Raje utracone - Schmitt Éric-Emmanuel - ebook + książka

Raje utracone ebook

Schmitt Éric-Emmanuel

0,0
49,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

WIELKA PODRÓŻ PRZEZ HISTORIĘ LUDZKOŚCI

NOWA SERIA AUTORA, KTÓREGO KSIĄŻKI POKOCHAŁY MILIONY CZYTELNIKÓW

Noam ma niezwykłą moc – jest nieśmiertelny. To jego dar i przekleństwo. Pamięta czasy, gdy rodził się nasz świat. Gdy wszystko było pierwsze: delikatny dotyk kory na policzku, zapierająca dech pogoń za zwierzyną, tajemniczy szum Jeziora, miłość, zdrada… A teraz?

Wszystko zaczyna się, gdy na jego drodze pojawia się piękna Nura. Ojciec, którego podziwiał, okazuje się skrywać mroczną stronę. Nic nie jest takie, jakie się wydawało, a Noam staje przed trudnym wyborem.

Tymczasem do wioski docierają niepokojące wieści: Jezioro, którego życiodajne wody zasilają okolicę, zaczyna wzbierać, zwiastując katastrofę

*

Najnowsza powieść Érica-Emmanuela Schmitta przenosi nas do początków cywilizacji. Tak odległych, że spowija je gęsta mgła mitów i legend. A jednak zmagania Noama i Nury – którzy muszą stawić czoła końcowi świata, jaki znają – dzisiaj, u progu katastrofy klimatycznej, wyglądają niepokojąco aktualnie. Przyszłość odbija się tu w przeszłości niczym w tafli Jeziora.

Raje utracone to pierwszy tom serii, w której Schmitt, na wzór wielkich encyklopedystów, odmalowuje monumentalną panoramę losów świata. Pokazuje, że historie, które sobie opowiadamy, najwięcej mówią o nas samych. A nasze „raje utracone” to tak naprawdę dawne złudzenia – i lepiej je porzucić, by wziąć odpowiedzialność za to, co przyniesie jutro.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 596

Data ważności licencji: 3/3/2026

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Nota francuskiego wydawcy
Prolog
Część pierwsza. Jezioro
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Część druga. Potop
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Epilog
Inne książki Erica-Emmanuela Schmitta wydane przez Znak
Karta redakcyjna

Nota francuskiego wydawcy

Podróż przez czas stanowi niebywałe wyzwanie: opowiedzieć dzieje ludzkości w postaci czysto powieściowej, zagłębić się w Historii poprzez historie, jakby Yuval Noah Harari spotkał się z Aleksandrem Dumasem…

Ten tytaniczny projekt ekscytuje Érica-Emmanuela Schmitta od trzydziestu lat, będąc pragnieniem, które w końcu wytyczyło pewną życiową ścieżkę. W cieniu innych swoich tekstów (powieści, nowel, sztuk teatralnych, esejów) autor pracował nad nim bez wytchnienia, gromadząc wiedzę historyczną, naukową, religijną, medyczną, socjologiczną, filozoficzną, techniczną, a jednocześnie pozwalając wyobraźni tworzyć silnych, wzruszających, niezapomnianych bohaterów, do których czytelnik się przywiązuje i z którymi się identyfikuje.

Z tej syntezy formacji intelektualnej i talentu pisarskiego rodzi się wyjątkowe dzieło, które prowadzi nas od jednego świata do innego, czemu towarzyszy upadek kultur, i skupia się na tych momentach, gdy zdarzenia, przemiany, rewolucje modyfikują cywilizacje. Za każdym razem teraźniejszość oświetla przeszłość, podobnie jak z czasów minionych wyziera epoka współczesna.

Ta niesłychana podróż zaczyna się od potopu i trwa do naszych czasów. Kluczowe postacie, za pośrednictwem swoich przygód miłosnych i zmagań, ucieleśniają najważniejsze wydarzenia lub najważniejsze przemiany.

Prolog

Dreszcz.

Zrazu tylko jeden.

Ten natarczywy dreszcz ciąży, rozwija się, rozprzestrzenia, pęka, mnoży się, stając się dwoma, piętnastoma, pięćdziesięcioma dreszczami, które opanowują skórę, budzą zmysły.

Mężczyzna otwiera powieki.

Noc… Cisza… Chłód… Pragnienie…

Wpatruje się w mrok dookoła. Ciemności by go przeraziły, gdyby nie wiedział, gdzie się znajduje. Skulony na wilgotnym wapiennym kamieniu, wdycha pobudzające, ożywcze powietrze, które wypełnia jego płuca i cuci trzewia. Rozkosz istnienia… Jak dobrze się ponownie narodzić! Lepiej niż po raz pierwszy…

Wypełniwszy zadanie, dreszcze znikają: mężczyzna nabrał świadomości swojego ciała.

Rezygnując z pozycji płodowej, ostrożnie odwraca się na plecy i drobiazgowo bada różne części swojej anatomii. Kierowane jego wolą ramiona wznoszą się nad twarzą, palce się zginają, a ich chrząstki trzeszczą, dłonie sięgają w dół, głaszczą klatkę piersiową, przesuwają po brzuchu, muskają runo, które wyznacza jego koniec, ocierają się o ciepły członek. Mężczyzna nakazuje kostkom nabrać giętkości, unosi stopy, przechyla je na prawo, na lewo, zatacza nimi kręgi, a potem przyciąga uda do tułowia. Wszystko jest cudownie posłuszne. Czy doznał powikłań, jakiegoś zaburzenia? Skrupulatne obmacywanie upewnia go, że nie ma nawet jednej blizny. Jego dwudziestopięcioletni organizm został mu zwrócony w stanie nienaruszonym.

– Noam…

Jego imię wibruje w nieprzeniknionym mroku jamy. Uf! Głos też funkcjonuje.

Mężczyzna zasępia się. Sylaby, które odbijały się od ściany do ściany, zakłócają atmosferę. Posługując się słowem, jednym jedynym, ludzie, klany, ludy, narody, Historia dopuścili się najścia, ciężkich, opresyjnych gróźb, jakże odległych od zmysłowego szczęścia, którym przedtem się rozkoszował. Noam. Jego imię go przytłacza. Noam. Skoro sam mówi do siebie po imieniu, to ani matka, ani ojciec nie wypowiadają szeptem tych dźwięków. Noam. Samotność. Skrajna samotność. Pod tym względem ponowne narodziny są mniej warte od narodzin…

Wstaje. Uderza głową o kamienne sklepienie groty. Oszołomiony, przez kilka sekund masuje owłosioną skórę, uspokaja się. Po omacku próbuje wyjść z tej komory do drugiej, sąsiedniej.

Gdzie się kryją drzwi? Jego dłonie badają ścianę, która eksponuje szczeliny, zakamarki, załomy, lecz żadnego otworu. Co? Czyżby wybuch, do którego tu doszło, spowodował zawał, zaślepiając wyjście? Mężczyzna wysila się. Na próżno. Czy jest uwięziony pod skalnymi blokami? Serce zaczyna bić szybciej, usta dyszą, przedramiona się pocą.

Uspokój się. Zacznij od nowa, metodycznie.

Noam przyklęka, obiera punkt orientacyjny i ponownie osłuchuje ściany. Jakiś kamyk ustępuje, potem drugi, trzeci: odkrył przejście.

Prześlizguje się przez nie.

Na prawo.

Przypomina sobie, że położył swoją torbę po prawej stronie. Skoro nadal tam jest, wybuch nie…

Wilgotna tkanina, niemal ożywiona, napotyka jego palce.

Uspokojony, wyjmuje z torby zapalniczkę. Po kilku iskrach tryska płomień. Oślepiony tym językiem ognia, odwraca głowę. Mruga. Rogówka zachodzi mgłą. Od jak dawna jego oczy niczego nie widziały?

Oswaja się ze światłem, dokładnie oglądając ściany. Skała przypomina skórę – lśniącą, wilgotną, z rozszerzonymi porami, różową, zmysłową, kobiecą, ukazując zwiotczałe fałdy, które go pociągają, kreśląc tutaj szyję, ucho, pachę, tam pachwinę, wargi, łechtaczkę, tajemniczy cień waginy. Noam zwija się w kłębek we wnętrzu ziemi, w tym brzuchu, gdzie przez tysiąclecia płyn łączył się z minerałem. Krople stworzyły te kontury. To, co go otacza, nie zostało wyrzeźbione, lecz naciekło.

Dostaje erekcji. To go bawi… Kiedy ostatni raz uprawiał seks?

Na dnie torby znajduje świecę, zapala ją, a potem, odłożywszy zapalniczkę, bierze bieliznę, spodnie, lnianą koszulę, sandały.

Śmieje się. Przypomina sobie ten poranek, kiedy wyskoczył nagi z pieczary! Przeraziło to grupę wieśniaczek.

Ubrany, ze świecą w dłoni, rusza przez znane sobie ciasne przejścia. Występy skalne zmuszają go, żeby prześlizgując się, zwalniał, czołgał się, podążał od platformy do platformy, przeciskał się przez wąską kiszkę, aż dotrze do dna rozpadliny.

Dziwi go niecodzienny blask. Jakieś hałasy.

Co? Czyżby sprofanowano jego kryjówkę? Zazwyczaj słychać tylko szum wody. Gasząc świecę, ostrożnie prześlizguje się w stronę wyszczerbionego otworu.

Dochodzą go czyjeś głosy. W oddali rozlega się delikatny pomruk silnika. Gdy dociera na skraj krętego szlaku, pochyla się i nie wierzy własnym oczom.

Grota została opanowana. Mocne reflektory oświetlają konkrecje. Okazuje się, że wytyczono przylegającą do urwiska drogę z ciągnącą się wzdłuż niej żelazną poręczą, trasę a to wydrążoną w skale, a to przebiegającą przez dobudowaną kładkę i rozszerzającą się od czasu do czasu, by utworzyć taras stanowiący punkt widokowy. W tym momencie trasę przemierzają ludzie. Raz po raz jakiś osobnik dzierżący przymałą chorągiewkę prowadzi grupę i udziela wyjaśnień. Po arabsku. Po niemiecku. Po angielsku. Po francusku.

Noam wstrzymuje oddech. Nigdy nie przypuszczał, że tak bardzo się zbliżą. Uwaga! Nikt nie może zauważyć, że tkwi na tym wierzchołku.

Siedząc w kucki, osłonięty cieniem, odkrywa, dzięki oświetleniu, niespodziewaną grę kolorów, od seledynowego po pomarańczowy, przez złotawobrązowy i nieśmiałe barwy pastelowe. Na sklepieniu dostrzega stalaktyty, sztywne, subtelne, jak włosy przebijające skalną skórę, niczym rzadka sierść porastająca twardą skórę słoni. W oddali wypukłości tracą kontury, zaokrąglają się, połyskliwe, podobne do masywnych chmur, skamieniałych obłoków. Wszędzie gdzie indziej stalaktyty i stalagmity celują do siebie, schodzą się, pudłują, oddalają się. Bujna Natura się rozszalała: kropla po kropli, stulecie po stuleciu, cierpliwie i z fantazją wypaca wybujałą dekorację, abstrakcyjną, figuratywną, gdzie kule, strugi, grudki, stosy, skupiska przestrzegają reguł geometrii, lecz się od nich uwalniają, żeby zasugerować róg, lwa, byka, wściekłego zapaśnika, rozjuszonego boga. Tu buduje lichtarze lub topi świece, tam wznosi świątynie ozdobione głowami meduz lub cyzeluje oszałamiające piszczałki organów, na tym zaś, co zostało, rozpościera tkaniny z kalcytu, draperie i splątane wstążki.

Noam w napięciu analizuje sposoby wybrnięcia z sytuacji. Ponieważ uskok, który znał, został zaczopowany w wyniku robót, wymknie się inaczej. Czas na improwizację!

Gdy tylko intruzi się usuwają, schodzi z nawisu, gibki, z torbą na plecach. Palce u rąk i nóg przeskakują zwinnie wzdłuż stromizny od jednego punktu zaczepienia do następnego.

– Co pan robi? – rozległ się jakiś głos, strofując go po niemiecku.

Noam dostrzega rudego osiłka w kwiecistej koszuli, który upomina go z jednej z platform. Nie przerywając wspinaczki, odpowiada po arabsku:

– Pobieram próbki dla laboratorium.

– Co?

Ponieważ olbrzym nie rozumie, Noam powtarza po niemiecku, celowo z przesadnym akcentem arabskim:

– Pobieram próbki dla laboratorium.

– Jakiego laboratorium?

– Libańskiego Towarzystwa Speleologicznego.

Noam rzucił to zdanie bez zastanowienia. Odpowiada mu milczenie. Zostało więcej niż kilka metrów do pokonania…

– No dobrze – wykrzykuje Niemiec. – Ależ z pana niesamowity alpinista!

– Dziękuję – odpowiada Noam, zeskakując na betonową drogę.

– Jak się pan nauczył naszego języka?

– Studiowałem przez rok w Heidelbergu.

Noam pozdrawia go i oddala się szybkim krokiem. Gdzie jest wyjście? Irytuje go myśl, że rozmowa przeprowadzona z pierwszą napotkaną od kilku lat osobą sprowadza się do kłamstw. Witaj wśród ludzi! Mniejsza o to! Ten, który zobaczył, jak Noam schodzi po urwisku, nie podejrzewa, że wymknął się on z tajnej komory.

Grupa turystów zbliża się ze ślamazarnością stada bydła. Noam zwalnia kroku, pozdrawia ich niewyraźnym uśmiechem i idzie z opuszczoną głową, starając się nie pośliznąć na rozmiękłym gruncie.

Opierając się o barierkę, dostrzega głęboką dziurę, naturalny szyb, który pozwala zobaczyć lazurową powierzchnię podziemnego jeziora, spokojnego, rozświetlonego przez zanurzone w wodzie reflektory. Pływa po nim elektryczny stateczek o płaskim dnie, z dziesiątką pasażerów na pokładzie. To stamtąd dochodzi odgłos silnika. Noam wnioskuje z tego, że te dwie galerie są zwiedzane, dolna łodzią, górna pieszo. Jeszcze niedawno tylko nieliczni śmiałkowie w kaskach zapuszczali się do niższej, nikt natomiast nie podejrzewał istnienia wyższej.

Trasa jest coraz bardziej uczęszczana. Zewsząd paplanie. Sto języków przeplata się ze sobą. Zerkając z ukosa, Noam dziwi się strojom: gapie, ledwie okryci kusymi szortami albo wykrojonymi koszulkami polo, prezentują tatuaże. Co? Wszyscy są marynarzami? Wszyscy są bandytami? Kobiety też?

Noam kręci głową. Później rozwiąże tę zagadkę.

„Wyjście”.

Z bijącym sercem przechodzi przez chromowaną obrotową bramkę i zapuszcza się w sztuczny korytarz z cementu. Dziesięć metrów. Dwadzieścia. Sześćdziesiąt. Czyżby się pomylił? Osiemdziesiąt. Dziewięćdziesiąt metrów… W miarę jak posuwa się naprzód, dostrzega światło dnia, czuje ciepło, wdycha powietrze przesycone zapachami.

Wychodzi na jakiś placyk, na którym roi się od turystów. Słońce go oślepia, duchota otępia. Zdumiony, opiera się plecami o balustradę i usiłuje zapanować nad oddechem.

W pobliżu miejscowi sprzedają rozmaite artykuły, ten zimne napoje, ten lody, tamten pistacje, inny solone orzeszki ziemne, jeszcze inny suweniry – szmaciane lalki, oprawne notesy, szale, wachlarze, filiżanki, łyżki. Turyści, obojętni na nagabywanie, zasięgają rady małego płaskiego pudełka, które trzymają w rękach. Niektórzy przyciskają je do ucha, rozmawiając na głos sami ze sobą. Dziwne… Oprócz młodych ludzi płci obojga, którzy ze sobą flirtują, nikt nie zwraca uwagi na nikogo. Co odpowiada Noamowi…

Wyciągnąwszy z torby manierkę, gasi pragnienie.

Ocenia sytuację: kolej zębata oraz kolejka linowa łączą teraz dolną grotę z górną, jego grotą, dawniej nieznaną. Noam z żalem dochodzi do wniosku, że niewątpliwie po raz ostatni znajduje się w tym jakże ukochanym azylu. Trzeba będzie sobie znaleźć nową kryjówkę, na wypadek gdyby musiał…

Nawet o tym nie myślmy!

Wzdycha.

Uciekać. Ciągle uciekać. I to od tak dawna…

Dlaczego?

*

Jego nogi nabierają rozpędu. Mięśnie łydek i ud zbiegają po ścieżce, żwawe, podniecone, wypełnione krwią, bliskie orgazmu. Noam potrzebuje się wyładować.

Po opuszczeniu okolic Dżeity posilił się z dala od tłumu, przełykając tuńczyka z puszki – jedną z cennych konserw, które kryje jego torba – a teraz przemierza osiemnaście kilometrów dzielących go od Bejrutu. W tej malowniczej dolinie, usianej szarymi głazami, przystrojonej drzewami oliwnymi, cytrynowymi, dębami, wystarczy posuwać się wzdłuż Nahr el-Kalb, rzeki o tęczowych falach, tej samej, która ma źródło w grotach i dostarcza wody pitnej stolicy.

Słońce praży niemiłosiernie. Cykady cykają i trzeszczą z takim zapałem, że ma się wrażenie, jakby krajobraz się kruszył.

Noam, odzwyczajony od upału, zawiązuje na głowie chustkę do nosa, chroni oczy, robiąc daszek z dłoni, i często przystaje, żeby się napić. Dokoła, na szczytach wzgórz lub na ich zboczach wznoszą się klasztory, kaplice, pustelnie, które szczodrze szafują świętymi. Na horyzoncie wzdłuż lądu ciągnie się rozległa opalizująca płaszczyzna: morze.

Krocząc naprzód, przytłoczony skwarem Noam wzbija tumany kurzu. Spalone słońcem krzewy nie szczycą się ani kwiatami, ani owocami. Zeschnięte trawy gną się, pożółkłe, sztywne, łamliwe. Co do drzew oliwnych, owych słynnych drzew oliwnych, które od tysiącleci przysparzają chwały temu regionowi, straciły liście, a ich rachityczne, udręczone pnie wyrywają się z kamienistego gruntu, krzycząc z pragnienia.

Noama niepokoi stan rzeki: daleko jej do wypełnienia całego koryta, trzyma się środka, przepływając ostrożnie, zostawiając tu i tam kilka rozproszonych, osamotnionych kałuż, które szybko wyparowują.

Upał?

Jego rozmyślania przerywa pies.

Na wysokich łapach, o zapadniętych bokach i płowej sierści, obwąchiwał wylinkę żmii w stepowych zaroślach, gdy zauważył obecność spacerowicza. Odwraca się. Oczy człowieka i zwierzęcia natychmiast się spotykają.

Noam przykuca powoli, a pies, też powoli, zbliża się niezdarnie, wesoło, sprężystym, choć niepewnym krokiem, energicznie machając ogonem.

– Dzień dobry! – szepcze Noam językiem, którym już nikt nie mówi, lecz zwierzę go rozumie.

Jego dłoń przyjmuje ciepły, wilgotny nos. Potem ręce przesuwają się po piersi psa, głaszcząc ją. Pies wzdycha, zakochany. Wymieniają długie spojrzenie, jakby się odnaleźli dzięki temu spotkaniu. Krajobraz się zaciera. Czas staje w miejscu.

– Włóczysz się samotnie?

Marszcząc aksamitne czoło, pies wpatruje się w Noama i odsłania białka gałek ocznych, co nadaje mu smutnego wyglądu.

– Hej, próbujesz mnie oczarować…

Zwierzak z zapałem poddaje się pieszczotom, nie ma umiaru ani wstydu.

– Rocky!

Ochrypły krzyk dał się słyszeć ze skraju zarośli.

Strapiony pies wyrywa się Noamowi i zawraca w stronę głosu swojego pana.

– Rocky!

Posłuszny, a za chwilę figlarny, znika za kłującymi krzewami jałowca.

Noam nadal siedzi na piętach. Drży. Poczuł większe emocje, spotykając tego psa, niż spotykając ludzi…

Kto go przywitał? Kto z radością życzył mu miłego pobytu? Bezinteresowna życzliwość zabłysła tylko w oczach zwierzaka.

Strofuje się: Noamie, w końcu zostaniesz mizantropem!

Wzrusza ramionami i idzie dalej. „Mizantrop”… to określenie już go nie przeraża. Ludzi nie nienawidzi tylko ten, kto ich kocha. Nie piętnuje bliźnich tylko ten, kto spodziewa się po nich najlepszego.

Dachy zwiastują przedmieścia Bejrutu.

Jakie imię wybrać? Jaką narodowość? Jaka tożsamość pozwoli mu pozostać niezauważonym? Ponieważ nie ma pojęcia o ostatnich wydarzeniach w Libanie, tym teatrze wszelkich konfliktów i wszelkich pojednań, musi się o nich czegoś dowiedzieć, zanim ktoś mu zada najbłahsze pytanie… Z doświadczenia wie, że jedno zdanie może go narazić na niebezpieczeństwo.

Miasto się rozrosło od jego ostatniej wyprawy… Sześciany z żelbetonu. Proste, czteropiętrowe budynki. Jak zawsze obrzeża miasta nie obfitują we wspaniałości architektury. Między tymi gmaszyskami rdzewieją buldożery, kable zwisają w próżni, kubły i kontenery na śmieci eksponują pod gołym niebem odpadki, którymi raczą się kruki.

Noam przystaje na skrzyżowaniu, zdumiony. Cóż za rozgardiasz! Ciężarówki, samochody osobowe, motocykle i motorynki, przyłączając się do stukotu młotów pneumatycznych, do pomruku generatorów, które zaopatrują dzielnicę w prąd elektryczny, rywalizują ze sobą na decybele, podczas gdy okna mieszkań wypluwają dźwięki radioodbiorników lub telewizorów nastawionych na cały regulator.

Wkracza do Bejrutu i włóczy się bez celu. Ciała ocierają się o siebie. Taksówki trąbią, żeby przyciągnąć klientów.

Noam bezwiednie przygląda się kobietom i idzie za nimi, zahipnotyzowany przez ich delikatne sylwetki. Gdy się odwracają, spuszcza głowę, zbacza, wybiera inną drogę.

Nie, to nie może się powtórzyć! – złorzeczy, gdy uświadamia sobie, jak się zachowuje.

Za każdym razem, gdy widział je od tyłu, miał nadzieję, że to będzie Ona! Za każdym razem, gdy odwracały się do niego twarzą, żałował, że to nie jest Ona…

Odganiając tę myśl, próbuje się skoncentrować na tym, co go otacza.

Mieszkańcy obsługują małe płaskie pudełko, które zauważył w Dżeicie. Noam dość szybko się domyśla, że chodzi o telefon, telefon pozbawiony kabla. Niewiarygodny postęp w ciągu kilku dziesięcioleci! Dlaczego jednak ludzie wpatrują się w ten telefon, gdy go nie używają? Ustawiając się za jakąś zawoalowaną bejrutką, krótkowzroczną i bardzo zaabsorbowaną, odkrywa, że urządzenie emituje świecące obrazy. Co więcej, bez ołówka, bez pióra, bez maszyny do pisania młoda kobieta redaguje na ekranie wiadomość, tekst ułożony doskonałą czcionką z drukarni!

Noam kontynuuje wędrówkę w zamyśleniu.

Przed budynkiem szkolnym licealiści, siedząc po turecku na asfalcie, blokują ruch uliczny. Na ich transparentach widnieje hasło: „Nie ma przyszłości, nie ma lekcji!”. Noam wymija łysego dziennikarza z kamerą na ramieniu, który wypytuje uczniów:

– Co sobie stawia za cel wasz ruch?

– To nie jest żaden ruch, to strajk – odpowiada nastolatek nienaganną angielszczyzną, poważnym głosem, pełnym i męskim, który kontrastuje z jego wątłą sylwetką. – Bojkotujemy zajęcia, żeby zaalarmować dorosłych, zmobilizować społeczeństwo, obarczyć polityków odpowiedzialnością za sytuację. Po co mielibyśmy iść do szkoły, jeśli przyszłość jest zagrożona?

Z nonszalancją niewinnego dziecka uznaje rozmowę za zakończoną i dołącza do kolegów. Dziennikarz depcze mu po piętach.

– Nie przesadzacie? Robicie z igły widły!

– Przesadzają ci, którzy zasłaniają oczy i zatykają uszy, ci, którzy upierają się, żeby pracować, rządzić, głosować, konsumować, jakby nic się nie stało.

– Naśladujecie młodzież z Europy i Ameryki!

– Właśnie. Młodzi z całego świata sprzeciwiają się starym z całego świata.

– Konflikt pokoleń: młodzi przeciwko starym?

– Świadomi przeciwko nieświadomym.

– Przystępujecie do wojny?

– Za późno: wszystkie obozy już przegrały.

Rozlega się wezwanie muezzina.

Noam rusza w dalszą drogę. Chociaż wychwycił napięcie, nie rozumie okoliczności. Musi pilnie rozgryźć, co się święci.

Potrzebuje pieniędzy.

Posuwając się zygzakiem między przechodniami przez zatłoczone zaułki, mija ambulatorium Świętego Ireneusza i dochodzi do palarni kawy roztaczającej urzekające aromaty. Naprzeciwko dostrzega sklepik, którego ściany wyginają się, przygniatane ciężarem budynku.

Uf, nadal tu jest!

Kramu z zaciągniętymi storami nie ozdabia żaden szyld. Poniżej brukowanego trotuaru widać wąskie wejście.

Noam schodzi po trzech stopniach, popycha drzwi, które stawiają opór, a potem od razu ustępują, co uruchamia kaskadę dzwonków. Zgina kark, żeby uniknąć zderzenia z ościeżnicą, i wkracza do składu oświetlonego zielonkawymi jarzeniówkami. Wszędzie wznoszą się zaryglowane oszklone gabloty, poziome, pionowe, w których wystawiono tysiące artykułów. Dostrzega półki z wyrobami ze srebra, ze złota, szkła, porcelany oraz kolekcję nowoczesnych telefonów bezprzewodowych.

– Czego pan sobie życzy?

Z głębi pomieszczenia pucułowaty, tłusty kupiec o rzadkich czarnych włosach, wypomadowanych i opadających na niskie czoło, patrzy badawczym wzrokiem, jak Noam się zbliża. Fioletowe wargi Libańczyka kreślą nieszczery uśmiech.

Noam rzuca torbę na ladę stanowczym gestem, który pod każdą szerokością geograficzną znaczy to samo: „Uwaga, nie dam się wyrolować, nawet nie próbuj!”.

Brwi kupca lekko drgają z wrażenia.

W niezmąconej ciszy Noam wyjmuje z kieszeni pierścionek, turla go po dłoni, pokazuje.

– Proszę!

Kupiec unosi go pulchnymi palcami z afektacją, która wydaje mu się przejawem elegancji, i szepcze pełnym namaszczenia głosem:

– Naturalnie to klejnot, który ma pan po matce?

Wydyma sceptycznie wargi, przez co jego twarz wydaje się jeszcze bardziej pucułowata.

– Dzisiaj już niemodny. Teraz się takich nie kupuje! Tego typu oprawa, osadzenie kamienia, styl…

Chichocze.

– W takim stanie nigdy go nie opchnę! Ale za to kamień…

– Rubin.

– Tak…

– Duży rubin.

– Nie taki duży…

– Duży rubin.

– Jasne, mały nie jest, ale…

– Niech pan nie próbuje mnie wykiwać. Zasięgnąłem rady pańskich kolegów.

Pyzaty przygląda się badawczo Noamowi i mruczy:

– Wie pan, jak nazywają ten sklep? Jaskinią Czterdziestu. A dlaczego? Z powodu Ali Baby i czterdziestu rozbójników.

Wyciąga mały, pulchny palec wskazujący w stronę Noama.

– Was jest czterdziestu, a ja jestem sam. Was wszystkich da się zastąpić. Mnie nie.

– Bierze mnie pan za złodzieja?

– Bierze mnie pan za pasera?

Mierzą się wzrokiem. Noam zna na pamięć ciąg dalszy tej sceny. Dodaje:

– Pokazałem pierścionek…

– Pańskiej matki…

– Mojej matki… innym filantropom. W Damaszku. W Nikozji. W La Valletcie. W Stambule.

Kupiec zmienia postawę, zaniepokojony.

– Nie śpieszy się panu?

– Nie śpieszy mi się, żeby zrobić zły interes. Ile mi pan proponuje?

Tłuścioch odruchowo porusza palcami, przesuwając wyimaginowane banknoty.

– W dolarach amerykańskich?

– Oczywiście! – odpowiada Noam, chociaż nie ma żadenego zdania w tej kwestii.

Mężczyzna wznosi oczy ku niebu, przewraca nimi kilkakrotnie w oczodołach i wprawiając je w ruch niczym chińskie liczydło, kalkuluje, a potem rzuca:

– Dwadzieścia tysięcy dolarów.

– Jest pan jubilerem czy kupcem żelaznym?

– Powiedziałem dwadzieścia tysięcy.

– Czterdzieści!

– Dwadzieścia pięć.

Spokojnie, bez słowa, bez podnoszenia wzroku, Noam zabiera pierścionek, wyciera go, chowa, obraca się na pięcie i rusza w stronę wyjścia. Gdy już przekroczył próg i rozdzwoniły się dzwoneczki, kupiec wyszczekał:

– Trzydzieści pięć tysięcy dolarów!

Noam odwraca się, wykrzywiając twarz na pożegnanie. W chwili gdy drzwi się zamykają, kupiec rzuca się naprzód i klinuje stopę między futryną a skrzydłem.

– Zgoda: czterdzieści tysięcy dolarów!

Przyklepują transakcję, a Noam czuje nagle na twarzy oddech tamtego zalatujący olejkiem paczulowym. Obłudny kupiec, zasapany i rozgorączkowany, zaprasza gościa na kawę lub herbatę. Noam żałuje: nie zna wartości swojego klejnotu, lecz widząc zadowolenie pasera, wątpi, czy uzyskał uczciwą cenę.

– Może mi pan polecić kogoś… kto fałszuje paszporty?

Kupiec bynajmniej się nie krzywi – Bejrut wciąż jest mekką szpiegów oraz wszelkiego rodzaju handlarzy – i podsuwa mu adres.

Noam wychodzi ze sklepiku. Oszołamia go jazgot tysięcy samochodów. Obfitość pstrokatych szyldów również. Czuje, że musi odpocząć.

Nieoczekiwanie dostrzega parę wrzecionowatych nóg wysuwających się z jakiejś limuzyny, wysmukłych, obutych w pozłacane sandały o eleganckich paskach.

Drży. Jego oczy spodziewają się, że odkryją ciało tej kobiety, ale wzruszenie już mu je anonsuje: to Ona!

Opiera się o ścianę, nie mogąc złapać tchu.

Stopy stają na ziemi, ukazując rozleniwione biodra, gibki tułów, a potem pojawia się twarz. Rdzawa pochodnia, zapierająca dech zmysłowością, opuszcza pojazd w towarzystwie kochanka o napomadowanych włosach.

To nie Ona.

Noam z trudem dochodzi do siebie. Jest zdezorientowany. Wzruszenie sprzed kilku sekund wiązało się tyleż ze strachem, ile z zazdrością. A teraz czuje ulgę czy rozczarowanie?

Ona… Zawsze Ona…

Porzucił świat tylko po to, by uciec przed Nią… Czyż nie wraca do niego tylko po to, by Ją odnaleźć?

*

Udało mu się jakoś zdobyć mieszkanie. W tym przysadzistym domu rybackim, na skraju nadbrzeżnych skał, wdowa Ghubril przyjęła go, nie żądając paszportu ani dowodu tożsamości. Niecierpliwiąc się, żeby naprawić dach swojego skromnego domku, nieszczególnie dba o przestrzeganie prawa.

– Oto hasło do wi-fi – szepcze kobieta.

Zmieszany Noam zabiera kartonik z szeregiem cyfr, nie ryzykując zadania pytania. Przechodzi przez korytarz zalatujący pastą do podłóg, kładzie bagaż w schludnym, pobielonym wapnem pokoiku, w którym stoją łóżko, małe biurko, taboret, telewizor i ława. Za szklanymi drzwiami balkon, tak wąski, że można na nim zmieścić najwyżej leżak, wychodzi na morze. Chociaż mieszkanie tchnie skromnością, zapewnia królewski widok.

Z banknotami w kieszeni Noam udaje się pod adres podany przez pasera. Zaopatrzenie się w fałszywe dokumenty staje się pilne. Spojrzenie, którym obrzucali go w ciągu dnia pracownicy hotelu i administratorzy mieszkań, gdy udawał, że zgubił dokumenty, znaczyło albo: „Jest pan łajdakiem”, albo: „Pan nie istnieje”. A banknot, który Noam, zgodnie z odwieczną tradycją, próbował im podsuwać, wcale nie poprawiał sytuacji, wręcz przeciwnie. Skłonność społeczeństwa do kontrolowania dokumentów przy każdej przeprowadzce nasiliła się od ostatniego razu. System liczy się bardziej niż jednostki…

Noam przychodzi pod karmazynowe drzwi na parterze wskazanego domku. Dzwoni. Żadnej reakcji. Dzwoni ponownie. Puka. Woła.

Na piętrze babsko z włosami zebranymi w ciasny kok wychyla głowę przez okno i rzuca z rozdrażnieniem:

– Zamknięte. Mąż wraca jutro z Byblos.

Noam dziękuje jej i odchodzi. Trudno. A może dobrze się stało… Zyskuje dzięki temu czas na ustalenie narodowości odpowiedniej do jak najlepszego przejścia przez teraźniejszość. Ponieważ mówi mniej więcej dwudziestoma językami, wie, że potrafi używać różnych przykrywek. Udaje się do księgarni, która oferuje szeroki wybór prasy międzynarodowej, i kupuje czterdzieści kilka gazet. Na bazarze zaopatruje się w mydło, pastę do zębów, biszkopty, pomarańcze, kiść daktyli oraz butelkę araku.

Po powrocie do pensjonatu wdowy, w dzielnicy Mar Mikhael, podnosi do ust kieliszek białawej anyżówki, żeby uczcić w ten sposób powrót do świata, a potem, wyciągnięty na łóżku, bierze gazety i przegląda tytuły. Młodzież się buntuje. Wszędzie! Na całej planecie uczniowie podstawówek i licealiści bojkotują lekcje, studenci porzucają kampusy uniwersyteckie. Szlifując bruki, domagają się podjęcia działań przeciwko ociepleniu klimatu.

„Ocieplenie klimatu”? Noam nie wie, co to znaczy…

Po przeczytaniu kilku artykułów zrozumiał: temperatura na kuli ziemskiej rośnie. Obszary pustynne się poszerzają; strefy do niedawna umiarkowane dezintegrują się pod wpływem burz i upałów. Podczas gdy z każdym dniem znikają kolejne gatunki roślin i zwierząt, utrwalają się skrajne zmiany meteorologiczne. Za regułę uważa się nieprzewidywalność. Albo brakuje wody i nic nie rośnie, albo woda spada znienacka i wszystko niszczy. Noama niepokoją zdjęcia: stopniały lodowce alpejskie, na które się wspinał; niedźwiedzie polarne, na które polował – wtedy ogromne, silne i groźne, teraz wloką swe żałosne szkielety na obrzeżach miast.

Noc przynosi Noamowi jedynie ciąg złowróżbnych rewelacji. Ziemię zamieszkuje obecnie osiem miliardów osób! Osiem miliardów osób tankuje benzynę, gaz, prowadzi samochody, jeździ pociągami, podróżuje samolotem, zużywa prąd. Osiem miliardów osób wyrzuca torebki plastikowe, które szpecą krajobrazy i zanieczyszczają oceany. Osiem miliardów osób poszerza obszar zabudowany i redukuje obszar porośnięty roślinnością. Osiem miliardów osób domaga się pokarmu, podczas gdy wykrwawiona ziemia ginie z wycieńczenia. Osiem miliardów osób upomina się o mięso, więcej niż mogą dostarczyć zwierzęta. Osiem miliardów osób stawia na przemysł, który bruka niebo, zapyla płuca, zatruwa rzeki i strumienie, niszczy florę i faunę. Osiem miliardów osób zanieczyszcza atmosferę. Osiem miliardów osób myśli wyłącznie o własnych korzyściach, wyłącznie o własnych przyjemnościach. Osiem miliardów osób nie chce niczego zmienić, podczas gdy wszystko się zmienia. Konsumpcjonizm, kult zysku, gorączkowe podbijanie nowych rynków, polityka wolnego handlu spowodowały zgubne wrzenie.

Noam pociera skronie. Podczas jego hibernacji lekkomyślna ludzkość sprowokowała własną zagładę.

Zlany potem, wraca do pierwszych artykułów, tych z „L’Orient-Le Jour”, „Timesa”, „Spiegla” i „Le Monde”, które szczegółowo informują o ruchu uczniów podstawówek, licealistów i studentów. Po odosobnionych sygnałach alarmowych wysyłanych przez naukowców, a wyśmiewanych przez poważne społeczeństwo młodzież ujawnia zatruty prezent przekazany przez poprzednie pokolenia: ten sposób życia niszczy życie, natura nie jest naturalna, przyszłość nie ma przyszłości. Zazwyczaj młodzież odczuwa gniew; tym razem wyraża swoją rozpacz, przestając się uczyć. W jej oczach stan planety potwierdza fiasko polityki. Niezależnie od tego, kto sprawuje rządy, władzami kieruje pogoń za zyskiem. Cena za wszelką cenę!

Wykończony Noam zrzuca gazety z łóżka na podłogę. Wie, że to infantylny gest – jakby odtrącenie posłańca anulowało złą wiadomość! – ale rzeczywistość go przytłacza.

Dlaczego?

Dlaczego się „zbudził”, żeby to odkryć? Po co wracać do takiego świata? Chociaż w ciągu swojej egzystencji poznał wiele okropności, ta wydaje mu się wyjątkowo okrutna…

Włącza telewizor. Trafiwszy na kanał 31, sądzi, że to jakiś błąd. Trzydzieści jeden kanałów? Niemożliwe. Liczba 31 musi oznaczać nazwę libańskiego kanału narodowego, przypominać jakąś datę godną uczczenia… Za pomocą pilota przelatuje w osłupieniu osiemdziesiąt kanałów. Podczas jego poprzedniej podróży nadawały dwa czy trzy, nie więcej.

Reportaże pokazują powodzie, tajfuny, kataklizmy, uchodźców klimatycznych, uciekające zwierzęta, dryfującą krę, wybrzeża stopniowo niszczone przez coraz bardziej wzburzone oceany.

Wyłącza odbiornik i wzdycha.

Nie zaśnie. Będzie leżał bez ruchu na łóżku, którego nawet nie rozścielił. Będzie tak wegetował godzinami, bez złudzeń wyczekując brzasku: dzień nie przyniesie żadnej pociechy w jego sprawach, żadnych odpowiedzi na jego pytania, żadnego uspokojenia obaw, a jedynie usprawiedliwi porzucenie pozycji leżącej. Zapowiada się piekielna noc.

Nagle pewien pomysł sprawia, że Noam się podnosi.

Waha się. Boi się pobłądzić.

Czy…

Pomysł nalega, zadomawia się, nie daje spokoju.

Tak. To jest to… Muszę to zrobić…

*

Noam niczego już nie może znieść. Ani snu, ani czuwania. Ani siebie, ani innych. Ani świadomości, ani zapomnienia.

W tym tygodniu prowadził dialog z pomysłem, który go poraził. Mimo jego oczywistości opiera mu się; mimo jego siły odtrąca go; mimo że jest interesujący, odwraca się od niego. Jego życie zawsze układało się na przekór temu pomysłowi. Gdyby mu uległ, oznaczałoby to kapitulację.

Codziennie rano zasiada w kawiarence w Mar Mikhael, popularniej, modnej dzielnicy, i zamawia u kelnera słodycze – ciastka z orzeszkami piniowymi, pistacjami, cynamonem, migdałami, orzechami włoskimi, wiórkami kokosowymi, wszystkie posypane cukrem pudrem – a potem, wdychając woń miodu, róży, kwiatu pomarańczy, studiuje prasę międzynarodową.

Fałszerz dokumentów nie wrócił z Byblos. Jego żona złorzeczy, powtarzając to Noamowi, i da się zauważyć, po jej twarzy wykrzywionej z oburzenia, że podejrzewa męża o zdradę. Noam musi czekać. Dzięki temu może się zastanowić nad wyborem następnej przykrywki… Na pytanie: „Kim jesteś?”, już od dawna odpowiada kłamstwem.

Kawiarnie są duszą każdego miasta. Bez nich udusiłoby się, pozbawione marzycielskich przestrzeni. Pod łopatkami wentylatorów, między palaczami nargili i starcami wykładającymi karty Noam nadstawia ucha, słuchając, o czym się mówi. Po kilku dniach zidentyfikował próżniaka, który poświęca swój czas na jego marnowanie, typowego kłótnika, dla którego myślenie oznacza wymyślanie innym, pseudointelektualistę, który czerpie satysfakcję z powtarzania modnych teorii, oraz prawdziwego intelektualistę o niespokojnym, udręczonym sumieniu. Informacje płyną nieustannie i dotyczą ubożenia zasobów naturalnych, klęsk spowodowanych przez przemysł, nieodwracalnego wzrostu temperatur.

– Możecie nas ignorować – przyznaje intelektualista przy barze – ale nie możecie ignorować nauki. A ta mówi, że natura ulegnie implozji.

Noam, który na nowo odkrywa rozkosz próżnowania, jedzenia, picia, wyrzuca sobie własny hedonizm.

Niebawem świat przestanie istnieć. Jestem jednym z ostatnich, którzy go kontemplują.

Później jego myśl dostrzega lukę.

Niebawem nasz świat przestanie istnieć.

Każda sekunda zaczyna uwierać. Noam otrzymuje cios sztyletem w serce szczęścia: wkrótce będziemy się pocić, będziemy się dusić, zdychać z głodu lub z pragnienia.

Już nigdy…

Teraźniejszość zabarwia się nostalgią.

W takich chwilach pomysł wraca, pomysł, który rozjaśnił jego noc. Nie przynosi rozwiązania, lecz proponuje mu działanie. Gdyby go zrealizował, pokonałby pustkę…

Bejrut zachowuje żywotność. Mimo czerwieni na barometrze, wbrew skwarnemu latu, które skłania zamożnych Libańczyków do schronienia się w górach, miasto lśni, pogmatwane, hałaśliwe, a bary i restauracje oferują ogródki, które nigdy nie pustoszeją. Młodzi okazują rozczarowanie dniem i cieszą się nocą. Pesymizm bynajmniej nie przeszkadza im korzystać z życia, wręcz ich do tego nakłania: wychodzą, śmieją się, chleją, szastają pieniędzmi, zgrywają ważniaków, przeskakują z imprezy na imprezę, paradują w kabrioletach, z których ryczy ich ulubiona muzyka. Jak jeszcze niedawno ich rodzice… Jak niegdyś ich przodkowie… Pewna osobliwość charakteryzuje to miasto: żądza istnienia. Bejrut wiecznie kocha to, co przelotne. Stulecie po stuleciu, z pokolenia na pokolenie, jego mieszkańcy tańczą na wulkanie. Jaka jest różnica między dniem wczorajszym a teraźniejszością? Kiedyś to ten zakątek był narażony na niebezpieczeństwo; w dzisiejszych czasach narażona jest Ziemia.

Wmieszawszy się w tłum, Noam czuje przypływ miłości do tego dzisiaj nasyconego zaginionymi światami, do tego tutaj pełnego innych miejsc. W owej bujnej codzienności czuje obecność tysięcy istnień, wieśniaków, którzy od tysiącleci uprawiają tę dolinę mlekiem i miodem płynącą, fenickich kupców importujących surowce, eksportujących arcydzieła rzemiosła, Greków Aleksandra Zdobywcy, Egipcjan z dynastii Ptolemeuszy, Rzymian, muzułmańskich Arabów, chrześcijan z Europy na wyprawie krzyżowej, druzów, Turków z imperium otomańskiego, Włochów z Republiki Weneckiej i Republiki Genui, Francuzów, Anglików, Palestyńczyków, Syryjczyków… Kontynenty zbiegają się na tym wąskim skrawku, między morską pianą a śniegiem, w tej faktorii, do której docierają towary z Azji, Europy, Afryki i Orientu, na skrzyżowaniu stu otwartych dróg. Włócząc się po ulicach, Noam z przyjemnością zauważa, że nie ma tutaj jedynego języka, jedynej polityki, jedynej religii. Wszystko tu osiada, nic tu nie zastyga. Miasto wciąż jest w ruchu, wciąż tętni życiem. Przystając przed dwukołowym wózkiem z nowalijkami, ciągniętym przez wyniosłego starca, Noam uświadamia sobie, że owoce też są różnych wyznań, winogrona – katolickie, oliwki – prawosławne, jabłka – maronickie, pomarańcze – sunnickie, tytoń – szyicki, a figi – druzyjskie.

Podziwia ten kraj, którego przeznaczenie polega na tym, by wciąż ocierać się o przepaść i nigdy w nią nie wpaść.

Wieczorem wzruszają go kobiety. Wszystkie kobiety. Ta pulchna o aksamitnych ramionach i wybujałych piersiach, ta szczupła o czystych rysach, drobna rozczulająca, postawna o imponującym wyglądzie, młoda o napiętej skórze, dojrzała o powiece poczernionej węglem, brunetka, blondynka, ruda, siwa, niezdarna, komiczna, powolna, energiczna, ta, która mówi, ta, która milczy, ta, która tańczy, ta, która pije, ta, która pali, ta, która się śmieje… Każda wydaje mu się zniewalającą tajemnicą, każda skrywa sekret, do którego on pragnie się zbliżyć. Bejrut przyprawia go o zawrót głowy swoją karuzelą z olśniewającymi księżniczkami. Czasami ich spojrzenia się spotykają. Noam się podoba. Wie o tym. Odkąd skończył dwadzieścia lat, jego krzepkie, wyrzeźbione ciało, jasna twarz, kształtne usta, czarne jak węgiel oczy i długie rzęsy wabią. Niczego jednak nie próbuje, nawet gdy uporczywa mimika go do tego upoważnia.

To przez Nią?

Odrzuca tę myśl. Liczy się nie tylko Ona! Nigdy nie liczyła się tylko Ona! Musi o Niej zapomnieć.

Nie, jeśli powstrzymuje się przed nawiązaniem znajomości – dochodzi do wniosku – to przez uczciwość. W Bejrucie pragnie kobiet, nie kobiety. Niczym młodzieniec pożąda w ogóle, nie w szczególe.

Jak długo będę przyzwoity? – zadaje sobie pytanie, z każdym wieczorem czując większą pokusę.

O północy, gdy krew rozgrzewa jego członki, wraca do domu wdowy Ghubril, żeby uciec przed pożądaniem i nie dopuścić do utraty panowania nad sobą, lecz tam ponownie zdarza mu się przeglądać gazety, bo chce się przekonać, czy przypadkiem nie ukazuje Jej jakaś fotografia.

Przez resztę czasu szykuje się, obłaskawia pomysł. Chyba że to pomysł obłaskawia jego. We wtorek kupił sobie zeszyt, w środę trzy długopisy, w czwartek słownik. Wziąwszy prysznic, siada na taborecie, przy skromnym biurku i naśladuje kogoś, kto posłuchałby pomysłu: ten rytuał, chociaż trwa zaledwie kilka minut, być może doprowadzi do jego zrealizowania.

W ten piątek siada na skałach smaganych przez wiatr, przypływ i sól. Kontempluje indygo wody u swoich stóp, wysokie trawy, które pochylają się i prostują w zależności od ruchu fal. Medytuje. Jak zniknie Natura? Wciąż jest silniejsza od ludzi, tych mikroskopijnych śmiesznych mrówek, które, nawet obłąkane, nawet rozpasane, nie mogą zmodyfikować kosmosu.

Zmiana światła zmusza go do podniesienia głowy.

Od północy niebo pociemniało; szare, potem czerniawe chmury opanowały horyzont, wznosząc się tak wysoko, że przemalowują południe na zmierzch. Gdzieś z tyłu wyją syreny. W oddali warkot silników zapowiada przelot kilku samolotów.

Co się dzieje?

Wstaje.

Bejrutczycy, wyłaniając się z okolicznych domów, gromadzą się, obserwują wybrzeże. Noam dołącza do nich, słucha, co mówią.

– Spójrzcie na ten dym!

– Przybywa go w przerażającym tempie.

– To straszne…

– Strażacy zapewniali, że pożar jest opanowany od tygodnia, ale wybuchł na nowo.

– Strażacy… A ilu jest tych strażaków?

– Przez tę suszę wszystko pójdzie z dymem.

– Wiatr podsyca płomienie.

– Co gorsza, roznosi iskry. Ani asfaltowe drogi, ani kamienne mury nie zatrzymają ognia. Rozprzestrzenia się.

– Sześć canadairów za nic nie wystarczy!

– Władze ewakuowały trzy dzielnice.

– Kurwa, zbliża się tutaj!

– Tu jest gęsta zabudowa. Ogień zatrzyma się wcześniej.

– A tymczasem nie ma już czym oddychać!

Wszyscy kaszlą. Noam przytyka do nosa chusteczkę, żeby uniknąć wdychania niesionego wiatrem popiołu.

Dookoła niego każdy reaguje po swojemu, ktoś dotyka swojego niebieskiego kamienia chroniącego przed urokiem, ktoś przesuwa paciorki różańca, ktoś ściska kozie kopytko, ktoś dotyka poświęconego medalika, ktoś muska swoją rękę Fatimy.

Nagle pojawia się samochód policyjny, którego kierowca wydaje instrukcje przez megafon:

– Wracajcie do domów. Zamknijcie okna. Uszczelnijcie drzwi. Włóżcie maskę z tkaniny. Każcie dzieciom i starcom jak najmniej się poruszać. Powtarzam: Wracajcie do domów, zamknijcie okna, uszczelnijcie drzwi…

Zdenerwowany tłum się rozprasza.

Noam, z podrażnionym gardłem i zaatakowanymi płucami, pośpiesznie kieruje się do swojego mieszkania. Przechodząc przez korytarz, mija kuchnię, w której wdowa Ghubril wlewa roztopiony ołów do rondla z wrzącą wodą. Coś trzeszczy, coś syczy, coś dymi, a wtedy kobieta wypowiada magiczną formułkę, która zażegnuje niebezpieczeństwo i sprowadza szczęście. Noam oddala się na palcach. Bejrut trwa wiernie przy siłach nadprzyrodzonych, żeby uchronić się przed rozpaczą.

Noam wchodzi do pokoju. Przez balkon widzi, że niebo i morze przygasły: choć jest południe, dokoła rozpościerają się ciemności.

Tym razem pomysł go porywa.

Noam siada przy biurku i zaczyna.

Część pierwsza Jezioro

1

Urodziłem się przed kilkoma tysiącami lat, w krainie strumyków i rzek, nad brzegiem jeziora, które stało się morzem.

Przez skromność albo z przezorności wolałbym nigdy nie napisać tego zdania, bo ujawnia los, który utrzymywałem w tajemnicy. Stosując tysiące środków ostrożności, skrywałam przed ludźmi prawdę na swój temat. Unikałem ich, okłamywałem, uciekałem, podróżowałem, tułałem się, przyjmowałem nowe języki. Chowałem się, izolowałem, zmieniałem imiona, charakteryzowałem się, przebierałem, oszpecałem. Dbałem o anonimowość, znosiłem pustynne odosobnienia, niekiedy nawet płakałem. Niewiele się liczyło. Musieli o mnie zapomnieć, zgubić mój ślad. Czego się obawiałem? Moja długowieczność niechybnie by ich zainteresowała, gdyż ludzie od zawsze dążą do nieśmiertelności, w niebie, pod ziemią, na ziemi, w religii, w nauce, w potomności, lecz ta moja – niepojęta – przepełniłaby ich nienawiścią. Moi bliźni zdaliby sobie sprawę, że nie są… moimi bliźnimi. Gdy minęłoby zdumienie, mieliby mi za złe, że jestem sobą, mieliby za złe sobie, że są, kim są. Moja szczerość – byłem o tym przekonany – wywołałaby jedynie urazę, zazdrość, niechęć, przemoc, krótko mówiąc: lawinę nieszczęść. Bałem się konsekwencji. Dla nich, nie dla siebie.

Urodziłem się przed kilkoma tysiącami lat, w krainie strumyków i rzek, nad brzegiem jeziora, które stało się morzem.

Przez skromność albo z przezorności wolałbym nigdy nie napisać ani tego zdania, ani innego, ponieważ przyszedłem na świat w epoce nieskażonej żadnym alfabetem. Słuchało się. Zachowywało się w pamięci. Ćwiczyło się ją. Gdy wynaleziono pismo, miałem już cztery wieki – później opowiem, jaki wpływ to na mnie wywarło. Chociaż dzisiaj piszę w dwudziestu językach, niektórych mówionych, innych zapomnianych, uważam tę moc więzienia rzeczywistości na kartce za niebywałą zuchwałość.

Urodziłem się przed kilkoma tysiącami lat, w krainie strumyków i rzek, nad brzegiem jeziora, które stało się morzem.

Przez skromność albo z przezorności wolałbym nigdy nie napisać tego zdania przez wzgląd na ludzi, te zwierzęta prześladowane przez nicość. Niemieckie przysłowie mówi: „Ledwie dziecko się rodzi, już jest wystarczająco stare, by umrzeć”. Precyzuję: ledwie budzi się świadomość, lęka się, że zniknie. Od samego początku nie toleruje swojej podstawowej cechy, wiedzy, że jest śmiertelna. Jaki z tego wniosek? Istota ludzka, sfrustrowana z natury i w istocie niepocieszona, jest skazana na nieszczęście.

A czy ja, skoro przetrwałem tak długo, zaznałem szczęścia? Pozwólcie, że rozwinę swoją relację, by wam odpowiedzieć.

Urodziłem się przed kilkoma tysiącami lat, w krainie strumyków i rzek, nad brzegiem jeziora, które stało się morzem.

Przez skromność albo z przezorności wolałbym nigdy nie napisać tego zdania.

Dziś wieczorem jednak je napisałem.

Dlaczego postanowiłem przerwać milczenie?

Boję się.

Po raz pierwszy od dziesiątków stuleci się boję…

*

Opowiadano mi, że padał deszcz. Deszcz delikatny, łagodny, ciepły. Deszcz, który rozpościerał kolory zbliżającej się tęczy.

W naszym domu na palach Mamie odeszły wody. Wyśliznąłem się z niej, żwawy niczym ryba, przyjęty przez osmolone ręce Mamaszy, mojej babki. Chociaż jako pierwszy obrałem tę drogę, rozwiązanie wcale nie trwało długo.

– Jestem do tego stworzona – powtarzała z dumą Mama, wskazując dziesięć moich sióstr.

Być może dzięki imponującym okrągłym biodrom była stworzona do wydawania na świat dzieci, ja jednak też okazałem się zdolny do narodzin. Drobny, gibki, lekki, o gładkiej skórze, zostałem wprawiony w ruch pragnieniem życia, które nie osłabło.

W jakim dniu się urodziłem? W dniu, w którym padał deszcz. W jakim miesiącu? W miesiącu gliny ze słomą, tym, który następuje po miesiącu siewów. W którym roku? W sto trzydziestym czwartym po bitwie pod Ilode. W czasach mojej młodości nie pamiętano o bitwie pod Ilode, ale począwszy od niej liczono lata.

Pojawiłem się zatem w sto trzydziestym czwartym, kilka tysięcy lat temu. Zbyt wiele królestw przeminęło, zbyt wiele społeczeństw upadło, zbyt wiele cywilizacji zniknęło, żebym wysnuł nić genealogiczną, przywiązując ją do jakiegoś znanego kalendarza. Zjawiłem się w epoce, w której ludzie mierzyli czas rzadziej niż dziś, nie było ani dat narodzin, ani chrztu, ani dokumentów stanu cywilnego, ani uwielbienia dla rocznic, a tylko wspólne wspomnienia. Te braki nie przeszkadzały nam przychodzić na świat, zamieszkiwać go i z niego korzystać. Pewnego ranka ktoś się rodził: urządzało się uroczystość. Pewnego wieczoru ktoś umierał: organizowało się inną.

Okazałem się normalnym człowiekiem, potomkiem normalnej matki i normalnego ojca. Byłem najpierw normalnym dzieckiem, potem normalnym dorosłym, który się kaleczy, który krwawi, którego przeraża niebezpieczeństwo. Trzeba było tego zdarzenia na wysepce, żeby… Ale nie uprzedzajmy faktów.

Kiedy rozpoczyna się życie człowieka? Wraz z narodzinami, gdy opuszcza matczyne łono?

Nie, bo przecież przebywał tam miesiącami.

Wraz z poczęciem, gdy męskie nasienie łączy się z jajeczkiem kobiety?

Nie, gdyż sperma i jajeczko przebywały w ciele rodziciela i rodzicielki na długo przed swoim spotkaniem.

Zatem wraz z narodzinami ojca i matki?

Też nie, jako że ojciec i matka sami wywodzą się od rodziców, którzy pochodzą od rodziców, którzy biorą się od rodziców, którzy… Dziedziczność ciągnie się w nieskończoność. Czy da się ustalić, w której sekundzie geny rozpoczynają swą podróż? Czy trzeba się cofnąć do pierwszego mężczyzny i pierwszej kobiety? Nie odkryje się ani początkowego mężczyzny, ani pierwotnej kobiety… Istnieją w nas miliony składników, dzięki którym istniejemy, a które istniały uprzednio. Żadne życie się nie zaczyna, lecz wynika z innego. Przed tym, co jest, zawsze coś już było.

Ja jednak wiem, kiedy zaczęło się moje życie. Wiem na pewno. Rozpoczęło się, gdy spotkałem Nurę. Błyskotliwą Nurę. Zachwycającą Nurę. Przerażającą Nurę. Po mojej matce Noama wydała na świat kobieta, kobieta, która…

Przepraszam, niepotrzebnie przyśpieszam… Zechciejcie mi wybaczyć niezręczność, mam niewielką praktykę w sztuce pisarskiej. Zresztą… jak odwlec wzmiankę o Nurze?

Za moich czasów dzieciństwo było krótkie. Nie uczyliśmy się czytać ani pisać, żaden obowiązek szkolny nie skracał naszych lat. Chociaż nie uczęszczaliśmy do szkoły, wszechstronnie się kształciliśmy: jak czcić Bogów i Duchy, polować na jadalne zwierzęta, tępić te szkodliwe, chronić się przed agresywnymi, tresować udomowione, pilnować naszych stad kóz, doić muflony, zrywać jagody, siać rośliny, uprawiać je, podlewać, chronić przed dzikimi rabusiami, zbierać plony, przechowywać je. Nasza edukacja obejmowała również higienę, malowanie ciała, czesanie się. Do tego dochodziło gotowanie, tkanie, szycie, walka i wytwarzanie narzędzi.

Dzieciństwo szybko się kończyło. Wraz z pierwszym zarostem chłopak stawał się mężczyzną, wraz z pierwszym krwawieniem dziewczyna stawała się kobietą. Tę metamorfozę upamiętniały ceremonie – ścisłe rytuały, skrajne, czasami okrutne, których my, smarkacze tyleż wyczekiwaliśmy, co się ich obawialiśmy. Po osiągnięciu dojrzałości płciowej tworzyły się pary, dobierane przez rodziców z obu rodzin.

Gdy miałem trzynaście lat, połączyli mnie z Miną. Gdy miałem trzynaście lat, mój członek spenetrował pochwę. Gdy miałem trzynaście lat, moja sperma rozlała się po podbrzuszu.

Średnio mi się to podobało.

Przykładałem się, oczywiście, ale więcej radości czułem, bawiąc się z psami, brykając z kozami, zaganiając muflony, obserwując nurt strumieni, a nawet – przyznaję – bijąc się z kolegami. Kopulowanie, chociaż mnie nie odstręczało, nie sprawiało mi zbyt dużej przyjemności. Ta obojętność nie stanowiła problemu ani dla mnie, ani dla moich bliskich. Nie posiadaliśmy kobiety, żeby odkrywać rozkosz albo zbliżać się do ekstazy; posiadaliśmy kobietę, ponieważ mężczyznę wiązano z kobietą, gdy tylko dojrzewały ich ciała. Przyjemność czy nieprzyjemność – takie niuanse nie pojawiały się ani w naszych rozmowach, ani w naszych myślach.

W pierwszej chwili przypisałem swój niewielki pociąg do Miny pewnemu niesmakowi natury osobistej: krępowała mnie woń mojego nasienia, przypominająca fetor martwej od tygodnia ryby, a jego wygląd zbijał mnie z tropu, bo czemu coś białego zmieniało się w przezroczyste, a potem w żółte, no i jak taka lepka substancja tak szybko wysychała? Za to Minie, której wewnętrzne aromaty wzbudzały we mnie mniejszy wstręt, nie miałem nic do zarzucenia.

Z powodu niewinności, lenistwa, posłuszeństwa, z przyzwyczajenia nie podejrzewałem, że doznaję przymusu: nasza społeczność skłoniła mnie do uprawiania miłości, chociaż nie miałem na to ochoty. Co prawda mój zarost zdążył urosnąć, za to moja żądza – wcale. Pewnie, że ukryty za krzakami, razem z kolegami szpiegowałem piersi, pośladki, miednice sąsiadek nad brzegiem strumienia podczas ich toalety… Ale czy podglądanie oznacza pożądanie? Czy wypowiadanie wyuzdanych słów wśród kumpli wystarczy, by je przetworzyć na obrazy mentalne, na obsesje, na urojenia? Nie znałem pożądliwości. Musiałoby mi brakować kobiet, żebym się rzucił na Minę; mój zapał musiałby sprawić, bym zapragnął jej w swoich ramionach, między swoimi udami, żeby nasze igraszki mnie upoiły. Tymczasem społeczeństwo zaoferowało mi sytość przed pragnieniem. Ożeniony w wieku trzynastu lat, sypiałem ze swoją małżonką, lecz nie chodziło o przyjemność, a o pewną normę.

Kiedyś jednak zaznałem zmysłowego olśnienia, doznałem szczytowania niedużo wcześniej, ale… Nie, o tym opowiem w swoim czasie. Przepraszam, kończę z tą dygresją, bo w przeciwnym razie moja opowieść się zagmatwa.

A zatem Noamowi dobrze się powodziło u boku Miny w jego wiosce.

Nie myślałem o sobie jako o kimś ważnym.

Nie myślałem o sobie jako o kimś w ogóle.

Nie myślałem o sobie.

Dni następowały po dniach, pory roku po porach roku. Wspólnie posuwaliśmy się naprzód. Nie przeżywałem własnej historii, lecz naszą historię, wśród bliskich, tak jak moi bliscy. Nie oczekiwałem – jak sądzę – niczego szczególnego od życia, co najwyżej, by trwało.

Mina wydała na świat syna, córkę, a potem bliźnięta. Co oznacza, że dała mi syna, córkę, a potem bliźnięta.

Żadne nie przeżyło roku. Mama, tak dumna ze swoich jedenaściorga dzieci, rodziła osiemnaście razy, żeby osiągnąć ten wynik. Rozmnażanie się bywało przykrym zadaniem, niewdzięcznym, pełnym niepowodzeń. Przyjmowaliśmy maleńkie, kwilące ciałko, troszczyliśmy się o nie, zapewnialiśmy mu pokarm, picie, jedzenie, ale czuwaliśmy, by ta więź, która groziła zerwaniem, nie stała się ani mocna, ani ścisła. Jeśli chcieliśmy się przywiązać do dziecka, czekaliśmy, aż skończy siedem lat i zdąży pokonać dziecięce choroby. Dzisiaj niektórzy nazywają siódmy rok życia „wiekiem rozsądku”; dawniej oznaczał wiek, w którym można było zaryzykować i pokochać dziecko z rozsądkiem.

Czy ma się obowiązek kochać swoje dzieci? Wielu wokół mnie się od tego uchylało. Wystarczało im, że je wychowują, karmią, prowadzą do wieku dojrzałego, by zyskać szacunek społeczności. Po co kochać? Czy miłość ułatwia ojcostwo albo macierzyństwo?

Mina uwielbiała swoje dzieci i dlatego była bardzo nieszczęśliwa. Każda agonia wyciskała jej łzy z oczu, powodowała okresy przygnębienia, kiedy to nie pozwalała mi się dotykać. Ja natomiast, instynktownie, ograniczałem się, jeśli chodzi o te oseski, do skutecznej i praktycznej gotowości, która niewiele mnie kosztowała.

Po przeczytaniu powyższych linijek dochodzę do wniosku, że opowiadam o swoim ówczesnym życiu z obojętnością.

Nic nie brzmi trafniej niż ta obojętność… Trwałem w zobojętnieniu. Nie wiedziałem, że Noam może się wyróżniać, wyodrębniać, formułować własne myśli, mieć osobiste upodobania, ambicje albo odmienne zdanie. Byłem nie tyle innym, ile innymi.

Trzeba było, żebym spotkał Nurę, by wszystko się zmieniło… Nie! Znów się zagalopowałem. Wróćmy do naszej opowieści.

W wiosce wiedliśmy mozolne i niespokojne życie. Mieliśmy pełne brzuchy i zatrwożone serca. Chociaż, dzięki łaskawym Bogom i Duchom, dzięki jezioru i rzekom obfitującym w ryby, dzięki naszym żyznym polom i naszym utuczonym zwierzętom nie obawialiśmy się głodu, baliśmy się Łowców, którzy zjawiali się znienacka, w pojedynkę lub w zorganizowanych bandach. Pokój nie istniał, nadziei na pokój też nie było. Żyliśmy w ciągłym strachu. Nic nie zapewniało ładu ani bezpieczeństwa. Musieliśmy się mieć na baczności, okazywać czujność, bronić się, walczyć, bo w przeciwnym wypadku zostalibyśmy w końcu ograbieni, wymordowani.

W tamtych czasach umierało się raz po raz. Naturalnie każdy osobnik miał tylko jedno życie do stracenia, ale ginęliśmy z rozmaitych przyczyn. Umieraliśmy w wyniku uderzenia łapy niedźwiedzia, szarży dzików, zagryzienia przez wilki; umieraliśmy na skutek upadków, ran, gorączki, niestrawności; umieraliśmy przez głowę, usta, zęby, wnętrzności, tyłek; umieraliśmy przez złamaną kość, spuchniętą nogę, ropiejące skaleczenie, żółknącą skórę, strupy, które nas pokrywały, wrzody, które rozsadzały nam trzewia; umieraliśmy ze słabości, wyczerpania, z powodu infekcji i ciosów wroga. Nikt nie umierał ze starości. Czas nie odwlekał śmierci, nie miał na to czasu…

Ludy znad Jeziora żyły w zgodzie. Łączyły nas codzienne zajęcia, ale także nasz kult Niewidzialnych: dzieliliśmy ze sobą jezioro i jego Ducha, rzeki i ich Dusze, źródła i ich Nimfy, którym oddawaliśmy cześć. Jako że hojność Natury nie popychała nas do rywalizacji, wioski nawiązywały przyjazne stosunki. Wymieniały ze sobą przedmioty i kobiety. Dlaczego przedmioty? Dlatego że ten szlifierz wytwarzał doskonałe siekiery, jego kuzyn ostre groty strzał, a tamten rzemieślnik sporządzał niespotykanie misterne naszyjniki z kości. Ten tkacz dostarczał różnobarwnych tkanin, a tamten garbarz perfekcyjnie zmiękczał skóry. Dlaczego kobiety? Czy te z sąsiedniej wioski okazywały się lepsze, a te z odległej nadzwyczajne? Ten ugruntowany zwyczaj wynikał z jakiejś ukrytej potrzeby, której przyczyna nam umykała.

Co wiedzieliśmy o reszcie świata? Nikt z nas nie zapuścił się dalej niż trzy dni drogi wzdłuż brzegu – albo stamtąd nie wrócił. Czasami jakiś egzaltowany i gadatliwy wędrowiec, któremu udzieliliśmy gościny, opisywał nam w trakcie nocnych pogawędek inne jeziora, jeziora z wodą niezdatną do picia, jeziora o wzburzonych falach, hałaśliwe, zabójcze. Słuchaliśmy tych niedorzecznych wymysłów dla rozrywki, nie dając wiary opowieści i zachowując z niej jedynie dwie zasadnicze idee: mieszkamy w centrum świata, żaden lud nam nie dorównuje[1].

Ludzie zawsze umieli praktykować rasizm, co potwierdzają moje doświadczenia z kilku tysiącleci. Nie dostrzegam niczego równie spontanicznego – by nie rzec: naturalnego – jak pogarda jednej grupy wobec innej.

Mieszkając nad brzegiem jeziora, uważaliśmy, że my, Osiadli, stanowimy doskonalszy rodzaj ludzki niż Łowcy, ta nikczemna rasa. Nie używali języka – naszego – lecz kierowali do siebie zwierzęce odgłosy, udając, że je rozumieją, ale czyż psy nie reagują na szczekanie swoich pobratymców? Poza tym cuchnęli, niemal się nie myli, mieli pchły, jedli byle co. No i nocowali pod gołym niebem, albo w pieczarach, niczym wilki, a w najlepszym razie w szałasach ze skór, które konstruowali i rozbierali, nie znając budowanych domów, zadowalając się zabijaniem, przeżuwaniem, spółkowaniem i spaniem. Bydlęta! Potrafili jedynie uganiać się za zdobyczą albo zrywać owoce z drzew. Gdy tylko ogołocili jakiś teren, opuszczali go, by wrócić tam po latach, kiedy fauna i flora zdążyły się już zregenerować, i ponownie łupili to miejsce. Grabieżcy! Zamiast nauczyć się obserwować rośliny, by je uprawiać, zamiast tworzyć stada, które dostarczają mleka, skór i mięsa, skazywali się na ustawiczną tułaczkę. Niszczyli i niczego nie wytwarzali. Podczas gdy my, Osiadli, gromadziliśmy zapasy ziarna i wędzonych ryb, co pozwalało nam przetrwać trudne miesiące, oni żyli z dnia na dzień – najsprytniejsi nosili czasami ze sobą worek orzechów laskowych, ale najsilniejsi mordowali najsprytniejszych, żeby zawładnąć ich zapasami.

– W dodatku zabijają swoje dzieci – szeptała Mama, macając bursztynowy amulet, ten który odpędzał Demony.

„Zabójcy dzieci”, oto jak nazywaliśmy tych barbarzyńców. Nie wiedzieliśmy, czy chodzi o legendę, czy rzeczywiście tak było. Ponieważ widywaliśmy matki łowczynie i ojców łowców gotowych na wszystko, żeby wyżywić oseska, którego do siebie tulili, z przykrością wyobrażaliśmy sobie, że mordują własne potomstwo.

– Oni je zjadają – sugerowała Abida, moja młodsza siostra.

– Co za ohyda! – wykrzykiwała Bibla, moja ostatnia siostra. – Przecież ludzie nie zjadają się nawzajem.

– Łowcy nie są ludźmi!

Tak często się o to spieraliśmy, że pewnego wieczoru Pannoam, mój ojciec, zaproponował nam następujące wyjaśnienie:

– Łowcy mniej się rozmnażają, bo nie mogą wędrować z kilkorgiem maluchów. Każde z rodziców niesie jedno niemowlę. Nie obciążają się kolejnym noworodkiem, zanim poprzedni nie zacznie brykać. Nigdy nie zakładają dużych rodzin, jak my[2].

Mój ojciec bardzo się starał zachowywać bezstronność, nawet gdy mówił o Łowcach, którzy siali przerażenie wśród nas, ludów Jeziora.

Gdy odszedł mój dziadek Kaddur, w wieku trzydziestu lat, w wyniku choroby, która wydęła mu brzuch, mój ojciec został naczelnikiem wioski.

– Pannoam? Nikt go nie przewyższa! – mawiali ludzie.

Pannoam miał cechy przywódcy i były one widoczne już na pierwszy rzut oka. Imponował posturą – długimi nogami, szerokimi barami, wyrzeźbionymi mięśniami – którą po nim odziedziczyłem, a na jego twarzy malowały się spokój i opanowanie. O ile gruba szyja, mocne szczęki, skronie naznaczone wypukłymi, fioletowymi żyłami wskazywały na temperament zdolny do agresywności, o tyle wysokie czoło kojarzyło się z inteligencją, oczy wyrażały łagodność, a mięsiste wargi zmysłowość. Sam jeden, gdy tylko się pojawiał, ucieleśniał to, czego oczekiwano od mężczyzny, to, czego się spodziewano po przywódcy.

– Widzieć i przewidywać, Noamie – powtarzał w kółko. – Musisz widzieć i przewidywać. Nie zadowalać się tym, co jest, lecz zajmować się tym, co będzie.

Pannoam wprowadził liczne zmiany, bo tak daleko sięgały jego przewidywania.

Nakazał porzucić drewniane domy na palach, które zimą budowaliśmy w błocie, korzystając z niskiego stanu wód.

– Po co coś zmieniać? Zawsze tak robiliśmy! – zaprotestowali mieszkańcy[3].

– Woda się podnosi.

– To zależy od pór roku.

W ciągu roku jej poziom się zmieniał, aż o wzrost dwóch mężczyzn. Jesienią tafla się podnosiła wzdłuż belek, zrównując się z podłogą naszych sadyb, a niektóre były nawet zalewane. Ludy Jeziora uznawały ten przybór wód za gniew Duchów i nie reagowały inaczej niż składaniem ofiar i darów. Gdy poziom się obniżał, widziały w tym rezultat swojej pobożności, która uspokoiła Bogów.

Według Pannoama podnosił się średni poziom, nawet jeśli wielu to negowało. Ponieważ dom wytrzymywał dziesięć lat – nieco dłużej dębowy niż z drzew iglastych – każda rodzina musiała się oddalić od jeziora, żeby go odtworzyć, i nigdy nie mogła odbudować domu na jego pierwotnym miejscu, zważywszy że woda z wolna zagarniała ziemie.

– To nie jest nieuchronność, Noamie, to jest zmiana.

– Co za różnica?

– Nieuchronność się znosi, do zmiany się przystosowuje.

– Ale modlimy się do Ducha jeziora, do Dusz rzek.

– Wątpię, czy Duch jeziora i Dusze rzek dostosowują swoje zachowanie do pragnień Osiadłych. Jeśli Bóstwa postanowiły urosnąć, zrobią to, wbrew ludziom. Musimy im być posłuszni, Noamie, one nami rządzą.

Udało mu się przekonać mieszkańców wioski, tak jak wcześniej przekonał mnie, że należy wznosić budynki na suchej, ochronnej grobli, która górowała nad jeziorem. Przeniosła się zatem cała wioska. Mój ojciec wykorzystał to, by nakazać stosowanie podwójnej konstrukcji, podstawy z kamienia, górnej części z gliny zmieszanej ze słomą na drewnianym szkielecie. Takie ściany stawiały silny opór wiatrom i niepogodzie.

Pannoam, który wymagał, bym wszędzie mu towarzyszył, żeby mógł mnie edukować, nakłonił ludność do przygotowania się do walki z zewnętrznymi niebezpieczeństwami. Chociaż istniał już u nas podział zadań – wieśniacy poświęcali się garncarstwu, tkactwu, powroźnictwu, obróbce kamienia lub drewna – zaproponował jego poszerzenie.

– Niektórzy zajmą się wyłącznie obroną wioski. Zwolnieni z harówki, przeciwstawią się samotnym bandytom i hordom Łowców.

Mieszkańcy wioski się oburzyli:

– Przecież barbarzyńcy nie atakują nas codziennie! Zgodnie z twoim planem, Pannoamie, mamy, my, rolnicy i pasterze, utrzymywać próżniaków, którzy będą pracowali tylko od czasu do czasu?

Mój ojciec dowodził, że „próżniacy” wypełnią każdy dzień ćwiczeniem się we władaniu bronią, robieniem postępów w walce, udoskonalaniem toporów, noży, włóczni. Wysiłki wspólnoty wynagrodzi to, że poświęcają życie, aby jej bronić.

– Wiecie równie dobrze jak ja, że nie każdy człowiek nadaje się na rolnika albo pasterza. Wiecie równie dobrze jak ja, że dobry opiekun kóz lub dobry rolnik uprawiający jęczmień niekoniecznie staje się nieustępliwym wojownikiem. No i wszyscy wiemy, że jeden wiek skłania do biegania, krzątania się, do bitki, a potem inny do rozmyślania. Podział ról pozwala osiągnąć doskonałość w każdej z nich.

Wbrew wszelkim oczekiwaniom Pannoam uzyskał poparcie mieszkańców naszej wioski. Dziesięciu chłopaków o krewkim temperamencie, śmiałków, którym pęczniały muskuły i buzowały humory, utworzyło elitarny oddział mający chronić nas, a także nasze pola, stada i spichlerze przed intruzami i łupieżcami. Mój ojciec wynalazł właśnie policję i wojsko.

Weseliliśmy się, przechwalaliśmy się, a tymczasem wieść się rozniosła. Rozmaici naczelnicy znad Jeziora przychodzili obserwować, czasem miesiącami, system Pannoama, a ponieważ zręcznie im o nim opowiadał, bez zarozumiałości, dyplomatycznie, powielali te rozwiązania u siebie.

Wszyscy podziwiali mojego ojca. Ja go kochałem.

Kochałem go bardziej niż kogokolwiek. Kochałem go do tego stopnia, że nigdy nie kwestionowałem jego zdania. Kochałem go tak, że pragnąłem się do niego upodobnić w najdrobniejszym szczególe. Kochałem go aż do abnegacji. Gdyby mi powiedział: „Zabij się”, położyłbym kres swoim dniom.

W żadnym momencie nie wyobrażałem sobie, że może się mylić, ani w decyzjach dotyczących jego samego, ani w tym, co wybierał dla nas. Nie potępiałem go więc za narzucenie mi związku z Miną, nie wypominałem mu, że skazał mnie na seks bez smaku, i akceptowałem los, który mi przeznaczył – zostanie jego następcą – mając jedną jedyną wątpliwość, obawę, że nie potrafię mu dorównać.

Mama, kobieta o przepięknych kasztanowych, nieco kędzierzawych włosach, błyskała wspaniałymi zębami smakoszki i szczyciła się kształtnym ciałem, zdrowym i beztroskim. Była wysoka, radosna, a mieszkańców wioski traktowała z mieszanką życzliwości i wyniosłości, co czyniło ją tyleż silną, co autorytarną. Staranność, z jaką troszczyła się o swój wygląd – ozdoby, pomalowane paznokcie, wyrafinowane barwniki, wyszukane fryzury, różane pachnidła – nie ujmowała jej naturalnego wigoru, lecz wynosiła ją ponad inne kobiety. Imponowała. Czy kochała męża? Uwielbiała być jego małżonką. Uwielbiała go kochać, jego, nadzwyczajnego mężczyznę, przywódcę. Spływała na nią jego sława.

Noam, syn Pannoama, szykował się spokojnie, by zostać następnym Pannoamem. Nic nie dzieliło ojca od syna, z wyjątkiem kilkunastu lat – a konkretnie piętnastu – więc rysowała się przede mną imponująca, wspaniała przyszłość, ustalona, jednoznaczna.

A potem była Nura.

A potem przyszły nawałnice.

Zresztą Nura sama stanowiła nawałnicę.

I syn przeciwstawił się ojcu.

*

– Nie patrz tak na mnie, bo zajdę w ciążę.

Tak brzmiało pierwsze zdanie, które skierowała do mnie Nura. Nie znaliśmy się, bo ja włóczyłem się wśród swoich, podczas gdy ona przybywała na obce terytorium. Mimo tej niepewności rzuciła aksamitnym głosem:

– Nie patrz tak na mnie, bo zajdę w ciążę.

Rozdziawiłem usta, mając wątpliwości, czy dobrze zrozumiałem.

Nura przyglądała mi się z rozbawieniem spod półprzymkniętych powiek przesłaniających cudowne zielone oczy. Choć była ode mnie drobniejsza, wydawało mi się, że nade mną góruje. Przyczyną były jej brwi, jak na ironię tak

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.

2

Dostępne w wersji pełnej.

3

Dostępne w wersji pełnej.

4

Dostępne w wersji pełnej.

Część druga Potop

Dostępne w wersji pełnej.

Prolog

Dostępne w wersji pełnej.

1

Dostępne w wersji pełnej.

2

Dostępne w wersji pełnej.

3

Dostępne w wersji pełnej.

Epilog

Dostępne w wersji pełnej.

Inne książki Erica-Emmanuela Schmitta wydane przez Znak

Dostępne w wersji pełnej.

Tytuł oryginału

Paradis perdus

Copyright © Editions Albin Michel – Paris 2021

Copyright © for the translation by Łukasz Müller

Projekt okładki

Katarzyna Borkowska

Ilustracje na okładce

Hieronim Bosch, Ogród rozkoszy ziemskich © Alamy Stock Photo / BE&W

© vectortwins / Shutterstock

© Transia Design / Shutterstock

Redaktorka nabywająca

Bogna Rosińska

Redaktorka prowadząca

Dominika Kardaś

Opracowanie tekstu i przygotowanie do druku

CHAT BLANC Anna Poinc-Chrabąszcz

ISBN 978-83-240-8639-9

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com