Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Eric-Emmanuel Schmitt powraca do wątków poruszonych w Ewangelii według Piłata. Przedstawia swoją wizję dramatu dwóch bohaterów: Chrystusa i Poncjusza Piłata. Pierwszy na kilka dni przed śmiercią przeżywa moment zwątpienia. Drugi szuka racjonalnych wyjaśnień cudu. Obaj stają wobec tajemnicy. W swojej nowej książce Schmitt zadaje pytanie o sens i celowość ludzkiego życia. Czy są nam one dane z góry, czy też powinniśmy je odnaleźć sami?
[Opis wydawnictwa]
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (3)
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (6)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (3)
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie
Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. Hieronima Łopacińskiego w Lublinie (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży (5)
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (4)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (16)
Gminna Biblioteka w Pruszczu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Władysława Reymonta w Skierniewicach (2)
Biblioteka Publiczna w Stęszewie
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem (2)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 93
Rok wydania: 2006
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moje Ewangelie
Eric-Emmanuel Schmitt
Moje Ewangelie
przekład
Barbara Grzegorzewska
WYDAWNICTWO ZNAK
KRAKÓW 2006
Tytuł oryginału
Mes Euangiles
© Antigone (Brussels) 2005 and Albin Michel (Paris) 2005
for the original French edition. All rights reserved.
Published by arrangement with Literary Agency “Agence de FEst”.
Projekt okładki
Olgierd Chmielewski
Adiustacja
Barbara Poźniakowa
Korekta
Barbara Gąsiorowska
Projekt typograficzny
Irena Jagocha
Łamanie
Ryszard Baster
© Copyright Wydawnictwo Znak, Krakow 2006 for the present Polish edition.
© Copyright for the translation by Barbara Grzegorzewska
ISBN 83-240-0705-9
Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Krakow, ul. Kościuszki 37
Bezpłatna infolinia: 0800-130-082
Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl
Przedmowa
Wolę gmatwać tajemnice, niż je wyjaśniać.
Nieraz, czytając kryminały czy też filozoficzne eseje, z zapałem śledzę kolejne stadia dochodzenia, natomiast zakończenie przynosi mi rozczarowanie. „Ach, więc tylko o to chodziło!” – mówię sobie, zamykając książkę. Zawiedziony, stwierdzam, że między pierwszą a ostatnią stroną nic się nie zmieniło: rozwiązując zagadkę, autor powrócił do koncepcji świata, którą dzielił z nami od samego początku. Podróż zatoczyła koło – przyprawiła nas o dreszcze, ale donikąd nie doprowadziła...
Lubię więc pytania, które trwają...
Dużo czasu minęło, zanim zadałem sobie to, które odnosi się do chrześcijaństwa – pewnie dlatego że urodziłem się pod koniec starego wieku, w którym było tyle wojen i ludobójstwa, że jego dzieci nie mogły już wierzyć w dobro, dlatego że wychowałem się jako ateista w rodzinie ateistów, dlatego że studiowałem filozofię w już absolutnie materialistycznym Paryżu.
Nigdy więc nie zwróciła mojej uwagi ta dziwna historia cieśli zmarłego na krzyżu wykonanym przez innego cieślę.
Żeby się nią zainteresować, potrzebne mi były dwie noce.
Pierwsza noc pod gwiazdami. Na Saharze.
Druga noc na poddaszu. W Paryżu.
W lutym 1989 podróżowałem po pustkowiach Ahaggaru z grupą dziesięciu osób. Była to sportowa wyprawa, w czasie której maszerowaliśmy w otoczeniu wielbłądów niosących bagaże. Pewnego dnia, kiedy schodziliśmy z góry, wysforowałem się na czoło wycieczki i, niecierpliwy, szedłem szybko, nie oglądając się za siebie, nie sprawdzając, jaką idę trasą. W końcu stało się to, do czego niewątpliwie dążyłem: zgubiłem się. O siódmej zapadła noc, zerwał się wiatr, powiało chłodem – znalazłem się sam, o kilkaset kilometrów od najbliższej wioski, bez wody i jedzenia, przerażony, skazany na rychłą śmierć i rozszarpanie przez sępy. Jednak zamiast wpaść w panikę, położyłem się na ziemi, pod niebem, które wyciągało do mnie gwiazdy wielkie jak jabłka, i poczułem przeciwieństwo strachu: ufność. Podczas tej ognistej nocy przeżyłem mistyczne doświadczenie, spotkanie z Bogiem transcendentnym, który mnie uspokajał, który mnie uczył i który dawał mi siłę tak wielką, że nie mogła pochodzić ode mnie. Rano, niczym ślad odciśnięty w najtajniejszym zakątku mojej jaźni, znalazłem wiarę. Prezent. Łaskę. Olśnienie. Teraz będę mógł umrzeć w wierze albo żyć w wierze.
Przeżyłem...
Oczywiście ten Bóg z Sahary nie należał do żadnej religii. Pozbawiony jakiegokolwiek przygotowania, i tak nie mógłbym poznać, czy chodziło o Boga Mojżesza, Jezusa czy Mahometa. Po powrocie do Europy zagłębiłem się w lekturę świętych tekstów oraz poetów mistycznych wszelkich wyznań, od buddysty Milarepy przez sufistę Rumiego aż po świętego Jana od Krzyża. I za każdym razem chłonąłem w siebie sens. Tymczasem pewnej nocy czekał mnie drugi szok: jednym tchem przeczytałem wszystkie cztery Ewangelie. Tym razem była to noc burzliwa. Przez kilka godzin, w rytm przypływów i odpływów, byłem przyciągany i odpychany, znużony, to znów ożywiony, zatopiony w niezrozumieniu, a potem unoszony na falach miłości. Postać Jezusa stała się moją obsesją.
Kilka lat później postanowiłem dać tej obsesji imię: moje chrześcijaństwo.
Z tego wszystkiego narodziła się książka, EwangeliawedługPiłata, która ukazała się w 2000 roku. Po dziesięciu latach poświęconych teatrowi zmusiłem się – czy raczej ta opowieść zmusiła mnie – do tego, bym stał się powieściopisarzem, ponieważ chciałem odtworzyć nie tylko to, co dzieje się w duszach, lecz także miejsca, epokę, pewien świat. W trakcie pisania myślałem jednak wciąż, jak pewne fragmenty wypadłyby na scenie, słyszałem je, czułem, jak są interpretowane, jak wibrują, żywe, rzeźbione światłocieniem, odbijające się w sercach publiczności, intensywnie obecne... Kocham teatr za jego zwięzłość, za to, że jest brutalny, ostry, aktualny. Przedstawienie trwa tak krótko, że musi ograniczyć się do tego, co najważniejsze.
Oto więc moje marzenie teatralne. Nie jest to adaptacja, ale tekst napisany na nowo, inny, żywszy, bardziej nerwowy, mięsisty.
Dwaj protagoniści, Jezus i Piłat, nie są przygotowani na to, co ich spotyka: obaj myślą racjonalnie, chcą widzieć świat takim, jakim go poznali, bez obszarów cienia i światła, uporządkowany przez wiedzę, tradycję, praktykę. Z początku odrzucają tajemnicę. Zostaną bowiem zderzeni z czymś wielkim, niepojętym, z dwoma wydarzeniami, których nie są w stanie ogarnąć rozumem: dla Piłata będzie to zmartwychwstanie, dla Jezusa jego mesjańskość.
Wcielenie Syna Bożego. Zmartwychwstanie. Dwa filary chrześcijaństwa. Dwie części tej książki.
Dla niektórych, oczywiście, nie będzie w tym żadnej tajemnicy, zobaczą tylko bajki, legendy, głupotę albo przesadę... To ludzie, którzy może są nieco powierzchowni. Oczyszczają pole rzeczywistości, usuwając z niej to, co im przeszkadza... Nie pragnę ich przekonać, tylko zaintrygować. Tym, czym chcę podzielić się z czytelnikami, nie są moje przekonania, lecz moje wątpliwości.
Zatytułowałem te dwa teksty MojeEwangelie, by zaznaczyć, że nie przekazuję w nich żadnej prawdy, a tym bardziej „jedynej prawdy”, historycznej czy teologicznej, a tylko moją bardzo subiektywną wizję wydarzeń... Czyż każdemu z nas nie zdarza się, gdy mówimy o obrazach, muzyce, książkach lub filmach, naginać fakty, tak by powstała historia, w którą możemy wierzyć lub którą odrzucamy? Czy każdy z nas, wierzący lub niewierzący, nie stworzył na własny użytek piątej ewangelii?
Tak jak już wcześniej mówiłem, wolę gmatwać tajemnice, niż je wyjaśniać. Kiedy bowiem tajemnica zostaje rozwikłana, przestaje być tajemnicą i nie skłania już do myślenia.
Eric-Emmanuel Schmitt
Noc w Ogrodzie Oliwnym
Za kilka godzin po mnie przyjdą.
Już się szykują.
Żołnierze czyszczą broń. Posłańcy biegają po ciemnych ulicach, żeby zwołać trybunał. Stolarz gładzi dłonią krzyż, na którym jutro będę krwawił.
Mój Boże, oby zabili mnie szybko! I umiejętnie!
Dziś wieczór mógłbym być gdzie indziej. W domu, którego nie mam, czekałaby żona, której także nie mam, a w drzwiach, zachwycone, że znów widzą ojca, kędzierzawe i uśmiechnięte maluchy. Tymczasem na co mi przyszło: czekać w tym ogrodzie na śmierć, która przejmuje mnie strachem.
Jak to się wszystko zaczęło? Czy przeznaczenie ma początek?
Przeżyłem cudowne dzieciństwo. W Nazarecie co wieczór fruwałem ponad wzgórzami i polami. Kiedy wszyscy zasypiali, przechodziłem przez milczące drzwi, rozpościerałem ramiona, brałem rozbieg i moje ciało wzlatywało w powietrze. Osły podnosiły głowy, by swymi pięknymi dziewczęcymi oczami patrzeć, jak szybuję wśród gwiazd.
Aż zdarzyła się ta zabawa w berka. I potem nic już nie było takie jak kiedyś.
Było nas czterech nierozłącznych, Mosze, Ram, Kesed i ja. Bawiliśmy się w kamieniołomie w Gzet. Wspiąłem się na wysoką skałę; w dole koledzy wyglądali jak czupryny na cienkich nóżkach.
Krzyknąłem głośno, żeby zwrócić na siebie uwagę. Wykręcili szyje, zobaczyli mnie i zaczęli klaskać.
– Brawo, Jeszua! Brawo!
Nie spodziewali się po mnie, że wdrapię się tak wysoko.
A potem Kesed krzyknął:
– Chodź teraz do nas! We czterech lepiej się bawić.
Wstałem, żeby zejść na dół, i nagle obleciał mnie strach. Nie miałem pojęcia, jak wrócić... Przykucnięty, zlany potem, kurczowo trzymałem się skały niezdolny do jakiegokolwiek ruchu...
Nagle doznałem olśnienia: sfrunąć! Wystarczy, że wzniosę się w powietrze. Jak co wieczór.
Zbliżyłem się do krawędzi z rozłożonymi na bok ramionami... Powietrze nie było gęste, płynne jak w moich wspomnieniach... Nie czułem, że mnie unosi... Zwykle wystarczało lekko poderwać pięty, żeby wystartować, ale teraz moje pięty, oporne, mocno stały na ziemi...
Opadły mnie wątpliwości, ramiona stały się ciężkie. Czy w ogóle kiedyś latałem? Wszystko się rozmyło.
Ocknąłem się na plecach mojego ojca Josefa, który schodził ze skały, znajdując niedostrzegalne punkty oparcia.
Na dole mnie pocałował.
– Przynajmniej czegoś się dzisiaj nauczyłeś.
Nie od razu do mnie dotarło, czego się nauczyłem.
Teraz to wiem: pożegnałem się wtedy z dzieciństwem. Rozsupłując nitki marzeń i rzeczywistości, odkrywałem, że z jednej strony był sen, w którym unosiłem się w powietrzu jak drapieżne ptaszysko, z drugiej zaś świat prawdziwy, twardy jak te skały, o które omal się nie rozbiłem.
Dotarło do mnie też, że mogę umrzeć. Ja! Jeszua! Na ogół śmierć mnie nie dotyczyła. A jednak tam, ukryty na skale, poczułem na karku jej wilgotny oddech. W następnych miesiącach otworzyły mi się oczy, które wolałbym zachować zamknięte. Nie, nie wszystko mogłem zrobić.
Nie, nie wszystko wiedziałem. Nie, może nie byłem nieśmiertelny. Słowem: nie byłem Bogiem.
Albowiem jak wszystkie dzieci z początku utożsamiałem się z Bogiem. Do siedmiu lat nie zdawałem sobie sprawy z oporu, jaki stawia świat. Czułem się królem, wszechmocnym, wszechwiedzącym i nieśmiertelnym... Uważać się za Boga to nagminna skłonność szczęśliwych dzieci.
Dojrzewanie oznaczało zawód. Świat stawał się rozczarowaniem. Czymże jest człowiek? Po prostu kimś-kto-nie-może... Kimś-kto-nie-może wszystkiego wiedzieć. Kimś-kto-nie-może wszystkiego zrobić. Kimś-kto-nie-może nie umrzeć. Świadomość ograniczeń sprawiła, że na jajku mojego dzieciństwa pojawiła się rysa. Jako siedmiolatek na dobre przestałem być Bogiem.
Ogród jest dzisiaj spokojny, banalny jak wiosenna noc. Świerszcze śpiewają pieśń miłosną. Uczniowie śpią. Lęku, który mnie dręczy, nie czuje się w powietrzu.
Może kohorta nie wyszła jeszcze z Jerozolimy? Może Jehuda stchórzył? Śmiało, Jehudo, wydaj mnie!
W jaki sposób wypełnia się los?
– Co będziesz robił później?
Nie wiem... To co ty? Będę cieślą?
– A może byś został rabinem?
Spojrzałem na ojca, nie rozumiejąc. Rabinem? Rabin naszej wioski, rabbi Izaak, wydawał mi się tak stary, tak zgrzybiały ze swoją zatęchłą brodą pewnie starszą jeszcze od niego samego, że nie mogłem sobie siebie takim wyobrazić. Poza tym zdawało mi się, że rabinem się nie zostaje – jest się nim od początku, od urodzenia. Ja urodziłem się jako Jeszua. Jeszua syn Josefa, Jeszua z Nazaretu, to znaczy niewiele wart.
– Dobrze się zastanów.
I ojciec wziął hebel, żeby wygładzić deskę. Propozycja ojca tym bardziej mnie zaskoczyła, że w szkole byłem kłopotliwym uczniem, nazywano mnie nawet ,Jeszuą od tysiąca pytań”. Wszystko chciałem wyjaśniać. Dlaczego nie pracujemy w szabat? Dlaczego nie jemy wieprzowiny? Dlaczego Bóg karze, zamiast wybaczać? Kiedy odpowiedzi mnie nie zadowalały, rabbi Izaak kwitował to stwierdzeniem „Takie jest Prawo”. Wtedy nalegałem: „A skąd bierze się Prawo? Na czym opiera się tradycja?”. Domagałem się tylu wyjaśnień, że nieraz przez cały dzień zabraniano mi zabierać głos.
– Tato, czy rabbi Izaak ma o mnie dobre zdanie?
– Bardzo dobre. Wczoraj wieczorem przyszedł porozmawiać. Świątobliwy człowiek uważa, że tylko poprzez religię możesz odnaleźć spokój.
Ta uwaga uderzyła mnie bardziej niż inne. Spokój? Ja miałbym poszukiwać spokoju?
Wkrótce potem ojciec umarł. Przewrócił się nagle w południowym słońcu, kiedy niósł skrzynię na drugi koniec wioski; serce przestało mu bić na skraju drogi.
Przez trzy długie miesiące szlochałem jak dziecko. Płakałem oczywiście po ojcu, którego serce było miększe niż rzeźbione przez niego drewno, ale głównie dlatego że nie zdążyłem mu powiedzieć, że go kocham.
Kiedy otarłem łzy, byłem już innym człowiekiem. Nie mogłem się powstrzymać, żeby każdemu, kogo spotykałem, nie mówić, że go kocham. Pierwszy, któremu złożyłem tę deklarację, mój kolega Mosze, zrobił się fioletowy.
– Czemu wygadujesz takie głupstwa?!
– To nie są żadne głupstwa. Mówię ci, że cię kocham.
– Wiesz co, Jeszua, nie rób z siebie idioty!
„Głupek, kretyn, idiota”, co wieczór wracałem do domu z wiązanką nowych obelg. Matka próbowała mi tłumaczyć, że istnieje niepisane prawo nakazujące skrywać uczucia.
– Jakie to prawo?
– Wstydliwość.
– Ale... mamo, lepiej nie tracić czasu i mówić im, że się ich kocha, bo przecież mogą umrzeć, no nie?
Płakała cicho, kiedy tak mówiłem, ale głaskała mnie po włosach, żeby ukoić moje myśli.
– Mój mały Jeszuo, nie trzeba za mocno kochać. Bo będziesz bardzo cierpieć.
Ponieważ byłem najstarszy, musiałem utrzymywać rodzeństwo: uruchomiłem warsztat ojca. Szło mi gorzej niż jemu, ale jako jedyny stolarz w wiosce nie musiałem obawiać się konkurencji.