Serce na linii - Karen Witemeyer - ebook

Serce na linii ebook

Karen Witemeyer

4,4

Opis

Grace Mallory odnalazła schronienie w kobiecej kolonii Harper’s Station. Kiedy jednak okazuje się, że prześladowca wie o jej miejscu zamieszkania, zaczyna się obawiać, że ponownie będzie musiała wyjechać.

Amos Bledsoe jest uważany za dziwaka. Nie popisuje się siłą, jeździ na bicyklu, a rozmowy przez telegraf ceni sobie bardziej niż spotkania z kobietami ze swojego otoczenia. Tajemnicza Panna G., z którą co wieczór wymienia wiadomości, wydaje się nawet kimś, z kim mógłby dzielić życie.

Gdy mężczyzna wreszcie decyduje się pójść za głosem serca i spotkać z telegrafistką, wychodzi na jaw, że grozi jej niebezpieczeństwo. Amos stanie przed wyzwaniem, by porzucić bezpieczny kokon i stać się bohaterem, którego potrzebuje Grace.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 406

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (19 ocen)
10
7
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Adaaga

Nie oderwiesz się od lektury

jak zwykle super się czyta
00
Master89wt

Dobrze spędzony czas

Książki z wyd. Dreams podobają mi się zawsze. W przypadku tej serii bardziej do gustu przypadła mi jednak pierwsza część :). Jednakże polecam każda książkę od Dreamsów!
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: 
He­art on the Line (La­dies of Har­per's Sta­tion #2)
Au­tor: 
Ka­ren Wi­te­meyer
Tłu­ma­cze­nie z ję­zyka an­giel­skiego: 
Mag­da­lena Pe­ter­son
Re­dak­cja: 
Agata To­kar­ska
Ko­rekta: 
Do­mi­nika Wilk
Na­ta­lia Chro­bak-Le­cho­szest
Skład i opra­co­wa­nie gra­ficzne:
Ali­cja Ma­linka
ISBN 978-83-66977-143
Co­ver de­sign by Dan Thorn­berg, De­sign So­urce Cre­ative Se­rvi­ces
Zdję­cie z tyłu okładki:
ni­gh­towl / Pi­xa­bay.com
Wek­tory: ma­cro­vec­tor / Fre­epik.com, ilo­nitta / Fre­epik.com, fre­epik / Fre­epik.com,
star­line / Fre­epik.com
Fo­to­gra­fia Ka­ren Wi­te­meyer: © Amanda Car­pen­ter
© 2017 by Ka­ren Wi­te­meyer by Be­thany Ho­use Pu­bli­shers,
a di­vi­sion of Ba­ker Pu­bli­shing Group, Grand Ra­pids, Mi­chi­gan, 49516, U.S.A.
© 2021 for the Po­lish edi­tion by Dre­ams Wy­daw­nic­two
Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
ul. Unii Lu­bel­skiej 6A, 35-016 Rze­szów
www.dre­am­swy­daw­nic­two.pl
Rze­szów 2021, wy­da­nie I
Druk: Wy­daw­nic­two Arka
www.ar­ka­druk.pl
Książkę wy­dru­ko­wano na pa­pie­rze Ecco book cream 2.0 70g
do­star­czo­nym przez An­ta­lis Po­land Sp. z o.o.
Wszyst­kie cy­taty z Pi­sma Świę­tego po­dano za Bi­blią pau­li­stów.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana, 
prze­cho­wy­wana jako źró­dło da­nych, prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek me­cha­nicz­nej, 
elek­tro­nicz­nej lub in­nej for­mie za­pisu bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

Wy­at­towi i We­sowi

Wy­att,

Twoje po­godne uspo­so­bie­nie, po­czu­cie hu­moru, mi­łość do Boga i uczyn­ność po­słu­żyły jako in­spi­ra­cja dla po­staci z tej książki. Pew­nego dnia ja­kaś do­bra ko­bieta do­strzeże, ja­kim je­steś skarbem. Po­ka­zuj nie­ustan­nie swoje do­łeczki w po­licz­kach i pamię­taj, że dla swo­jej mamy za­wsze bę­dziesz bo­ha­te­rem.

Wes,

mój ulu­biony oku­lar­niku, mi­ło­śniku jazdy na ro­we­rze i technolo­gii, dwa­dzie­ścia pięć lat, a my na­dal mocno się ra­zem trzy­mamy. Je­steś dla mnie skałą, naj­lep­szym przy­ja­cie­lem i mi­łos­nym na­tchnie­niem sto­ją­cym za wszyst­kimi mo­imi boha­te­rami. Praw­dziwe ży­cie z Tobą jest lep­sze od ja­kiej­kol­wiek opo­wie­ści.

1.4.3

Ja bo­wiem nie oce­niam tak jak lu­dzie. Lu­dzie po­prze­stają na wy­glą­dzie, a Pan pa­trzy na serce.

1 Sm 16,7

Pro­log

Sty­czeń 1894

De­nver, Ko­lo­rado

Ra­do­sne brzęk­nię­cie dzwonka po­in­for­mo­wało Grace Mal­lory o przy­by­ciu go­ścia. Na­tych­miast odło­żyła ma­ga­zyn dla ko­biet, który wła­śnie prze­glą­dała, po czym pod­nio­sła się z wdzię­kiem i wy­gła­dziła przód sukni. Na jej twa­rzy po­ja­wił się po­wi­talny uśmiech. Klient Ho­telu Oxford nie po­wi­nien cze­kać.

Już samo zdo­by­cie tej pracy było nie­ła­twe. Jej oj­ciec mu­siał po­pro­sić o przy­sługę jed­nego z in­we­sto­rów, a od chwili, gdy Grace zna­la­zła się w gro­nie pra­cow­ni­ków, nie za­mie­rzała da­wać prze­ło­żo­nemu ja­kich­kol­wiek po­wo­dów do zwol­nie­nia. Na szczę­ście, od­kąd umie­jęt­no­ści mło­dej te­le­gra­fistki oka­zały się za­do­wa­la­jące, klienci naj­no­wo­cze­śniej­szego ho­telu w De­nver, któ­rymi byli głów­nie męż­czyźni, wy­da­wali się za­do­wo­leni z jej pracy.

Ten czło­wiek nie wy­glą­dał jed­nak jak zwy­kły in­te­re­sant. Miał na so­bie za­śnie­żony płaszcz, sza­lik i ka­pe­lusz, jakby wszedł pro­sto z ulicy, a nie z jed­nego z po­koi dla go­ści.

– Dzień do­bry panu – ode­zwała się. Męż­czy­zna stał do niej ty­łem. – W czym We­stern Union może panu dzi­siaj po­móc?

Za­mknął drzwi i prze­krę­cił za­mek.

Grace po­czuła ści­śnię­cie w gar­dle i mocne bi­cie serca.

– Co pan ro…?

Jej słowa urwały się, a strach znik­nął, kiedy klient się od­wró­cił. Znad nie­bie­skiego sza­lika w pa­ski, za­sła­nia­ją­cego po­łowę twa­rzy, wpa­try­wały się w nią zna­jome brą­zowe oczy.

– Ta­tuś?

Męż­czy­zna gwał­tow­nym ru­chem chwy­cił za sza­lik, jakby mu bra­ko­wało po­wie­trza.

– Mu­szę nadać te­le­gram. Na­tych­miast. Po­gło­ski oka­zały się prawdą. To wszystko prawda.

– Uspo­kój się, tato. – Grace po­de­szła do ojca szyb­kim kro­kiem, by po­móc mu od­wi­nąć sza­lik i strze­pać śnieg z ra­mion. – Ja­kie po­gło­ski?

– Ma­ją­tek Ha­ver­sha­mów. Jest jesz­cze je­den spad­ko­bierca – po­wie­dział, od­su­wa­jąc jej po­mocne dło­nie, po czym pod­szedł do lady. – Dziecko z pierw­szej żony. Dziew­czynka. – Zsu­nął z nosa za­pa­ro­wane oku­lary i prze­tarł szkła brze­giem sza­lika. – To ona jest pra­wo­witą wła­ści­cielką po­sia­dło­ści. Nie syn.

Grace wzięła gło­śny od­dech. Wkrótce po tym, jak Tre­mont Ha­ver­sham zmarł trzy mie­siące temu, po­ja­wiły się po­gło­ski, że ist­nieje jesz­cze jedna osoba dzie­dzi­cząca ma­ją­tek. Ja­kieś plotki, in­sy­nu­acje, ale żad­nych do­wo­dów. Grace są­dziła, że brały się one z po­boż­nych ży­czeń ro­dzin gór­ni­ków.

Chau­cer Ha­ver­sham prze­jął pro­wa­dze­nie ko­palni sre­bra Si­lver Ser­pent w Wil­low Creek rok temu, kiedy po­gor­szył się stan zdro­wia jego ojca. Ko­pal­nia po­pa­dła w ru­inę po tym, jak pre­zy­dent Cle­ve­land uchy­lił Ustawę Sher­mana o za­ku­pie sre­bra, w na­stęp­stwie czego ry­nek tego kruszcu gwał­tow­nie się zde­sta­bi­li­zo­wał. Chau­cer nie zgo­dził się na za­mknię­cie ko­palni, być może ze względu na dumę, ślepą am­bi­cję albo chęć za­cho­wa­nia przed­się­bior­stwa ojca. Za­miast tego wy­mógł na swo­ich pra­cow­ni­kach dłuż­sze go­dziny pracy bez do­dat­ko­wego wy­na­gro­dze­nia i zde­cy­do­wał się na wy­do­by­wa­nie bar­dziej roz­po­wszech­nio­nego oło­wiu i cynku. Wa­runki pracy były ża­ło­sne, jed­nak przy tak wy­so­kim po­zio­mie bez­ro­bo­cia wśród gór­ni­ków nikt nie wa­żył się na­rze­kać, po­nie­waż z ła­two­ścią mógł zo­stać za­stą­piony przez któ­re­goś z są­sia­dów.

– Wróć na zie­mię, Gra­cie.

Ko­bieta szybko do­stała się za ladę i wzięła do ręki pu­sty druk te­le­gramu. Her­schel Mal­lory miał na­turę na­ukowca. Był ci­chy, uprzejmy, ale nieco roz­ko­ja­rzony. Grace nie po­tra­fiła so­bie przy­po­mnieć, kiedy ostat­nio wi­działa go tak zde­ner­wo­wa­nego.

– Do kogo chcesz wy­słać wia­do­mość? – spy­tała, trzy­ma­jąc w go­to­wo­ści ołó­wek.

– Do Agen­cji Pin­ker­tona1.

Ko­bieta za­wa­hała się.

– Prze­cież Chau­cer Ha­ver­sham wy­naj­muje kilku agen­tów, by pil­no­wali po­rządku wśród gór­ni­ków i za­po­bie­gali straj­kom! Czy oni nie staną za nim, nie­za­leż­nie od tego, ja­kie do­wody od­kry­łeś?

– Chcę się skon­tak­to­wać z biu­rem w Fi­la­del­fii. Z de­tek­ty­wem Whit­more’em.

Za­no­to­wała na­zwi­sko na blan­kie­cie, nie po­trze­bu­jąc już wię­cej wy­ja­śnień. Tre­mont Ha­ver­sham do­ra­stał w Fi­la­del­fii i tam wła­śnie po­ślu­bił swoją pierw­szą żonę, któ­rej jed­nak nie za­ak­cep­to­wała jego za­można ro­dzina. Taką wer­sję opo­wie­ści sły­szała Grace. Pani Ha­ver­sham zmarła przy po­ro­dzie. Dziecko rów­nież, a przy­naj­mniej tak są­dzono. Zdru­zgo­tany Ha­ver­sham wró­cił do ro­dziny i w ciągu ko­lej­nego roku oże­nił się po­now­nie, tym ra­zem z ko­bietą z ma­jąt­kiem i od­po­wied­nią po­zy­cją spo­łeczną. Taką, która wie­działa, jak po­kie­ro­wać męża, by zdo­był wła­dzę, przy­wódz­two i suk­ces fi­nan­sowy. I która dała mu syna.

– Od­na­la­złem pań­ski ra­port dla Tre­monta Ha­ver­shama z dwu­na­stego paź­dzier­nika ty­siąc osiem­set dzie­więć­dzie­sią­tego dru­giego roku. – Gdy oj­ciec za­czął dyk­to­wać wia­do­mość, po­ło­żył na drew­nia­nym bla­cie torbę, która stuk­nęła, zdra­dza­jąc, że we­wnątrz znaj­dują się cięż­kie książki. – Je­śli ta ko­bieta żyje, jest pra­wo­witą dzie­dziczką ma­jątku Ha­ver­sha­mów. Mam do­ku­menty po­twier­dza­jące to prawo. Mu­szę je panu na­tych­miast wy­słać. Pro­szę o in­for­ma­cję. Her­schel Mal­lory.

Grace skoń­czyła no­to­wa­nie, po czym spoj­rzała w roz­bie­gane oczy ojca.

– Co zna­la­złeś, ta­tu­siu?

Mal­lory, na­uko­wiec i pro­fe­sor li­te­ra­tury na uni­wer­sy­te­cie w De­nver, zo­stał za­trud­niony przez Chau­cera Ha­ver­shama, by ska­ta­lo­go­wać jego po­tężną bi­blio­tekę w ro­dzin­nej po­siad­ło­ści. W re­zy­den­cji, którą Chau­cer odzie­dzi­czył, ale któ­rej ni­gdy nie od­wie­dził. Z tego, co sły­szała Grace, uni­kał De­nver i wo­lał ma­ją­tek w Bo­sto­nie, gdzie prze­by­wała jego matka.

Tre­mont i Ca­ro­line Ha­ver­sha­mo­wie przez ostat­nią de­kadę miesz­kali osobno. Ca­ro­line zaj­mo­wała się wy­cho­wa­niem i edu­ka­cją syna, a Tre­mont kie­ro­wał ko­pal­nią. Naj­wi­docz­niej taka sy­tu­acja od­po­wia­dała im obojgu, choć Grace uwa­żała, że to smutne. Sama ni­gdy nie po­znała Chau­cera Ha­ver­shama, ale za­wsze tro­chę współ­czuła mło­dzień­cowi, który w cza­sie do­ra­sta­nia był roz­dzie­lony ze swoim oj­cem. Ona bez ojca by­łaby zu­peł­nie za­gu­biona. Był dla niej nie­zwy­kle ważny i ni­gdy nie miała wąt­pli­wo­ści co do mi­ło­ści i ak­cep­ta­cji z jego strony.

Matka Grace na­uczyła ją już w dzie­ciń­stwie roz­po­zna­wać kre­ski i kropki al­fa­betu Morse’a w swoim biu­rze te­le­gra­ficz­nym, a po­tem da­wała jej rady do­ty­czące tego, jak być ko­bietą, a także na­uczyła ją wy­ko­ny­wa­nia obo­wiąz­ków do­mo­wych. Jed­nak kiedy zmarła dwa lata temu, wspólna ża­łoba spra­wiła, że więzi po­mię­dzy córką a oj­cem jesz­cze bar­dziej się za­cie­śniły, tak jakby po­ła­mane po­łówki ich serc zo­stały sto­pione, a po­tem po­now­nie wy­kute w prze­pla­ta­jący się nie­znisz­czalny kształt.

Ta wła­śnie bli­skość wy­ostrzyła jej zmy­sły, kiedy oj­ciec ba­wił się pa­skiem od torby, za­miast udzie­lić jej od­po­wie­dzi.

Się­gnęła ręką i po­ło­żyła dłoń na jego ubra­nej w rę­ka­wiczkę dłoni.

– Po­wiedz, ta­tu­siu. Co zna­la­złeś?

– Do­wód, Gra­cie. – Po­pa­trzył jej w oczy, a prze­ra­że­nie i de­ter­mi­na­cja wi­doczne w jego spoj­rze­niu spra­wiły, że ści­snął jej się żo­łą­dek. – Do­wód na to, że pierw­sze dziecko Ha­ver­shama nie umarło ra­zem z matką. Do­wód, że on pró­bo­wał je od­na­leźć. Po­twier­dze­nie, że dziwne sfor­mu­ło­wa­nia w jego te­sta­men­cie świad­czą o tym, że to córka ma być wła­ści­cielką ma­jątku, a syn po pro­stu przed­się­biorcą.

– Zna­la­złeś te do­wody w pry­wat­nej bi­blio­tece w re­zy­den­cji Ha­ver­sha­mów?

Ski­nął głową.

– Ale je­śli do­ku­menty są wła­sno­ścią pana Ha­ver­shama, co w ogóle mo­żesz z tym zro­bić?

Spu­ścił wzrok.

– Ta­tu­siu?

Cof­nął gwał­tow­nie rękę i od­su­nął się od lady.

– Do­ku­menty na­le­żały do Tre­monta Ha­ver­shama, ale on nie żyje. Je­śli Chau­cer nie jest pra­wo­wi­tym dzie­dzi­cem ma­jątku w De­nver ani re­zy­den­cji, te pa­piery nie na­leżą tak na­prawdę do niego, prawda?

Grace czuła ści­ska­nie w brzu­chu.

– Co zro­bi­łeś?

– Nic, czym po­win­naś się mar­twić. Po pro­stu po­ży­czy­łem kilka ksią­żek z jego zbio­rów. Chau­cer i tak za­mie­rzał je sprze­dać. Tak wła­śnie po­stą­pił z dzie­łami sztuki. Ty­dzień po po­grze­bie swo­jego ojca we­zwał rze­czo­znawcę, a po­tem do końca mie­siąca wy­prze­dał na au­kcji naj­lep­sze przed­mioty. Nie ma żad­nego sza­cunku dla ojca poza ceną, jaką może uzy­skać za jego rze­czy. – Her­schel po­now­nie pod­szedł do blatu. – Książki, które wzią­łem, to zwy­kłe wy­da­nia. Nic war­to­ścio­wego. Nie bę­dzie za nimi tę­sk­nił.

Na­gle wy­peł­niona torba na­brała zu­peł­nie no­wego zna­cze­nia.

– Nie mo­żesz ich ot tak za­brać!

Twarz ojca spo­waż­niała.

– Nie mogę bier­nie stać i przy­glą­dać się, gdy do­cho­dzi do nie­spra­wie­dli­wo­ści. Tre­mont Ha­ver­sham był moim przy­ja­cie­lem, Gra­cie. To był na­wet ktoś wię­cej niż przy­ja­ciel. Gdyby nie jego wspar­cie, zo­stał­bym zwol­niony z uni­wer­sy­tetu, kiedy mi było tak trudno po śmierci two­jej matki.

Grace spu­ściła głowę. Pa­mię­tała tam­ten okres. Oby­dwoje po­grą­żyli się wów­czas w ża­ło­bie. Była młoda i nie miała żad­nych sta­łych obo­wiąz­ków, a oj­ciec nie za­uwa­żał lub nie przej­mo­wał się, je­śli dom był nie­po­sprzą­tany, a obiad przy­pa­lony. Jed­nak me­lan­cho­lia do­pro­wa­dziła Her­schela Mal­lory’ego do sy­tu­acji, gdy za­gro­ziła mu utrata za­trud­nie­nia. Prace stu­den­tów i eg­za­miny nie były oce­niane ty­go­dniami. Jego przy­ćmiony smut­kiem umysł spra­wił, że pro­wa­dzone przez niego wy­kłady zmie­niły się w ciągi me­an­dru­ją­cych, bez­sen­sow­nych opo­wie­ści. Stu­denci prze­stali przy­cho­dzić na za­ję­cia, ich ro­dzice na­rze­kali, wła­dze uczelni za­częły gro­zić. Je­dy­nie Tre­mont Ha­ver­sham sta­nął za jej oj­cem. Na­stęp­nie prze­pro­wa­dził z nim roz­mowę, w któ­rej przy­po­mniał mu o obo­wiąz­kach i uświa­do­mił, że nisz­cze­nie sa­mego sie­bie przy­nie­sie je­dy­nie hańbę pa­mięci jego żony. Mal­lory mu­siał wziąć się w garść ze względu na córkę.

Grace ro­zej­rzała się po swoim schlud­nym biu­rze z ele­ganc­kimi dę­bo­wymi me­blami i dy­wa­nem na pod­ło­dze. Po­czuła ści­ska­nie w żo­łądku. Sama miała dług wo­bec Tre­monta Ha­ver­shama. To on był in­we­sto­rem, który ją za­trud­nił. Kie­row­nik ho­telu na­le­gał, by przy­jąć te­le­gra­fi­stę – męż­czy­znę, mimo że to ona oka­zała się bar­dziej wprawna od in­nych kan­dy­da­tów. Do­piero pan Ha­ver­sham prze­ko­nał go do zmiany zda­nia.

Oj­ciec Grace się­gnął przez ladę i chwy­cił ją za rękę.

– Tre­mont Ha­ver­sham miał córkę, którą mu ode­brano. Bar­dzo pra­gnął ją zna­leźć przed swoją śmier­cią. My­ślę, że mocno ją ko­chał. – Spoj­rze­nie męż­czy­zny zła­god­niało. – Wiem, jak to jest, mieć córkę. I je­śli co­kol­wiek by mnie z nią roz­dzie­liło, po­ru­szył­bym niebo i zie­mię, żeby ją od­zy­skać.

Oczy Grace zwil­got­niały.

– Ona musi wie­dzieć, że oj­ciec ją ko­chał, Gra­cie. Musi mieć coś, dzięki czemu bę­dzie mo­gła go pa­mię­tać. Tyle przy­naj­mniej je­stem mu wi­nien… – Za­milkł, po czym wy­pu­ścił jej dłoń i po­kle­pał skó­rzaną torbę. – Tam są rów­nież li­sty. Li­sty mi­ło­sne mię­dzy Tre­mon­tem i jego pierw­szą żoną. Gdyby Chau­cer się o nich do­wie­dział, spa­liłby je od razu. Nie mogę do tego do­pu­ścić. Córka po­winna mieć szansę, by po­znać swo­ich ro­dzi­ców.

Grace wpa­try­wała się w blan­kiet te­le­gramu, czu­jąc kon­flikt mię­dzy kom­pli­ka­cjami praw­nymi a po­win­no­ścią mo­ralną.

– Wy­ślij te­le­gram, Gra­cie – po­na­glał ci­cho oj­ciec.

Po­pa­trzyła na niego po raz ostatni. Mi­łość bi­jąca z jego spoj­rze­nia roz­to­piła po­zo­sta­ło­ści lodu nie­zde­cy­do­wa­nia. Ski­nęła głową, usia­dła przy te­le­gra­fie i za­częła stu­kać.

Dwa dni póź­niej cze­kali w wy­na­ję­tym po­koju na pię­trze nie­ozna­ko­wa­nego pen­sjo­natu. Po dru­giej stro­nie ulicy znaj­do­wała się ka­wiar­nia, gdzie oj­ciec Grace był umó­wiony na spo­tka­nie z agen­tem, któ­rego wy­słał po od­biór do­ku­men­tów de­tek­tyw Whit­more. Whit­more ostrzegł, by nie ufać ni­komu w prze­ka­zy­wa­niu do­wo­dów, na­wet po­czcie. Kilka prze­sy­łek nada­nych do niego w ciągu ostat­nich mie­sięcy miało ślady na­ru­sze­nia, a on do­piero za­mie­rzał od­kryć, kto za tym stał. Le­piej było nie ry­zy­ko­wać, że tak ważne in­for­ma­cje mia­łyby się do­stać w nie­po­wo­łane ręce.

– Je­steś pewny, że nie mo­żemy po pro­stu prze­ka­zać do­ku­men­tów ko­men­dan­towi po­li­cji? – Grace przy­ci­snęła do piersi ma­ry­narkę ojca, którą miała mu po­móc za­ło­żyć.

Męż­czy­zna po­trzą­snął głową i spoj­rzał na nią przez ra­mię.

– Z per­spek­tywy miej­sco­wego prawa książki są wła­sno­ścią Chau­cera. Po­li­cja nie ma obo­wiązku spraw­dzać, co w nich jest. Po pro­stu zwró­ci­liby mu je, a on by je znisz­czył. De­tek­tyw Whit­more ma ra­cję. Nie mo­żemy ufać ni­komu. Nie prze­każę ksią­żek ni­komu in­nemu niż on sam albo czło­wiek, który bę­dzie miał list po­le­ca­jący. – Pró­bo­wał się uśmiech­nąć, ale smu­tek wy­krzy­wił mu usta. – Chodź, có­reczko. Po­móż mi za­ło­żyć ma­ry­narkę.

Grace po­słu­chała go, po czym na­su­nęła weł­niane rę­kawy lekko pod­nisz­czo­nej luź­nej ma­ry­narki na jego ręce, a na­stęp­nie obe­szła ojca, po­cią­gnęła za klapy, by ubra­nie równo się ukła­dało na jego szczu­płych ra­mio­nach, po czym przy­gła­dziła je z przodu.

– Wszystko bę­dzie do­brze – stwier­dziła. – Zo­ba­czysz. Je­dy­nymi ludźmi, któ­rzy wie­dzą o tym spo­tka­niu, są de­tek­tyw Whit­more i agent Pin­ker­tona, któ­rego przy­słał.

„A także te­le­gra­fi­sta, który otrzy­mał wia­do­mość, jak rów­nież wszy­scy, któ­rzy sły­szeli ją na li­nii”. Grace za­cho­wała tę nie­po­ko­jącą myśl dla sie­bie. Te­le­gra­fi­ści zo­bo­wią­zy­wali się do po­uf­no­ści, zga­dza­jąc się ujaw­niać treść wia­do­mo­ści je­dy­nie oso­bom, do któ­rych były one ad­re­so­wane. Jed­nak byli tylko ludźmi, po­dat­nymi na prze­kup­stwa czy groźby.

Po­dob­nie jak agenci. Nie była za­do­wo­lona z faktu, że za­ufali tej sa­mej agen­cji, któ­rej przed­sta­wi­ciele pra­co­wali dla ko­palni Si­lver Ser­pent. Chau­cer Ha­ver­sham był bo­ga­tym czło­wie­kiem. Wy­star­czy­łaby je­dy­nie obiet­nica do­dat­ko­wych pie­nię­dzy prze­ka­zana przez agen­tów, któ­rzy już dla niego pra­co­wali, by prze­ko­nać ko­goś w biu­rze w Fi­la­del­fii do prze­sy­ła­nia wszel­kich po­dej­rza­nych in­for­ma­cji.

Nic jed­nak nie można było na to po­ra­dzić. Jej oj­ciec był zbyt szla­chetny, by po­rzu­cić roz­po­czętą mi­sję. Za­mie­rzał do­pil­no­wać sprawy do końca, nie­za­leż­nie od wszyst­kiego. A ona za­mie­rzała go wspie­rać.

– Je­steś do­brym czło­wie­kiem, ta­tu­siu. – Spoj­rzała na niego, za­pi­na­jąc górny gu­zik jego ka­mi­zelki.

Za­wsze miał w swoim wy­glą­dzie ja­kąś nie­do­sko­na­łość – czy to roz­pięty gu­zik, zwi­sa­jący łań­cu­szek od ze­garka, czy wy­sta­jące z kie­szeni skrawki pa­pieru.

Uśmiech­nęła się z tru­dem, do­da­jąc:

– Uwa­żaj na sie­bie.

Od­wza­jem­nił uśmiech, po czym na­chy­lił się i uca­ło­wał ją w czoło.

– Będę uwa­żał, skar­bie. – Mru­gnął do niej, a na­stęp­nie pod­szedł do ko­mody sto­ją­cej w po­bliżu drzwi, aby wziąć swój ba­gaż. Prze­ło­żył przez głowę skó­rzany pa­sek i po­pra­wił torbę na boku, przy­ci­ska­jąc ją nieco do brzu­cha. Po­tem wsa­dził na głowę ciem­no­szary ka­pe­lusz i wy­pro­sto­wał się. – Wy­pa­truj mo­ich sy­gna­łów.

Grace ski­nęła głową.

– Czoło: przy­pro­wa­dzisz go tu­taj; oku­lary: mam za­brać pu­dło i udać się do do­rożki.

Uśmiech­nął się.

– Dzielna dziew­czyna. – Się­gnął do klamki i wy­szedł na ko­ry­tarz.

Grace po­de­szła, by za­mknąć za nim drzwi, ale oj­ciec zdą­żył jesz­cze wsu­nąć głowę.

– Co­kol­wiek się sta­nie, Gra­cie – po­wie­dział – Bóg się o nas za­trosz­czy.

Po­czuła ści­śnię­cie w gar­dle.

– Ko­cham cię, có­reczko. – Na uła­mek se­kundy ich spoj­rze­nia się spo­tkały, po czym oj­ciec się od­wró­cił i ru­szył przez ko­ry­tarz.

– Też cię ko­cham, ta­tu­siu – szep­nęła, za­my­ka­jąc drzwi z ci­chym stuk­nię­ciem.

Droga w dół po scho­dach, a na­stęp­nie na ulicę miała po­trwać kilka mi­nut, jed­nak Grace szybko po­de­szła do okna i skie­ro­wała wzrok na okno ka­wiarni. Piesi prze­mie­rzali drew­niane chod­niki, kilka osób szyb­kim kro­kiem prze­cho­dziło na drugą stronę, ma­new­ru­jąc mię­dzy wo­zami i jeźdź­cami. Gwar uliczny był taki sam jak w każdy wtor­kowy po­ra­nek, ale puls Grace bił w ner­wo­wym tem­pie.

„Pa­nie, miej go w opiece”.

Mimo że Her­schel Mal­lory był zde­ter­mi­no­wany, by prze­ka­zać do­ku­menty agen­tom, pod­cho­dził do tego spo­tka­nia z dużą dozą ostroż­no­ści i nie wziął ze sobą wła­ści­wych ksią­żek. W tor­bie miał kilka eg­zem­pla­rzy z wła­snej bi­blio­teki. Książki Ha­ver­shama spo­czy­wały w biało-ró­żo­wym pu­dle na ka­pe­lu­sze za­bra­nym z szafy Grace. Oby­dwoje uznali, że więk­szość lu­dzi nie zwró­ci­łoby uwagi na taki spo­sób ich ukry­cia.

Oj­ciec za­re­zer­wo­wał sto­lik przy wi­try­nie ka­wiarni. Je­żeli agent udo­wod­niłby, że na­prawdę jest tym, kogo przy­słał Whit­more, Mal­lory miał zdjąć ka­pe­lusz i wy­trzeć czoło chu­s­teczką, da­jąc w ten spo­sób znać Grace, że wszystko jest w po­rządku. Je­śli agent wzbu­dziłby w nim ja­kieś po­dej­rze­nia, oj­ciec miał użyć chu­s­teczki do prze­tar­cia szkieł w oku­la­rach. Na taki sy­gnał Grace miała za­brać ba­gaże, łącz­nie z naj­waż­niej­szym pu­dłem na ka­pe­lu­sze, i wyjść na boczną uliczkę, gdzie cze­kał opła­cony wcze­śniej do­roż­karz, a na­stęp­nie ku­pić bi­let na po­ciąg do Co­lo­rado Springs i cze­kać tam na ojca.

Ko­bieta za­uwa­żyła ja­kieś po­ru­sze­nie pod oknem. Do ulicy zbli­żał się męż­czy­zna w zna­jomo wy­glą­da­ją­cym ka­pe­lu­szu i sza­rej ma­ry­narce. Grace przy­ło­żyła palce do chłod­nego szkła. Chciała te­raz być przy ojcu i trzy­mać go za rękę.

Za­trzy­mał się, po­cze­kał, aż prze­je­dzie wóz i ostroż­nie omi­nął brudny top­nie­jący śnieg na kra­wę­dzi drew­nia­nego chod­nika, po czym ru­szył przez ulicę. Gdzieś po­środku po­ja­wił się ja­kiś nie­chlujny chło­pak, który szedł pro­sto na niego. Oj­ciec za­trzy­mał się gwał­tow­nie, by unik­nąć zde­rze­nia. Jego ręka in­stynk­tow­nie osło­niła torbę przed praw­do­po­dobną kra­dzieżą, ale oka­zało się, że to nie torby po­wi­nien pil­no­wać. W tej sa­mej chwili padł strzał. Grace nie wie­działa skąd, ale stłu­miony huk prze­szył jej serce ni­czym ostrze.

– Ta­tu­siu! – Ze­rwała się na równe nogi. Przy­ci­skała dło­nie do szyby. Stu­kała w szkło. – Ta­tu­siu!

Kiedy upa­dał, od­wró­cił się w jej stronę i przez krótką chwilę po­pa­trzył jej w oczy.

– Nie! – W po­koju za­brzmiał jej prze­raź­liwy krzyk.

Czło­wiek, któ­rego ko­chała, le­żał na ziemi, a na jego ka­mi­zelce po­więk­szała się ciemna plama. Na ulicy za­pa­no­wał chaos, lu­dzie krzy­czeli i pró­bo­wali się ukryć, a młody męż­czy­zna po­now­nie po­ja­wił się przy jej ojcu – nie, by mu po­móc, ale by zdjąć mu torbę. Co za okrop­ność!

Grace od­su­nęła się od okna. Mu­siała do­stać się do ojca, jed­nak za­nim tam po­bie­gła, za­uwa­żyła, jak się po­ru­szył. Się­gał po coś. Po­now­nie przy­ci­snęła się do szyby, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co chciał jej prze­ka­zać. Jego nie­zdarne ru­chy spra­wiły, że w jej oczach po­ja­wiły się łzy. Ojcu w końcu udało się zdjąć oku­lary.

Grace się roz­pła­kała. Po­trzą­sała głową w ge­ście za­prze­cze­nia, mimo że za­czy­nała ro­zu­mieć. Her­schel Mal­lory nie miał chu­s­teczki, ale ostat­kiem sił po­tarł szkło, zo­sta­wia­jąc na nim czer­woną smugę. Sy­gnał był ja­sny: „Ucie­kaj!”.

I

Późna je­sień 1894

De­ni­son, Tek­sas

Amo­sie Bled­soe! Niech się pan usu­nie z ulicy, za­nim pan ko­goś roz­je­dzie tym pie­kiel­nym ustroj­stwem!

Wpraw­dzie wy­ma­gało to sil­nej woli, lecz Amo­sowi udało się nie wy­wró­cić oczami, kiedy spoj­rzał na młodą damę sto­jącą na chod­niku z de­sek przed pra­cow­nią kra­wiecką. Matka na­uczyła go do­brych ma­nier, jesz­cze kiedy był dziec­kiem. Zde­cy­do­wał więc, by pu­ścić jedną ręką kie­row­nicę i ukło­nić się, zdej­mu­jąc ka­pe­lusz, a rów­no­cze­śnie uprzej­mie zwol­nił.

– Dzień do­bry, panno De­xter! – Uśmiech­nął się, lecz mimo to obu­rze­nie wi­doczne na twa­rzy mło­dej ko­biety nie zła­god­niało. Ski­nął głową rów­nież do jej to­wa­rzy­szek. – Panno Ber­ry­hill, panno Watts…

– Stwier­dzam… – Har­riet zmarsz­czyła nos i po­ma­chała w jego kie­runku ubraną w rę­ka­wiczkę dło­nią. – …że gdyby Bóg chciał, aby lu­dzie po­ru­szali się na dwu­ko­ło­wych po­jaz­dach, nie stwo­rzyłby koni. Niech pan zo­ba­czy, jak się pan chwieje. Każdy pół­głó­wek wie, że po­jazd, aby był sta­bilny, po­trze­buje czte­rech kół.

– A co z dwu­kółką? – za­sta­na­wiała się panna Ber­ry­hill, marsz­cząc czoło. – Moja ciotka Bea używa jej cały czas i nie miała ni­gdy pro­ble­mów.

– To dla­tego, że do ta­kiego wozu jest za­przę­żony koń. Stwo­rze­nie, które ma cztery nogi – od­parła ob­ru­szona Har­riet. – To zwie­rzę na­daje dwu­kółce sta­bil­ność.

Amos mu­siał przy­znać, że jej ri­po­sta była szybka. Mimo że nie prze­pa­dał za Har­riet, po­nie­waż ona wy­raź­nie go nie lu­biła, nie mógł od­mó­wić jej in­te­li­gen­cji. Wo­lałby tylko, by uży­wała jej do cze­goś in­nego niż czy­nie­nia mu pu­blicz­nych przy­ty­ków. Wy­da­wało się, że to jej ulu­bione za­ję­cie.

– Za­pew­niam pa­nią, że bi­cy­kle są bez­pieczne – od­parł Amos, pró­bu­jąc utrzy­mać nad nią prze­wagę. – Na­wet młode damy na nich jeż­dżą. Na wscho­dzie to nowa moda. Nie wi­działa pani zdjęć w Har­per’s Ba­zaar? – Być może do­szedł do gra­nicy swo­jej wyż­szo­ści mo­ral­nej, bo nie mógł się oprzeć chęci, by jej tro­chę po­do­ku­czać. – Moja sio­stra mó­wiła, że strój ro­we­rowy z Pa­ryża był na okładce Ba­zaar już w kwiet­niu. – Ski­nął głową w kie­runku pra­cowni kra­wiec­kiej. – Je­stem prze­ko­nany, że je­śli pani jesz­cze tego nie wi­działa, pani Lu­dlow po­zwoli pani przej­rzeć swój eg­zem­plarz.

Ni­gdy nie po­my­ślał, że po­sia­da­nie sio­stry in­te­re­su­ją­cej się no­win­kami mo­do­wymi może się kie­dy­kol­wiek przy­dać, ale wi­dok Har­riet De­xter mę­czą­cej się nad zna­le­zie­niem od­po­wie­dzi spra­wił na­gle, że Amos uznał, iż warto było prze­żyć tor­tury wszyst­kich nud­nych wie­czo­rów spę­dzo­nych w sa­lo­nie matki na przy­słu­chi­wa­niu się ko­bie­cym dys­ku­sjom o tka­ni­nach i fa­so­nach.

– Na­prawdę, Amo­sie! – wy­du­kała Har­riet. – Jak pan w ogóle śmie wspo­mi­nać o… o spód­ni­cach z roz­cię­ciem i… pum­pach w mie­sza­nym to­wa­rzy­stwie. Je­stem obu­rzona. Po pro­stu obu­rzona! – Po­cią­gnęła no­sem i ru­szyła chod­ni­kiem w prze­ciw­nym kie­runku. – Chodź­cie, dziew­częta. Wi­dzę tam dżen­tel­mena, który jest bar­dziej wart na­szego czasu. Roy!

Po­ma­chała, a kow­boj, który stał przed Pi­wiar­nią Yeidel, do­tknął ronda ka­pe­lu­sza. Na­stęp­nie splu­nął przez ba­rierkę, a ka­wa­łek prze­żu­tego przez niego ty­to­niu zmie­szał się z ulicz­nym bło­tem. Zde­cy­do­wany prze­jaw do­brych ma­nier. Jak Amos mógłby w ogóle kon­ku­ro­wać z czymś ta­kim? Ucie­ka­nie się do sar­ka­zmu zwy­kle po­ma­gało mu za­ła­go­dzić naj­gor­sze ukłu­cia, ale i tak po­zo­sta­wały ja­kieś po­je­dyn­cze drza­zgi. Za­wsze się tak działo. Mimo wielu lat prak­tyki.

Amos wzru­szył ra­mio­nami i po­now­nie wsiadł na bi­cykl. Pe­da­ło­wał te­raz jesz­cze moc­niej niż przed­tem, chcąc jak naj­bar­dziej od­da­lić się od miej­sca swo­jej po­rażki w po­ga­węd­kach z płcią piękną. Dzi­siej­szy epi­zod nie po­wi­nien go w ogóle mar­twić. Prze­cież na­wet nie chciał, by Har­riet De­xter zwra­cała na niego uwagę. W końcu była to zło­śnica pierw­szej ka­te­go­rii. Po­dej­rze­wał, że cho­dziło ra­czej o dumę. Nikt nie chciał być po­strze­gany jako gor­szy. Albo stale po­mi­jany na ko­rzyść ja­kiejś wer­sji mę­sko­ści, któ­rej ni­gdy nie byłby w sta­nie osią­gnąć.

Nieco da­lej od skrzy­żo­wa­nia ulic Głów­nej i Au­stin ruch był znacz­nie mniej­szy. Sklepy ustę­po­wały miej­sca szkole, ko­ścio­łowi, a w dal­szej ko­lej­no­ści za­bu­do­wa­niom miesz­kal­nym. Dom Lucy znaj­do­wał się trzy prze­cznice da­lej, przy ulicy Mor­ton. Za­nim Amos do­tarł na ko­la­cję, miał aż na­zbyt dużo czasu na roz­my­śla­nia o ko­bie­cej ka­pry­śno­ści.

Gdyby na­dal pa­no­wały czasy pre­hi­sto­ryczne, kiedy to sze­ro­kość bar­ków męż­czy­zny bez­po­śred­nio wią­zała się z jego szansą na prze­ży­cie, mógłby ro­zu­mieć ko­bietę, która wo­la­łaby ko­goś sil­niej­szego, ta­kiego jak Roy Ed­mund­son, na­wet mimo jego zwy­czaju żu­cia ty­to­niu i skłon­no­ści do pi­cia. Jed­nak współ­cze­śnie li­czyły się od­kry­cia na­ukowe, po­stęp i roz­wój prze­my­słu. Mimo to wiele ko­biet na­dal cią­gnęło do sil­nych mię­śni albo po­kaź­nych ra­chun­ków ban­ko­wych, a nie zwa­żały one na in­te­lekt czy uczci­wość.

Oczy­wi­ście nie wszyst­kie ko­biety. Było kilka na tyle roz­sąd­nych, by nie po­prze­sta­wać na wy­glą­dzie i sta­tu­sie spo­łecz­nym. Lucy czy matka Amosa… Po­pra­wił dło­nie na kie­row­nicy i omi­nął szcze­gól­nie nie­równy frag­ment drogi. Oczy­wi­ście były też inne. Wy­obra­ził so­bie pa­nie z Ko­ścioła, które za­wsze się do niego uśmie­chały i zwra­cały uprzej­mie. Praw­dziwe klej­noty. Tyle że wszyst­kie były po pięć­dzie­siątce. Wy­krzy­wił twarz w gorz­kim uśmie­chu. Naj­wi­docz­niej do­ce­nia­nie jego mę­skich cech wy­ma­gało pew­nego po­ziomu doj­rza­ło­ści i mą­dro­ści.

Jego uśmiech przy­bladł. Pew­nie Panna G. nie mie­ściła się w tej ka­te­go­rii. Nie żeby była nie­doj­rzała czy głu­pia. Spra­wiała wra­że­nie uoso­bie­nia wszyst­kich cech, ja­kie chciałby u ko­biety wi­dzieć czło­wiek in­te­lektu. Chyba że była w ta­kim wieku, że mo­głaby być jego matką.

Ta nie­sa­mo­wi­cie smutna myśl za­sko­czyła Amosa do tego stop­nia, że omal nie wje­chał w drzewo przed do­mem sio­stry. W ostat­niej chwili mocno na­ci­snął na ha­mulce. Od ilu mie­sięcy po­kła­dał na­dzieje w przy­szłym szczę­ściu z ta­jem­ni­czą Panną G.? Bły­sko­tliwą, z po­czu­ciem hu­moru, za­ba­wia­jącą go opo­wie­ściami o ata­kach ban­dy­tów, nie­uda­nym szy­ciu pi­ko­wa­nych koł­der czy do­brze ro­ku­ją­cym uczu­ciu mię­dzy skle­pi­karką a do­stawcą, który przy­wo­ził jej to­wary. Amos śle­dził tę hi­sto­rię ze szcze­gól­nym za­in­te­re­so­wa­niem, po­cie­sza­jąc się tym, że czy­jaś wy­trwa­łość za­pro­cen­to­wała zdo­by­ciem serca wy­branki. Co jed­nak, gdyby uro­cza Panna G. oka­zała się ja­kąś ma­troną, a nie młodą ko­bietą, jaką so­bie za­wsze wy­obra­żał? Coś ta­kiego by­łoby dru­zgo­cące, po­nie­waż Amos od ja­kie­goś czasu pod­ko­chi­wał się w te­le­gra­fi­stce z Har­per’s Sta­tion.

To wła­śnie było ry­zyko zwią­zane z pracą ope­ra­tora te­le­grafu. Można było wdać się w roz­mowę czy na­wią­zać przy­jaźń – a może na­wet coś wię­cej – z kimś, kto miesz­kał w od­le­gło­ści wielu mil. Z osobą, któ­rej się ni­gdy nie wi­działo. Ła­two można by uda­wać ko­goś in­nego, twier­dzić, że jest się młodą, nie­za­mężną ślicz­notką, a w rze­czy­wi­sto­ści być w śred­nim wieku, mieć pię­cioro dzieci, nie­zbyt dbać o hi­gienę i pre­zen­to­wać dzi­waczne po­czu­cie hu­moru. Amos sły­szał na­wet hi­sto­rie o te­le­gra­fi­stach uda­ją­cych ko­biety i ro­bią­cych so­bie żarty z ko­le­gów. Sam oba­wiał się, że padł ofiarą ta­kiej psoty, kiedy pierw­szy raz na­tknął się na Pannę G. po pracy, wiele mie­sięcy temu. Jed­nak tak słodko opie­rała się przed roz­po­czę­ciem roz­mowy, że nie po­tra­fił uznać jej za zło­śli­wego żar­tow­ni­sia.

Mimo wszystko prze­pro­wa­dził wła­sne do­cho­dze­nie. Skrót jej sta­cji te­le­gra­ficz­nej, Hs, ozna­czał Har­per’s Sta­tion, miej­sco­wość, o któ­rej Amos ni­gdy wcze­śniej nie sły­szał. To po­cząt­kowo wzbu­dziło jego po­dej­rze­nia, aż do chwili, gdy do śledz­twa włą­czył naj­lep­szego de­tek­tywa – swoją matkę. Miała na te­re­nie ca­łego stanu krew­nych i zna­jo­mych, z któ­rymi wy­mie­niała plotki. W ciągu ty­go­dnia oka­zało się, że Har­per’s Sta­tion to ko­bieca ko­lo­nia za­ło­żona przez pewną ban­kierkę i jej nie­za­mężne ciotki. Upew­niło to go przy­naj­mniej co do płci Panny G.

Jej wiek na­dal po­zo­stał ta­jem­nicą, po­nie­waż Amos nie chciał po­peł­nić nie­taktu i spy­tać wprost. Jed­nak miał pewne po­szlaki. Te­le­gra­fistka pod­czas ich roz­mów nie wspo­mniała o mężu ani dzie­ciach. Je­dyną ro­dziną, o ja­kiej na­po­mknęła, była matka, która w cza­sach dzie­ciń­stwa na­uczyła ją po­słu­gi­wa­nia się te­le­gra­fem. Mimo że ni­gdy tego nie po­wie­działa, można było od­nieść wra­że­nie, że jest młodą ko­bietą. Na pod­sta­wie tego, co po­mi­jała w roz­mo­wach, jak rów­nież jej de­cy­zji, by za­miesz­kać w ko­bie­cej ko­lo­nii, wy­wnio­sko­wał, że już nie ma ro­dzi­ców. Zmarli, a może żyją gdzieś da­leko? Mógł się je­dy­nie do­my­ślać.

Wie­dział na pewno, że miała nie­zwy­kle miłe uspo­so­bie­nie, i czuł się, jakby wy­cze­ki­wała na każdą ko­lejną roz­mowę z nim tak bar­dzo, jak on cze­kał na oka­zję do kon­taktu z nią. Prawdę mó­wiąc, cze­kał do tego stop­nia, że pra­wie każdy wie­czór spę­dzał na słu­cha­niu jej po­stu­ki­wań na te­le­gra­fie oraz wy­sy­ła­niu od­po­wie­dzi. Ni­gdy do­tąd tak bar­dzo nie cie­szyło go czy­jeś to­wa­rzy­stwo.

Co jed­nak, je­śli Panna G. nie oka­za­łaby się taka jak jej ob­raz, który so­bie stwo­rzył w wy­obraźni? Nie spo­dzie­wał się ja­kiejś wiel­kiej pięk­no­ści, na­wet ta­kiej nie chciał. My­ślał o mło­dej ko­bie­cie o zno­śnej uro­dzie, która po­tra­fi­łaby roz­ja­śnić jego świat swoim uśmie­chem. Któ­rej spo­kojny cha­rak­ter mógłby ukoić jego du­szę po dłu­gim dniu. O oso­bie, któ­rej prze­ni­kliwe spo­strze­że­nia na te­mat ży­cia mo­głyby go za­cie­ka­wiać i przy któ­rej mógłby za­po­mnieć o nu­dzie. Jego roz­mów­czyni oka­zała się bie­gła w tych dwóch ostat­nich rze­czach. Amos po­wstrzy­my­wał się jed­nak od za­pro­po­no­wa­nia spo­tka­nia, po­nie­waż oba­wiał się, że te­le­gra­fistka mo­głaby się mi­jać z jego wy­obra­że­niami co do pre­zen­to­wa­nych przez nią cech.

Rze­czy­wi­stość rzadko kiedy so­bie ra­dzi w ze­sta­wie­niu z fan­ta­zją, w którą ktoś wło­żył wiele serca. Jed­nak z dru­giej strony nie da­łoby się uło­żyć so­bie ży­cia z wy­ide­ali­zo­wa­nym wy­two­rem włas­nej wy­obraźni.

– Za­mie­rzasz tu stać do za­chodu słońca – ode­zwał się zna­jomy ko­biecy głos – czy może wej­dziesz i zjesz z nami ko­la­cję?

– Rzą­dzisz się, jak za­wsze – dro­czył się Amos.

Jego sio­stra była o trzy lata młod­sza, ale ni­gdy nie wzbra­niała się przed roz­sta­wia­niem go po ką­tach.

Uśmiech­nął się, zsiadł z bi­cy­kla i pod­pro­wa­dził po­jazd do we­randy przed do­mem Lucy.

– Nie wiem, jak Ro­bert z tobą wy­trzy­muje – do­dał.

– Tak samo jak ty – od­gry­zła się, rzu­ca­jąc w niego ścierką ku­chenną, którą trzy­mała w dłoni.

Z uśmie­chem zro­bił unik i zła­pał ścierkę w po­wie­trzu. Lucy miała ra­cję. Za­równo on, jak i Ro­bert ko­chali ją do sza­leń­stwa. Gdyby było ina­czej, Amos ni­gdy nie po­zwo­liłby mu się z nią oże­nić.

– Mama już jest w środku – oznaj­miła Lucy, gdy jej brat wcho­dził po scho­dach i trzep­nął ścierką w jej spód­nicę. Pis­nęła i się­gnęła ręką w jego stronę. – Prze­stań, ty po­two­rze!

Po­zwo­lił jej ode­brać so­bie ścierkę, po czym za­kradł się i po­ca­ło­wał ją w po­li­czek.

– Co na ko­la­cję?

– Ry­bie wnętrz­no­ści i mał­pie móżdżki.

Amos przy­sta­nął w otwar­tych drzwiach i wziął głę­boki od­dech.

– Mmm. Nie­sa­mo­wite, że ta­kie eg­zo­tyczne po­trawy pachną zu­peł­nie jak kieł­basa z ce­bulą.

Lucy trą­ciła go w ra­mię. Dzięki rów­no­wa­dze i spraw­no­ści, jaką miał wsku­tek jazdy na bi­cy­klu, nie było to dla niego nic wiel­kiego, jed­nak udał, że chwieje się na boki, aby spra­wić jej przy­jem­ność.

– I tak nie zwró­cił­byś uwagi, co jest do je­dze­nia, bo jesz­cze parę mi­nut temu od­pły­wa­łeś my­ślami. Za­miast za­drę­czać się py­ta­niami, na które nie masz od­po­wie­dzi, po pro­stu jedź i się z nią spo­tkaj.

Amos spio­ru­no­wał ją wzro­kiem.

– Matka obie­cała nie wspo­mi­nać ci, że wy­py­ty­wa­łem ją o Har­per’s Sta­tion.

Jego sio­stra była zbyt sprytna i miała w so­bie zbyt wiele ze swatki, żeby zo­sta­wić tak so­czy­sty ką­sek jak zna­jo­mość z ta­jem­ni­czą te­le­gra­fistką bez zgłę­bia­nia tego te­matu.

Wzru­szyła ra­mio­nami.

– I tak się do­my­śla­łam. Co­raz mniej czasu spę­dzasz tu po ko­la­cji i za­wsze mu­sisz wstą­pić do biura w dro­dze do domu. Jed­nak nie spo­dzie­wa­łam się, że to po­trwa tak długo. – We­szli do holu, a ona dała mu kuk­sańca w że­bra. – Coś mi mówi, bra­ciszku, że je­steś za­ko­chany.

W ustach Amosa już pra­wie za­brzmiało za­prze­cze­nie, a na jego kark wpeł­zła fala go­rąca. Całe szczę­ście mały sio­strze­niec ochro­nił go przed wy­po­wie­dze­niem kłam­stwa.

– Ujek Mus! Ujek Mus! – Dwu­la­tek rzu­cił się w jego kie­runku z wy­cią­gnię­tymi rącz­kami i sze­ro­kim uśmie­chem.

Amos po­czuł, jak ogar­nia go mi­łość. Schy­lił się, by wziąć malca na ręce.

– Harry! Rety, jaki ty się ro­bisz ciężki! – Uda­wał, że z tru­dem pod­nosi chłopca, stę­kał i wzdy­chał. Ro­bili tak każ­dego wie­czora i nie mieli tego dość. Jak można było się oprzeć ta­kiemu en­tu­zja­stycz­nemu po­wi­ta­niu?

Kiedy już Amos trzy­mał Harry’ego na rę­kach, ten od razu zła­pał za jego oku­lary. Męż­czy­zna prze­stał się bro­nić przed tym, co było nie­unik­nione, już ja­kieś sześć ty­go­dni temu i te­raz po pro­stu na to po­zwa­lał. Tak było ła­twiej. Lucy upo­mi­nała syna i wy­cią­gała oku­lary spo­mię­dzy jego wil­got­nych pal­ców. Amos dmu­chał mu na szyję, a chłop­czyk za­czy­nał chi­cho­tać i wy­ry­wać się, chcąc znowu sta­nąć na ziemi. Kiedy ma­luch w końcu od­bie­gał, Lucy od­da­wała bratu oku­lary. Amos po­pra­wiał oprawki, wy­cie­rał szkła, a po­tem do­łą­czał do reszty ro­dziny w ja­dalni.

Dziś jed­nak sio­stra nie od­dała mu oku­la­rów po tym, jak jej sy­nek po­biegł, żeby da­wać się we znaki swo­jej babci. Za­trzy­mała je, a kiedy Amos po­pa­trzył na nią wy­mow­nie, ob­da­rzyła go po­waż­nym spoj­rze­niem.

– Był­byś do­brym oj­cem, wiesz?

– Lucy… – Po­trzą­snął głową.

Nie po­trze­bo­wał tego dzi­siaj. Nie po tym, jak sta­wił czoła Har­riet De­xter i jej da­mom dworu. Jego sio­stra chciała do­brze, jed­nak na­kła­nia­nie go do ożenku je­dy­nie po­gar­szało sprawę. Prze­cież on się nie sta­rał, by po­zo­stać ka­wa­le­rem.

Do­tknęła jego ra­mie­nia.

– Ona gdzieś tam jest, Amo­sie. Ko­bieta od­po­wied­nia dla cie­bie. I bę­dzie do cie­bie pa­so­wać le­piej, niż byś to so­bie wy­obra­żał. Bóg się tym zaj­mie. Mu­sisz tylko ją zna­leźć.

Amos wy­dmu­chał po­wie­trze, jed­no­cze­śnie wy­da­jąc z sie­bie sar­ka­styczny śmiech.

– W ta­kim ra­zie za­ska­ku­jąco do­brze się przede mną ukrywa, sio­strzyczko.

Lucy po­kle­pała go po ple­cach, po czym wy­cią­gnęła w jego kie­runku oku­lary.

– A może szu­ka­łeś w nie­wła­ści­wych miej­scach. – Zro­biła kilka kro­ków do przodu, po czym od­wró­ciła się, by wy­gło­sić ostat­nie słowa: – Może spró­buj w Har­per’s Sta­tion. Sły­sza­łam, że tam nie bra­kuje ko­biet. – Uśmiech­nęła się z prze­ką­sem. – Twoje szanse wzro­sną, je­śli wo­kół nie bę­dzie kon­ku­ren­cji. Je­stem pewna, że twoja zna­joma te­le­gra­fistka ko­goś ci po­leci.

– O ty… – Amos gwał­tow­nie rzu­cił się do przodu z gard­ło­wym wark­nię­ciem.

Lucy pi­snęła i ucie­kła, pew­nie pro­sto w ra­miona męża. Do­sko­nałe schro­nie­nie dla obrzy­dli­wie szczę­śli­wej mę­żatki.

Jed­nak jej słowa po­zo­stały mu w gło­wie, po­na­gla­jąc go, by za­ry­zy­ko­wał i spró­bo­wał prze­kuć wy­obra­że­nia w coś praw­dzi­wego i trwa­łego. Co naj­gor­szego mo­głoby się stać?

1 Pin­ker­ton Na­tio­nal De­tec­tive Agency – przed­się­bior­stwo za­ło­żone przez Al­lana Pin­ker­tona, zaj­mu­jące się usłu­gami de­tek­ty­wi­stycz­nymi, jak rów­nież ochroną osób oraz mie­nia (przyp. tłum.).