Serce zdrajcy - Ben Creed - ebook + książka

Serce zdrajcy ebook

Creed Ben

4,1

Opis

Niektóre tajemnice nie zostaną pogrzebane.

Zima 1952 roku. Niewidzialny zabójca skrada się ulicami Leningradu. Kościej Nieśmiertelny powrócił. Ten złowieszczy bohater z rosyjskich podań ludowych pozostawia przy swoich ofiarach charakterystyczny makabryczny podpis.

Trzy tysiące kilometrów dalej w gułagu były porucznik milicji Rewol Rossel jest bliski śmierci. Ale pojawia się okrutny wybawiciel: śledczy radzieckiego aparatu bezpieczeństwa major Nikitin, który wiele lat temu zniszczył mu życie.

Rossel łączy siły ze swoim dawnym oprawcą i razem ruszają tropem mordercy. Muszą go pojmać za wszelką cenę, ale po drodze natrafiają na inne zagadki. Tajemniczy szyfr ukryty w wyjątkowym egzemplarzu Księcia Machiavellego. Ślady wiodące do konającej Trzeciej Rzeszy. Wskazówkę prowadzącą do broni o niewyobrażalnej mocy, za którą spiskowcy ze stalinowskiego Kremla są gotowi zabić.

Miasto duchów – najlepszy thriller 2020 roku.

Błyskotliwie, genialnie zaaranżowana akcja, która totalnie porywa. - Stowarzyszenie Pisarzy Literatury Kryminalnej.

Wciągający thriller z historycznym tłem. Niespodziewane zwroty akcji i wyjątkowo pomysłowy szyfr, którym posługuje się morderca. Doskonały kryminał historyczny. - Vaseem Khan.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 391

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (9 ocen)
3
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Nie oderwiesz się od lektury

Super, świetnie się czytało, intryga interesująca, czas minął błyskawicznie
00

Popularność




„Wszy­scy widzą, za jakiego ucho­dzisz, lecz bar­dzo nie­wielu wie, kim naprawdę jesteś”.

Niccolò Machia­velli, Książę

„W ten spo­sób zapo­mnieli ludzie, że wszyst­kie bóstwa zamiesz­kują czło­wie­czą pierś”.

Wil­liam Blake, Zaślu­biny Nieba i Pie­kła

PRELUDIUM

12 kwietnia 1945

A więc tak, pomy­ślał Obe­rst Franz Hal­der, wła­śnie tak wygląda Śmierć.

Dziew­czynka, mniej wię­cej dwu­na­sto­let­nia, miała piegi, rudo­blond mysie ogonki i bystre, inte­li­gentne spoj­rze­nie. Zamiast czar­nej pele­ryny nosiła mun­du­rek Bund Deut­scher Mädel, Związku Nie­miec­kich Dziew­cząt. Nie miała też kosy, tylko ple­ciony koszyk, a w nim jakieś trzy­dzie­ści wypo­le­ro­wa­nych mosięż­nych cylin­drów – każdy miał dłu­gość pię­ciu cen­ty­me­trów i zawie­rał szklaną fiolkę z cyjan­kiem.

– Ent­schul­di­gen Sie bitte, mein Herr. Zechciałby się pan poczę­sto­wać?

Hal­der ode­słał ją gestem ręki i powlókł się dalej kory­ta­rzem. Wygła­dził rękawy mun­duru Luft­waffe, cią­gle wypa­tru­jąc barona.

Wokół niego trza­skało pło­my­kami kil­ka­set świec. Z desz­czu wyło­niła się grupa trze­cio­rzęd­nych nazi­stów i weszła do Beetho­ven Salle, mniej­szej sali kon­cer­to­wej, w któ­rej po zbom­bar­do­wa­niu Fil­har­mo­nii Ber­liń­skiej odby­wały się imprezy arty­styczne. Z całych sił sta­rali się nie wyglą­dać na głod­nych i poka­zać, że nie obcho­dzi ich upa­dek Nie­miec. A przede wszyst­kim pró­bo­wali nie myśleć o chwili, w któ­rej Armia Czer­wona urzą­dzi paradę na Unter den Lin­den w obec­no­ści ich żon i córek.

Chłodne, wil­gotne powie­trze zaczy­nało się powoli ogrze­wać dzięki fran­cu­skim per­fu­mom, tym ich ostat­kom, które damy z ber­liń­skich wyż­szych sfer zdo­łały jesz­cze wydo­być z pra­wie pustych fla­ko­nów. W pół­mroku kilku ofi­ce­rów Waf­fen-SS i Wehr­machtu usta­wiło się w kolejce, by zło­żyć wyrazy sza­cunku mini­strowi uzbro­je­nia i amu­ni­cji Trze­ciej Rze­szy Alber­towi Spe­erowi.

Hal­der w głębi duszy wie­dział, że gestapo na­dal wszyst­kich obser­wuje.

Spoj­rzał na swój zapla­miony pro­gram. Kon­cert otwie­rała fina­łowa aria Götterdämmerung, Zmierz­chu bogów Wagnera, w któ­rej Brun­hilda rzuca się na stos pogrze­bowy uko­cha­nego. Kolej­ność scen opra­co­wał sam Speer. Hal­der spoj­rzał na mini­stra stro­szą­cego piórka przed swo­imi słu­gu­sami.

Roz­legł się pełen smutku dźwięk oboju nada­ją­cego ton orkie­strze, publicz­ność zamil­kła.

Na­dal ani śladu barona. Hal­der usiadł, a potem nie­cier­pli­wie wycze­ki­wał prze­rwy. Podra­pał skra­wek czer­wo­nej skóry na karku.

Po jakiejś minu­cie miej­sce obok niego zajął męż­czy­zna z bli­zną, opa­da­ją­cymi powie­kami i posęp­nym wyra­zem twa­rzy.

– Aha! Dotarł pan, baro­nie von Möllendorf. Już się nie­po­ko­iłem.

– Będzie mi bra­ko­wało Wagnera – powie­dział baron, nie zawra­ca­jąc sobie głowy powi­ta­niem. – Mistrz lejt­mo­ty­wów. Te wszyst­kie mistyczne war­stwy muzycz­nego wyrazu, które wza­jem­nie uwy­dat­niają swoje zna­cze­nie, a potem łączą się, by spo­tę­go­wać wspólną moc… – Głos męż­czy­zny się zała­mał.

– Wszystko w porządku, baro­nie? – zapy­tał Hal­der.

– Pro­szę mi wyba­czyć. Nic nie jadłem od pew­nego czasu.

– Nie­wielu jadło – odparł Hal­der. – Ale przejdźmy do inte­re­sów. Musimy się uwi­nąć, zanim nad­lecą lan­ca­stery. Ma pan to?

Von Möllendorf kiw­nął głową.

– Pro­szę – powie­dział, wrę­cza­jąc Hal­de­rowi teczkę z mięk­kiej skóry. – Pań­scy ludzie byli bar­dzo pomocni. Wyko­na­li­śmy zada­nie.

Cisza. Potem roz­le­gły się brawa i na scenę weszła solistka obda­rzona sopra­nem dra­ma­tycz­nym oraz prze­ry­so­waną eks­pre­sją pio­sen­karki kaba­re­to­wej. Götterdämmerung, Zmierzch bogów. Spa­le­nie Wal­halli.

– Drogi puł­kow­niku, cóż za przy­jem­ność – roz­legł się z tyłu czyjś głos.

Hal­der odwró­cił się i spoj­rzał pro­sto w sym­pa­tyczną twarz mini­stra.

– Czyżby burza mózgów? – zapy­tał Speer. – Jeden z naj­zna­mie­nit­szych fizy­ków jądro­wych pogrą­żony w roz­mo­wie z naj­bar­dziej zaufa­nym adiu­tan­tem Hitlera. Cie­szę się, że się odna­leź­li­ście. – Pochy­lił się lekko. – Powo­dze­nia, pano­wie – szep­nął.

Dyry­gent uniósł batutę. Roz­po­czął się Götterdämmerung…

Po kon­cer­cie, gdy Hal­der kie­ro­wał się do wyj­ścia, na jego dro­dze znowu sta­nęła dziew­czynka z Bund Deut­scher Mädel. Od razu wycią­gnęła z koszyka jeden z błysz­czą­cych mosięż­nych cylin­drów i wrę­czyła mu go, jakby był prze­pyszną cze­ko­ladką z bom­bo­nierki Fass­ben­der und Rausch.

– Mam je wszyst­kim roz­da­wać – wyja­śniła. – Na wypa­dek gdyby trzeba było dopro­wa­dzić do szyb­kiego i hono­ro­wego końca, Herr Obe­rst.

– Wiesz, co powie­dział Goethe? – zapy­tał. – Śmierć i tak przyj­dzie, bez względu na to, czy się jej boisz, czy nie. – Potem wes­tchnął i wymam­ro­tał pod nosem jedno słowo. Swoje nie­po­wta­rzalne zawo­ła­nie bojowe: – Neu­bran­den­burg. – Wycią­gnął rękę w kie­runku cylin­dra.

Ni­gdy nie wia­domo…

AKT I

ZŁOTO

1

Trup miał dla sie­bie cały pokój. To luk­sus w Lenin­gra­dzie, gdzie takie bur­żu­azyjne ambi­cje mogły wywo­łać sąsiedzką zazdrość, a nawet oskar­że­nia o kontr­re­wo­lu­cyjne zakusy. Rodzaj szumu i plo­tek, który może spro­wo­ko­wać nocną wizytę funk­cjo­na­riu­szy pań­stwo­wych. Na szczę­ście mózg tego towa­rzy­sza wcze­śniej roz­pry­snął się na ścia­nie, pomy­ślał major Oleg Niki­tin. A to zna­czy, że ofiara – towa­rzysz Samo­sud – w prze­ci­wień­stwie do reszty oby­wa­teli milio­no­wej metro­po­lii zna­lazł się poza zasię­giem Mini­ster­stwa Bez­pie­czeń­stwa Pań­stwo­wego.

Nawet w tak małym, zabło­co­nym pokoju peł­nym męż­czyzn pocą­cych się w mun­du­rach major Niki­tin nie pozo­sta­wał nie­zau­wa­żony. Gwa­ran­to­wało mu to bra­ku­jące oko, a raczej pusty oczo­dół oko­lony łusko­wa­tymi bli­znami.

Czte­rej ofi­ce­ro­wie MGB w dłu­gich płasz­czach i wiel­kich czap­kach z nie­bie­skimi oto­kami zaglą­dali w każdy brudny kąt i spraw­dzali wszyst­kie powierzch­nie. Obej­rzeli zamki, wybite okno, gołą żarówkę i kuchenkę gazową, która i tak nie dzia­łała, ponie­waż w mie­ście odcięto dostawy gazu. Zaj­rzeli do wia­dra z obrzy­dliwą zawar­to­ścią i pod zde­ze­lo­wane łóżko, a w szcze­gól­no­ści zain­te­re­so­wali się ciemną plamą na ścia­nie – świeżą, cho­ciaż już suchą.

Towa­rzy­szyli im dwaj mili­cjanci, któ­rzy byli zwy­kłymi kra­węż­ni­kami patro­lu­ją­cymi ulice. Zja­wili się tu na roz­kaz swo­jego prze­ło­żo­nego, ale nie byli sko­rzy do pomocy, nie chcąc robić niczego, co mogłoby zwró­cić na nich uwagę. Niemi świad­ko­wie cze­goś lub niczego – czyli wszyst­kiego, na co kazało im patrzeć mini­ster­stwo. Niki­tin rozu­miał ich dyle­mat. W końcu sam kie­dyś był ofi­ce­rem MGB i budził grozę.

Roz­draż­nieni funk­cjo­na­riu­sze służby bez­pie­czeń­stwa drep­tali wokół cen­tral­nej czę­ści pokoju, którą sta­no­wiło bez­władne ciało przy­wią­zane do drew­nia­nego krze­sła. Po pra­wej stro­nie głowy mar­twego męż­czy­zny wid­niał zgrabny otwo­rek, a tuż pod nim kolejny.

– Towa­rzysz Niki­tin? Oleg, to ty?

Major zigno­ro­wał głos, nacią­gnął głę­biej czapkę i ramie­niem uto­ro­wał sobie drogę do pustej ściany, by spoj­rzeć na zwłoki pod innym kątem. Zapadł wcze­sny zimowy zmierzch i na czwar­tym pię­trze tego uro­czego, lecz zanie­dba­nego budynku roz­myte świa­tło latarni nie­wiele dawało, a mru­ga­jąca żarówka zaczy­nała mu dzia­łać na nerwy.

Trup był ubrany w szarą koszulę i ciem­no­nie­bie­ską wato­waną mary­narkę, poroz­pi­nane i zwi­sa­jące luźno na masyw­nym tor­sie. Na nogach miał oliw­ko­wo­zie­lone woj­skowe spodnie i jeden brą­zowy kapeć – dru­giego Niki­tin nie widział. Mar­twy męż­czy­zna za życia był w nie­złej kon­dy­cji. Mię­śnie klatki pier­sio­wej wyraź­nie się zazna­czały, widać było też zarys ud i łydek.

– Oleg?

Pieprz się.

Pozo­sta­nie inco­gnito oka­zało się poboż­nym życze­niem. Jeśli nie zdra­dzał go woj­skowy mun­dur, to na pewno robiły to bli­zny na twa­rzy. Z taką gębą trudno nie rzu­cać się w oczy. Nie­stety pech go nie opusz­czał – jeden z ofi­ce­rów MGB był jego daw­nym towa­rzy­szem.

– Co ty tutaj robisz?

Niki­tin popa­trzył groź­nie na męż­czy­znę. Major Rumian­cew. Ambitny, ale nie­zbyt bystry. Kilka mie­sięcy temu, w innym życiu, byli dobrymi zna­jo­mymi.

– Miło cię widzieć, Woło­dia – ode­zwał się Niki­tin i wska­zał ciało. – Wygląda inte­re­su­jąco. Jakieś wnio­ski?

Rumian­cew rozej­rzał się i wark­nął na swo­ich ludzi – któ­rzy zro­bili sobie prze­rwę i nad­sta­wili uszu, przy­słu­chu­jąc się ich roz­mo­wie – by pil­no­wali wła­snego nosa i zajęli się szu­ka­niem śla­dów. Potem zwró­cił się do Niki­tina.

– Jestem zasko­czony, Olegu – powie­dział cicho. – Zasko­czony, że widzę cię żywego. Żywego, w tym pokoju i w mun­du­rze GRU. Na doda­tek zada­jesz mi pyta­nia. Sły­sza­łem o tobie różne rze­czy. Czy powi­nie­nem cię teraz zastrze­lić, żeby zaosz­czę­dzić czas, a póź­niej spo­rzą­dzić raport?

Niki­tin obna­żył w uśmie­chu żółte zęby.

– Nie radzę, Woło­dia – odparł. – Teraz roz­ka­zuje mi sam mini­ster obrony, Plet­niew, a to facet, który ma bar­dzo dobrą pamięć. Ale jeśli chcesz, żeby dobrało ci się do dupy parę czoł­gów i oddział pie­choty, to się nie krę­puj. No i jest jesz­cze kilku człon­ków Polit­biura żywo zain­te­re­so­wa­nych reszt­kami umy­słu, które pozo­stały w mojej czaszce.

Rumian­cew popra­wił nie­bie­ską czapkę.

Przez wybite okno wpa­dało lodo­wate powie­trze. W tym roku, podob­nie jak w zeszłym, sroga zima przy­szła wcze­śniej. Lenin­grad pokry­wała war­stwa śniegu, który czę­ściowo sku­tecz­nie zakrył plac Sienny. Ale wyglądu budyn­ków śnieg nie był w sta­nie popra­wić; tych wszyst­kich ruder bez­u­stan­nie dzie­lo­nych na mniej­sze czę­ści, nawet nie­ko­niecz­nie zasło­nami, a na przy­kład kom­bi­na­cją ubło­co­nych ręcz­ni­ków i brud­nego pra­nia. Ten tutaj żył na odro­binę wyż­szym pozio­mie. Nie miał współ­lo­ka­to­rów, ale w jego pokoju nie było nic, co by jakoś szcze­gól­nie go zdo­biło, może poza łóż­kiem i bez­u­ży­teczną kuchenką gazową.

– Gene­rał Plet­niew mówisz? Boha­ter bitwy o wzgó­rza Seelow. Masz wpły­wo­wych przy­ja­ciół – stwier­dził Rumian­cew. – Jestem cie­kaw, jakim spo­so­bem tak szybko się tu dosta­łeś. To dzięki nim? – Rumian­cew kiw­nął głową w kie­runku mili­cjan­tów. – Na­dal masz infor­ma­to­rów w mili­cji? Dają ci cynk, gdy doj­dzie do jakie­goś tajem­ni­czego mor­der­stwa?

To okno chyba zostało wybite nie­dawno, pomy­ślał Niki­tin. Nikt nie zosta­wiłby dziury przy tak niskiej tem­pe­ra­tu­rze. Z paź­dzier­ni­ko­wym wia­trem pora­dziłby sobie nawet kawa­łek kar­tonu albo sklejki z odro­biną zaprawy murar­skiej. Na pod­ło­dze walały się odłamki szkła, któ­rych nikt nie posprzą­tał.

Odłamki szkła po wewnętrz­nej stro­nie pokoju.

– Jest podobny do tam­tego? – zapy­tał Niki­tin, znowu wska­zu­jąc zwłoki.

Przez uła­mek sekundy Rumian­cew wyglą­dał na roz­wście­czo­nego.

– Tam­tego?

Tak, wiem o tam­tym.

– Cóż, miło było cię spo­tkać, majo­rze Rumian­cew – powie­dział Niki­tin i ruszył w stronę drzwi.

– Stój! – wark­nął jego dawny towa­rzysz.

Dwaj sze­re­gowi mili­cjanci zasty­gli w bez­ru­chu, a agenci MGB się­gnęli po pisto­lety i wyce­lo­wali w Niki­tina.

– W imie­niu radziec­kiej spra­wie­dli­wo­ści rewo­lu­cyj­nej…

– Woło­dia, jeśli wypo­wiesz następne słowa, będą two­imi ostat­nimi! – ryk­nął Niki­tin. Wyce­lo­wał w Rumian­cewa pisto­let, który nagle zma­te­ria­li­zo­wał się w jego dło­niach. – Te twoje nie­bie­skie czapki może i mają wła­dzę nad życiem i śmier­cią oby­wa­teli radziec­kich, ale ta wła­dza się koń­czy na ofi­ce­rach Głów­nego Zarządu Wywia­dow­czego. Tam nie masz wła­dzy nad niczym, nawet nad kolo­rem moich szczyn albo smro­dem mojego gówna. Jeśli spró­bu­jesz się­gnąć po swo­jego nagana, sta­niesz się kolej­nym tru­pem w tym pokoju, a ja z rado­ścią wyślę kartkę kon­do­len­cyjną towa­rzy­szowi Berii.

Rumian­cew nawet nie drgnął i nie spu­ścił wzroku.

– I tak już nie żyjesz, Olegu – ode­zwał się. – Podobno Beria chce, żebyś zawisł na haku i wystu­kał sto­pami Ciemna dziś noc. Dzi­siaj albo innego dnia, w końcu cię dorwie.

Niki­tin zasa­lu­to­wał pisto­le­tem, wyco­fał się z pokoju i wyszedł na ulicę.

– Wiem, że tę noc znowu spę­dzisz do świtu bez snu – zanu­cił. – Przy łóżeczku dzie­cin­nym i znów w oczach łzy, moja miła…1

Słowa tej pio­senki – frag­mentu ścieżki dźwię­ko­wej uko­cha­nego przez lenin­grad­czy­ków filmu wojen­nego Leonida Łukowa Dwaj żoł­nie­rze – spra­wiły, że pomy­ślał o swo­jej żonie Kri­sti­nie.

* * *

Niki­tin sta­nął po prze­ciw­nej stro­nie placu i obser­wo­wał, trzy­ma­jąc w stu­lo­nych dło­niach papie­rosa – towar impor­to­wany z Pol­ski, który nie bar­dzo mu sma­ko­wał. Ofi­ce­ro­wie MGB wyszli z budynku, sprze­cza­jąc się o kolejny mecz Zenitu, i skie­ro­wali się do czar­nego samo­chodu.

Kilka chwil póź­niej poja­wili się dwaj mili­cjanci. Nie­śli trupa na noszach, wal­cząc z cię­ża­rem. Górna połowa zwłok była przy­kryta płasz­czem, a na każ­dej drew­nia­nej tyczce noszy dyn­dał jeden bucior. Przy każ­dym szarp­nię­ciu lewy but mści­wie kopał w kro­cze jed­nego z tra­ga­rzy. Mili­cjanci w końcu wrzu­cili ładu­nek na pakę cię­ża­rówki. Był to zis z cza­sów wojny z drew­nianą skrzy­nią przy­mo­co­waną do nad­wo­zia.

Gapie – gospo­dy­nie domowe robiące zakupy i robot­nicy, któ­rzy wcze­śniej skoń­czyli zmianę – zatrzy­my­wali się przy wozie i nie spusz­czali z niego wzroku. To było nie­zwy­kłe. Oby­wa­tele radzieccy nie­czę­sto mieli oka­zję sta­wać twa­rzą w twarz ze zbrod­nią, nie mówiąc o inte­re­so­wa­niu się nią. Tym razem jed­nak tłum gęst­niał, aż w końcu mili­cjanci roz­pę­dzili go krzy­kiem.

Zis odje­chał i porzą­dek na ulicy został przy­wró­cony. Niki­tin gło­śno gwizd­nął. Mili­cjanci dostrze­gli go i szybko pod­bie­gli. Jeden się­gnął do kie­szeni i podał Niki­tinowi jej zawar­tość. Zro­lo­wany skra­wek papieru o dłu­go­ści mniej wię­cej sze­ściu cen­ty­me­trów.

– Tak jak powie­dzie­li­ście, towa­rzy­szu majo­rze – stwier­dził młody mili­cjant. Był prze­ra­żony i nie­zwy­kle chętny do współ­pracy. – Głę­boko w gar­dle.

Niki­tin się uśmiech­nął.

– Dobra robota. Został tam ktoś jesz­cze?

– Nie, towa­rzy­szu majo­rze.

– Świet­nie. Pozdrów­cie ode mnie kapi­tana Lipu­china – powie­dział. – Oczy­wi­ście macie o tym od razu zapo­mnieć albo…

Męż­czyźni poczer­wie­nieli, kiw­nęli gło­wami i ucie­kli.

Niki­tin przez kilka minut przy­glą­dał się ludziom spa­ce­ru­ją­cym tam i z powro­tem po placu Sien­nym, a potem wszedł do budynku i wspiął się po trzesz­czą­cych drew­nia­nych scho­dach do miesz­ka­nia zmar­łego. Musiał dzia­łać szybko.

Plama na ścia­nie znaj­do­wała się na wyso­ko­ści głowy ofiary. Zastrze­lono go, gdy był przy­wią­zany do krze­sła. Niki­tin od razu zna­lazł dwie ele­ganc­kie dziurki w czer­wo­nej pla­mie na ścia­nie – Rumian­cew i jego agenci wcze­śniej zdą­żyli usu­nąć kule. Mało­ka­li­browe poci­ski z pisto­letu.

Ale Niki­tin roz­glą­dał się za czymś jesz­cze i po pię­ciu minu­tach maca­nia pod kre­den­sami oraz odga­nia­nia pają­ków i kara­lu­chów to zna­lazł. Lekko nie­równa pod­łoga pod łóż­kiem. Pod­niósł deskę i zaci­snął palce na kawałku chłod­nego metalu.

Złoty meda­lion, tak jak u tam­tego. Z tym samym uni­ka­to­wym gra­we­run­kiem.

To zna­czy, że było ich już dwóch. Dwóch męż­czyzn zamor­do­wa­nych w iden­tyczny spo­sób, ze świst­kami papieru w ustach. Obaj mieli przy sobie takie same meda­liony.

W ciągu ostat­niego roku major Oleg Niki­tin obser­wo­wał, jak jego dawni przy­ja­ciele prze­cho­dzą na drugą stronę ulicy, żeby się z nim nie spo­tkać. Sojusz­nicy stali się wro­gami. Ale jego nowi pano­wie z GRU też mu nie ufali. A nawet odno­sili się do niego z pogardą. I co wię­cej, z powodu, któ­rego nie rozu­miał, z nie­cier­pli­wo­ścią.

Niki­tin dzięki wyszko­le­niu i oso­bo­wo­ści naj­bar­dziej nada­wał się do pro­wa­dze­nia prze­słu­chań, a nie śledztw. Teraz miał wię­cej dowo­dów, lecz na­dal nie bar­dzo rozu­miał, jak je zin­ter­pre­to­wać.

Ale kilka tysięcy kilo­me­trów od Lenin­gradu, gdzieś na bez­dro­żach pół­noc­nej Sybe­rii prze­by­wał pewien czło­wiek, który mógł mu pomóc.

Pod warun­kiem że jesz­cze żył.

Prze­tłu­ma­czył Julian Tuwim. [wróć]

2

„Myśli o miło­ści, o domu, o kobie­cym ciele, głu­pia wiara w spra­wie­dli­wość… nie pomogą ci prze­trwać. Musisz zna­leźć coś, co sta­nie się obiek­tem two­jej nie­na­wi­ści”.

Pew­nemu recy­dy­wi­ście, który podzie­lił się tą mądro­ścią z Rewo­lem Ros­se­lem pierw­szego dnia jego pobytu w Igarce, już dawno temu ktoś pode­rżnął gar­dło.

Ten głupi zek nawet nie zdą­żył sko­rzy­stać z wła­snej rady…

A Ros­sel wziął ją sobie do serca. Co do joty.

Obiekt nie­na­wi­ści.

Teraz, niech to szlag, było nim ziarnko żwiru, które dostało się do lewego buta i uwie­rało go w duży palec.

Ros­sel, były porucz­nik mili­cji, wraz z pię­cioma innymi męż­czy­znami, sku­tymi łań­cu­chami podob­nie jak on, słu­żył za konia pocią­go­wego. Wszy­scy razem pró­bo­wali prze­cią­gnąć po sybe­ryj­skim śniegu ogromną beczkę pełną cegieł i gruzu. Jeden bole­sny krok za dru­gim. Trzej więź­nio­wie na prze­dzie cią­gnęli beczkę, która miała kształt olbrzy­miej szpuli, a pozo­stali trzej ją pchali. Bolały ich oczy, zamar­z­nięte wło­ski w nosie kłuły niczym minia­tu­rowe sople, para wydo­by­wa­jąca się z ust natych­miast zmie­niała się w miliony lodo­wych krysz­tał­ków. Prze­cią­gali ten pry­mi­tywny walec dro­gowy, by wyrów­nać kolejny metr ziemi, na któ­rej póź­niej zostaną poło­żone pod­kłady linii kole­jo­wej łączą­cej Igarkę z Sale­char­dem.

Wszyst­kiego jakieś 1300 kilo­me­trów.

Życie w obo­zie pod jurys­dyk­cją GUŁagu, czyli Głów­nego Zarządu Popraw­czych Obo­zów Pracy, zdzie­rało kolejne pokłady ludz­kiego ist­nie­nia. Zosta­wiało cię z niczym. Jakby jakieś zło­śliwe sło­wiań­skie bóstwo tarło papie­rem ścier­nym maleńki punkt na twoim cze­re­pie, by spraw­dzić, co tam odkryje. Zazwy­czaj był to głód. Ponie­waż głód powoli sta­wał się wszyst­kim, czym jesteś.

– Zmówmy modli­twę – zapro­po­no­wał Baba­jan, kle­cha z gęstą brodą i bla­do­nie­bie­skimi oczami mesja­sza, który moco­wał się z beczką po pra­wej stro­nie Ros­sela.

– Żad­nych modlitw. Daj nam, kurwa, żyć, ty armeń­ski pół­główku – krzyk­nął ktoś.

Po lewej powłó­czył nogami Alek­san­der Wustin, chudy jak patyk i blady jak wieczna zmar­z­lina. Kie­dyś śpie­wak, bary­ton, soli­sta głów­nej sceny ope­ro­wej Sta­lin­gradu i ceniony, wcze­śnie doj­rzały kom­po­zy­tor, a teraz, jak wielu innych poli­tycz­nych w obo­zie, wróg ludu.

Minęło wiele mie­sięcy, od kiedy Ros­sel został wchło­nięty przez sys­tem GUŁagu. Dwa mie­siące w dro­dze na daleką Pół­noc – koleją, samo­cho­dem i barką. Osiem mie­sięcy spę­dzo­nych w tej kolo­nii, na tyle nowej i odlud­nej, że nie miała jesz­cze nazwy. Nazy­wano ją Sto Pią­tym Kilo­me­trem, bo tyle dzie­liło ją od Igarki. Przez ten czas Ros­sel prze­pro­wa­dził z Wusti­nem wię­cej roz­mów o muzyce niż z kim­kol­wiek w dotych­cza­so­wym życiu. Wustin gło­sił, że Szo­sta­ko­wicz jest wpraw­dzie dobrym kom­po­zy­to­rem, ale Pro­ko­fiew jest naj­wy­bit­niej­szy. Rach­ma­ni­now bywał nieco kiczo­waty, bywał też świetny, prze­waż­nie przy­jemny dla ucha. Za to Stra­wiń­ski to geniusz. Cha­cza­tu­rian mógł poca­ło­wać Wustina w dupę i wszyst­kich innych też. Ros­sel był skłonny się z tym zgo­dzić.

– Od kiedy Pro­ko­fiew stra­cił odwagę i zaczął się przej­mo­wać tym, co par­tia myśli o jego muzyce – mówił Wustin, trzę­sąc się tak bar­dzo, że led­wie zdo­łał tra­fić skrę­tem do ust – jest kom­plet­nie do dupy, jak ci pro­stacy, któ­rzy zało­żyli Rosyj­skie Sto­wa­rzy­sze­nie Muzy­ków Pro­le­ta­riac­kich. To tylko nadęte kan­taty dla mas, nic wię­cej. Patos bez zna­cze­nia…

Roz­mowy z Wusti­nem poma­gały Ros­se­lowi zacho­wać zdrowe zmy­sły. Jego towa­rzysz nie miał tyle szczę­ścia. Gdy był dziec­kiem, jego rodzice spło­nęli żyw­cem pod­czas bom­bar­do­wa­nia Sta­lin­gradu. A on teraz, gdy nastrój mu się zmie­niał, wodził wokół nie­spo­koj­nym, zra­nio­nym spoj­rze­niem, byle tylko nie spoj­rzeć roz­mówcy w oczy. Każdy gło­śny dźwięk mógł wywo­łać u niego szok. Zaty­kał wtedy uszy rękami i zaczy­nał nucić jakąś arię – naj­chęt­niej z wło­skiej opery, na przy­kład Ver­diego albo Puc­ci­niego. Był to dla niego taki poetycki mecha­nizm radze­nia sobie ze stre­sem. Uspo­ka­jał go tylko głos Ros­sela, nakła­niał do słu­cha­nia i pozwa­lał mu wró­cić do real­nego świata. Ros­sel wycią­gał go z otchłani sza­leń­stwa i prze­no­sił do muzycz­nych snów na jawie, które razem śnili.

Pod sto­pami mieli pia­sek pokry­wa­jący war­stwę kru­szywa, pod którą były kolejne pokłady pia­chu oraz gałęzi i chru­stu. A gdzieś w środku kości – war­stwa albo dwie. Mia­łeś wybór: mogłeś dalej kłaść tory lub stać się mate­ria­łem budow­la­nym. Gdy przyj­dzie lato, ten cały baj­zel nie­mal na pewno ugrzęź­nie w gru­bej war­stwie wysy­sa­ją­cego duszę turu­chań­skiego błota.

Zaplą­tani w łań­cu­chy męż­czyźni, któ­rzy cią­gnęli bekę, mieli tro­chę gorzej. Ci, któ­rzy pchali, też się dobrze nie bawili. Beczka była tak wielka – nie­mal dwa metry śred­nicy – że cią­gnący i pcha­jący wza­jem­nie się nie widzieli. Ale byli zjed­no­czeni w nie­doli. Bra­cia w ponu­rej roz­pa­czy. W nie­wiel­kiej odle­gło­ści od nich haro­wała inna grupa: rąbali drzewo i cią­gnęli sta­lowe szyny. Dalej jesz­cze jedna. I następna.

Męż­czyźni z dru­żyny Ros­sela zato­czyli się, gdy beczka ześli­zgnęła się na twardą zie­mię, ścią­ga­jąc ich na lewą stronę. Pod Ros­se­lem ugięły się kolana, a duży palec lewej stopy otarł bole­śnie kamyk w bucie.

Kurwa…

– Z powro­tem! – Sto­jący pięć­dzie­siąt metrów dalej straż­nik z nogą opartą o pień drzewa wrzesz­czał na nich, macha­jąc rękami. – Tędy, gnoje. Macie się trzy­mać linii, kurwa mać…

Męż­czyźni chrząk­nęli uni­sono i zagryźli wargi, wcią­ga­jąc beczkę z powro­tem na kurs.

Nic nie mogło jed­nak powstrzy­mać Baba­jana.

– Gospodi, Isuse Hri­ste, Sine Božiji, pomi­luj me grešnog… – modlił się. – Panie Jezu Chry­ste, Synu Boży, zmi­łuj się nade mną, grzesz­ni­kiem…

– Lepiej, żeby twój Bóg jak naj­szyb­ciej wyna­gro­dził nam to całe gówno – mruk­nął męż­czy­zna po dru­giej stro­nie beczki. – Jeśli nie zapro­po­nuje mi miej­sca przy swoim ogni­sku, będę grze­szył, żeby zado­wo­lić dia­bła.

Baba­jan splu­nął, a jego brą­zowa ślina od razu zamie­niła się w lód.

– Pan już nas nagra­dza – stwier­dził. – Nie dalej jak wczo­raj obja­wiła mi się Matka Boska Kazań­ska. Zstę­po­wała ku nam wzdłuż torów. Dobra Pani i jesz­cze dwie inne. Cie­nie na śniegu, takie same jak te, które kie­dyś zoba­czyła moja matka na górze Ara­rat. Tam osia­dła Arka Noego. – Coś zagrze­cho­tało w klatce pier­sio­wej Baba­jana. Stary ksiądz zamilkł i nie odzy­wał się przez chwilę.

– Małe dziew­czynki, mali chłopcy – rzu­cił gder­li­wie zek. – Babuszki, die­duszki, krowy, świ­nie, kur­czaki. Bez róż­nicy, wsa­dził­bym kutasa w każde cie­płe miej­sce. Wszystko za miej­sce przy ogniu.

Na dale­kiej Pół­nocy, za kołem pod­bie­gu­no­wym, ist­niało wiele spo­so­bów na zła­ma­nie ducha czło­wieka. Jed­nym z nich był pierw­szy moment praw­dzi­wego chłodu. Nie śnieg czy mróz, lecz pierw­szy dzień, kiedy tem­pe­ra­tura obni­żała się do minus dwu­dzie­stu pię­ciu, minus trzy­dzie­stu stopni. Wtedy więź­niów dopa­dała świa­do­mość, że dalej będzie tylko zim­niej i ciem­niej. Obry­wali wszy­scy: poli­tyczni ska­zani na pod­sta­wie arty­kułu 58; wory, czyli kry­mi­na­li­ści, i „suki”, ich śmier­telni rywale; osie­ro­ceni żoł­nie­rze Hitlera, czyli nie­mieccy jeńcy wojenni, któ­rzy ni­gdy nie zostali ode­słani do domu.

Wszy­scy bez wyjątku.

Kiedy lód wpełza w twoje kości, nie ma już nadziei na odwilż.

W tym roku owa chwila dawno minęła. Już w pierw­szym tygo­dniu listo­pada wszy­scy więź­nio­wie na coś cho­ro­wali. Bolące kości, świst w pier­siach, wypa­da­jące zęby, gni­jące palce.

Póź­niej, w lutym, ugrun­to­wało się nie­za­chwiane prze­ko­na­nie, że zima ni­gdy się nie skoń­czy. A potem nie­uchron­nie nad­cho­dził taki dzień, że któ­ryś z więź­niów poko­ny­wał dru­ciane ogro­dze­nie i wkra­czał do zaka­za­nej strefy, sta­jąc się celem tre­nin­go­wym dla straż­ni­ków. Nie­któ­rzy więź­nio­wie docho­dzili bowiem do wnio­sku, że po dru­giej stro­nie ostat­niego odde­chu musi być cie­plej niż w obo­zie.

– A więc Matce Boskiej towa­rzy­szyły dwie posta­cie – pod­jął Baba­jan. – Ona sama była rów­nie wyraźna jak ty czy ja, a pozo­stałe wyglą­dały bar­dziej jak zjawy. Ale je roz­po­zna­łem. To był car Miko­łaj i jego nie­szczę­sny syn, Aleksy. Bóg wyniósł tych bied­nych męczen­ni­ków do swo­jego Kró­le­stwa. Jego miło­sier­dzie jest nie­skoń­czone.

Wiatr wiro­wał, wzbi­ja­jąc tumany śniegu, wokół nich tań­czyła upiorna biel. Ros­sel gapił się przed sie­bie, nie spusz­cza­jąc wzroku z par­szy­wej linii kole­jo­wej, która zni­kała w taj­dze. Tutaj był świat nico­ści, a oni znaj­do­wali się w samym jego środku.

W innym świe­cie i w innym życiu Ros­sel był stu­den­tem Kon­ser­wa­to­rium Lenin­gradz­kiego. Pomimo lat spę­dzo­nych w pań­stwo­wym sie­ro­cińcu i poli­tycz­nych szy­kan, które spo­tkały jego rodzi­ców, potra­fił kro­czyć wła­sną drogą. Na tyle, by olśnie­wać pro­fe­so­rów, zda­wać z wyróż­nie­niem egza­miny i zapo­wia­dać się na arty­stę, któ­rego prze­zna­cze­niem jest wielka kariera.

Ale był mło­dym czło­wie­kiem, który nie potra­fił trzy­mać języka za zębami, lubił żar­to­wać i opo­wia­dać różne dyk­te­ryjki.

Zbyt szybko wyska­ki­wał z cwa­niac­kimi uwa­gami i był zbyt szczery.

A w Związku Radziec­kim taka otwar­tość sta­no­wiła fatalny błąd.

Zapła­cił za to ogromną cenę.

Nie tylko ja.

Czego doko­nałby Musorg­ski wśród tej świsz­czą­cej, łamią­cej kości śnie­życy?, zasta­na­wiał się. Jak mógłby odnieść suk­ces w tej wszech­ogar­nia­ją­cej pustce?

Igarka była miej­scem, w któ­rym poję­cie nie­skoń­czo­no­ści zda­wało się bliż­sze niż gdzie­kol­wiek indziej. Rze­czy­wi­ste. Jakie­kol­wiek miło­sier­dzie było nie­mi­ło­sier­nie odle­głe.

* * *

Minęła kolejna godzina, potem jesz­cze jedna spę­dzona na słu­cha­niu nie­ustan­nego szczę­ka­nia zębami. Ale upływ czasu był w Igarce ilu­zo­ryczny. Pia­sek prze­sy­py­wał się na dno klep­sy­dry, ow­szem, ale klep­sy­dra ni­gdy się nie opróż­niała. Zia­renka pia­sku były w niej uwię­zione, tak samo uwię­ziony był on, bez żad­nej moż­li­wo­ści ucieczki.

Ros­sel wie­dział, że z pra­wej i lewej strony roz­ciąga się gęsta sybe­ryj­ska tajga, a przed gra­nicą lasu jest nie­uży­tek o dłu­go­ści pięć­dzie­się­ciu, sześć­dzie­się­ciu metrów wykar­czo­wany wcze­śniej przez innych więź­niów. Pla­no­wano pocią­gnąć linię kole­jową na zachód, ale na Sto Pią­tym Kilo­me­trze nikt nie wie­rzył, że kie­dy­kol­wiek zosta­nie ona ukoń­czona. Spora część, którą już zbu­do­wano, zdą­żyła uto­nąć w let­nim bło­cie albo po pro­stu się roz­pa­dła pod wpły­wem zimo­wych mro­zów. Na Pół­nocy – około dwu­stu kilo­me­trów dalej, jak przy­pusz­czali – koń­czyła się lądowa część Rosji i zaczy­nało się Morze Kar­skie. Gdzieś za nimi pły­nął Jeni­sej i gdyby pójść wzdłuż niego na połu­dnie, dotar­łoby się do Kra­sno­jar­ska albo do Mon­go­lii.

Ale dla więź­niów ze Sto Pią­tego Kilo­me­tra było to zupeł­nie bez zna­cze­nia, ot, cał­ko­wi­cie abs­trak­cyjne cele. Wszy­scy wie­dzieli, że linia kole­jowa koń­czy się jakieś pięć­dzie­siąt metrów dalej i że dopóki nie przy­go­tują terenu pod jej budowę, dalej nie pój­dzie. A gdyby się zbun­to­wali i prze­stali cią­gnąć pry­mi­tywny walec, któ­rym wyrów­ny­wali zie­mię, czte­rej straż­nicy z kara­bi­nami w goto­wo­ści natych­miast by ich zastrze­lili.

Gospodi, Isuse Hri­ste, Sine Božiji…

Codzienna modli­twa Baba­jana, Ros­sel dosko­nale to rozu­miał, ni­gdy nie zosta­nie wysłu­chana. Armeń­czyk chyba też to czuł. Ponie­waż w Igarce miesz­kał dia­beł, wszech­po­tężny i wszech­obecny. I przy­bie­rał postaci straż­nika, dono­si­ciela, innego zeka; czaił się w chło­dzie kości i w cię­ża­rze bez­na­dziei, który każ­dego ranka przy­gnia­tał ci duszę, gdy tylko otwo­rzy­łeś oczy.

Ros­sel się potknął.

Do kurwy nędzy…

Cza­sem wystar­czył po pro­stu kamyk w bucie.

Nawet lekka pochy­łość ozna­czała kło­poty. Jeśli cią­gnie się walec przez kilka kilo­me­trów, każdy kolejny cen­ty­metr czy dwa to jak wspi­na­nie się na Elbrus. Gdy wcho­dzili pod górę, ich mię­śnie krzy­czały z bólu; gdy scho­dzili, ich życie znaj­do­wało się w rękach męż­czyzn, któ­rzy dźwi­gali walec oparty na mokrych bel­kach przy­mo­co­wa­nych pro­wi­zo­rycz­nie do ośki. Zmiaż­dże­nie stopy unie­moż­li­wi­łoby powrót do obozu, a to rów­nało się z wyro­kiem śmierci. Żaden wię­zień nie zmar­no­wałby ani odro­biny swych wątłych sił, by tasz­czyć ran­nego.

Przy­naj­mniej prze­stało śnie­żyć.

W nie­które dni lepiej było nie roz­ma­wiać. W inne roz­mowa pozwa­lała jakoś prze­trwać. Ros­sel posta­no­wił, że dzi­siaj da się wkrę­cić w papla­ninę Baba­jana.

– Co widzisz, gdy spo­glą­dasz oczami wyobraźni poza las, Rewolu? – zapy­tał duchowny.

Ros­sel był pewien, że stary ksiądz chce zba­wić jego duszę. Skrzy­wił się z wysiłku, gdy walec zbo­czył w lewo.

– Widzę Lenin­grad – odparł. – Tram­waje prze­jeż­dża­jące przez plac Teatralny. Pło­nące kan­de­la­bry Auli Gła­zu­nowa w kon­ser­wa­to­rium, w któ­rym stu­dio­wa­łem. – Beczka zawyła jak potę­pie­niec, prze­su­wa­jąc się z tru­dem po twar­dym lodzie. – Widzę most Anicz­kow­ski i jakie­goś dur­nia, który recy­tuje przez mega­fon poezje Maja­kow­skiego. „Spójrz, jak cichy jest świat. Noc spo­wija niebo gwiaź­dzi­stym hoł­dem. W takich chwi­lach jak ta wsta­jesz i mówisz. Do wie­ków, histo­rii i wszel­kiego stwo­rze­nia…”

Tam­ten chło­pak powi­nien być mądrzej­szy.

– Ach, Maja­kow­ski – mruk­nął z głę­bo­kim wes­tchnie­niem męż­czy­zna pcha­jący walec za Ros­se­lem. – To był praw­dziwy mużyk, kocha­nek, pijak i wariat. Mówili, że myśl o samo­bój­stwie toczyła go jak rak. Naj­pierw był to tylko szept. A pod koniec życia nie­koń­czący się wrzask.

Ros­sel nie znał tego faceta, ale po akcen­cie poznał, że pocho­dzi z jakie­goś kraju bał­tyc­kiego. Może z Litwy. W obo­zach roz­rzu­co­nych wzdłuż drogi do Jer­ma­kowa gniło za życia wielu Bał­tów.

Prze­klął w głębi duszy. Nie powi­nien wspo­mi­nać o tym, że stu­dio­wał w kon­ser­wa­to­rium. Wyja­wia­nie wszyst­kiego było błę­dem. Maleńka cząstka czy­jejś duszy mogła stać się łako­mym kąskiem, w który natych­miast wgryź­liby się obo­zowi kry­mi­na­li­ści.

A gdyby się dowie­dzieli, że kie­dyś był ofi­ce­rem lenin­gradz­kiej mili­cji…

Roze­rwa­liby go na strzępy.

– Co jesz­cze, Rewolu? – dopy­ty­wał Baba­jan.

– Po pro­stu cią­gnij to pie­przone gówno…

Przez następną godzinę pra­co­wali w mozole i w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu, oszczę­dza­jąc wszyst­kie siły na dal­szą harówkę. Ciężka praca jest drogą do wol­no­ści!, gło­sił obszar­pany trans­pa­rent przy­bity gwoź­dziami do bocz­nej ściany głów­nego baraku. Komen­dant obozu wska­zy­wał na niego za każ­dym razem, gdy któ­ryś z więź­niów sta­wał do kar­nego raportu, potem dosta­wał wycisk od straż­ni­ków, a na końcu tra­fiał do kar­ceru.

Słońce, które tego dnia świe­ciło wyjąt­kowo nie­mrawo, znowu szybko znik­nęło za hory­zon­tem. A to ozna­czało, że jest około trze­ciej i za jakąś godzinę, może tro­chę wcze­śniej, nadej­dzie czas powrotu do obozu.

– Ile lat? – zapy­tał Baba­jan.

– Co? – Ros­sel słu­chał go jed­nym uchem.

Co godzinę mogli odpo­czy­wać tylko przez kilka minut. Nie­któ­rzy więź­nio­wie mieli przy­działy mie­rzone kilo­gra­mami węgla lub liczbą powa­lo­nych pni. Norma ekipy Ros­sela liczyła się w metrach. Nawet nie­wielki nie­do­bór ozna­czał mniej­szą por­cję chleba i zupy, cie­pła­wej lury z kawał­kiem rybiej skóry. Ros­sel nie spusz­czał wzroku z drzew.

– Ile lat dosta­łeś? – powtó­rzył ksiądz.

Ros­sel wzru­szył ramio­nami.

Baba­jan zmarsz­czył brwi.

– Wszy­scy odli­czają dni wyroku. Każdy wie, ile odsie­dział i ile mu zostało.

– Ale nie ja. Będę tu tak długo, jak zechce jeden facet.

– Towa­rzysz Sta­lin?

Ros­sel doszedł do wnio­sku, że ta uwaga jest warta jego uśmie­chu, po czym pokrę­cił głową.

– Cią­gle to sły­szę – stęk­nął ksiądz. – „Gdyby tylko wielki Sta­lin wie­dział o tym miej­scu, na pewno poło­żyłby temu kres”, mówią nowe chło­paki. „Gdyby tylko Sta­lin wie­dział…”

Ros­sel wes­tchnął i zmu­sił ramiona do wysiłku.

„Musisz sobie zna­leźć obiekt nie­na­wi­ści”.

Nawet przed zesła­niem do Igarki, przed dłu­gim mar­szem do naj­da­lej wysu­nię­tego obozu w sys­te­mie GUŁagu, na długo przed tym, zanim wraz z innymi więź­niami przy­cią­gnęli tu wszyst­kie moż­liwe narzę­dzia i zbu­do­wali dla sie­bie baraki, Ros­sel zna­lazł coś, co mógł nie­na­wi­dzić. A wła­ści­wie kogoś.

Majora Olega Niki­tina.

„Naj­pierw szept”…

Rewol wie­dział, że cza­sem to, co się spraw­dza w przy­padku samo­bój­stwa, może się odno­sić rów­nież do mor­der­stwa.

3

Gdzieś z przodu reflek­tory z dale­kich wież straż­ni­czych zabar­wiały ciem­ność wąskim stru­mie­niem świa­tła. W jego kie­runku niczym zjawy sunęli więź­nio­wie.

Ros­sel zadrżał i moc­niej otu­lił głowę podartą chu­stą. Mróz był tak przej­mu­jący, że aż parzył obna­żoną skórę. Ostre podmu­chy wia­tru zmie­niały pada­jący śnieg w zamieć, która bole­śnie sma­gała twarz. Okrut­nie bur­czało mu w brzu­chu. Wszy­scy myśleli tylko o jed­nym. O chle­bie. Wszy­scy oprócz Baba­jana. Jego myśli zaj­mo­wał wyłącz­nie Bóg i rodzina car­ska. No i jesz­cze Wustin, któ­rego młody umysł był, jak zwy­kle zresztą, gma­twa­niną nut i muzycz­nych fraz.

– Gospodi, Isuse Hri­ste, Sine… – zain­to­no­wał ksiądz.

– Zamknij się, ty armeń­ska kupo gówna. No chyba że twój Bóg jest pie­ka­rzem! – wrza­snął jakiś wię­zień z tyłu kolumny.

Nie­zau­wa­że­nie do głów­nej grupy pod­szedł młody straż­nik.

– Bóg nie żyje, armeń­ska świ­nio – rzu­cił. – Chry­stus wylą­do­wał w rynsz­toku, więc zamknij tę swoją wszawą jadaczkę.

Rób, jak mówi, pomy­ślał Ros­sel. To fana­tyk tak samo jak ty, Baba­ja­nie. Wiem o tym. Bar­dzo dobrze pamię­tam takich z cza­sów, gdy byłem człon­kiem Związku Woju­ją­cych Bez­boż­ni­ków.

– Pomo­dlę się za twoją duszę, młody czło­wieku, byś dostą­pił Jego miło­sier­dzia…

To nie było wła­ściwe…

Straż­nik nad­spo­dzie­wa­nie szybko poko­nał dystans dzie­lący go od Baba­jana i ude­rzył go w głowę kolbą kara­binu. Ksiądz zachwiał się i padł w ramiona naj­bliż­szych współ­więź­niów, któ­rzy zaklęli i natych­miast go ode­pchnęli. Baba­jan zdo­łał się utrzy­mać na nogach, ale nie był w sta­nie iść dalej.

– Nie zatrzy­muj się – mruk­nął inny zek. – Nie poma­gaj temu głu­piemu zasrań­cowi. Chcę jeść.

– Walka z reli­gią to walka o reali­za­cję planu pię­cio­let­niego! – krzyk­nął straż­nik.

Ros­sel bar­dzo dobrze znał ten slo­gan. Wyrył mu się w mózgu pod­czas nie­zli­czo­nych zgro­ma­dzeń Związku Woju­ją­cych Bez­boż­ni­ków, do któ­rego wstą­pił jako nasto­la­tek. Był zde­ter­mi­no­wany, by prze­ści­gnąć towa­rzy­szy w ate­istycz­nej żar­li­wo­ści; despe­racko odrzu­cał wszech­wi­dzące spoj­rze­nie Boga i Sąd Osta­teczny. A przede wszyst­kim, bio­rąc pod uwagę los, jaki spo­tkał rodzi­ców, życzył sobie, żeby jego wła­sne osądy rów­nież znik­nęły.

Usły­szeli szczęk zamka kara­binu straż­nika. Kropką w następ­nym zda­niu Baba­jana będzie kula z toka­riewa SWT-40.

– Prze­pra­szam, towa­rzy­szu. Mogę się wtrą­cić?

Ros­sel poczuł, że skrę­cają mu się jelita. To był piskliwy szcze­biot Wustina. Naiw­ność tego chło­paka – wycho­wa­nego przez dziadka, swego czasu boga­tego wła­ści­ciela ziem­skiego, a teraz znie­na­wi­dzo­nego przez pań­stwo radziec­kie kułaka – była tak auten­tyczna, że nawet w Igarce nie podej­mo­wał prób, by zama­sko­wać swoje wykształ­ce­nie i dobre wycho­wa­nie.

– Wydaje ci się, że kim niby jesteś, towa­rzy­szu Wtrą­ca­czu? Pier­do­lo­nym carem? – Straż­nik przy­su­nął twarz tak bli­sko do twa­rzy Wustina, że mógł go opluć. Uniósł lufę kara­binu i wystrze­lił w powie­trze.

Wustin mru­gnął dwa razy, zatkał uszy dłońmi i zaczął śpie­wać. Czaj­kow­skiego. Kon­kret­nie arię z Damy piko­wej.

Tym razem straż­nik wyce­lo­wał kara­bin w niego.

– Prze­stań śpie­wać, mudak, bo jak nie…

Ale Wustin nie mógł prze­stać.

– „Hufiec idzie srogi! Raz! Dwa! Lewa! Prawa żwawo hej. Bacz­ność miej…”

– Jak nie skoń­czysz, to ja skoń­czę z tobą.

– „Stój, podły wrogu, stój! Tu czeka cię roz­prawa! Krew mężna w żyłach gra – hurra! Hurra!”1

Toka­riew zaciął się przy pierw­szym strzale, co jesz­cze bar­dziej roz­wście­czyło straż­nika. Wyrwał więc maga­zy­nek, wymie­nił go na nowy i odblo­ko­wał zamek.

Ros­sel poczuł ucisk w gar­dle. Wystą­pił z sze­regu. Byli zale­d­wie pięć­dzie­siąt metrów od ogro­dze­nia. Pozo­stali straż­nicy wrzesz­czeli, zbli­żali się pospiesz­nie w kie­runku miej­sca buntu. Reflek­tor z jed­nej z wież, zwa­biony wystrza­łem, skie­ro­wał się pro­sto na nich.

– Towa­rzy­szu, zacze­kaj­cie, pro­szę! – Głos Ros­sela był przy­tłu­miony. Wyda­wał się pozba­wiony siły i słaby w wyją­cym wie­trze, wiru­ją­cym śniegu i ciem­no­ści. Ros­sel pod­niósł ręce w geście kapi­tu­la­cji i otwo­rzył usta, żeby ubła­gać straż­nika, by oka­zał litość. – Ten chło­pak jest chory, on nie rozu­mie. Mogę mu wytłu­ma­czyć, prze­ko­nać…

Druga kula tra­fiła Wustina w czoło. Prze­wró­cił się, nie wyda­jąc żad­nego dźwięku.

* * *

Język mar­twego chło­paka zwi­sał z kącika ust.

– Wygląda jak wąż, który tra­fił do raju. – Ros­sel usły­szał dobie­ga­jący gdzieś z tyłu natchniony głos Baba­jana.

Czer­wony jak burak porucz­nik, dysząc po męczą­cym biegu przez zaspy, wark­nął do straż­nika, który zastrze­lił Wustina:

– Ty dur­niu! Będę miał teraz trzy razy wię­cej for­mu­la­rzy do wypeł­nie­nia. No i jeden wię­zień mniej do pcha­nia beczki. Nie nada­jesz się do pil­no­wa­nia tego syfu, Der­now.

Inny straż­nik zaczął kopać Baba­jana po żebrach, gdy ten przy­klęk­nął nad głową Wustina, i kazał mu odma­sze­ro­wać do bramy obozu. Armeń­czyk jęk­nął i chwy­cił się za bok. Po jego twa­rzy sączyła się krew.

– Cią­gnij go sobie teraz przez resztę drogi, zakuty łbie – powie­dział porucz­nik do Der­nowa, a potem wska­zał na Ros­sela. – Ty mu pomo­żesz, a reszta gnoj­ków z powro­tem do obozu. Bie­giem!

Porucz­nik z dru­gim straż­ni­kiem rzu­cili się do biegu, by dogo­nić bry­gadę więź­niów, i prze­kli­nali przy tym na czym świat stoi.

Ros­sel spoj­rzał na Wustina. Chło­pak miał zamknięte oczy i spo­kojną twarz. Dziura w czole była nie­duża i miała regu­larny kształt. W świe­tle obo­zo­wych świa­teł Ros­sel dostrze­gał jedy­nie czarną otoczkę na czole mło­dego kom­po­zy­tora.

Der­now był czer­wony z wście­kło­ści. Nie dla­tego, że wła­śnie popeł­nił mor­der­stwo, ale z powodu repry­mendy, którą otrzy­mał od porucz­nika.

– Na co cze­kasz?! – wrza­snął.

Obaj chwy­cili Wustina za ramiona i zaczęli cią­gnąć w kie­runku obozu.

– Męczen­nik – mruk­nął pod nosem Baba­jan. – Chło­pak wygląda jak młody care­wicz Aleksy. I ta aura zamę­czo­nego świę­tego…

* * *

Gdy Ros­sel i Baba­jan dotarli do obozu, reszta bry­gady stała już kar­nie w sze­regu na głów­nym placu ape­lo­wym. Więź­nio­wie zła­mali szyk, gdy ciało mło­dego muzyka zostało zło­żone na śniegu, a straż­nicy nie uczy­nili żad­nego wysiłku, by ich powstrzy­mać. W obo­zie ubra­nia były na wagę złota.

Wkrótce roz­po­częła się walka o płaszcz Wustina.

– A ty co chcesz, Ros­sel? – zapy­tał Deni­kin, pro­fe­sor lite­ra­tury mark­si­stow­skiej z Kur­ska, pochy­la­jąc się nad cia­łem. – Skar­pety? A może spodnie?

Ros­sel przy­po­mniał sobie, że mani­fest Marksa można spro­wa­dzić do jed­nej frazy: znie­sie­nie wła­sno­ści pry­wat­nej. Ale pro­fe­sor chyba zapo­mniał o tym wykła­dzie.

Gdy więź­nio­wie zry­wali z Wustina płaszcz, wypadł z niego kawa­łek papieru. Potem następny i jesz­cze jeden. Kartki fru­wały i dry­fo­wały po całym placu, nad ogro­dze­niem, wśród płat­ków śniegu, w świe­tle reflek­to­rów, a potem zni­kały w mroku. Ros­sel pognał za jedną z nich i zdo­łał ją odszu­kać. Spoj­rzał na nią i pobiegł z powro­tem do kłó­cą­cych się więź­niów. Uto­ro­wał sobie drogę i przy­łą­czył się do bójki, nie zwa­ża­jąc na bole­sne ude­rze­nia łok­ciami w twarz i żebra. Wyrwał płaszcz z rąk krzep­kiego Ukra­ińca, któ­remu się wyda­wało, że już odniósł zwy­cię­stwo. Wło­żył owi­niętą szmatą dłoń do kie­szeni płasz­cza, wycią­gnął z niej jesz­cze wię­cej papieru i poupy­chał we wła­snych kie­szeniach. Rozej­rzał się wokół – roz­ba­wieni straż­nicy byli na szczę­ście zbyt zajęci obser­wo­wa­niem walki o ubra­nia Wustina.

Nie­ba­wem zwłoki były cał­ko­wi­cie nagie.

Ros­sel rzu­cił płaszcz Deni­ki­nowi.

– Masz – powie­dział. – Myślę, że Marks chciałby, żeby stał się twoją wła­sno­ścią.

Potem odszedł na bok i stał nie­ru­chomo, obser­wu­jąc kartki uno­szące się nad pło­tem i zni­ka­jące w ciem­no­ści.

Przy­naj­mniej one były wolne.

Baba­jan pod­szedł do Ros­sela i dotknął jego ramie­nia.

– Nagle wyda­jesz się taki spo­kojny, przy­ja­cielu – rzekł Armeń­czyk. – Co było na tych kart­kach?

Ros­sel odwró­cił się i spoj­rzał w twarz sta­rego księ­dza.

– Coś w rodzaju cudu, Baba­ja­nie – odparł. – I to więk­szego niż wszystko, co znaj­duje się w two­ich świę­tych księ­gach.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tłu­ma­czył Adolf Kit­sch­man. [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: A Tra­itor’s Heart

Copy­ri­ght © 2022 Ben Creed

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne pol­skiej wer­sji okładki: Michał Paw­łow­ski / www.kre­ska­ikropka.pl

Foto­gra­fia na okładce

© Geo­rge Marks/Getty Ima­ges

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Serce zdrajcy, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-737-6

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer