rick.
– Okay, Okay zwolnij Rick... Ja wyjdę pierwszy, ty się do tego nie nadajesz, nie w tym stanie. Patrz, powinien czekać tutaj – wskazałem na mapę wyświetlaną na ekranie przypiętym do mojego toolboxa, na moim lewym przedramieniu.
– Kamuflaż powinien jeszcze działać – wysapał Rick.
– Zabiorę akumulatory i pogrzebię w jego systemie. Jeżeli to prawda, co mówił kapitan, to wyślę go poza strefę i wywalimy go w cholerę. Jak nie dadzą się nabrać, trudno… będziemy się czołgać do hangaru H, przez kolejną godzinę – z lekką ironią zakończyłem precyzowanie planu.
Czas był najwyższy, by wyrwać się z tych okopów.
– Idę… nie czekaj na mnie z kolacją, zabłysnąłem czarnym humorem...
Obym tylko sam nie stał się tą kolacją – pomyślałem w duchu. Idzie skazaniec – nasunęło mi się jeszcze na myśl, gdy otwierałem drzwi grodzi ciśnieniowej. Rick zabrał się do rozkładania COMa. Chciał spojrzeć, co dzieje się w rozpadlinie, przy której umieściliśmy urządzenie nagrywające. Wszystko mogło się wyjaśnić po obejrzeniu zarejestrowanego obrazu.
Tymczasem, byłem już na zewnątrz. Ani żywej duszy. Gdzie są nasi nowi „przyjaciele”, co knują? Seria krótkich pytań przeleciała mi przez pobudzone w ostatnim czasie neurony. Spojrzałem w stronę, gdzie wylądował ich statek, ale co było dziwne, nie było już po nim śladu. Bawią się z nami, albo faktycznie nie wiedzą, że tu jesteśmy. Wzięli, co mieli wziąć i po cichu czmychnęli. Dlaczego Rick miał te wizje i czy jego złe przeczucia były tylko chwilową przerwą, w działaniu jego pokręconego umysłu? Niech to diabli, najważniejsze, że jeszcze żyjemy. Nadzieja umiera ostatnia...
Zmrok na Księżycu jest inny niż na Ziemi. Znacznie ciemniejszy. Ale brak atmosfery nadaje nocy niekiedy charakterystyczną, srebrnoniebieskawą poświatę z odbicia naszej planety. Tak było właśnie teraz. Nie był to jednak najlepszy moment na podziwianie widoków. Pomimo nocnej aury widać było ogrom zniszczeń, jakie wywołał upadek Trinity. Jedno wielkie rumowisko… oszczędziło tylko sam hangar H i kilka pomniejszych komór tlenowych. Reszta to był już teraz kompletny szrot.
– Rick, nikogo nie ma. Pusto, wyszeptałem. Gdzie oni się podziali? Rick, odbiór. Żyjesz tam?
Przełączyłem transmiter na inną częstotliwość. System wyszukiwał nadajnik Ricka. Bezskutecznie. Coś mogło zagłuszać nasze połączenie. Tylko co? Cisza w takich okolicznościach nie wróżyła niczego dobrego. Skupiłem się na tym, co było wokół mnie.
W każdym skafandrze umieszczono możliwość wyświetlania obrazu z powiększeniem, i podgląd w różnych częstotliwościach spektrum widzialnego i niewidzialnego. Czas już był najwyższy, by sprawdzić dokładnie, czy coś nie czyhało na mnie w tych gruzach stacji. Musiałem najpierw dotrzeć do Goliatha, a on miał cały czas włączony kamuflaż. Zobaczyć można było go tylko w podczerwieni, jeżeli był nadal włączony.
Rick nie dawał znaku życia. Miałem nadzieję, że nie wpadł znowu w ten swój trans. Musieliśmy jak najszybciej wyrwać się jakoś z tej nieszczęsnej pułapki.
– Tylko jak do cholery? – pytałem znowu sam siebie.
Przełączyłem wyświetlacz w hełmie na podczerwień. Ustawiłem filtr skanowania na temperaturę pracy serwomotorów, z tolerancją kilku stopni. Teraz powinienem był znaleźć Goliatha bez problemów... i jest, diabeł rogaty... stał w bezruchu pięćdziesiąt metrów ode mnie.
Dobry piesek – pomyślałem. Pan już idzie do swojego pieseczka – z tej radości nie mogłem się powstrzymać od głupich metafor.
W tym samym momencie w słuchawkach pojawił się głos, który przypominał brzmieniem Ricka, ale to nie był z całą pewnością jego sposób mówienia. Bardziej szept kogoś, kto podszywał się pod mojego kumpla. W dość niewybredny sposób, musiałem przyznać.
„Przybyliśmy z przestrzeni dla waszego dobra. Damy wam drugą szansę, niezależnie od waszej woli. Nadchodzi era ciemności. Przygotujcie się...” i głos urwał się nagle, tak samo jak się pojawił.
No tego już za wiele – pomyślałem. Kontrola umysłu czy jakaś technologiczna sztuczka? Coś grubszego się święci. Jaka przestrzeń, jaka era ciemności, co jest do cholery? – zakląłem siarczyście.
– Tu Rick, Jay zgłoś się, będziemy mieli towarzystwo, coś wylazło z tego krateru, który widzieliśmy wcześniej na dole. Coś cholernie brzydkiego. Wrzucam transmisję na twój główny ekran.
– Rick, do diabła, co tam się dzieje? Zostawić cię samego na chwilę, a ty już wpadasz po kolana w gnój. Matko przenajświętsza!
– Dawaj, co tam masz... tylko szybko, bo nie zostało nam już dużo czasu. Musimy dotrzeć do hangaru. Ale zaraz skąd masz ten sygnał, przecież padły nam akumulatory w COMie? – zapytałem przekornie.
– Ha, nie da się tak łatwo załatwić Ricka. Podłączyłem to dziadostwo do przewodów przy śluzie. Działa, ale nie wiem ile czasu to potrwa. Przy naszym szczęściu pewnie krótko. Patrz, co na nas idzie...
Na moim ekranie wewnątrz skafandra wyświetlił się obraz z kamery pozostawionej przy rozpadlinie. Krótki film pozwolił jednak przyjrzeć się bliżej stworzeniu, które wypełzło jakoś z krateru. To musiało być to coś, co wywołało alarm ruchu… najprawdopodobniej coś organicznego, a jednocześnie poruszającego się jak mechaniczne urządzenie. Precyzyjne ruchy wskazujące na zaawansowaną formę życia lub co gorsza, technologii. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem, nawet w najgorszych koszmarach. Przegubowe, grube odnóża i tułów pokryty pancerzem, ale to coś nie miało jednak oczu, a z przodu wyświetlało jakiś promień skanujący tunel... cholerne paskudne dziwadło. W ostatniej sekundzie filmu otoczenie zmieniło się w kulę ognia i z dymem poszedł również nasz sprzęt rejestrujący. Podejrzewałem, że przebili się przez Tarczę bez najmniejszego oporu.
– Rick, do diabła z tym, spieprzaj stamtąd i zamknij śluzę od zewnątrz, ja idę do Goliatha po akumulatory. Puszczę go wolno i ustawię samozniszczenie na pięć minut, może rekiny chwycą przynętę, zanim poczują naszą krew.
– J.L., idę do ciebie, nic tu po mnie... zamykam śluzę bez powrotu. Panel kontrolny zniszczony. Nie powinni przejść.
– Dobra robota Rick, spotkamy się przy wyjściu. Bez odbioru.
Ruszyłem w stronę Goliatha, pośpiesznie, ale rozglądając się z asekuracją. Nie wiadomo, czy gdzieś nie czaili się na nas nasi „kamraci” ze statku, który w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął z horyzontu. Jakieś pięćset metrów ode mnie kątem oka zauważyłem ruch. Coś wstało z powierzchni, dotąd zupełnie dla mnie niewidoczne, jakby przyczajone w księżycowym pyle. Coś całkiem przypominające tego stwora, z tunelu pod nami.
Szlag by to trafił, zauważyło mnie – przemknęło przez moje wypalone synapsy.
Dwadzieścia metrów do Goliatha. Dziesięć. Moje skoki przybrały formę susów trójskoczka, w ziemskim tego słowa znaczeniu. Dopadłem kabiny Goliatha i w ostatniej chwili spostrzegłem zbliżającego się wroga, miał do mnie jakieś pięćdziesiąt metrów. Miałem jeszcze czas, aby uruchomić tryb obronny. Nigdy wcześniej nikt nie miał okazji go wykorzystać, oprócz mnie na ćwiczeniach w symulatorze.
– Rick, nie wychodź na zewnątrz. Zauważyli mnie. Zostań tam gdzie jesteś. Rick!!!
Byłem już w kabinie. Kombinacja klawiszy. Zapłon. Sprawdzenie ramion i palników. W monitorze z kamery wstecznej zamajaczył mi znajomy, złowieszczy kształt. Obrót. Przeładowanie. Strzał. Z niewielkiego działka rezonansowego umieszczonego na prawym ramieniu Goliatha wystrzelił ładunek, którego normalnie używaliśmy do burzenia większych skał na powierzchni, przy budowie bazy. Mały zasięg, ale moc uderzenia wystarczyła, by czające się do zadania ostatecznego ciosu monstrum straciło dwa odnóża, i to jeszcze w locie. Poprawka z lewego ramienia dokończyła dzieła. Drugim strzałem odłupałem kawałek pancerza z górnej części stwora i to coś z całym impetem spadło o niecałe dwa metry ode mnie. Wnętrze uwolniło natychmiast chmurę gazu, jakby mikroatmosfery panującej w środku. To nie był żaden stwór, tylko zaawansowany bioniczny pojazd terenowy. Coś musiało w takim razie tym czymś sterować. Nie ochłonąłem jeszcze z przebiegu ostatnich wydarzeń, a już miałem ochotę na wypalenie kolejnej salwy. Ciekawość była jednak silniejsza. Chciałem zajrzeć do wnętrza pojazdu przed wykonaniem ostatecznego wyroku na moim szkaradnym prześladowcy.
Musieli zostawić kilku skautów, a sami zajęli się tym, co zostało w przepastnym kraterze – skonstatowałem.
Nic nie było rozstrzygnięte... wyścig z czasem trwał.
„Samouczące się maszyny, ekstremalnie inteligentne,
dwunożne stworzenia do wielu zastosowań, a do tego niezwykle pracowite”
Dostał w czułe miejsce – pomyślałem. Sam się o to prosił. Półsyntetyczny szkielet leżał w całkowitym bezruchu przede mną, jak odstrzelony na polowaniu dziki zwierz. Czterometrowy pancerz otoczony sześcioma kończynami. Wypalony czerep od drugiego wystrzału wskazywał na krótką agonię stworzenia. Kusiło mnie jak diabli, żeby tam zajrzeć. Goliath był wyposażony w przegubowe ramię z kamerą spektrotermalną. Wystarczyła lekka modyfikacja ustawień i na ekranie mojego hełmu wyświetlił się trójwymiarowy obraz. Wysunąłem ramię do przodu w kierunku otworu, z którego poprzednio wyleciał z impetem lekko zielonkawy gaz. Włączyłem podświetlenie. Krótkie badanie wystarczyło, żeby poznać wroga, zanim przybyłyby spodziewane posiłki. Zainteresował mnie szczególnie ślad na bocznej nieuszkodzonej części korpusu, ktoś jakby usunął znak rozpoznawczy, który wyglądał jak zmodyfikowany symbol litery alfa.
– Jay, widzę cię, nie podchodź bliżej, trzymaj dystans, wiesz do czego są zdolni – szepnął Rick, lekko oszołomiony, tym co przed chwilą zobaczył.
– Nie ma na to teraz czasu. Wątpię, żeby blokada śluzy wytrzymała dłużej niż kilka minut. Opanuj się. Zostaw go w spokoju – kontynuował swój instruktaż.
Wtedy było już za późno. Niewielka eksplozja odstrzeliła pancerz pojazdu w błyskawiczny sposób, ukazując zawartość wąskiej kabiny. Nie zdążyłem nawet zareagować, gdy humanoidalna istota użyła jakiegoś diabelskiego triku w celu oślepienia moich sensorów i zarazem całkowitego zakłócenia obrazu z kamery. Błysk był tak intensywny, że na moment straciłem poczucie rzeczywistości. Na szczęście tylko na moment. Skaczący na mnie wielki, prawie dwumetrowy stwór, owleczony w czarny pancerz, otrzymał kolejny kończący jego żywotładunek energii rezonansowej. Strzępy jego organizmu rozleciały się po okolicy z dużą prędkością. Powierzchnia kawałków jego ciała drżała ciągle w wyniku oddziaływania silnej fali rezonansowej. Niemożliwym jednak do zapomnienia był widok rozczłonkowanego ciała walającego się w promieniu trzydziestu metrów. Nie było widać jednak jakiejkolwiek formy krwi. Płyny ustrojowe uległy natychmiastowemu zamrożeniu, w otaczającej mnie głuchej próżni.
Jeden do piachu – pomyślałem, przeładowując prawe, opróżnione przed chwilą działo. To za Tima i naszą załogę, świeć im Panie... przenikliwy strach paraliżował moje ruchy i w miarę trzeźwe do tej pory myślenie.
Schowałem wysięgnik i odwróciłem korpus mojego pojazdu w kierunku śluzy tunelu. Rick był na zewnątrz, ale wykazywał odruchy wskazujące na zbliżające się niebezpieczeństwo. Panicznie rozglądał się za innym schronieniem. W następnym momencie nastąpił wybuch mający swoje źródło w tunelu, z którego niedawno z takim trudem wypełzliśmy. Zbliżał się nasz drugi prześladowca, który podążał ciągle za nami od strony rozpadliska. Podmuch wyrzucanych z ogromną siłą elementów konstrukcji śluzy, wspomagany działaniem częściowej grawitacji, odrzucił Ricka na dobre kilkanaście metrów od ściany, za którą się schronił. Leżał kilka długich sekund w bezruchu, ale po chwili zaczął odczołgiwać się, by znaleźć bezpieczniejsze schronienie, tuż za leżącym nieopodal fragmentem zniszczonej konstrukcji stacji. Na szczęście nie doszło wtedy do rozszczelnienia jego skafandra. W tych okolicznościach można było myśleć tylko o cudzie. Zabawa jednak dopiero się rozkręcała.
Musiałem w miarę jak najszybciej przemieścić Goliatha bliżej bramy zniszczonego ujścia tunelu, aby zawczasu zająć pozycję do zneutralizowania przeciwnika. Zostało mi już niewiele energii na oddanie ostatniego wystrzału. Tym razem przeciwnik wiedział chyba z kim ma do czynienia.
Nie wyjdzie na czysty strzał – podejrzewałemw myślach.
Kilka szybkich skoków w kierunku zniszczonej śluzy. Stop. W głośniku znowu usłyszałem hipnotyczny głos, który już raz dawał sygnały, że mamy do czynienia z próbą przejęcia kontroli nad naszymi umysłami, a przynajmniej nad umysłem Ricka.
„My tworzymy przyszłość. Od zawsze. Nie obawiajcie się”... miałem dziwne wrażenie, że tracę kontrolę nad tym, co robię. Z trudem uruchomiłem ładowanie obydwu ramion ładunkami rezonansowymi. Moje mięśnie drętwiały z sekundy na sekundę. Oszołomiony umysł wysyłał niekontrolowane sygnały do receptorów. Mój pojazd znalazł się już wtedy blisko niedawnego źródła eksplozji. Maksymalny poziom energii wyrzutni oznajmił zielony sygnał na tablicy rozdzielczej. Mój, teraz już osobisty wróg przebił ostatnie istniejące resztki konstrukcji ujścia tunelu. Zdążyłem jedynie wymierzyć moją broń w wyraźnie bojowo nastawione dwa przednie wysięgniki pojazdu wroga, żarzące się złowieszczym iskrzeniem. Ostatnia myśl... „naciśnij spust” przebyła długą, jak na tę beznadziejną sytuację drogę, od mojego ośrodka decyzyjnego do prawego palca wskazującego. Definitywnie, ostatni kontrolowany przeze mnie skurcz mojego ciała skoncentrował się na aktywacji spustu naładowanej broni. Salwa energii wyzwolona z palników rezonansowych wystrzeliła w kierunku stwora. Celnie, i tym razem, choć bez doskonałej precyzji.
Jego broń wypaliła o ułamek sekundy później, na szczęście dla mnie, o milionowe części sekundy za późno. Doszło w tej chwili do dyfuzji obu ładunków, co zakończyło się spektakularnym fajerwerkiem w pobliżu pojazdu, mojego byłego już przeciwnika. Destrukcję poszycia kadłuba obserwowałem jak w zwolnionym tempie. Cząsteczka po cząsteczce, fala uderzeniowa odrywała kolejne warstwy materii z jego kadłuba i ramion. Molekularna dezintegracja. W ostatnim odruchu świadomości poczułem bardzo mocne szarpnięcie i Goliath otrzymał wtórną ilość energii z trwającej jeszcze eksplozji, której w tych warunkach nie mógł odebrać żaden inny ośrodek. Osłona pancerza nie wytrzymała również tego uderzenia. Goliath został poddany ostatecznej próbie, ale energia była zbyt silna, by cokolwiek mogło zapobiec destrukcji jego osłon. W bezładzie i z ciężkimi uszkodzeniami całą konstrukcję odrzuciło na dobre kilkanaście metrów. Ja byłem ciągle wewnątrz pancerza i na szczęście nie mogłem być w pełni świadomy tego, co się działo... odpłynąłem w niebyt przy minimalnych funkcjach życiowych.
„My tworzymy przyszłość, nie obawiajcie się” – to była ostatnia myśl, którą zapamiętałem z trwającego już pełnego omdlenia.
„Przybyli z przestrzeni, obca rasa,
Mieli doskonałe ciała i ludzkie rysy,
Pomimo doskonałej asymilacji,
Nie znali przyjaźni... nadszedł czas,
By sprawdzić nasze własne ludzkie instynkty”
Sygnał, którego źródło tego dnia udało nam się odnaleźć, pulsował od wielu lat. Wzywał na pomoc przedstawicieli obcej cywilizacji, rasy zdecydowanie bardziej rozwiniętej niż nasza. Przybyli do nas z Przestrzeni. Tak czy inaczej ludzkość miała już z nimi do czynienia, ale rządy znających prawdę państw trzymały wszystkie informacje w najgłębszej tajemnicy, przez wiele dziesięcioleci. Nasza misja była jedną z kilku, o których nie wiedzieli zwykli śmiertelnicy, a my sami pod rygorem utraty życia nie mogliśmy puścić pary z ust. Tak naprawdę, to kto przy zdrowych zmysłach mógł uwierzyć w te niestworzone historie?
Pół godziny przed Armagedonem, nic nie zapowiadało żadnej tragicznej w skutkach anomalii. Załoga stacji suborbitalnej Trinity przeprowadzała rutynowe czynności kontrolne, wykonywanego z chirurgiczną precyzją procesu drążenia ostatniego z dużych tuneli dochodzących do miejsca skąd wydobywał się emitowany nieprzerwanie sygnał.
Tim i Melanie byli w nieformalnym związku od dawna. Wykonywali swoje obowiązki na wielu misjach orbitalnych wokół Ziemi i na Księżycu. Ich marzeniem była podróż na Marsa, gdzie już pięćdziesiąt dwa lata temu wylądowali pierwsi kolonizatorzy.
Choć od tego pamiętnego wydarzenia minęło już wiele lat, to właśnie tam chcieli wziąć swój wymarzony ślub, w ziemskim rozumieniu. Żadne z nich nie przeczuwało jednak zbliżającej się tragedii, chociaż niecałe dwie godziny przed nadciągającym zniszczeniem stacji, automatyczny kontroler bliskiej przestrzeni znajdujący się na wyposażeniu stacji, wykrył niezidentyfikowany obiekt po przeciwległej ciemnej stronie Srebrnego Globu. Wszedł na niską orbitę i zawisł nad jego powierzchnią w złowrogim milczeniu, tam gdzie lokalizację miały nasze dwie księżycowe kolonie. Transpondery rozstawione w wielu miejscach Księżyca nie wychwyciły żadnego sygnału rozpoznawczego. To nie był nasz statek, ale co było bardziej dziwne, z kolonii nie doszedł do nas żaden sygnał ostrzegawczy. Tak jakby wszyscy ich mieszkańcy zostali poddani zbiorowemu praniu mózgów. Coś innego jednak dawało załodze Trinity znak o nadchodzącym niebezpieczeństwie.
Satelita komunikacyjny znajdujący się niemal na kursie obiektu uległ awarii, przelatując kilometr od pozycji nieoczekiwanych intruzów. Przed całkowitym wyłączeniem orbiter wysłał kilkusekundowy impuls na falach ultrakrótkich, świadczący o obecności niezidentyfikowanego przybysza.
Cichy alarm rozległ się na konsoli kontrolnej kapitana Tima i jego zastępcy. Pozostali członkowie załogi, Grace Sundey i Frank Roder zdalnie obsługiwali w tym czasie moduły trakcyjne olbrzymiej Tarczy drążącej tunel, ale i oni spojrzeli ze zdziwieniem na migoczącą czerwoną plamkę na głównej konsoli wizyjnej stacji.
– Mel, czy my się dzisiaj możemy spodziewać kogokolwiek? Czy ja o czymś nie wiem, czy mi się to śni? – zapytał z zastanowieniem Tim, obracając wymownie swoją głowę w stronę Melanie.
– Przecież najbliższe transporty do kolonii Ark II miały przyjść dopiero za tydzień. Co oni tam wykombinowali, do jasnej cholery? – dodał mocno zdenerwowany kapitan.
– Grace, oderwij się na chwilę i ustaw główną antenę w stronę Skybridge. Zapytamy ich, czy oni też to widzą.
– Skybridge, zgłoś się. Odbiór. Skybridge, tu Trinity, połączenie wizyjne za trzy, dwa, jeden… wizja, połączenie nawiązane – rzuciła mechanicznie Grace.
Na ekranie głównej konsoli ukazał się poszarpany obraz, wykazujący zdecydowanie zbyt dużo zakłóceń, aby można było w pełni odszyfrować nadchodzący, niepokojący przekaz. Szum przerywany pojedynczymi, ledwie słyszalnymi słowami kontrolera komunikacji Skybridge.
– Trinity... musicie… uciek… natych... Odłącz… windę. Alpha … nie będzie...na ucieczkę!
Koniec transmisji był równie niespodziewany, co widok eksplozji Skybridge, widocznej z kokpitu stacji Trinity tuż po zerwaniu się sygnału.
Wszyscy mimowolnie spojrzeli ponownie na ekran radarui z nieopisanym wrażeniem konsternacji zauważyli, że czerwony punkt oznaczający niedawno przybyły obiekt, znalazł się w obrębie orbitującej na wyższym pułapie stacji Skybridge, niecałe sto pięćdziesiąt kilometrów od Trinity.
– Malenie, do diabła, co to ma być? Dawaj to na obraz, musimy sprawdzić, co tam się dzieje. Najwyższy stopień zagrożenia, wszyscy na stanowiska! – krzyczał Tim.
– Frank, odłączaj windę, słyszałeś, nie ma czasu, ktoś nas atakuje – rozkazywał dalej Tim.
Melanie uruchomiła największe przybliżenie, jakie się dało. W niezbyt wyraźnym przekazie widać było, co naprawdę zostało ze stacji Skybridge po celnym trafieniu jednej salwy z obiektu, który zbliżył się do naszego mostu przesyłowego.
– Cholera, pół stacji szlag trafił. Oberwali na amen – krzyknęła rozpaczliwie Melanie.
– Frank, co z tą windą, musimy wykonać manewr opuszczenia na powierzchnię – syczał półgłosem Tim.
W tej chwili dało się słyszeć ogłuszające zgrzytanie odsuwającej się windy. Ta procedura była wykonywana tylko w wyjątkowych sytuacjach. Nikt nikomu nigdy nie zazdrościł tego na ćwiczeniach. Cała stacja od razu dostawała przy tym konwulsyjnych drgawek, z uwagi na uruchamiające się stabilizatory odejścia.
– Odłączam, trzymajcie się, na miłość boską! Silniki pozycjonujące aktywowane. Odejście na trzy, dwa, jeden… winda odrzucona. Musimy odejść na sto metrów.
– Grace, status! Sekwencja awaryjna, kapsuły ratunkowe ustawić w stan gotowości. Napełnij zbiorniki z paliwem. Rozgrzej silniki. Chyba nie zdążymy zejść z całą stacją na dół – rzucił z obawą Tim.
– Melanie, odsuniemy stację od windy na bezpieczną odległość i opuszczamy ją wszyscy w kapsułach. Oni zaraz tu będą, jak wykończą Most, wykończą też nas!
– Tim, skąd oni się wzięli? Dlaczego nikt nas nie uprzedził?
– Mel, daruj mi te pytania, patrz, drugi strzał w Skybridge! Ich już nie ma. Nie możemy podzielić ich losu.
– Weź się w garść do diabła! – krzyknął Tim z nieukrywaną furią w głosie.
Na ekranie głównym członkowie załogi Trinity ujrzeli przerażający widok rozrywanej stacji Skybridge. Zacumowane przy niej barki ulegały powolnej dezintegracji przyjmując na siebie część wystrzelonej w ich kierunku skoncentrowanej energii. Niesamowity widok sparaliżował na chwilę patrzących na tę scenę obserwatorów. Czasu zostało niewiele, a możliwości natychmiastowej ucieczki zostały ograniczone do minimum. Dwie kapsuły ratunkowe mogły pomieścić tylko dwie pary osób, ale same przygotowania do startu zwykle zajmowały przynajmniej dwie minuty. Tak przynajmniej wyglądało to w symulatorze służącym do ćwiczeń. Śluzy aktywne pozwalały na szybkie przywdzianie skafandrów i hełmów. Paliwa wystarczało na awaryjne lądowanie na powierzchni Księżyca, na nic więcej. Przy odrobinie szczęścia, można było dolecieć do lądowiska głównego.
– Tu Trinity, mayday, mayday, powtarzam, mayday! – Tim krzyczał do mikrofonu jak oszalały.
– Schodzimy na dół, Rick, J.L., mam nadzieję, że mnie słyszycie. Uciekajcie z tunelu. Atakują nas!
– Mamy minutę, zacznij odliczanie. Wynosimy się stąd. Zaraz tu będą – krzyczał Tim do pozostałych astronautów z narastającą siłą w głosie.
Wszyscy wydostali się z foteli i w warunkach obniżonej grawitacji przelecieli do śluz w korytarzu głównym stacji.
– Frank… Ty i Grace lecicie razem, natychmiast, macie trzydzieści sekund na procedurę awaryjną. Do zobaczenia na dole – wyszeptał bez przesadnej wiary Stavinsky.
Nie trzeba było już nikomu powtarzać, że sytuacja stawała się z sekundy na sekundę coraz bardziej beznadziejna. To, co stało się ze Skybridge mogło urzeczywistnić się tutaj lada moment.
– Na pewno zauważą nasze kapsuły – powiedział Tim.
– Mamy niewielkie szanse – odparła Melanie.
– Mel, to może być nasza ostatnia podróż, zacznij się modlić jak najmocniej potrafisz, ale nie bój się, jestem przy tobie – spokojnym głosem zapewniał Tim.
Oboje przecisnęli się przez wąską śluzę i w kilkanaście sekund założyli swoje skafandry ratunkowe. Siedzieli już zapięci w pasy bezpieczeństwa, gdy nastąpił rozrywający stację wstrząs. W tej chwili awaryjne odliczanie dobiegło końca. Silniki kapsuł zawyły krótkim wyrazistym sykiem. W tym samym momencie, blisko skazanej na zagładę stacji, z przestrzeni wynurzył się kolejny okręt o tych samych masywnych kształtach. Wyszedł z sieci kwantowej trzy jednostki od celu, w świetlistych rozbłyskach otwartej matrycy i fali molekularnej niosącej go z bliżej nieokreślonego wymiaru. Okręt rozpoczął natychmiastowy niszczący ostrzał Trinity. Na monitorach kapsuł ratunkowych ukazał się obraz oddalającej się stacji, w konwulsjach targających nią wybuchów. Ostrzał z pastwiącego się nad nią pojazdu nie ustawał, chociaż wiadomo było, że już nic nie może uratować rozlatującej się na kawałki konstrukcji. Wiązki energii cięły kadłub stacji niczym gorące ostrze noża lekko zamrożone masło. Większe fragmenty stacji zaczęły swoją drogę w kierunku powierzchni. To był koniec bazy Trinity. Same kapsuły zostawiały za sobą smugi zjonizowanego gazu napędowego. Smugi te były jak nić Ariadny z mitologicznej legendy. Dwa ślady kapsuł rozchodziły się w przeciwnych kierunkach. Na nieszczęście Grace i Franka, napastnicy, do tej pory znęcający się nad stacją Trinity, wybrali ich ślad, za którym podążyli najpierw. Dopadli ich w połowie drogi na powierzchnię wystrzeliwując dwa równoległe pociski energii o niebieskiej poświacie. Poszycie kapsuły uległo częściowemu stopieniu. Destrukcja zewnętrznej powłoki zniszczyła systemy podtrzymywania życia kapsuły. Nikt tego nie mógł przeżyć. Rozdarta pozostałość pojazdu uderzyła z impetem w powierzchnię Srebrnego Globu w tym samym czasie, gdy druga z kapsuł kończyła zbliżanie awaryjne na silnikach rewersyjnych.
Tim i Melanie mieli więcej szczęścia, przynajmniej do tego momentu. Z nieba w kierunku ich lądowiska zbliżały się resztki stacji Trinity i było tylko kwestią rachunku prawdopodobieństwa, który element uderzy w nich pierwszy. Najcięższy moduł mieszkalny roztrzaskał się zaledwie sto metrów od ich lądowiska, wzbijając tumany lekkiego księżycowego pyłu. Do ich miejsca lądowania zbliżały się szybko kolejne fragmenty z rozbitej stacji. Cały obszar miał za chwilę zmienić się w cmentarzysko misji SILVERMOON. W głośnikach kapsuły ostatni raz zabrzmiał głos, który dotarł w końcu spod powierzchni Księżyca.
– Baza tu Rick, żyjemy. Znaleźliśmy to. Odbiór…
„Nowe odkrycie nigdy nie miało ujrzeć światła dziennego.
Pozostałości marsjańskiej cywilizacji nie były kłamstwem.”
Mars nie był zawsze wyschniętą pustynią pełną czerwonego pyłu i litych skał. Przed milionami lat, zanim na Ziemi pojawili się człekokształtni, Mars posiadał nie tylko atmosferę, ale i złożony globalny ekosystem, rzeki i oceany. Rozwój cywilizacji Marsa trwał znacznie krócej niż na Ziemi, w wyniku obecności bardzo sprzyjających warunków do życia. Lecz nasi przodkowie na Marsie byli rezultatem eksperymentów genetycznych, tak samo jak my sami wiele tysięcy lat później. Ziemia stanowiła dla cywilizacji marsjańskiej źródło surowców i wody, której to na Marsie pozostał tylko ułamek procenta, z jej pierwotnej ilości. Grawitacja Marsa uległa istotnym przemianom, które wtedy działy się również na innych planetach Systemu Słonecznego. Pogarszające się warunki egzystencji na Marsie były odwrotnością tego, co działo się na Ziemi. Stąd przez wieki rozwoju pierwszych cywilizacji ziemskich, na naszą planetę przybywały ekspedycje Marsjan dokonujące swego rodzaju zbiorów, które transportowano później wielkimi statkami międzyplanetarnymi. Dla ówcześnieżyjących mieszkańców Ziemi wizyty te stanowiły w ich pojmowaniu kontakty z bóstwami, które często uwieczniano na antycznych freskach i naskalnych malowidłach. Starożytni astronauci, to oni kazali nam stawiać piramidy w różnych częściach naszego globu. Byli dla nas jak nadprzyrodzeni ojcowie i matki, ale my w rzeczywistości, byliśmy dla nich tylko niechcianymi bękartami, którym zawczasu zaszczepiono genetyczny kod samodestrukcji. Pozostawili nas samym sobie, jak zdesperowani wyrodni rodzice swoje niechciane dziecko. Sami musieli szukać nowych światów, poza naszym Układem Słonecznym, ponieważ w naszej atmosferze i przy naszej sile pola grawitacyjnego ich organizmy nie były w stanie przeżyć bez mutacji, która kończyła się według wszelkich symulacji powolną śmiercią, zagrażającą całemu ich gatunkowi. Jedynym wyjściem dla zachowania ciągłości ich genów było znalezienie nowego świata, który po wielu próbach odnaleźli w pasie Oriona, w systemie gwiazdy Alnitak. Korzystali jednak bardzo często z możliwości wykonywania wizyt badawczych naszego układu planetarnego. Ich pojazdy mogły poruszać się z prędkościami bliskimi prędkościświatła, ale też korzystać z nieznanych nam przez tysiąclecia sposobów przemieszczania się po galaktyce i poza nią. Umieli zakrzywiać czasoprzestrzeń, ale nie w ten sposób, który fizyka znana ludziom przedstawiała. My sami od wieków nasłuchiwaliśmy wszystkich odgłosów z przestrzeni zewnętrznej, w oczekiwaniu na ten jeden szczególny. Wysyłaliśmy też własne sygnały z przekazem, że jesteśmy przyjazną cywilizacją, lecz nasze postępy w próbach podboju Marsa nie uszły ich uwadze. Ich rodzima planeta stanowiła dla nich świętość, której nie mogli pozwolić bezcześcić ot tak, przez ledwie co ucywilizowanych homosapiens. Znali od dawna plany ludzkości w stosunku do Marsa i nie mogli spokojnie patrzeć na to, jak kolebka ich cywilizacji stawała się miejscem globalnych eksperymentów teramorficznych, które to miały na celu tylko i wyłącznie brutalną kolonizację i zagarnięcie wątłych zasobów planety. Według nich moglibyśmy odkryć zbyt wiele tajemnic, dokonać zbyt gwałtownego skoku cywilizacyjnego. Największe tajemnice były zakopane głęboko pod marsjańskim pyłem, zupełnie niewidoczne dla pierwszych marsjańskich ekspedycji. Musieli zatrzymać ludzką ekspansję i odizolować nas na wyniszczonej przez nas samych Ziemi. Wiedzieli jednak, że zawiedli.
Znalezisko, z którym mieliśmy do czynienia na Księżycu, to mógł być ich zwiadowczy oddział. Parszywy los chciał, bym to ja sam rozpoczął międzygalaktyczny konflikt, i to przy pierwszym spotkaniu trzeciego stopnia…
Kto mi to wszystko wbił do tej mojej tępej czachy? Kto mnie nafaszerował tą sieczką? – pierwsze od kilku dni pytania nagle przeleciały przez moje spowolnione ostatnimi wydarzeniami neurony.
Leżałem sam na sali pooperacyjnej, podłączony ciągle przewodami do instalacji podtrzymującej moje funkcje życiowe. Samotnie, gdzieś w tajnym rządowym Centrum do Spraw Badań Głębokiej Przestrzeni. Wokół Ziemi krążyło kilka tego rodzaju stacji badawczych, z reguły umiejscowionych na najdalszych trajektoriach, dalej niż najodleglejsze orbity geostacjonarne. Od czasu do czasu słyszałem, jakby przez filtr w moim starym wysłużonym skafandrze, przemiły kobiecy głos i konsultujących się z nią, jak mi się wydawało, lekarzy. Dotąd jednak nie mogłem zrozumieć, co ten miły głos chciał mi powiedzieć. Musieli mi dawać jakieś prochy, które niwelując ból, skutecznie ograniczały również moje podstawowe zmysły. Jednak dzisiaj mój mózg chciał, bym mógł wreszcie wykonać jakiś ruch, może na początek podnieść powieki i dać znać, że jeszcze nie wykitowałem. Chciałem też zobaczyć, kim była naprawdę owa tajemnicza rozmówczyni. Czy nie była przypadkiem tylko wytworem mojej bujnej wyobraźni?
– Jak się pan czuje, majorze Ryker? – przemiły głos zadźwięczał jakoś inaczej tym razem. Jakoś bardziej wyraźnie, ale dlaczego ten ktoś mówił szeptem? W szczególności dotarło do mojej, powstającej z kolan świadomości słowo „major” i nazwisko Ryker. Długo mnie musiało nie być wśród żywych... ze zwykłego szeregowego technika na majora, nie jest tak łatwo od razu awansować. A gdzie specjalista, gdzie kilka lat mozolnej harówy w kolejnej drążarce i płaszczenie się przed zarządem? To musiał być ciągle sen operatora drążarki, albo ktoś tu wiedział już znacznie więcej o mojej ciemnej przeszłości. Doszło to do mnie jednakw końcu, że dawno nie słyszałem mojego prawdziwego nazwiska... Ryker.
– Może dzisiaj dla odmiany damy jakiś znak, a nie tylko tak leżymy i leżymy? – natarczywy, ale ciągle miło brzmiący głos nie dawał za wygraną.
Znałem to zdanie już na pamięć, ale nie wiedziałem od kiedy tu jestem i ile to trwało zanim się wybudziłem.
Obym nie był jakąś ofiarą wypadku z wyciągniętą na wyciągu nogą albo ręką, albo tym i tym. Byłby to mało romantyczny widok – pomyślałem, podnosząc lekko ociężałe powieki. Kusiło mnie by w końcu spojrzeć, kto mnie zmuszał do tego nadludzkiego wysiłku. Światło, które wpadło mi do oczu było jak tysiące igieł wbijanych w czułe miejsca na moich siatkówkach. Źrenice reagowały z opóźnieniem, ale jednocześnie mózg wysyłał ostrzegawcze impulsy o konieczności zamknięcia powiek.
Niech mnie szlag, ile musiałem tutaj leżeć w całkowitym odrętwieniu, żebym nie mógł nawet spojrzeć na ładną babkę? – zwięzła myśl przeleciała mi przez mój głodny jakichkolwiek przyjemnych widoków mózg.
Oby jej uroda była tego warta, bo inaczej nie ma się po co zbytnio wysilać... pomyślałem, z wykształconą w ostatnim czasie w wyłącznie męskim towarzystwie, aluzją.
Druga próba przebudzenia nie była już tak ciężka do pokonania. Światło jakby przygasło, mój mózg nie reagował już tak gwałtownie.
W następnym momencie nachylała się już nade mną owa istota o anielskim głosie, z latarką w ręku szukając nie wiadomo czego w moim lewym oku. Mój wzrok zaczynał przyzwyczajać się do światła, i reagował praktycznie bez zarzutu na testy otwarcia źrenic. W oddali na korytarzu słychać było poruszenie i ludzkie głosy.
– No nareszcie biedaku, obudziłeś się. Cztery dni w bezruchu, w farmakologicznej śpiączce. Ciężko było przywrócić do normalności twoje podstawowe funkcje – oznajmiła moja nowopoznana wybawczyni.
– Jestem doktor Careen Scott, z Centrum Diagnozy. Jak się czujesz, możesz mówić? Znaleźli cię ludzie z oddziału desantowego agencji Alpha, na twoje nieszczęście w ostatniej chwili. Masz jednak pecha, stąd tak łatwo nie wyjdziesz – szeptała Careen.
Piękna pani doktor Scott trzymała mnie za rękę, chcąc wyczuć mój ledwie tykający puls. Ile bym dał, żebym mógł ruszyć moje obolałe ciało, ale jedyne co udało mi się wykrzesać z mojej powoli wzrastającej energii życiowej, to ruch spierzchłymi wargami i wydanie z siebie cichego skowytu.
– Gdzie jest Rick? Co się z nim stało? – wyjęczałem z trudem równym pierwszemu etapowi mojego powrotu do świata żywych.
– O kim mówisz? Przywieźli tylko ciebie. Słyszałam, że zastali tam tylko kupę gruzu i zgliszcza waszej bazy… wezwali ich tutaj, już tu są – ostatnie słowa pani doktor wyszeptała najciszej jak mogła.
Drzwi sali otworzyły się rozsuwając na boki sterylne kotary. Do pomieszczenia weszli dwaj uzbrojeni po zęby żołnierze agencji Alpha Outer Space, a za nimi wkroczył szybko, ubrany w dystyngowany mundur z insygniami pułkownika wysoki, ciemnowłosy osobnik. Znałem chyba tę zgoła charakterystyczną twarz z propagandowych wystąpień sprzed wielu lat, kiedy agenci rekrutowali do swoich jednostek takich wyrzutków jak my. Płacili wtedy znacznie więcej, ale robota wymagała długotrwałego przebywania w Quantum, w czasie transportowych wypraw do Saturna i Jowisza. Można też było użerać się tu na miejscu w koloniach księżycowych z tysiącami emigrantów, bądź co gorsza przebywać na wyniszczonej ekologicznie Ziemi, gdzie ciężkie chmury dwutlenku siarki przykrywały znaczną część obszaru planety. Z orbity ziemskiej nie dało się już dojrzeć świateł miast, a siarko-wodorowe deszcze niszczyły powoli lecz skutecznie powierzchnię, spadającw dół na ostatnie próby uratowania ziemskiej biosfery. Na ratowanie planety było już od dawna za późno.
Moje dalsze losy również nie były usłane różami. Po kilku latach służby dla AOS, wolałem już kopać te nasze tunele, dla kogoś innego, jako agent specjalny, pod przykrywką technika sterującego księżycowymi drążarkami. Oczywiście do czasu wydarzeń sprzed kilku dni.
Tak czy inaczej, miałem przesrane – pomyślałem, budzącym się powolnie z letargu wyjałowionym umysłem.
– Doktor Scott, jak mniemam. Jakie perspektywy ma nasz nowy pacjent, GH20048? – zapytał stanowczym tonem przybyły oficer, patrząc na umieszczony przy moim łóżku raport.
– Pozwoli pani, że się przedstawię, pułkownik Ryce, Nathan Ryce, z grupy Rescue Alpha. Przyszliśmy po naszego człowieka, czekają na niego w kontrwywiadzie.
– To dopiero cztery dni. W tym stanie on ledwie mówi, a wy go chcecie gdzieś zabierać? To niemożliwe – odparła wyraźnie zdenerwowana doktor.
– Takie mam rozkazy. Konsultowałem to z pani przełożonym, on nie widzi przeszkód, w przeniesieniu naszego pacjenta do strefy zmilitaryzowanej. Możemy dać Pani najwyżej godzinę na postawienie go na nogi, ale dla pewności zostawimy tu swoich ludzi – ostatnie słowa, ledwie słyszalne, brzmiały jak groźba szeptana już jakby do ucha doktor Scott.
– Ten ptaszek nie może opuścić tej klatki, bez naszej zgody, rozumiemy się? – zakończył stanowczo wywód Ryce.
– To jakieś szaleństwo. Tu nie mamy sprzętu, żeby tego półtrupa wyprowadzić w kilka dni na jego własnych nogach. Muszę porozmawiać z naczelnikiem Sandersem. Natychmiast – odparła Careen.
– Zezwalam, tymczasem ja utnę sobie krótką, miłą pogawędkę z naszym cennym gościem. Proszę opuścić to pomieszczenie. Wszyscy!
Dwaj ochroniarze przepuścili doktor Scott, a sami stanęli za ścianą w korytarzu w roli strażników, tak aby nikt nieproszony nie mógł wejść do pomieszczenia.
Pułkownik Ryce przesunął stojący przy konsoli szpitalny taboret, w stronę mojego łóżka. Chwilę odczekał i zaczął przedstawiać mi moją sytuację. Nie zapowiadało się to optymistycznie.
– Mhm, Danny Ryker, nasz były supertajny agent, tak tajny, że omal sam uwierzył w to, że może sobie spokojnie kopać swoje dołki na tym pustkowiu, bez naszej wiedzy. Myślałeś, że cię nie znajdziemy? Że jak zaszyjesz się na tym odludziu, to coś ci to da? To było tylko kwestią czasu, Dan. Mamy też twojego kumpla Ricka, niejakiego... niech sobie przypomnę, Mertensa. Nieźle tam narozrabialiście. Zniszczyliście sprzęt agencji wart kilka milionów… i po co wam to było?
W mojej głowie przelatywały w tym momencie wszystkie przeżyte kilka dni temu sceny. Pytanie za pytaniem. Obraz za obrazem. Coraz szybciej.
– Rozpruliście z zimną krwią parę naszych cybernoidów, dwa Spidery też poszły w drzazgi. Będziecie się gęsto tłumaczyć – z nieukrywaną przyjemnością i szyderczym uśmieszkiem, pułkownik przekazał mi tę dość szokującą historię.
– Mamy dla was odpowiednie lokum, na bardzo długi czas. W tonie jego głosu wyczułem, że to nie były żarty.
– Za parę godzin, Ryker, dowiemy się dla kogo pracujesz. Masz jeszcze trochę czasu na wyzdrowienie, albo twój stan znacznie się pogorszy, twój wybór – szepnął mi do ucha przesłuchujący mnie mimo mojej woli pułkownik .
– Weźmiemy cię w obroty, tym razem się nie wywiniesz – Ryce zakończył w ten sposób mrożący moją krew monolog.
Pułkownik wstał i opuścił salę, w której nie było słychać już nic poza moimi skołowanymi myślami i pracującym sprzętem medycznym. Słyszałem te myśli coraz mocniej.
Jak to się stało? To nie byli żadni Obcy? Kto zestrzelił stację, agencja AOS? Kto im na to pozwolił? Po co? – zakołatało mi w głowie kilka przedziwnych refleksji.
Szlag by to trafił – zabluźniłem mimowolnie. Gorzej być nie mogło. Mają Ricka... on do wytrzymałych nie należy. Na szczęście dużo o mnie nie wiedział – analizowałem w głowie moje dotychczasowe dokonania.
Mój były pracodawca, sprzed kilku lat, miał złą reputację, i z reguły nikt nie odchodził z agencji Alpha Outer Space, ot tak sobie, frontowymi drzwiami. Co najwyżej tylnym wyjściem,w czarnym worku, nogami do przodu.
Rozejrzałem się po sali, ale za lekko przezroczystą ścianą dostrzegłem dwie złowrogie sylwetki żołnierzy. Zostali na straży, niczym dwa dobrze wytresowane dobermany.
Ciężko się będzie stąd ulotnić niepostrzeżenie. Jedyna szansa to ta miła pani doktor. Widać, że nie bardzo przypadł jej ten oficerek do gustu – pomyślałem.
Była moją jedyną realną perspektywą na wezwanie posiłków.
Sam się stąd nie wydostanę. Potrzebna jest kawaleria – kontynuowałem czysto teoretyczny wywód.