44,99 zł
Po co jechać do Jerozolimy?
Dopiero podróż daje odpowiedź.
By zderzyć własne wyobrażenia z surową materią historii i spalonej słońcem ziemi.
By zrozumieć, że za symboliką miejsc wyznaczających kamienie milowe Ewangelii kryje się prawda o wiele głębsza i cenniejsza niż suche fakty.
By zmierzyć się z własnymi ograniczeniami i niekompletnością.
Wreszcie – by dotknąć Tajemnicy.
Ta książka to przepełniony refleksją zapis podróży do kolebki chrześcijaństwa: od Betlejem, przez Nazaret, Jezioro Tyberiadzkie i górę Tabor, aż do Jerozolimy – miasta, gdzie wszystko się zaczęło i nic się nie skończyło. To intymna opowieść znakomitego pisarza i filozofa o własnym duchowym przebudzeniu i nieoczywistej odpowiedzi na wyzwanie, jakie stawia nam wiara.
Éric-Emmanuel Schmitt to najbardziej poczytny współczesny francuski pisarz, autor m.in. Oskara i pani Róży, a także bestsellerowej serii Podróż przez czas (dotychczas nakładem wydawnictwa Znak Literanova ukazały się dwa pierwsze tomy, Raje utracone i Brama do nieba, premiera III tomu pod tytułem Ciemne słońce jest zaplanowana na jesień 2024 roku). Książki Schmitta zostały przetłumaczone na 35 języków, a sztuki wystawione w ponad 40 krajach. W 2022 roku autor Snu o Jerozolimie na zaproszenie papieża Franciszka odbył podróż do Ziemi Świętej i spotkał się z nim w Watykanie.
Wydanie opatrzone posłowiem papieża Franciszka.
*
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 180
Data ważności licencji: 11/13/2028
Tytuł oryginału
Le défi de Jérusalem
© Éditions Albin Michel - Paris 2023
Postface : © Dicastero per la Comunicazione - Libreria Editrice Vaticana, 2023
Copyright © for the translation by Adriana Celińska
Projekt okładki
Katarzyna Borkowska
Ilustracje na okładce
© Good Studio/AdobeStock, © Olga/AdobeStock, © Ola.And.Design/AdobeStock, © elyomys/AdobeStock, © leo_d/AdobeStock
W książce wykorzystano fragmenty następujących utworów:
Berenika, J. Racine, tłum. K. Brończyk,
Biblia Tysiąclecia,
Myśli, B. Pascal, tłum. T. Boy-Żeleński,
Noc majowa, A. de Musset, tłum. B. Londyński,
Rozprawy i listy, B. Pascal, tłum. T. Boy-Żeleński, M. Tazbir.
Redaktorka nabywająca
Bogna Rosińska
Redaktorka prowadząca
Dominika Kardaś
Adiustacja
Aleksandra Żdan
Korekta
Paulina Wróbel, Aleksandra Krasińska, Adrianna Kapelak
Łamanie wersji do druku
Piotr Poniedziałek
ISBN 978-83-8367-050-8
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2024
Skład wersji elektronicznej na zlecenie Wydawnictwa Znak: Monika Lipiec /Woblink
Po co jechać?
Zaczyna się od rozmowy telefonicznej. Przenikliwe buczenie, głośny dzwonek i turkot wibracji rozdzierają ciszę z mechaniczną natarczywością. Dziś to właśnie taką formę przeznaczenie przybiera najczęściej. Akurat jestem zajęty, piszę, lecz zerkam na ekran telefonu, na którym wyświetla się numer mojego włoskiego wydawcy. Odbieram.
– Cześć! Tu Sandro. Zadzwonili do mnie z Watykanu. Pytał o ciebie dostojnik wysokiego szczebla. Chciałby się z tobą skontaktować.
– W sprawie wywiadu?
Już nieraz zdarzało mi się występować w programach i audycjach organizowanych przez media watykańskie, rozglądam się więc za terminarzem.
– Nie! Coś poważniejszego… Sam ci zresztą wyjaśni.
W głębokim, rzeczowym i zwykle stonowanym głosie Sandro Ferriego rozbrzmiewa nuta podekscytowania.
– Sandro, wiesz więcej…
– Tak.
– Ale nic mi nie zdradzisz?
– Podam mu twój numer, dobrze?
Przeczucie sprawia, że otwiera się we mnie brama pełnej dyspozycyjności. Porzucam ekran, na którym trzepocze niedokończone zdanie, odsuwam krzesło i wychodzę z pokoju. W kuchni rozpoczynam ceremonię parzenia herbaty i zatracam się w niej: z rozmysłem wybieram mieszankę, podgrzewam wodę do siedemdziesięciu stopni, wyciągam filtr i czarkę. Rytuał pochłania mnie bez reszty i odsuwa na bok pytania. Nie snuję w duchu żadnych hipotez, czekam spokojnie, w głowie biała kartka.
Terkot telefonu odzywa się raz jeszcze. Na ekranie nieznany włoski numer. Ze swojego biura w Stolicy Apostolskiej Lorenzo Fazzini składa mi propozycję w płynniej francuszczyźnie:
– W Watykanie bardzo cenimy pańskie podejście do wiary i ludzkiej wolności, dlatego chciałbym panu zaproponować wyjazd do Ziemi Świętej. Wycieczka byłaby okazją do zwiedzania, ale też rozmaitych spotkań. Być może wróciłby pan z książką, zapiskami z podróży. Jak się pan na to zapatruje?
Koncepcja roztacza aurę oczywistości, która jest aż nie do zniesienia. Wreszcie wiem, dlaczego liczne próby wyjazdu, które podejmowałem razem z członkami rodziny lub z żydowskimi przyjaciółmi, niezmiennie kończyły się fiaskiem, choć przecież od dawna marzyłem o tej podróży. W ciągu ostatnich kilku lat wielokrotnie ją planowałem, jak widać, miało się to dokonać teraz, w tych właśnie okolicznościach.
Rozmawiamy i – uradowany – rozważam rysującą się przede mną perspektywę. Mam wrażenie, że wyrastają mi skrzydła, ale powstrzymuję entuzjazm, bo gdy się rozłączam, w mojej głowie rozbrzmiewa pytanie: kiedy?
Skąd wziąć czas na długą podróż? Na horyzoncie piętrzą się długie miesiące pisania, podczas których, przykuty do biurka, zamierzam pracować nad Ciemnym słońcem, egipskim tomem cyklu powieściowego Podróż przez czas, a przecież w planach mam jeszcze pięć kolejnych części, również wymagających mojej obecności…
Będę zmuszony odmówić.
*
Po co jechać?
Jaki jest sens zwiedzania Groty Narodzenia, wędrowania po wzgórzach Nazaretu, bezkresie Pustyni Judzkiej, nad brzegami Jeziora Tyberiadzkiego czy mijania kolejnych stacji drogi krzyżowej na Kalwarii? Moja wiara nie potrzebuje nóg, nie zmieni się od chodzenia. Czy w Izraelu, Palestynie i Jordanii odnajdę ukryty element, o którym nie wspomina się w Księgach? Umysł nie żywi się kamieniami, ścieżkami ani budynkami. Umocnić się w wierze mogę niezależnie od miejsca, w którym przebywam.
Tymczasem podobnie do niezliczonej rzeszy żydowskich, chrześcijańskich i muzułmańskich pielgrzymów na przestrzeni wieków staję na progu pragnienia i w kontemplacji nieznanego mierzę własną niekompletność: czy pojechać tam, gdzie wszystko się zaczęło, gdzie wszystko się zawiązało. Coś skłania mnie, żebym się zgodził. Nie mając do końca pojęcia, na co się piszę, mimo wszystko pragnę tam pojechać.
Niektórzy filozofowie zubażają nasze pasje, potępiając pragnienie jako brak. Nicość, którą należy wypełnić, bo przypomina ziejącą wyrwę. W przeciwieństwie do nich ja w pragnieniu widzę obfitość – rozbrzmiewa w nim wezwanie.
*
Po co jechać?
Fotografia, kino, wideo zmieniły podróżowanie, bo moment pakowania walizek poprzedzają tysiące obrazów. Rzecz jasna, wciąż zostawiamy za sobą codzienność, lecz nie kierujemy się już ku nieznanemu. Zniknęły krańce świata, nieprzejrzyste krainy absolutnej hermetyczności, granice, o które zahaczały marzenia. Obce jest oswojone, a strach opada wraz z poszerzaniem pola ikonografii. Zmierzamy ku obrazom, które mamy w głowie.
Podobnie jest z Jerozolimą, choć mam z niej tylko garść banalnych widoczków. Neutralnych. Aseptycznych. Konwencjonalnych pocztówek. Bez zapachów, muzyki, ciepła, potu, emocji, zawrotów głowy, wysiłku, zmęczenia. Beze mnie.
Podróżujemy, by nasze wyobrażenia nabrały realnych kształtów.
Czy wyjazd do Jerozolimy przyoblecze w cielesną powłokę także moją wiarę?
*
Uważnie studiuję plany na nadchodzące dwa lata i udaje mi się wykroić odpowiedni czas. Niezwłocznie powiadamiam Lorenza Fazziniego: jesienią, pomiędzy obradami jury Nagrody Goncourtów, mam wolną chwilę, kiedy nic nie piszę ani nic nie wystawiam. Na drugim końcu linii rozbrzmiewa melodyjny głos mojego rozmówcy:
– We wrześniu przyroda w Galilei i Judei jest po prostu olśniewająca.
Wspólnie ustalamy poszczególne etapy wyprawy i dzielimy ją na trzy części: najpierw jako pielgrzym wśród pielgrzymów dołączę do zorganizowanej grupy, potem spędzę kilka dni sam w Jerozolimie, a na zakończenie wspólnie weźmiemy udział w kilku spotkaniach.
Kilka razy Lorenzo uprzejmie mnie pyta, czy mam jeszcze inne życzenia, wtedy wpadam w przepaść. Czego jeszcze pragnę? Bo tak, oczywiście pragnę gorąco, szaleńczo, ogromnie, lecz czego dokładnie? Nie wiem. Rozpiera mnie napięcie, silne, palące, nie do powstrzymania, którego celu nie potrafię określić.
Oto, jak się wyraża apetyt na spotkanie: jest indywidualnym łaknieniem konkretu wyrastającym w sercu żarliwej gotowości.
Chyba że część mnie, wciąż ukryta przed świadomością, wie, co odnajdzie?
Chyba że wykraczająca poza mnie siła wyższa szykuje mi niespodziankę?
*
Kiedy wracam do pisania, zauważam, że choć wyjeżdżam dopiero za pół roku, podróż już się zaczęła w mojej wyobraźni i rozrasta się, karmiona fikcją, nad którą aktualnie pracuję.
W powieści Ciemne słońce, której akcja toczy się w 1650 roku przed naszą erą nad brzegiem Nilu, Mojżesz gromadzi nieszczęśników z Memfis, stolicy dwóch królestw, aby uwolnić ich z jarzma niewoli i zaprowadzić do Ziemi Obiecanej, Kanaan. Wyjście z Egiptu staje się jego obsesją. Widzi w nim nowy początek, wypowiedzenie posłuszeństwa doczesnemu władcy, porzucenie wielości bogów, by pójść za jednym, uwolnienie się z więzów posiadania i własności, by rozpocząć pobożne, moralne i uduchowione życie. Równocześnie z wizją Ziemi Obiecanej Mojżesz rozwija obietnicę Nieba.
Kanaan! Sam też wkrótce postawię stopę na tej ziemi, na co od tak dawna czekałem. Zbieg okoliczności?
Zbieg okoliczności! Przecież ogólny zarys powieści powstał kilka lat temu i nic w nim nie zmieniłem, od początku tak właśnie rozplanowałem rozwój akcji.
Zbieg okoliczności… To przezorne wyrażenie zestawia obok siebie fakty, nie łącząc ich. Odwołanie się do losu, przeznaczenia, Opatrzności jest równoznaczne z wyrażaniem życzenia, a nie przedstawianiem przemyślanego stanowiska. Zbieg okoliczności pozostaje otwartym wyłomem, którego mogące rodzić się w umyśle spekulacje nie ważą się przekroczyć. Próba wyjaśnienia oznaczałaby przekreślenie znaku zapytania. Intelektualne samobójstwo. Tylko niepewność pozwala zachować zdrowie psychiczne.
Zbieg okoliczności z definicji niepokoi.
Zamiast dociekać, jakie są jego przyczyny, wolę rozważyć skutki. Piszę o Ziemi Obiecanej i planuję tam pojechać, co tylko podkreśla, że moja praca i moje życie są ze sobą spójne. Z tej zgodności czerpię głębokie ukojenie, ożywczą siłę.
*
Wyjechać niezwłocznie!
Od miesięcy pracuję przy biurku, niezmiennie, każdego dnia, nie licząc sobót i niedziel, od ósmej rano do ósmej wieczorem. Kiedy jestem zmuszony przerwać, bo akurat gram na deskach teatru w Pani Pylińskiej i sekrecie Chopina lub Panu Ibrahimie i kwiatach Koranu, nie przerywam pisania i ślęczę nad tekstem w pociągu, w samolocie, a nawet w garderobie, jak w ubiegły piątek, gdy owładnięty gorączką poprawiania, wśród kosmetyków do makijażu, prawie przegapiłem wejście na scenę.
Staję się niewolnikiem książki, która domaga się zaistnienia. Rozkazuje: tu opis oazy, tam pustyni. Teraz muszę zorganizować dziesięć plag egipskich, a potem zgodnie poskarżę się z zapłakanym Noamem. Po żywych dialogach introspekcja filozoficzna lub elegijny akapit, a następnie na dole strony encyklopedyczny przypis, który wymaga rygorystycznego sprawdzenia najdrobniejszych szczegółów. Niczym giętka trzcina posłusznie poddaję się żądaniom powieści. Czy w ogóle jest we mnie cokolwiek z demiurga? Nic a nic. Jestem tylko pokornym sługą, nie sprawuję żadnej władzy, bezwolnie ulegam. Książka żyje w mojej wyobraźni i stanowczo dopomina się wyjścia do ludzi. Na mnie spoczywa obowiązek jej odkrycia, wydobycia z otchłani, przyjęcia i zaprezentowania światu. Jestem tylko pośrednikiem.
Każdy dzień od ósmej rano do ósmej wieczorem mija w niezmiennym rytmie.
Zostałem platonikiem. Twórczość artystyczna zmusza mnie do przyznania słuszności teorii o ideach wrodzonych, wyłożonej przez Platona w jednym z dialogów, kiedy Sokrates kazał młodzieńcowi nie wymyślić pojęcie trójkąta, lecz je odkryć. Podobnie jak grecki filozof, który utrzymywał, że idee istnieją niezależnie od świata – więc w konsekwencji zdobywanie wiedzy sprowadza się do poznania umysłowego – jestem przekonany, że powieści i opowiadania również wiodą niezależny byt, a pisanie polega na tropieniu ich śladów i chwytaniu ofiar żywcem. W młodości mamy wiarę, że tworzymy. W wieku dojrzałym zaczynamy rozumieć, że tylko obserwujemy. Jako starcy wiemy już, że jedynie robimy, co nam każą.
Każdy dzień od ósmej rano do ósmej wieczorem mija w niezmiennym rytmie.
Schwytany w sieć stron jestem posłuszny powieści, która wciąż stawia nowe żądania. Uważa się za zbyt cienką, gdy liczy sto jeden stron, ale przy stu sześciu narzeka, że jest za gruba, cofam się więc o krok, bacznie się jej przyglądam i przyznaję jej rację, podporządkowuję się, tu rozwijam, tam skracam. Zarzuca mi, że rozpocząłem wątek, który później porzuciłem, że używam ciągle tych samych przymiotników, gdy pojawia się jedna z bohaterek, że zapomniałem o przecinkach, zaniedbałem średniki, nadużywałem wielokropków. Oburzona, przy każdej kolejnej lekturze oskarża mnie, że nie zadbałem o nią dostatecznie i zmusza mnie do ponownego, skrupulatnego szlifowania. Dopieszczanie, pochylanie się nad detalami często wymaga więcej czasu i energii niż wielki gest ustanawiający ramy narracji. Powieść jest moim tyranem.
Każdy dzień od ósmej rano do ósmej wieczorem mija w niezmiennym rytmie.
Mimo to uwielbiam ten ogromny, przytłaczający, pedantyczny trud, którego końca niemal nigdy nie widać! W równym stopniu cenię momenty chwały, jak i te mniej wdzięczne. Odczuwam niewysłowioną radość, gdy zawiązuję dramatyczne węzły, zarządzam zwrotami akcji, ubieram w odpowiednie słowa myśli, patrzę na wyłaniające się postaci, które mnie zaskakują, bawią i szokują, a nawet gdy buntują się przeciwko mojej woli. Ubolewam nad ich błędami, zachwycam się ich przebiegłością, współczuję im w smutku, gorzko żałuję, kiedy znikają na dobre. Delektuję się nawet chwilami, które niektórzy uznaliby za zniechęcające, tymi, w których wątki wciąż są splątane, zagmatwane, tymi, w których gubię się i zaczynam od nowa, tymi, w których zwlekam, bo nie odkryłem, co będzie dalej, tymi, w których poprawiam pisarza, bo za bardzo się pospieszył, za bardzo skupił na nakreśleniu charakteru postaci lub uchwyceniu dramaturgii, a zaniedbał solidny kształt zdania.
Każdy dzień od ósmej rano do ósmej wieczorem mija w niezmiennym rytmie.
W przypadku pisarza starzenie się jest zaletą. Z upływem lat powiększa się wiedza, jaką mamy na własny temat: znamy się lepiej, marnujemy mniej czasu, nie gonimy już za uznaniem, skupiamy uwagę na tym, co istotne, nie spoglądamy w lustro co trzy zdania, jesteśmy świadomi swoich ograniczeń i rozgryźliśmy wszystkie sztuczki, środki i metody, które pozwalają nam je pokonać. W wieku dwudziestu lat miałem w sobie dzikiego rumaka, którego nie potrafiłem okiełznać. Teraz, z sześćdziesiątką na karku, wciąż mam w sobie dzikiego rumaka, ale już wiem, jak go prowadzić.
*
Piszę.
Jerozolima jest daleko. Dzieli nas kilkaset stron.
Piszę.
Pracowite lato przenosi mnie w przeszłość. Do wakacji, gdy miałem osiemnaście czy dwadzieścia lat i ten najpiękniejszy czas w roku poświęciłem na przygotowania do egzaminu wstępnego do École Normale Supérieure. Dziś dwoję się i troję jak wtedy, lecz na szczęście należycie usprawniłem swój warsztat. Wzorując się na łepskim gospodarzu, stosuję dwupolówkę, system rolny, w którym połowę ziemi uprawiano, a resztę ugorowano przed ponownym zasiewem. Dokładnie tak robię i naprzemiennie pozwalam odpoczywać najpierw twórczej, a potem krytycznej półkuli mózgu. Korzystam z jednej naraz, nigdy nie używam ich jednocześnie.
Rano włączam półkulę krytyczną i poprawiam strony z poprzedniego dnia. O dziesiątej trzydzieści przełączam się na półkulę twórczą i rozwijam fabułę. Około piątej po południu, kiedy przychodzi zmęczenie, pojawia się wyczerpanie, a zaprzęgnięte do pracy obwody tak dramatycznie zwalniają, że wykrzesanie z nich nieoczekiwanego zwrotu akcji lub błyskotliwego pomysłu jest zwyczajnie niewykonalne, wyłączam je i wracam do krytycznej części umysłu, która pozostaje aktywna aż do ósmej wieczorem.
Stosowanie dwupolówki mózgowej umożliwia efektywną pracę przez co najmniej dwanaście godzin z rzędu. Sam się jej nauczyłem i dzięki temu jestem o wiele bardziej płodny niż w młodości. Starzenie się może być, jak widać, przeciwieństwem schyłku.
*
Skończyłem właśnie fragment, w którym Mojżesz umiera. Ze szczytu góry Nebo widzi Kanaan, Ziemię Obiecaną, i wydaje ostatnie tchnienie, zanim zdąży postawić na niej stopę.
Muszę wstrzymać oddech i dokończyć powieść. Podobnie do Mojżesza już prawie widzę rzekę Jordan. Zbliża się wrzesień.
*
Ostatni tydzień sierpnia. Grozi mi wyczerpanie, na szczęście miesiąc wcześniej przeczuwałem, że opadnę z sił, i napisałem dwa ostatnie rozdziały. Przewidując spadek formy, pisarz w dobrej kondycji rzucił się na pomoc wyczerpanemu koledze.
*
Ciemne słońce jest już w drukarni, skończyłem też czytać powieści nominowane do Nagrody Goncourtów: przez cały czas pracowałem z entuzjazmem, który towarzyszy pakowaniu walizek.
Jutro wylot. Kilka razy z zaskoczeniem zauważałem, że nie czuję nawet śladu zmęczenia. Czy radość z ukończenia zadania i niecierpliwe oczekiwanie na wyjazd tylko je maskują? Czy może na dobre je przepędziły? Wypatruję oznak znużenia, które jawi się jako potencjalny wróg. Czai się, lecz przez cały czas pozostaje niewidoczne. Jaką książkę zabrać w podróż? Tylko jedną, moją Biblię.
Nigdy dotąd nie podróżowałem z równie lekkim bagażem. Zwykle nawet na dwa dni zabieram pięć, sześć lektur.
Komputer? Zdecydowanie nie. Notatnik i pióro. Zrywam z przyzwyczajeniami i pozwalam sobie na luksus prostoty.
*
