Sebastian Bergman. Grób w górach - Michael Hjorth, Hans Rosenfeldt - ebook

Sebastian Bergman. Grób w górach ebook

Michael Hjorth, Hans Rosenfeldt

4,4

Opis

Trzecia część cyklu kryminalnego z Sebastianem Bergmanem, policyjnym psychologiem i ekspertem od seryjnych morderstw.

Jesień w górach. Dwie przyjaciółki wędrują szlakiem Trójkąta Jämtlandu. Niespodziewane załamanie pogody zamienia niewinną wycieczkę w prawdziwy koszmar. Jedna z kobiet spada z urwiska. Obrażenia nie są poważne, ale kobiety dokonują makabrycznego odkrycia ─ w górskim strumieniu znajduje się ludzki szkielet. Gdy na miejsce przyjeżdża lokalna policja, okazuje się, że w ziemi spoczywa więcej ciał. Sebastian Bergman, policyjny profiler i psycholog, wyrusza w stronę Jämtlandii i rozpoczyna zawiłe dochodzenie...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 583

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (271 ocen)
148
81
34
8
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chilim26

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna seria! Nikt tu nie jest nieskazitelny.
10
29dan

Dobrze spędzony czas

Rewrlacja!
10
Sengatime

Dobrze spędzony czas

Wciągający kryminał, z kilkoma splątanymi wątkami. Część fabuły związana ze śledczymi bywa równie ważna i pasjonująca co akcja kryminalna, co wcale nie oznacza, że główny wątek nie jest ciekawy. Sprawa masowego grobu, kryje kilka tajemnic i kilka historii.
00
monikapobiega

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawy i dobrze napisany
00
Natares

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra. Polecam
00

Popularność




2003

Tym razem nazy­wała się Patri­cia Wel­l­ton.

Patri­cia Wel­l­ton.

Nowe mia­sta. Nowe nazwi­sko.

Na początku, dawno temu, to było dla niej naj­trud­niej­sze. Zare­ago­wać w porę, kiedy była wywo­ły­wana przez recep­cjo­ni­stów albo tak­sów­ka­rzy.

Ale to było kie­dyś. Teraz, gdy tylko brała do ręki doku­menty, sta­wała się nazwi­skiem w nich wid­nie­ją­cym. Na razie tylko jedna osoba zwró­ciła się do niej po nazwi­sku. Facet z wypo­ży­czalni samo­cho­dów w Östersund, kiedy wyszedł, żeby jej powie­dzieć, że auto, które zamó­wiła, jest wysprzą­tane i gotowe do drogi.

Wylą­do­wała o cza­sie, krótko po pią­tej w środę po połu­dniu, potem pocią­giem prze­je­chała z lot­ni­ska na dwo­rzec kole­jowy w Sztok­hol­mie. To była jej pierw­sza wizyta w sto­licy Szwe­cji, ale ogra­ni­czyła zwie­dza­nie do pobli­skiej restau­ra­cji, w któ­rej zja­dła dość wcze­sną i bez­pł­ciową kola­cję.

Tuż przed dzie­wiątą wie­czo­rem wsia­dła do noc­nego pociągu, który miał ją zawieźć do Östersund. Zare­zer­wo­wała dla sie­bie cały prze­dział sypialny. Nie oba­wiała się, że ktoś mógłby ją ziden­ty­fi­ko­wać, ale po pro­stu nie lubiła spać w jed­nym pomiesz­cze­niu z obcymi ludźmi. Zawsze tak było.

Tak było, kiedy jako nasto­latka wyjeż­dżała na tur­nieje z dru­żyną piłki ręcz­nej.

Tak samo w cza­sie szko­le­nia, w bazie czy w tere­nie.

Pociąg ruszył, poszła do wagonu restau­ra­cyj­nego, kupiła małą butelkę bia­łego wina i torebkę orzesz­ków ziem­nych, a potem wró­ciła do prze­działu i zaczęła czy­tać książkę. I know what you’re really thin­king, nowa książka z nieco zasta­na­wia­ją­cym pod­ty­tu­łem: Reading Body Lan­gu­age Like a Trial Lawyer. Kobieta, która teraz nazy­wała się Patri­cia Wel­l­ton, nie wie­działa, czy kar­ni­ści są szcze­gól­nie bie­gli w odczy­ty­wa­niu języka ciała, przy­naj­mniej ona ni­gdy nie spo­tkała żad­nego, który szcze­gól­nie wyróż­niałby się w tej dzie­dzi­nie. Ale książka, choć może nie­wno­sząca nic nowego, była przy­naj­mniej krótka i zabawna. Kilka minut po pierw­szej wsu­nęła się do świe­żej, bia­łej pościeli i zga­siła lampkę.

Pięć godzin póź­niej wysia­dła na dworcu w Östersund, zapy­tała o drogę do hotelu, w któ­rym następ­nie bez pośpie­chu zja­dła śnia­da­nie, a potem poszła do biura Avisu, gdzie wyna­jęła samo­chód. Pod­czas gdy samo­chód był sprzą­tany i prze­glą­dany, zapro­po­no­wano jej fili­żankę kawy z auto­matu.

Nowa szara toyota aven­sis.

Po prze­je­cha­niu ponad stu kilo­me­trów zna­la­zła się w Åre. Przez całą drogę zwra­cała uwagę na ogra­ni­cze­nia pręd­ko­ści. Bez sensu byłoby dostać man­dat, choć szwedzcy poli­cjanci nie mieli zwy­czaju, może nawet nie mieli prawa prze­szu­ki­wać samo­cho­dów i bagaży kie­row­ców przy mniej­szych wykro­cze­niach. Gdyby jed­nak ktoś odkrył, że jest uzbro­jona, mogłoby to mocno skom­pli­ko­wać jej zada­nie. Nie miała pozwo­le­nia na broń na tere­nie Szwe­cji. Gdyby zna­leźli u niej berettę M9, zaczę­liby grze­bać w jej prze­szło­ści i odkry­liby, że wpraw­dzie Patri­cia Wel­l­ton stała przed nimi we wła­snej oso­bie, ale ni­gdzie poza tym nie było śladu jej ist­nie­nia. Dla­tego zdej­mo­wała nogę z gazu, kiedy mijała zie­lone tra­wia­ste zbo­cza lub wjeż­dżała do wio­ski nad jezio­rem.

Prze­spa­ce­ro­wała się kawa­łek, poszła do pierw­szego lep­szego baru na lunch i zamó­wiła panini i colę light. Pod­czas jedze­nia stu­dio­wała mapę. Miała jesz­cze ponad pięć­dzie­siąt kilo­me­trów do prze­je­cha­nia drogą E14, potem miała skrę­cić, zosta­wić samo­chód i prze­biec jesz­cze nie­całe dwa­dzie­ścia kilo­me­trów. Spoj­rzała na zega­rek. Licząc trzy godziny na dotar­cie na miej­sce, do tego jesz­cze jedną na sprzą­ta­nie, dwie, żeby wró­cić do samo­chodu i zło­żyć raport… Powinna zdą­żyć na samo­lot z Tron­dheim do Oslo, a stam­tąd w pią­tek odle­cieć do domu.

Znów prze­szła się po Åre z powro­tem do samo­chodu, wsia­dła i ruszyła dalej na zachód. Choć pod­czas podróży służ­bo­wych zwie­dziła wiele miejsc, ni­gdy nie widziała takich kra­jo­bra­zów. Łagodne zbo­cza pagór­ków, wyraź­nie zazna­czona gra­nica drzew, refleksy słońca na wodzie w doli­nie. Poczuła, że mogłaby się tu zado­mo­wić. W tej pustce. Ciszy. Przej­rzy­stym powie­trzu. Mogłaby tu wyna­jąć domek i cho­dzić na dłu­gie spa­cery. Łowić ryby. W lecie zachwy­cać się świa­tłem, a jesie­nią czy­tać książki przy kominku.

Może innym razem.

Praw­do­po­dob­nie ni­gdy.

Zje­chała z E14 w lewo, jak wska­zy­wał dro­go­wskaz z Rundhögen. Nie­długo potem zosta­wiła też samo­chód, wzięła ple­cak, wyjęła szcze­gó­łową mapę gór i zaczęła biec.

Zatrzy­mała się sto dwa­dzie­ścia dwie minuty póź­niej. Lekko zdy­szana, ale nie zmę­czona, bo nie dawała z sie­bie w biegu wszyst­kiego. Usia­dła na zbo­czu, napiła się wody i jej oddech szybko wró­cił do normy. Wyjęła lor­netkę i popa­trzyła w stronę małego drew­nia­nego domku, mniej wię­cej trzy­sta metrów od niej. Była we wła­ści­wym miej­scu. Wszystko wyglą­dało tak samo jak na zdję­ciu, które dostała od swo­jego infor­ma­tora.

O ile dobrze zro­zu­miała, teraz nikt nie mógłby zbu­do­wać niczego w tym miej­scu, ale powie­dziano jej, że domek pocho­dził z lat trzy­dzie­stych. Jakiś urzęd­nik usto­sun­ko­wany na dwo­rze kró­lew­skim naj­wi­docz­niej potrze­bo­wał lokum, gdzie mógłby się ogrzać pod­czas myśliw­skich wypraw w górach. Zresztą trudno to było nazwać domem, a nawet chatką. Ile to mogło mieć? Osiem­na­ście metrów kwa­dra­to­wych? Dwa­dzie­ścia? Ściany z drew­nia­nych bali, małe okienka i nie­wielki komin w dachu ze smo­ło­wa­nej papy. Dwa schodki pro­wa­dzące do drzwi, dzie­sięć metrów dalej mała szopa. Tylko jedna jej część miała drzwi, domy­śliła się, że to toa­leta, druga połowa to praw­do­po­dob­nie skła­dzik drewna, bo stał przed nią pniak do rąba­nia drew.

Jakiś ruch za zie­loną siatką na komary. On tam był.

Odło­żyła lor­netkę, znów zanu­rzyła rękę w ple­caku, wyjęła berettę i szyb­kimi, wpraw­nymi ruchami przy­krę­ciła tłu­mik. Potem wstała, wło­żyła broń do spe­cjal­nie uszy­tej kie­szeni kurtki, zało­żyła ple­cak i ruszyła przed sie­bie. Cza­sami oglą­dała się do tyłu, ale ni­gdzie nie widziała żad­nego ruchu. Domek był odda­lony od wyzna­czo­nego szlaku i o tej porze roku, pod koniec paź­dzier­nika, nie było tu zbyt wielu tury­stów. Odkąd zosta­wiła samo­chód, minęło ją tylko dwoje ludzi.

Nie­całe pięć­dzie­siąt metrów od celu wycią­gnęła z kie­szeni pisto­let i szła, trzy­ma­jąc go przy nodze. Roz­wa­żała różne sce­na­riu­sze. Zapu­kać i strze­lić, kiedy otwo­rzy, czy zało­żyć, że domek nie jest zamknięty, po pro­stu wejść i go zasko­czyć. Wła­śnie zde­cy­do­wała się na pierw­szy wariant, kiedy drzwi się otwo­rzyły. Kobieta znie­ru­cho­miała na chwilę, ale potem bły­ska­wicz­nie przy­pa­dła do ziemi. Na schod­kach sta­nął męż­czy­zna w wieku około czter­dzie­stu lat. Teren był otwarty. Nie było gdzie się scho­wać. Jedyne, co mogła zro­bić, to leżeć nie­ru­chomo. Naj­mniej­szy ruch mógł zwró­cić jego uwagę. Moc­niej zaci­snęła dłoń na pisto­le­cie. Gdyby ją zoba­czył, zdą­ży­łaby wstać i zastrze­lić go, zanim on zdo­łałby uciec. Tro­chę ponad czter­dzie­ści metrów. Na pewno by tra­fiła, praw­do­po­dob­nie nawet by zabiła, ale nie tak to sobie zapla­no­wała. Zra­niony mógł znów ukryć się w domku. Może miał tam broń. Gdyby ją zauwa­żył, wszystko by się skom­pli­ko­wało.

Ale męż­czy­zna jej nie widział. Zamknął za sobą drzwi, zszedł po schod­kach, skrę­cił w prawo w stronę szopy. Widziała, jak bie­rze do ręki sie­kierę tkwiącą w pniaku i zaczyna rąbać drwa.

Powoli wstała, zeszła nieco na prawo, tak aby dom ją zasła­niał, gdyby męż­czy­zna nagle się wypro­sto­wał, robiąc sobie prze­rwę w pracy.

Sie­kiera. Czy mogła być zagro­że­niem? Raczej nie. Jeśli wszystko pój­dzie zgod­nie z pla­nem, on nawet nie zdąży się prze­stra­szyć ani rzu­cić do walki z sie­kierą w dło­niach.

Zatrzy­mała się przy domu, ode­tchnęła głę­boko, sku­piła się bły­ska­wicz­nie i wyszła zza węgła chatki.

Męż­czy­zna był co naj­mniej zasko­czony jej wido­kiem. Chciał o coś spy­tać, domy­ślała się, że chciał wie­dzieć, kim ona jest, co robi tu, w górach Jämtlandu, czy potrze­buje pomocy.

To nie miało zna­cze­nia.

Nie znała szwedz­kiego, a on ni­gdy nie doczeka się odpo­wie­dzi.

Pisto­let z tłu­mi­kiem kaszl­nął raz.

Wszyst­kie ruchy męż­czy­zny ustały natych­miast, jak gdyby ktoś włą­czył pauzę w fil­mie. Potem sie­kiera wypa­dła mu z dłoni, kolana wygięły się w lewo, a ciało upa­dło na prawą stronę. Głu­che łup­nię­cie, kiedy ważący osiem­dzie­siąt kilo męż­czy­zna upadł na zie­mię. Już był mar­twy, z kulą w sercu, kiedy padł twa­rzą w dół, jakby ktoś nim nie­dbale rzu­cił.

Kobieta pode­szła do niego cztery kroki, sta­nęła na sze­roko roz­sta­wio­nych nogach i spo­koj­nie wyce­lo­wała w jego głowę. Strzał w skroń trzy cen­ty­me­try od lewego oka. Wie­działa, że już nie żyje, ale wpa­ko­wała mu w głowę jesz­cze jedną kulę, w odle­gło­ści mniej wię­cej cen­ty­me­tra od pierw­szej.

Scho­wała berettę z powro­tem do kie­szeni, zasta­na­wia­jąc się, czy powinna coś zro­bić z krwią na ziemi, czy pozwo­lić, by natura się tym zajęła. Nawet jeśli ktoś zgłosi zagi­nię­cie męż­czy­zny, o czym była prze­ko­nana, i przyj­dzie do chaty go szu­kać, i tak ni­gdy nie znaj­dzie ciała. Ślady krwi ozna­cza­łyby tylko, że coś mu się stało. Nawet jeśli domy­ślą się naj­gor­szego, nikt nie będzie w sta­nie tego potwier­dzić. Męż­czy­zna po pro­stu znik­nie na zawsze.

– Tato?

Kobieta obró­ciła się odru­chowo, wyj­mu­jąc rów­no­cze­śnie broń. W gło­wie miała tylko jedną myśl.

Dziecko. Nie miało być żad­nych dzieci!

Trząsł się lekko. Ramiona i głowa. Dziwne, to nie zga­dzało się ze snem. Czy on w ogóle śnił? Przy­naj­mniej nie swój zwy­kły sen. Żad­nej małej rączki w jego dłoni. Żad­nego nie­ubła­ga­nie zbli­ża­ją­cego się huku wzbie­ra­ją­cej wody. Ale to musiał być sen, bo ktoś wypo­wie­dział jego imię.

Seba­stian.

Ale jeśli śnił, czego wcale w tej chwili nie był taki pewien, to w każ­dym razie był w tym śnie sam. Samotny w ciem­no­ści.

Otwo­rzył oczy. Patrzył pro­sto w dwoje innych oczu. Nie­bie­skich. Nad nimi czarne włosy, krótko obcięte, zmierz­wione. Poni­żej mały pro­sty nos i uśmiech­nięte usta.

– Dzień dobry. Prze­pra­szam, ale chcia­łam cię obu­dzić przed wyj­ściem.

Seba­stian pod­niósł się z pew­nym tru­dem i pod­parł łok­ciem. Kobieta, która go obu­dziła, naj­wy­raź­niej zado­wo­lona z rezul­tatu swo­ich wysił­ków, prze­szła na koniec łóżka, sta­nęła przed wiel­kim lustrem i zaczęła zakła­dać kol­czyki, które wzięła z małej półeczki przy lustrze.

Seba­stian szybko otrzą­snął się ze snu, który zastą­piły wspo­mnie­nia z wczo­raj­szego wie­czora.

Gunilla, czter­dzie­ści sie­dem lat, pie­lę­gniarka. Widzieli się kilka razy w Karo­lin­ska sju­khu­set. Wczo­raj Seba­stian odbył ostat­nią wizytę kon­tro­lną, potem razem opu­ścili szpi­tal, poszli na mia­sto, a na końcu do niej. Zaska­ku­jąco dobry seks.

– Już wsta­łaś.

Uświa­do­mił sobie, że stwier­dził oczy­wi­stą rzecz, ale to było coś, z czym zawsze miał kło­poty. Leżeć nago w obcym łóżku, pod­czas gdy kobieta, z którą spę­dził część nocy, jest ubrana i gotowa na spo­tka­nie nowego dnia. Prze­waż­nie to on wsta­wał pierw­szy. Naj­czę­ściej sta­rał się nawet ich nie budzić. Tak wolał. Im mniej musiał z nimi roz­ma­wiać przed wyj­ściem, tym lepiej.

– Muszę iść do pracy – wyja­śniła i zła­pała jego spoj­rze­nie w lustrze.

– Co? Teraz?

– Tak. Teraz. Jestem już tro­chę spóź­niona.

Seba­stian wychy­lił się na prawo i wziął swój zega­rek z noc­nego sto­lika. Krótko przed wpół do dzie­wią­tej. Gunilla zało­żyła już kol­czyki, teraz zapi­nała na karku srebrny łań­cu­szek. Seba­stian popa­trzył na nią z powąt­pie­wa­niem. Czter­dzie­ści sie­dem lat i miesz­ka­nie w cen­trum Sztok­holmu. Chyba nikt nie mógł być tak naiwny i łatwo­wierny.

– Czy ty nie zwa­rio­wa­łaś? – zapy­tał, sia­da­jąc na łóżku. – Pozna­łaś mnie wczo­raj. Prze­cież mogę wynieść pół two­jego miesz­ka­nia.

Gunilla spoj­rzała mu w oczy w lustrze. Z lek­kim uśmie­chem na ustach.

– A zamie­rzasz wynieść pół mojego miesz­ka­nia?

– Nie. Ale to samo bym powie­dział, nawet gdy­bym zamie­rzał to zro­bić.

Gunilla zakoń­czyła zakła­da­nie biżu­te­rii i po kon­tro­l­nym spoj­rze­niu w lustro pode­szła do niego. Usia­dła na kra­wę­dzi łóżka i poło­żyła mu dłoń na piersi.

– Znam cię nie od wczo­raj, choć dopiero wczo­raj z tobą wyszłam. Mam w pracy wszyst­kie twoje dane. Więc jeśli wynie­siesz mój tele­wi­zor, będę wie­działa, gdzie mam cię szu­kać…

Na chwilę w gło­wie Seba­stiana poja­wiła się myśl o Elli­nor, ale szybko ją prze­pę­dził. I tak wkrótce będzie zmu­szony poświę­cić jej dużo czasu i ener­gii. Ale nie teraz. Gunilla znów obda­rzyła go uśmie­chem. Żar­to­wała. Seba­stian pamię­tał to z wczo­raj­szego wie­czora.

Czę­sto się uśmie­chała.

Lubiła żar­to­wać.

To był miły wie­czór.

Gunilla nachy­liła się i szybko poca­ło­wała go w usta, zanim zdą­żył zare­ago­wać. Potem wstała. Idąc do drzwi sypialni, rzu­ciła:

– Jocke będzie miał cię na oku.

– Jocke? – Seba­stian szu­kał w pamięci kogoś o tym imie­niu, kto miałby z nią jakiś zwią­zek ale nikt nie przy­cho­dził mu do głowy.

– Joakim. Mój syn. Możesz zjeść z nim śnia­da­nie, jeśli chcesz. Też już wstał.

Seba­stian popa­trzył na nią bez słowa. Zatkało go na chwilę. Czy ona mówiła poważ­nie? Syn? Jest w tym miesz­ka­niu? Ile miał lat? Jak długo tu był? Całą noc? Seba­stian pamię­tał, że nie zacho­wy­wali się zbyt dys­kret­nie.

– Ale teraz naprawdę muszę lecieć. Dzię­kuję za wczo­raj­szy wie­czór.

– To ja dzię­kuję – wydu­sił Seba­stian, zanim Gunilla wyszła z sypialni, zamy­ka­jąc za sobą drzwi. Potem opadł z powro­tem na poduszki. Sły­szał, jak powie­działa „cześć”, pew­nie do syna, a potem trza­snęły kolejne drzwi.

Seba­stian prze­cią­gnął się.

Nic go nie zabo­lało.

Już od kilku tygo­dni poru­szał się bez bólu, ale na­dal się tym roz­ko­szo­wał.

Ponad dwa mie­siące temu został dźgnięty nożem. W łydkę i w żołą­dek. Zra­nił go Edward Hinde, psy­cho­pata i seryjny zabójca. Seba­stian był natych­miast ope­ro­wany i wszystko wyglą­dało dobrze, nawet bar­dzo dobrze, ale potem przy­plą­tały się kom­pli­ka­cje. Przez ponad tydzień miał dren w zra­nio­nym płucu. Kiedy go usu­nięto, usły­szał, że cał­ko­wite wyzdro­wie­nie jest tylko kwe­stią czasu. Ale potem poja­wiło się zapa­le­nie, a po nim woda w płu­cach. Znów musieli go nakłuć, ode­ssać i zaszyć z powro­tem. Otrzy­mał ści­słe wytyczne doty­czące reha­bi­li­ta­cji. Zbyt dłu­go­trwa­łej, przy­krej i nud­nej, żeby jej prze­strze­gać. Może dla­tego naba­wił się zapa­le­nia płuc. Może i tak by zacho­ro­wał. W każ­dym razie teraz był już zdrowy. Wczo­raj stwier­dzono to ofi­cjal­nie.

Ciało było ule­czone, ale sprawa Hin­dego nie­ustan­nie powra­cała w jego myślach, rów­nież dla­tego, że Hinde zemścił się na nim, zle­ca­jąc zabój­stwa kilku kobiet, z któ­rymi łączyły Seba­stiana intymne kon­takty. Oczy­wi­ście nie mógł sam doko­nać tych zbrodni, bo od 1996 roku sie­dział pod klu­czem w wię­zie­niu Lövhaga, po tym jak Seba­stian pomógł go ująć. Dzięki pomocy sprzą­ta­cza z oddziału Hinde był w sta­nie czę­ściowo zre­ali­zo­wać swój plan zemsty.

Cztery zamor­do­wane kobiety.

Jeden wspólny mia­now­nik.

Seba­stian Berg­man.

Poczu­cie, że to on był winny śmierci tych kobiet, było irra­cjo­nalne, ale nie mógł się z niego otrzą­snąć. Kiedy ujęli sprzą­ta­cza, Hinde uciekł z wię­zie­nia i porwał Vanję Lith­ner.

Nie był to przy­pa­dek. Nie dla­tego, że pra­co­wała razem z Seba­stia­nem w zespole do spraw zabójstw poli­cji kry­mi­nal­nej. Nie, Hin­demu w jakiś spo­sób udało się odkryć, że Vanja jest jego córką.

Hinde już nie żył, ale cza­sem Seba­stian miał obawę, że jeśli on potra­fił dotrzeć do prawdy, to ktoś inny też może. Nie chciał tego. Teraz dobrze ukła­dało się mię­dzy nim i Vanją. Lepiej niż kie­dy­kol­wiek.

Ura­to­wał jej życie tam, w opusz­czo­nym domu, gdzie prze­trzy­my­wał ją Hinde. To oczy­wi­ście miało duże zna­cze­nie. Nie obcho­dziło go, czy to z powodu wdzięcz­no­ści Vanja teraz go tole­ro­wała, a nawet wię­cej. W ciągu ostat­nich dwóch mie­sięcy sama szu­kała jego towa­rzy­stwa. Naj­pierw odwie­dziła go w szpi­talu, a potem, kiedy go wypi­sali i zanim zapa­le­nie płuc przy­kuło go do łóżka, zapro­po­no­wała spo­tka­nie i wspólną kawę.

Seba­stian cią­gle pamię­tał to uczu­cie, wręcz fizyczne dozna­nie, kiedy usły­szał jej głos przez tele­fon.

Jego córka dzwo­niła, bo chciała się spo­tkać.

Pra­wie nie pamię­tał, o czym roz­ma­wiali. Chciał zacho­wać każdy szcze­gół, każdy odcień, ale ta chwila była obez­wład­nia­jąca. Sytu­acja go prze­ro­sła. Przez pół­to­rej godziny sie­dzieli w kawiarni. Tylko ona i on. Bo ona tego chciała. Żad­nych ostrych słów. Żad­nej walki. Nie czuł się tak oży­wiony, tak obecny w życiu od dru­giego dnia świąt 2004 roku. Wciąż wra­cał w myślach do tych dzie­więć­dzie­się­ciu minut, które razem spę­dzili.

Mogło być wię­cej, będzie wię­cej. Mógł znów zacząć pra­co­wać, chciał znowu pra­co­wać. Cza­sem przy­ła­py­wał się nawet na tym, że mu tego bra­kuje. Funk­cjo­no­wa­nia w jakimś kon­tek­ście, jasne, ale naj­waż­niej­sze dla niego było, żeby znaj­do­wać się w pobliżu Vanji. Pogo­dził się z fak­tem, że ni­gdy nie będzie jej ojcem. Każda próba ode­bra­nia ojco­stwa Val­de­ma­rowi Lith­ne­rowi skoń­czy­łaby się totalną kata­strofą. A na razie nie udało mu się zbu­do­wać zbyt wiele. Wizyta w szpi­talu i dzie­więć­dzie­siąt minut poga­wędki przy kawie. Ale zawsze to było coś.

Akcep­ta­cja.

Odro­bina tro­ski.

Może nawet kieł­ku­jąca przy­jaźń.

Seba­stian odrzu­cił koł­drę i wstał z łóżka. Zna­lazł swoje bok­serki na pod­ło­dze, a resztę ubrań na krze­śle, tam, gdzie je rzu­cił dzie­więć godzin wcze­śniej. Na koniec zer­k­nął w lustro, przy­gła­dził włosy i wyszedł do salonu. Przez chwilę stał w drzwiach. Z kuchni poło­żo­nej w dal­szej czę­ści miesz­ka­nia dobie­gały dźwięki muzyki i brzęk naczyń kuchen­nych. Jocke naj­wy­raź­niej jadł śnia­da­nie sam. Seba­stian prze­szedł kilka kro­ków do toa­lety i zamknął za sobą drzwi. Marzył o prysz­nicu, ale myśl o tym, że miałby znów się roze­brać do naga w obcym miesz­ka­niu z synem Gunilli w pomiesz­cze­niu obok, spra­wiła, że nie zre­ali­zo­wał zamie­rze­nia. Spu­ścił wodę, umył ręce, opłu­kał twarz i wyszedł.

Zauwa­żył, że w dro­dze do wyj­ścia będzie musiał minąć kuch­nię. Ale wła­śnie to zamie­rzał zro­bić. Minąć. Syn, który tam sie­dział, zoba­czy naj­wy­żej jego plecy, jeśli pod­nie­sie głowę. Seba­stian szybko prze­szedł do przed­po­koju. Zna­lazł swoje buty, wło­żył je i zaczął prze­glą­dać wie­szaki w poszu­ki­wa­niu kurtki. Ni­gdzie jej nie widział.

– Twoja kurtka jest tutaj – usły­szał basowy głos z kuchni. Seba­stian zamknął oczy i cicho zaklął pod nosem. Rze­czy­wi­ście, wczo­raj zdjął buty, ale kurtkę zosta­wił. Chciał, żeby to wyglą­dało na krótką wizytę, jakby nie zamie­rzał zosta­wać, choć oboje wie­dzieli, że było wprost prze­ciw­nie. Zdjął kurtkę w kuchni, pod­czas gdy ona otwie­rała butelkę wina.

Teraz z głę­bo­kim wes­tchnie­niem Seba­stian poszedł do kuchni. Przy stole sie­dział młody czło­wiek, mniej wię­cej dwu­dzie­sto­letni, z tale­rzem jogurtu i elek­tro­nicz­nym czyt­ni­kiem przed sobą. Ski­nął w stronę krze­sła po dru­giej stro­nie stołu, nie odry­wa­jąc wzroku od lek­tury.

– Tam.

Seba­stian pod­szedł kilka kro­ków i zdjął kurtkę z opar­cia krze­sła.

– Dzięki.

– W porządku. Zjesz coś?

– Nie.

– Dosta­łeś to, po co przy­sze­dłeś?

Młody męż­czy­zna na­dal nie odry­wał wzroku od czyt­nika leżą­cego przed nim na stole. Seba­stian spoj­rzał na chło­paka. Naj­le­piej dla nich obu byłoby, gdyby Seba­stian puścił ostat­nią uwagę mimo uszu, odwró­cił się na pię­cie i wyszedł. Nie chciał jed­nak niczego uła­twiać.

– Masz kawę? – zapy­tał Seba­stian, zakła­da­jąc jed­no­cze­śnie kurtkę. Jeśli syn Gunilli go tutaj nie chce, to zamie­rzał zostać jesz­cze chwilę. Było mu wszystko jedno. Młody męż­czy­zna rzu­cił mu zdzi­wione spoj­rze­nie znad lek­tury.

– Tam jest – powie­dział i ski­nął w kie­runku Seba­stiana, co mogło zna­czyć, że kawa jest za nim. Odwró­cił się. Nie zauwa­żył żad­nego eks­presu, ter­mosu ani niczego podob­nego. Potem zwró­cił uwagę na pół­ko­li­sty przed­miot, który przy­po­mi­nał raczej futu­ry­styczny kask moto­cy­klowy, ale miał też coś w rodzaju kra­niku i kratkę pod spodem. Z boku znaj­do­wały się przy­ci­ski, na górze meta­lowa pokrywa. Trzy szklane fili­ża­neczki stały obok, więc Seba­stian wywnio­sko­wał, że maszyna wytwa­rza jakiś rodzaj napoju.

– Wiesz, jak to działa? – zapy­tał chło­pak, kiedy Seba­stian nie wyka­zy­wał chęci obsłu­że­nia urzą­dze­nia.

– Nie.

Jocke odsu­nął krze­sło, prze­szedł obok Seba­stiana i sta­nął przy bla­cie kuchen­nym.

– Co ma być?

– Coś moc­nego. Noc była krótka.

Jocke posłał mu znu­żone spoj­rze­nie, wyjął jakąś kap­sułkę ze znaj­du­ją­cego się obok maszyny sto­jaka, któ­rego Seba­stian nawet nie zauwa­żył, otwo­rzył pokrywę eks­presu, wło­żył kap­sułkę, zamknął, na kratce usta­wił fili­żankę i naci­snął jeden z przy­ci­sków.

– No tak. A coś ty za jeden? – zapy­tał, spo­glą­da­jąc obo­jęt­nie na Seba­stiana.

– Jestem twoim nowym tatą.

– Super. Masz poczu­cie humoru. Powinna cię zatrzy­mać.

Odwró­cił się i znów usiadł przy stole. Seba­stian nagle uświa­do­mił sobie, że Joakim być może prze­żył zbyt wiele takich poran­ków z nie­zna­nymi męż­czy­znami w swo­jej kuchni. Bez słowa wziął fili­żankę. Kawa była naprawdę mocna. I gorąca. Spa­rzył się w język, ale mimo to dopił w mil­cze­niu.

Dwie minuty póź­niej był już na zewnątrz, oto­czony sza­rym wrze­śnio­wym poran­kiem.

Kilka minut zajęło mu zorien­to­wa­nie się, gdzie jest, i wybra­nie naj­krót­szej drogi do domu. Do miesz­ka­nia przy Grev Magni­ga­tan.

Do Elli­nor Berg­kvist.

Jego współ­lo­ka­torki, czy jak to nazwać. Jak do tego doszło, w jaki spo­sób wylą­do­wała u niego w miesz­ka­niu, na­dal pozo­sta­wało dla Seba­stiana zagadką.

Spo­tkali się mniej wię­cej w tym cza­sie, kiedy Hinde zaczął mor­do­wać jego part­nerki sek­su­alne. Seba­stian odszu­kał wtedy Elli­nor, żeby ją ostrzec, co w rezul­ta­cie dopro­wa­dziło do tego, że zamiesz­kała u niego. Powi­nien ją od razu wyrzu­cić. A jed­nak cią­gle tam była.

Seba­stian poświę­cił mnó­stwo czasu na zgłę­bie­nie swo­jego sto­sunku do Elli­nor. Pewne rze­czy wie­dział z całą pew­no­ścią.

Zde­cy­do­wa­nie jej nie kochał.

Czy ją lubił? Nawet to nie. Ale w jakiś spo­sób podo­bało mu się to, co zro­biła z jego życiem, kiedy zamiesz­kała u niego nie­pro­szona. Dawała mu coś w rodzaju poczu­cia nor­mal­no­ści. Wbrew zdro­wemu roz­sąd­kowi odkry­wał, że dobrze się czuje w jej towa­rzy­stwie. Goto­wali razem, leżeli w łóżku i oglą­dali tele­wi­zję, sypiali ze sobą. Czę­sto. Elli­nor gwiz­dała, chi­cho­tała. Kiedy wra­cał do domu, mówiła, że za nim tęskni. Bał się przy­znać, ale jej obec­ność spra­wiała, że po raz pierw­szy od wielu lat myślał o swoim miesz­ka­niu jako o domu.

Dom.

Dys­funk­cyjny, ale dom.

Czy on ją wyko­rzy­sty­wał? Zde­cy­do­wa­nie tak. Nie przej­mo­wał się nią ani tro­chę. Każde jej słowo wcho­dziło mu jed­nym uchem i wycho­dziło dru­gim, było dźwię­ko­wym tłem. Ale wspa­niale było ją mieć przy sobie w cza­sie rekon­wa­le­scen­cji. Szcze­rze powie­dziaw­szy, nie potra­fił sobie wyobra­zić, jak prze­trwałby bez niej te tygo­dnie, kiedy zapa­le­nie płuc kom­plet­nie go roz­ło­żyło. Wzięła wolne w pracy w Åhléns i nie odstę­po­wała go na krok. Ale choć był jej za to bar­dzo wdzięczny, to nie wystar­czało.

Elli­nor była jak pełna uwiel­bie­nia, wręcz do samo­za­tra­ce­nia, nie do końca zdrowa psy­chicz­nie pomoc domowa, z którą upra­wiał seks. Nawet jeśli jego życie stało się prost­sze i wygod­niej­sze pod wie­loma wzglę­dami, nie dało się tego utrzy­mać na dal­szą metę. Zwy­czaj­ność i codzien­ność, które ze sobą wnio­sła, były atrapą, ułudą. Przez jakiś czas ją doce­niał, nawet wspie­rał, ale teraz był pewien, że nie chce tego prze­dłu­żać.

Znów był zdrowy, zaczął się zbli­żać do Vanji i praw­do­po­dob­nie zacznie pra­co­wać. Począ­tek cze­goś, co mogło stać się życiem.

Już jej nie potrze­bo­wał.

Powinna się wynieść.

Ale to nie będzie takie łatwe. Wie­dział o tym.

Shibeka Khan cze­kała. Jak zwy­kle. Sie­działa przy kuchen­nym oknie na trze­cim pię­trze pod­upa­dłego bloku, jed­nego z kra­jo­wego pro­gramu miliona miesz­kań w Rin­keby. Za oknem liście zaczęły żółk­nąć i czer­wie­nieć. Na otwar­tych prze­strze­niach mię­dzy blo­kami młod­sze dzieci bawiły się hała­śli­wie. Shi­beka nie pamię­tała, ile lat już tak sie­dzi, przy­glą­da­jąc się roz­bry­ka­nym malu­chom. To samo okno, to samo miesz­ka­nie, nowe dzieci. Czas biegł tak szybko na zewnątrz. W jej kuchni zda­wał się stać w miej­scu.

Uwiel­biała te godziny po wyj­ściu chłop­ców, zanim jesz­cze dzień nabrał roz­pędu. Była aktywna, miała wielu przy­ja­ciół, pra­co­wała jako sprzą­taczka w szpi­talu, cho­dziła na kurs szwedz­kiego na wyż­szym pozio­mie i w zeszłym roku zaczęła szko­le­nie na salową. Ale w te przed­po­łu­dnia, kiedy miała wolne, przez kilka godzin sie­działa i patrzyła na świat za oknem. W pewien spo­sób było to jej dru­gie życie. Chwila, żeby oka­zy­wać swoją miłość i sza­cu­nek Hami­dowi.

Mogłaby dokład­nie wyli­czyć, ile lat tak prze­sie­działa. Ale teraz nie miała na to siły. Nie miała siły pamię­tać. Po jej chłop­cach naj­le­piej było widać upływ czasu. Meh­ran cho­dził do ostat­niej klasy szkoły pod­sta­wo­wej. Eyer męczył się w siód­mej kla­sie, nauka nie przycho­dziła mu tak łatwo jak star­szemu bratu. Kiedy Hamid znik­nął, Eyer miał cztery lata, a Meh­ran wła­śnie skoń­czył sześć. Shi­beka pamię­tała jego uśmiech, kiedy dostał nowy tor­ni­ster, czarny z nie­bie­skimi lamów­kami, który miał wziąć na roz­po­czę­cie szkoły. Dostał go od taty. Pamię­tała dumę w jego ciem­nych oczach, był już taki duży. Uścisk taty i syna. Tydzień póź­niej Hamid znik­nął. Jakby zapadł się pod zie­mię. To był czwar­tek, bar­dzo dawno temu.

Co dziwne, wraz z upły­wem czasu coraz bar­dziej za nim tęsk­niła. Nie tak inten­syw­nie jak na początku, ale bar­dziej… ze smut­kiem i bólem.

Nagle Shi­beka zezło­ściła się na sie­bie. Znów była w tym samym miej­scu, we wspo­mnie­niach. Wła­śnie na to nie miała siły. Ale jej myśli napły­wały bez względu na to, czego chciała. Z łatwo­ścią omi­jały szla­bany i punkty kon­tro­lne, i wra­cały do prze­szło­ści. Do przy­ja­ciół, któ­rzy poma­gali w poszu­ki­wa­niach, do cią­głych pytań i pła­czu dzieci. Przy­po­mi­nał jej się odświętny gar­ni­tur Hamida, który ode­brała z pralni che­micz­nej i który od tego czasu nie­ustan­nie na niego cze­kał. Kalej­do­skop obra­zów i chwil. Napę­dzany nadzieją, że wspo­mnie­nia może wskażą coś, co prze­oczyła, coś, co uczyni to wszystko zro­zu­mia­łym. Ale zawsze była roz­cza­ro­wana. Każdy szcze­gół oglą­dała tysiące razy, znała każdą twarz. To nie miało sensu.

Chcąc umknąć przed galo­pu­ją­cymi myślami, Shi­beka wstała i pode­szła do okna. Był pią­tek, czyli on zaraz przyj­dzie, dobrze o tym wie­działa. Po dzi­siej­szym dniu przez dwa następne nie pojawi się w ich bloku. Wpraw­dzie już od dawna nie wie­rzyła, że cokol­wiek dosta­nie, ale nie chciała się pod­dać, na­dal je wysy­łała. Ćwi­czyła swój szwedzki oraz cha­rak­ter pisma na sło­wach z języka ofi­cjal­nego. Nabrała takiej wprawy w pisa­niu do władz, że wielu przy­ja­ciół pro­siło ją o pomoc w róż­nych spra­wach.

Wresz­cie go zoba­czyła. Listo­no­sza. Jak zwy­kle przy­je­chał alejką na rowe­rze i zaczął swoją rundę od bramy numer dwa, potem cztery i sześć, aż wresz­cie miał dojść do ósemki. Do jej bramy.

Odcze­kała, aż wyj­dzie spod szóstki, potem ostroż­nie prze­mknęła do przed­po­koju. Sta­rała się zacho­wy­wać naj­ci­szej, jak potra­fiła, nie dla­tego, że było to konieczne, ale miała nadzieję, że cisza w jakiś spo­sób zwięk­szy szanse.

Dotych­czas to nie poma­gało.

Sta­nęła przy drzwiach i nasłu­chi­wała. Po chwili usły­szała głu­chy meta­liczny dźwięk otwie­ra­ją­cej się bramy na dole. Widziała w duchu, jak listo­nosz pod­cho­dzi do windy i naci­ska guzik. Zawsze jechał naj­pierw na samą górę, a potem scho­dził po scho­dach. To był jego rytuał. Jej rytuał pole­gał na bez­sze­lest­nym cze­ka­niu w przed­po­koju.

Przy­su­nęła się bli­żej drzwi i nasłu­chi­wała. Dwa rodzaje dźwię­ków. Jeden z zewnątrz, z daleka. Jeden z bli­ska, jej wła­sny oddech i szum lodówki w kuchni. Dwa różne światy oddzie­lone war­stwą drewna i sta­lową szcze­liną na listy. Kroki po dru­giej stro­nie sły­chać było coraz bli­żej, a ona moc­niej przy­lgnęła do drzwi. Te momenty miały w sobie coś reli­gij­nego.

Albo taka jest wola Allaha, albo nie.

Na tym to pole­gało.

Z ogłu­sza­ją­cym hukiem otwo­rzyła się klapka i na pod­łogę u jej stóp posy­pał się plik barw­nych bro­szur rekla­mo­wych. Dźwięki i cały zewnętrzny świat znik­nęły, kiedy w sku­pie­niu schy­liła się po papiery leżące na wycie­raczce. Pod kata­lo­giem pro­mo­cyj­nym ze spo­żyw­czego leżała biała koperta.

Ze szwedz­kiej tele­wi­zji, SVT.

Tym razem Allah zechciał.

To nie była jej wina.

Albo może była, ale raczej przez pomyłkę. Każdy może się pomy­lić. Maria była wście­kła i nie dało się jej prze­mó­wić do roz­sądku. Jasne, była zmę­czona, ale kto nie był? Prze­cież wcale nie wybrała dłuż­szej drogi spe­cjal­nie.

To była pomyłka.

A prze­cież wszystko było takie wspa­niałe, jesz­cze kilka godzin temu. Mimo desz­czu.

W lipcu Maria skoń­czyła pięć­dzie­siąt lat. Karin zafun­do­wała jej w pre­zen­cie wycieczkę w góry. Trój­kąt Jämtlandu.

Storulvån – Blåhammaren – Sylarna.

Uwa­żała, że już przez te nazwy podróż wyda­wała się bar­dziej luk­su­sowa, niż była w rze­czy­wi­sto­ści. To brzmiało bar­dzo egzo­tycz­nie. Góry, ale łatwe do prze­by­cia, taki był zamysł. Żad­nych for­sow­nych szla­ków. Krót­kie dzienne odcinki, potem prysz­nic, sauna, jedze­nie, wino i praw­dziwe łóżko w schro­ni­sku. Karin wędro­wała tym szla­kiem z Fre­dri­kiem wiele lat temu i uznała, że to będzie w sam raz. Wzmac­nia­jący kon­takt z naturą plus odro­bina luk­susu.

Dość czasu, żeby się naga­dać.

To był piękny pre­zent. Drogi pre­zent. Podróż, cztery noc­legi i kola­cje dla nich dwóch zamknęły się w kwo­cie pię­cio­cy­fro­wej, ale Maria była tego warta. Naj­lep­sza przy­ja­ciółka Karin, od lat u jej boku, kiedy inni się pomału wykru­szali. Rak piersi, roz­wód, śmierć matki. Wszystko to prze­szły razem. Oczy­wi­ście cza­sem dobrze się bawiły, ale ni­gdy jesz­cze razem nie cho­dziły po górach. Maria w ogóle ni­gdy nie była na pół­nocy dalej niż w Karl­stad. Teraz więc nad­szedł na to czas.

Karin wybrała ostatni week­end let­niego sezonu, kiedy schro­ni­ska gór­skie są jesz­cze otwarte. Z jed­nej strony dla­tego, żeby unik­nąć tłoku, z dru­giej po to, by Maria miała dość czasu na zapla­no­wa­nie wszyst­kiego i zgło­sze­nie urlopu w pracy. Karin miała też nadzieję na jesień z rześ­kim, ostrym powie­trzem i pełną gamą barw. Chciała, żeby góry poka­zały się jej uko­cha­nej przy­ja­ciółce z jak naj­lep­szej strony.

Ale nawet przez myśl jej nie prze­szło, że może bez prze­rwy lać, odkąd tylko wysia­dły z pociągu w Ena­fors.

Bo tak wła­śnie było.

– Sły­sza­łem, że ma być ład­nie na początku przy­szłego tygo­dnia – powie­dział kie­rowca, który cze­kał, żeby zawieźć je do schro­ni­ska Storulvån, gdy zapy­tały go o pogodę.

– To zna­czy, że ma padać przez cały week­end? – W gło­sie Marii dał się sły­szeć zawód.

– Tak mówią – poki­wał głową kie­rowca.

– W górach pogoda może się szybko zmie­nić – powie­działa Karin pocie­sza­jąco, kiedy wsia­dły do auto­busu. – Będzie dobrze, zoba­czysz.

I rze­czy­wi­ście zaczęło się dobrze. Przy­je­chały do schro­ni­ska, dostały pro­sty, przy­jemny pokój, prze­spa­ce­ro­wały się po oko­licy, odbyły popo­łu­dniową drzemkę, poszły do sauny, kąpały się w zim­nym źró­dle, a wie­czo­rem zja­dły w restau­ra­cji dobrą kola­cję. Pozwo­liły sobie jesz­cze na wino do posiłku i likier do kawy.

Dzi­siaj wstały o siód­mej rano. Po śnia­da­niu każda przy­go­to­wała dla sie­bie pro­wiant i napeł­niła ter­mos kawą. Lało. Choć zda­wały sobie sprawę, że na nie­wiele się to zda, miały porządne okry­cia prze­ciw­desz­czowe, kalo­sze i cie­płą odzież na zmianę.

Prze­cięły Storulvån i ruszyły zie­loną doliną, która według mapy wiszą­cej w hotelu nazy­wała się Par­ken. Szły powoli. Roz­ma­wiały, cza­sem przy­sta­jąc, żeby zro­bić zdję­cie albo tylko zachwy­cać się oto­cze­niem. Miały czas. Mię­dzy Storulvån i Blåhammaren, które miało być ich następ­nym przy­stan­kiem, było tylko dwa­na­ście kilo­me­trów. Po trzech kilo­me­trach wyszły z brzo­zo­wego zagaj­nika i wędro­wały pła­sko­wy­żem cią­gną­cym się do sza­łasu Ulvåtjärn. Kiedy dotarły na miej­sce, pra­wie zapo­mniały, że pada deszcz. Wie­działy, że mają przed sobą dłu­gie strome podej­ście, więc nie żało­wały czasu na posi­łek i kawę. Zgo­dziły się, że brzydka pogoda jest oko­licz­no­ścią, którą zapa­mię­tają i będą się z niej śmiać. Za jakiś czas… Po kawie ruszyły dalej, cza­sem w mil­cze­niu, cza­sem roz­ma­wia­jąc z oży­wie­niem.

Po kolej­nej godzi­nie zoba­czyły schro­ni­sko Blåhammaren na szczy­cie góry. Zgod­nie stwier­dziły się, że prysz­nic i sauna mają pierw­szeń­stwo. Z zapa­sem nowych sił szły dalej bez­lud­nym i bar­dzo mokrym zbo­czem.

Miały przed sobą jesz­cze około kilo­me­tra, gdy zatrzy­mały się i wyjęły kubki, żeby napić się wody z pie­ni­stego stru­mie­nia spły­wa­ją­cego z góry. Póź­niej Karin nie mogła sobie przy­po­mnieć, dla­czego wycią­gnęła pla­sti­kową saszetkę z potwier­dze­niem rezer­wa­cji. Otwo­rzyła ple­cak, żeby wyjąć torebkę z orzesz­kami i rodzyn­kami, i przy oka­zji zer­k­nęła na doku­menty.

Nie potra­fiła sobie wytłu­ma­czyć tego, co zoba­czyła. Spoj­rzała jesz­cze raz, zro­zu­miała, co się stało, wsu­nęła doku­menty z powro­tem do ple­caka i zaczęła się zasta­na­wiać, jak ma powie­dzieć Marii o swoim odkry­ciu. Nic sen­sow­nego nie przy­cho­dziło jej do głowy. Mogła tylko powie­dzieć prawdę.

– Niech to szlag trafi – wyrzu­ciła z sie­bie, żeby poka­zać wyraź­nie, że ją też poru­szyło to, co wła­śnie prze­czy­tała.

– Co się stało? – zapy­tała Maria z ustami peł­nymi ner­kow­ców. – Jeśli cze­goś zapo­mnia­łaś, będziesz musiała wra­cać sama. Myślami już jestem w sau­nie, z piwem w ręku.

– Nie, tylko spoj­rza­łam na rezer­wa­cję…

– Aha? – Maria wło­żyła swój żółty pla­sti­kowy kubek do wody, wypiła łyk i wylała resztę.

– My… my chyba poszły­śmy złym szla­kiem.

– Ależ skąd? Prze­cież schro­ni­sko jest tam na górze. Czy prze­ga­pi­ły­śmy coś po dro­dze?

Maria przy­twier­dziła kubek do ple­caka i przy­go­to­wy­wała się już do dal­szej drogi. Karin posta­no­wiła posta­wić sprawę jasno.

– Tam na górze jest Blåhammaren. A dzi­siaj powin­ny­śmy dojść do Sylarna.

Maria zatrzy­mała się i patrzyła na nią nic­nie­ro­zu­mie­ją­cym wzro­kiem.

– Ale prze­cież cały czas mówi­łaś Blåhammaren. Od Storulvån na noc do Blåhammaren i stam­tąd do Sylarna. Wciąż to powta­rza­łaś.

– Wiem, tak mi się wyda­wało, ale na dzi­siaj mamy noc­leg w Sylarna, a jutro wie­czo­rem mamy być w Blåhammaren, tak jest napi­sane w papie­rach.

Maria na­dal patrzyła na nią, nic nie rozu­mie­jąc. Nie teraz. Nie kiedy były tak bli­sko. Karin chyba żar­to­wała. Musiała żar­to­wać.

– Prze­pra­szam.

Karin spoj­rzała w oczy Marii i ta od razu zro­zu­miała: Karin nie żar­tuje. Ale może to nie było takie straszne? Poszły w złą stronę. Ale może wystar­czy, że cofną się jakiś kilo­metr.

– No to ile jesz­cze do Sylarna?

Karin zawa­hała się. Wie­działa, że Maria zaraz wybuch­nie, sły­szała to w jej gło­sie. Ale nie mogła powie­dzieć „kawa­łek” ani „wcale nie tak daleko”. Po raz kolejny pozo­sta­wała jej tylko prawda.

– Dzie­więt­na­ście kilo­me­trów.

– Dzie­więt­na­ście kilo­me­trów!

– Mię­dzy Blåhammaren i Sylarna jest dzie­więt­na­ście kilo­me­trów. Jesz­cze nie dotar­ły­śmy do Blåhammaren, więc będzie osiem­na­ście. Może sie­dem­na­ście.

– Cho­lera, czyli to jesz­cze cztery godziny!

– Prze­pra­szam.

– Ile mamy czasu, zanim się ściemni?

– Nie wiem.

– A niech to szlag! To prze­cież nie­moż­liwe! Może mogą nas przy­jąć tutaj na tę noc, to do Sylarna pój­dziemy jutro. Prze­bu­ku­jemy. To chyba jest moż­liwe?

Przez chwilę Karin czuła wielką ulgę. Jasne. To było roz­wią­za­nie. Jakaż ta Maria mądra. Prze­ko­nana, że pro­blem da się roz­wią­zać, wyjęła z ple­caka potwier­dze­nie rezer­wa­cji i komórkę. Oka­zało się, że nie można prze­bu­ko­wać. Wszyst­kie miej­sca były zajęte. Ostatni week­end sezonu cie­szył się dużą popu­lar­no­ścią. Gdyby miały dmu­chane mate­race i kari­maty, mogłyby spać w baraku. Kola­cja dla dwóch osób była moż­liwa po 21.30. Nie­stety. Przez chwilę to roz­wa­żały. W końcu Maria stwier­dziła krótko, że nie będzie spała w żad­nym cho­ler­nym baraku, zało­żyła ple­cak i ruszyła przed sie­bie.

Z początku nic nie mówiła, potem chyba odpu­ściła. Tak przy­naj­mniej się Karin wyda­wało. Mimo rześ­kiego powie­trza Maria była blada.

Maria spra­wiała wra­że­nie wykoń­czo­nej. Led­wie była w sta­nie odpo­wia­dać na pyta­nia. Karin pró­bo­wała ją roz­we­se­lić, ale było to coraz trud­niej­sze.

Prze­cież to nie była jej wina.

Cho­ciaż w zasa­dzie tak, tro­chę tak, ale prze­cież to była pomyłka.

– Zacze­kaj, zróbmy sobie małą prze­rwę – powie­działa Karin po pół­to­ra­go­dzin­nym mar­szu.

– To nie jest dobry pomysł. Lepiej chyba, żeby­śmy szły dalej, musimy w końcu dotrzeć do tego cho­ler­nego schro­ni­ska.

– Zjedz tro­chę orzesz­ków, doda­dzą ci ener­gii. Ja muszę napeł­nić butelkę. – Karin ski­nęła w stronę wody szu­mią­cej kilka metrów poni­żej pła­sko­wyżu.

– Nie uda ci się tam zejść.

– Musi się udać.

Karin powie­działa to z prze­sad­nym prze­ko­na­niem, chciała zacho­wać opty­mizm i nie pod­dać się narze­ka­niu i złemu humo­rowi Marii. Miała nadzieję, że kola­cja i prze­spana noc nastroją przy­ja­ciółkę bar­dziej pozy­tyw­nie i nie cały wyjazd będzie stra­cony. Tak myślała, pod­cho­dząc do stru­mie­nia. Maria miała rację, zej­ście do wody oka­zało się trudne, brzeg był bar­dzo stromy. Trudne, lecz nie nie­moż­liwe.

Karin zro­biła jesz­cze jeden krok w stronę wody i nagle zie­mia usu­nęła się jej spod nóg. Spa­dała z krzy­kiem, na oślep szu­ka­jąc cze­goś, czego mogłaby się chwy­cić. Lewą ręką natra­fiła na coś, ale to się uła­mało i razem z lawiną ziemi, gliny i kamieni zje­chała w dół. Ude­rzyła się w prawe kolano i zanim zatrzy­mała się metr od rwą­cego nurtu, zdą­żyła jesz­cze pomy­śleć, że to i tak jej nie prze­szko­dzi dotrzeć do Sylarna. Kilka kamieni stur­lało się za nią i utknęło w bło­cie.

– Boże! Co z tobą?! Żyjesz?

Z góry usły­szała zanie­po­ko­jony głos Marii.

Karin z tru­dem usia­dła. Szybko oce­niła sytu­ację. Jej jasne ubra­nie prze­ciw­desz­czowe wyglą­dało tak, jakby miała za sobą dzie­sięć rund zapa­sów w bło­cie, ale fizycz­nie wyszła z tego bez więk­szych obra­żeń. Tylko kolano tro­chę bolało, ale to wszystko.

– Wszystko w porządku, nic mi nie jest.

– Co to za patyki masz w dłoni?

Miała coś w dłoni? Karin przyj­rzała się temu bli­żej i zaraz odrzu­ciła to z okrzy­kiem prze­ra­że­nia.

To była ręka.

Ręka szkie­letu.

Patyki były kośćmi przed­ra­mie­nia, odła­ma­nymi w łok­ciu. Spoj­rzała w górę zbo­cza, z któ­rego spa­dła. Jakiś metr poni­żej miej­sca, gdzie stała Maria, z gliny wysta­wało ramię, a obok widać było frag­ment czaszki.

Karin nabrała prze­ko­na­nia, że ten wyjazd był jed­nak zepsuty na dobre.

Elli­nor Berg­kvist.

Val­de­mar Lith­ner wes­tchnął gło­śno. Pierw­szy raz poja­wiła się u niego jakieś dwa mie­siące temu. Zadzwo­niła i umó­wiła się na wizytę. Naj­wy­raź­niej nale­gała, żeby spo­tkać się aku­rat z nim. Cel jej wizyty był tro­chę nie­ja­sny i nie­wiele wyja­śniło się pod­czas kolej­nych spo­tkań. Zamie­rzała zało­żyć spółkę i potrze­bo­wała pomocy. Mimo iż wspie­rał ją, jak potra­fił, na­dal nic się nie działo. Elli­nor wcale nie była bli­żej posia­da­nia dzia­ła­ją­cej spółki bar­dziej niż przy ich pierw­szym spo­tka­niu. Wtedy zapy­tał, dla­czego chciała roz­ma­wiać aku­rat z nim. Odparła, że pole­cił go jej zna­jomy. Val­de­mar był cie­kaw, kto to był, ale i w tej spra­wie udzie­lała męt­nych odpo­wie­dzi. Potem oka­zało się, że jest wiele innych pytań, na które nie była w sta­nie odpo­wie­dzieć. Na przy­kład jakiego typu spółkę chciała zało­żyć i czym firma mia­łaby się zaj­mo­wać.

Ale dzi­siaj mieli się spo­tkać po raz ostatni i potem chciał zapo­mnieć o Elli­nor Berg­kvist na dobre. Idąc do drzwi, przy­ci­snął dłoń do dol­nej czę­ści ple­ców, gdzie czuł upo­rczywy ból, i spró­bo­wał się wypro­sto­wać. Otwo­rzył drzwi do nie­wiel­kiej recep­cji. Elli­nor zoba­czyła go i w tej samej sekun­dzie wstała z czar­nej sofy.

– Witam panią. Zapra­szam.

– Dzię­kuję.

Uśmiech­nęła się do niego, kiedy poda­wali sobie dło­nie. Popro­wa­dził ją do swo­jego biura. Elli­nor Berg­kvist zdjęła czer­wony płaszcz, zanim usia­dła na krze­śle naprze­ciwko z wielką torebką na kola­nach.

– Przy­nio­słam papiery, które pan mi dał – zaczęła i wło­żyła dłoń do torby.

– Pani Berg­kvist – prze­rwał jej Val­de­mar i spo­sób, w jaki wypo­wie­dział jej nazwi­sko, spra­wił, że prze­rwała szu­ka­nie w torebce i pod­nio­sła na niego wzrok. – Moim zda­niem nie ma sensu, żeby pani na­dal do nas przy­cho­dziła.

Elli­nor zesztyw­niała. Czyżby on zaczął coś podej­rze­wać? Czy popeł­niła jakiś błąd? Może domy­ślił się, że ona nie przy­cho­dzi tu po porady w zakre­sie przed­się­bior­czo­ści, tylko… no wła­śnie, po co ona tak naprawdę tu była? Chciała tylko zoba­czyć, kim on jest, czym on jest. Był w tym pewien dresz­czyk emo­cji, tak sie­dzieć tutaj, naprze­ciwko prze­stępcy, który miał na sumie­niu prze­kręty gospo­dar­cze, gro­ził jej face­towi, a nawet mógł być zamie­szany w mor­der­stwo.

Kiedy wpro­wa­dziła się do swo­jego uko­cha­nego Seba­stiana, zna­la­zła rekla­mówkę pełną papie­rów. Seba­stian zde­ner­wo­wał się, gdy o niej wspo­mniała, i pro­sił Elli­nor, żeby ją wyrzu­ciła. Znisz­czyła.

Ale ona tego nie zro­biła.

Prze­czy­tała jej zawar­tość. Prze­czy­tała, roz­po­znała nazwę – Dak­tea Inve­st­ment – i zro­zu­miała, że Val­de­mar Lith­ner robił prze­kręty gospo­dar­cze. Nikt, kto był zamie­szany w aferę zwią­zaną z Dak­teą, o któ­rej kilka lat temu roz­pi­sy­wały się gazety, nie mógł pozo­stać nie­winny, o tym Elli­nor była prze­ko­nana.

Raz, kiedy Seba­stian leżał w łóżku z zapa­le­niem płuc, zapy­tała go o Val­de­mara, tak tylko, kto to był, nic wię­cej. Seba­stian się wściekł. Zaczął się dopy­ty­wać, skąd zna to nazwi­sko, co wie. Powie­działa, jak było, że zaj­rzała do rekla­mówki, którą kazał jej wyrzu­cić. Potem musiała już kła­mać.

Odpo­wia­da­jąc na następne pyta­nie, musiała powie­dzieć, że ją wyrzu­ciła.

Ale jed­no­cze­śnie się ucie­szyła. Silna reak­cja Seba­stiana prze­ko­nała ją, że była na dobrym tro­pie. Seba­stian wyraź­nie bał się Lith­nera. Naprawdę mu poma­gała, kiedy na wła­sną rękę zaczęła spraw­dzać Val­de­mara Lith­nera, żeby potem wsa­dzić go za kratki. Ale teraz śledz­two było skoń­czone.

– Dla­czego nie ma sensu, żebym do was przy­cho­dziła? – zapy­tała Elli­nor, prze­su­wa­jąc się na brzeg krze­sła, w każ­dej chwili gotowa do ucieczki.

– Nie sądzę, żebym mógł pani pomóc. Spo­ty­kamy się już czwarty raz, a pani jesz­cze nie zało­żyła firmy.

– Różne rze­czy sta­wały mi na dro­dze…

– Wie pani co? Pro­po­nuję, żeby naj­pierw zało­żyła pani firmę i kiedy już będzie funk­cjo­no­wać, pro­szę przyjść z doku­men­tami. Zoba­czymy, jak będziemy mogli pani pomóc.

Ku wiel­kiemu zdzi­wie­niu Val­de­mara Elli­nor przy­tak­nęła i wstała z krze­sła.

– Tak, może rze­czy­wi­ście tak będzie naj­le­piej.

Val­de­mar stał i cze­kał. Z jakie­goś powodu spo­dzie­wał się sil­niej­szego oporu. Prze­cież spę­dziła w jego biu­rze ponad sześć godzin. Pła­ciła mu za ten czas. I nic z tego nie miała. Spo­dzie­wał się, że będzie się na­dal upie­rała. Nie wie­dział dla­czego, ale miał wra­że­nie, że to byłoby w jej stylu.

Zamiast tego zoba­czył, że bie­rze płaszcz z opar­cia krze­sła i zmie­rza do drzwi.

– W każ­dym razie bar­dzo dzię­kuję. To było bar­dzo poucza­jące – powie­działa, otwie­ra­jąc drzwi.

– Dzię­kuję, to miłe, że pani tak uważa.

Elli­nor uśmiech­nęła się do niego, wyszła i zamknęła drzwi. W recep­cji wło­żyła płaszcz, a jej mózg gorącz­kowo pra­co­wał. Czy ją przej­rzał?

Wzięła głę­boki oddech. Uspo­ko­iła się. Spoj­rzała trzeźwo na całą sytu­ację. Na­dal była zamel­do­wana w swoim daw­nym miesz­ka­niu, nie było nic, co wią­za­łoby ją z Seba­stia­nem, gdyby Lith­ner chciał to spraw­dzić. To nie wyglą­dało źle. Chyba jed­nak było tak, jak mówił, nie mógł jej pomóc. Dalej tą drogą nie może iść. Teraz nad­szedł czas, żeby sprawą zajęli się pro­fe­sjo­na­li­ści. Seba­stian nie musi się w ogóle dowie­dzieć, że to ona przy­czy­niła się do znik­nię­cia Val­de­mara Lith­nera. To będzie jej sekretny dar dla niego. Dowód jej miło­ści.

A potem już nic nie sta­nie na prze­szko­dzie ich wspól­nemu szczę­ściu.

Shibeka krą­żyła po miesz­ka­niu ura­do­wana. Już od tak dawna cze­kała na coś takiego, że kiedy to się wresz­cie stało, zaczęła się oba­wiać. Usia­dła i jesz­cze raz spoj­rzała na list, który ostroż­nie poło­żyła przed sobą na stole. Wzięła go do ręki. Tekst pokry­wał tylko śro­dek kartki. Dziwne, że coś tak waż­nego może zaj­mo­wać tak mało miej­sca.

Sza­nowna Pani Khan,

dzię­kuję za list. Przy­kro mi, że odpo­wiedź kazała na sie­bie tyle cze­kać. Doko­na­li­śmy w redak­cji oceny dostar­czo­nych przez Panią infor­ma­cji i uzna­li­śmy, że powin­ni­śmy się z Panią skon­tak­to­wać. Pro­po­nu­jemy nie­zo­bo­wią­zu­jące spo­tka­nie w celu lep­szego pozna­nia Pani histo­rii i zorien­to­wa­nia się, co możemy zro­bić w spra­wie znik­nię­cia Pani męża.

Pro­szę o kon­takt.

Łączę pozdro­wie­nia

Len­nart Stridh

Repor­ter

Repor­te­rzy w akcji Na samym dole był adres i kilka nume­rów tele­fo­nów, praw­do­po­dob­nie do redak­cji. Shi­beka ostroż­nie odło­żyła list. Czy powinna opo­wie­dzieć o tym swoim synom? Raczej nie. Dla niej było nor­malne, że nadzieja odżywa i umiera, prze­żyła to już wiele razy w ciągu ostat­nich lat. Ale dzieci nale­żało chro­nić. Wystar­cza­jąco bole­sne było dla nich to, że musiały dora­stać bez ojca. Choć cią­gle nie była pewna. Czy naprawdę pora­dzi sobie z tym na wła­sną rękę? Prze­czy­tała list jesz­cze raz, żeby doczy­tać się tre­ści ukry­tych mię­dzy wier­szami, ale wciąż miała te same wąt­pli­wo­ści. Co zna­czyło „nie­zo­bo­wią­zu­jące”? Czy to był spo­sób na unik­nię­cie odpo­wie­dzial­no­ści? Jak oni oce­nią jej histo­rię? Była praw­dziwa, ale czy to wystar­czy? Czy naprawdę odważy się spo­tkać z tym męż­czy­zną sam na sam? Jej rodzina i przy­ja­ciele nie pochwa­li­liby tego. W zasa­dzie mie­liby rację, ale ona nie chciała brać nikogo ze sobą. Tylko by ją hamo­wali. Nie dopu­ści­liby jej do głosu i kaza­liby sie­dzieć cicho. Wtedy wszystko byłoby na darmo. A tego nie chciała. Chciała sły­szeć w tej histo­rii swój wła­sny głos. Chciała, by zaniósł ją do samego końca. Jej przy­ja­ciele co prawda wie­dzieli, jak wal­czyła, że za nic nie zamie­rzała się pod­da­wać, ale czy zrozumie­liby, że w Szwe­cji sprawy zała­twia się ina­czej? Że tu kobiety mogą się spo­ty­kać z męż­czy­znami bez przy­zwo­itek? Shi­beka miała wąt­pli­wo­ści.

A więc nikt nie powi­nien o tym wie­dzieć. Wyszła do przed­po­koju i usia­dła przy czar­nym bez­prze­wo­do­wym tele­fo­nie, który stał na małym sto­liczku. Pamię­tała, jak z Hami­dem przy­nie­śli go do domu. Tele­fon. Zaku­piony w wiel­kim skle­pie obok tego, który teraz nazywa się Bromma Blocks, gdzie było tak dużo tele­wi­zo­rów, że nie mogła w to uwie­rzyć. Cała ściana rucho­mych obra­zów. Całe rzędy kar­to­nów i pude­łek dosłow­nie ze wszyst­kim, od słu­cha­wek do odtwa­rza­czy DVD. Prze­syt. Patrzyli na sie­bie z Hami­dem i uśmie­chali się na myśl, że wyda­wało im się, że mają dużo pie­nię­dzy, a w rze­czy­wi­sto­ści mieli bar­dzo mało.

Kupili tele­fon i naj­tań­szy tele­wi­zor, jaki udało im się zna­leźć. Said zawiózł ich do domu z zaku­pami. Pamię­tała, jak sie­działa na tyl­nym sie­dze­niu i nie­cier­pli­wie doty­kała bia­łego pudełka ze zdję­ciem tele­fonu. Nie mogła się docze­kać, kiedy je otwo­rzy i weź­mie apa­rat do ręki.

Tak wiele razy pró­bo­wali wie­czo­rem dodzwo­nić się do rodziny i przy­ja­ciół w Kan­da­ha­rze. To zawsze było trudne. Ich komórki rzadko dzia­łały, a kiedy uzy­ski­wali połą­cze­nie, roz­mowa mogła się w każ­dej chwili urwać. Ale mimo to cie­pło jej się robiło na wspo­mnie­nie tam­tych chwil.

Kon­takt z domem.

Rado­sne głosy w tle.

Sie­dzieli tam razem, bli­sko sie­bie, ona i Hamid. Robiła her­batę, on wybie­rał różne numery i razem cze­kali w napię­ciu. Prze­waż­nie nikt się nie zgła­szał, ale kiedy udało się uzy­skać połą­cze­nie, oboje krzy­czeli z rado­ści, ona przy­su­wała się jak naj­bli­żej tele­fonu, żeby słu­chać wie­ści z daw­nej ojczy­zny. On jej pozwa­lał. Pozwa­lał jej słu­chać. Uśmie­chał się do niej. Gła­dził jej dłoń, a ona sie­działa w mil­cze­niu i tylko słu­chała.

Hamid, jej mąż.

Wzięła do ręki słu­chawkę i przy­glą­dała jej się przez chwilę. Teraz nie była uży­wana zbyt czę­sto. Ostat­nio kon­tak­to­wała się z daw­nym domem, zwy­kle od przy­ja­ciół. Sie­działa wtedy w kuchni z kobie­tami i słu­chała, jak męż­czyźni roz­ma­wiają. To nie było to samo. Wcale nie. Ale sama nie mogła zadzwo­nić, tamci chcieli roz­ma­wiać tylko z męż­czy­zną. Nie z nią. Tak po pro­stu było.

Wybrała jeden z nume­rów z listy. Numer komór­kowy. Wie­działa, że Szwe­dzi czę­ściej korzy­stali z komó­rek niż z tele­fo­nów sta­cjo­nar­nych, więc od tego zaczęła. Po dwóch sygna­łach ode­zwał się męski głos.

– Słu­cham, Len­nart Stridh.

Z początku nie odwa­żyła się ode­zwać. Miała nadzieję, że nie odbie­rze, że jesz­cze będzie miała czas prze­my­śleć, o czym będą mówić. Że to jed­nak się nie dzieje. Ale męż­czy­zna po dru­giej stro­nie wyraź­nie cze­kał na odpo­wiedź.

– Halo? Tu Len­nart, kto mówi?

Poczuła, że musi się ode­zwać, ale jej głos zabrzmiał słabo.

– Dzień dobry, nazy­wam się Shi­beka Khan, dosta­łam od pana list.

– Prze­pra­szam, nie dosły­sza­łem.

Zebrała się w sobie, ina­czej męż­czy­zna mógł stra­cić zain­te­re­so­wa­nie roz­mową.

– List. Dosta­łam od pana list. Nazy­wam się Shi­beka Khan.

Po tym w jego gło­sie poja­wiło się wyraźne oży­wie­nie.

– Dzień dobry, cie­szę się, że pani dzwoni – powie­dział. – Jak pisa­łem, jeste­śmy wstęp­nie zain­te­re­so­wani histo­rią znik­nię­cia pani męża – cią­gnął. – Nie mogę na razie nic obie­cać, ale uzna­li­śmy, że należy się temu bli­żej przyj­rzeć.

Męż­czy­zna mówił szybko, Shi­beka nie do końca nadą­żała za jego sło­wami. Ale słowo „zain­te­re­so­wani” zro­zu­miała na pewno. Dla­tego mówiła dalej tak, jakby wszystko zro­zu­miała. Poczuła, że to ważne, żeby on po pro­stu jej nie spła­wił.

– To dobrze.

– Czy mogli­by­śmy się spo­tkać?

– Teraz?

– Nie, nie teraz, ale… – W słu­chawce przez chwilę było cicho. Shi­beka pomy­ślała, że sły­szy wer­to­wa­nie kalen­da­rza. – W ponie­dzia­łek o jede­na­stej? Da pani radę?

Czy da radę zna­czyło tyle, co czy może. Jej syno­wie i kole­dzy z pracy tak mówili. On pytał, czy ona wtedy ma czas. To zro­zu­miała. Ale nagle poczuła lęk.

– Nie wiem.

Męż­czy­zna chwilę mil­czał, potem zapy­tał:

– Nie wie pani czy pani nie może?

– Nie wiem. Tak myślę. – Shi­beka nie wie­działa, jak to wytłu­ma­czyć. Chciała, ale to wyda­wało jej się nie­zręczne. – To zna­czy, że tylko pan i ja? Mamy się spo­tkać?

– Jeśli nie potrze­buje pani tłu­ma­cza. Ale chyba nie będzie potrzebny. Pani świet­nie mówi po szwedzku.

– Dzię­kuję, sta­ram się.

Cią­gle się wahała. W świe­cie Len­narta Stri­dha nie było nic nad­zwy­czaj­nego w tym, że samotna kobieta spo­tka się z nie­zna­jo­mym męż­czy­zną. W tym kraju to nie było nic szcze­gól­nego, a ona teraz tu miesz­kała. Shi­beka zaczerp­nęła powie­trza i zebrała się na odwagę.

– Gdzie?

– Jest taka kawia­renka koło Åhlensa przy T-Cen­tra­len. Café Bolero.

Kawia­renka. Jasne. Szwe­dzi zawsze pili kawę. Shi­beka uświa­do­miła sobie, że potrze­bo­wa­łaby cze­goś do pisa­nia i kawałka papieru, żeby wszystko zano­to­wać. Ale może zapa­mięta café i jakoś na b.

– Jak się to miej­sce nazywa?

– Café Bolero przy Åhlens City.

– Dzię­kuję.

– O jede­na­stej?

– O jede­na­stej, dobrze. – Czuła się tro­chę głu­pio, powta­rza­jąc tylko jego słowa, ale jej roz­mówca widocz­nie nie zwra­cał na to uwagi.

– No to jeste­śmy umó­wieni – powie­dział i zakoń­czył roz­mowę.

Shi­beka sie­działa jesz­cze chwilę ze słu­chawką w dłoni, zanim ją odło­żyła. Poszło lepiej, niż mogła się spo­dzie­wać.

To było to samo miesz­ka­nie co przed­tem. Wszyst­kie rze­czy stały na swoim miej­scu. Meble wciąż znaj­do­wały się tam gdzie zwy­kle. Drew­niana pod­łoga na­dal skrzy­piała przed kuchen­nymi drzwiami, kiedy Ursula szła na śnia­da­nie. Nawet kwiaty na para­pe­tach rosły, jak gdyby nic się nie zda­rzyło. Ale ona nie czuła się tu już jak w domu. Była jakby w obcym miej­scu, w któ­rym znała każdy zaka­ma­rek, każdy cen­ty­metr kwa­dra­towy. Może to z powodu odgło­sów, któ­rych jej bra­ko­wało, może dla­tego, że jego gar­ni­tur już nie leżał rzu­cony na brą­zo­wym fotelu, a eks­pres do kawy nie był włą­czony, kiedy wra­cała do domu. Nie wie­działa dla­czego, ale draż­niło ją, że czuje się jak intruz w swoim wła­snym domu i racjo­nalna część jej oso­bo­wo­ści dziel­nie usi­ło­wała z tym wal­czyć, umniej­sza­jąc zna­cze­nie tego, co się wyda­rzyło.

Prze­cież w grun­cie rze­czy nie­wiele się zmie­niło.

Więk­szość dźwię­ków i tak znik­nęła, kiedy Bella prze­pro­wa­dziła się do Uppsali, a wtedy nie prze­szka­dzało jej to aż tak, jak pró­bo­wała sobie teraz wmó­wić. Prze­cież jej zwią­zek z Mika­elem już od lat był czy­stą for­mal­no­ścią. Odda­lili się od sie­bie, trzeba to szcze­rze przy­znać. Prze­cież cią­gle wszy­scy się roz­sta­wali, roz­wo­dzili, wypro­wa­dzali i spo­ty­kali nowych part­ne­rów. To, co się stało, było zupeł­nie natu­ralne.

Ale cała logika świata nie pomo­gła jej zagłu­szyć bole­snej prawdy, którą cały czas miała przed sobą. To nie samot­ność ją tak drę­czyła. Z nią umiała sobie radzić. Cho­dziło o spo­sób, w jaki do tego doszło. Fakt, że to on ją zosta­wił. Tego nie mogła zaak­cep­to­wać. Prze­cież powi­nien o nią wal­czyć!

A nie tak po pro­stu odejść.

Nie Mikael.

Jeśli któ­reś z nich miało odejść, to raczej ona.

A jed­nak on pierw­szy pod­jął taką decy­zję. Nawet nie pró­bo­wał niczego napra­wiać. Naj­wy­raź­niej odszedł bez żalu. Szybko i zde­cy­do­wa­nie, nie sądziła, że jest do cze­goś takiego zdolny.

Powie­dział, że prze­rwał zwią­zek z tamtą kobietą. Prze­rwał, ale nie zerwał. Zro­bił sobie prze­rwę, żeby wyja­śnić wszystko z Ursulą, zanim zaan­ga­żuje się w coś innego. To nie było do końca tak. Nie chciał nic wyja­śniać, chciał ją tylko poin­for­mo­wać, może prze­pro­sić, a potem się wynieść.

Do niej.

Do Amandy.

Nie był zacięty, mówił łagod­nie, choć zde­cy­do­wa­nie. Nie dał jej szansy, żeby mogła spró­bo­wać odna­leźć drogę do niego, te drzwi były dla niej zamknięte. Na pocie­sze­nie wziął ją za rękę, kiedy mówił o tym, co ma się stać. Czuła, że omija szcze­góły, które mogłyby ją zra­nić, choć nie bał się mówić prawdy.

Ursula kochała go wtedy.

Przy­naj­mniej tak się jej wyda­wało. To było uczu­cie, jakiego ni­gdy przed­tem nie doświad­czyła. Silne i pełne sprzecz­no­ści. Jakby na jej mapie uczuć nagle poja­wiło się nowe miej­sce.

Chciała krzy­czeć i rzu­cić w niego czymś cięż­kim. Cało­wać go. Bła­gać. Ale nie była w sta­nie nic zro­bić. To były miłość, gniew i zdzi­wie­nie, cał­ko­wi­cie absur­dalna i para­li­żu­jąca mie­szanka. Sie­działa tylko i pota­ki­wała. Puściła jego rękę i powie­działa, że rozu­mie, choć wła­ści­wie nic nie rozu­miała.

Miesz­kał tu jesz­cze jakiś czas, ale coraz wię­cej jego rze­czy zni­kało, wizyty sta­wały się coraz krót­sze, aż pew­nego dnia się ulot­nił. Wypro­wa­dził się.

Zosta­wił ją.

Prze­żyli z Mika­elem wiele trud­nych chwil. Jego skłon­ność do uza­leż­nień i jej nie­zdol­ność do prze­ży­wa­nia bli­sko­ści to były naj­więk­sze prze­szkody, z jakimi musieli wal­czyć. Przed­tem zawsze uda­wało im się je prze­zwy­cię­żać. Znaj­do­wali chwile bli­sko­ści. Kiedy dzie­lące ich róż­nice sta­wały się jak ele­menty puz­zli, które mimo wszystko do sie­bie paso­wały.

Ale nie tym razem.

Mówił, że się zako­chał.

Drugi raz w życiu. Tym razem w kimś, kto dawał mu tyle samo, ile od niego dosta­wał.

Ursula wie­działa, że nie ma szans.

Więc pozwo­liła mu odejść.

Przez kilka dni po tej roz­mo­wie Ursula nie wycho­dziła z domu, nie miała siły. Po pierw­szym szoku poja­wiło się tak wiele pytań i spraw, któ­rymi musiała się zająć. Naj­bar­dziej mar­twiła się tym, które z nich powinno opo­wie­dzieć Belli o tym, co się stało. Im wię­cej o tym myślała, tym sil­niej­sze miała prze­ko­na­nie, że to na niej spo­czywa ten obo­wią­zek. Bo ina­czej stra­ci­łaby nie tylko męża, lecz także córkę. Bella zawsze była córeczką tatu­sia. To oni przez te wszyst­kie lata naj­le­piej się doga­dy­wali. Oczy­wi­ście Ursula też tam była. Tro­chę z boku. Cza­sami.

Kiedy nie była w pracy.

Kiedy nie popa­dały z Bellą w kon­flikty, do któ­rych tak łatwo mię­dzy nimi docho­dziło.

Kiedy Ursula sama chciała i się sta­rała. Tylko wtedy.

Na jej warun­kach.

Pró­bo­wała ucie­kać przed tą myślą jak naj­da­lej, ale ona cią­gle wra­cała w pustym i obcym teraz miesz­ka­niu.

Ursula uświa­do­miła sobie, że będzie musiała uło­żyć na nowo wła­sną rela­cję z Bellą. Praw­dziwą, jej wła­sną, a nie dosto­so­waną do Mika­ela. Nie mogła dłu­żej się na nim opie­rać.

Teraz była sama.

Może na począ­tek dobrze byłoby, gdyby to ona powie­działa Belli prawdę. Przy­naj­mniej miała takie wra­że­nie. Zadzwo­niła do Mika­ela i popro­siła, żeby pozwo­lił jej pierw­szej poroz­ma­wiać z Bellą. Od razu się zgo­dził, a nawet spodo­bał mu się ten pomysł.

Więc teraz, w wieku pięć­dzie­się­ciu lat, sta­nęła przed zada­niem, z któ­rym wcze­śniej nie­szcze­gól­nie sobie radziła.

Zoba­czyć w swo­jej córce czło­wieka.

Jako matka.

Praw­dzi­wie.

Zma­gała się z tym pra­wie cały dzień, zanim wresz­cie odwa­żyła się zadzwo­nić.

Spo­tkały się w kawiarni w pobliżu uni­wer­sy­tetu. Bella wybrała miej­sce. To był jakiś nowy lokal urzą­dzony w stylu ame­ry­kań­skim, gdzie ciastka były gigan­tyczne, a kawę poda­wano w papie­ro­wych kub­kach. Ursula przy­szła wcze­śniej, zamó­wiła latte, usia­dła i wyglą­dała przez okno. Patrzyła na ludzi i samo­chody na ulicy. Nie zaczęła się jesz­cze pora lun­chu, więc było dość pusto. Popi­ja­jąc gorącą kawę, Ursula pró­bo­wała nadać swoim myślom jeden kie­ru­nek, żeby nie roz­bie­gały się na wszyst­kie strony. Czy straci Bellę? Czy to była jej wina? Dla­czego nie potra­fiła być taka jak inne matki? Dla­czego nie umiała…

Nagle sta­nęła przed nią Bella. Ursula nawet nie zauwa­żyła jej wej­ścia.

– Cześć, mamo.

Ursula spró­bo­wała się uśmiech­nąć, ale naj­wy­raź­niej jej nie wyszło. Bella też zaraz przy­brała poważny wyraz twa­rzy i usia­dła.

– Coś się stało? Jesteś taka blada.

Ursula zaczęła opo­wia­dać. Usi­ło­wała wywa­żyć sprawę i nie zrzu­cać całej winy na Mika­ela. To była nasza wspólna decy­zja, wydu­siła z sie­bie. Doro­śli ludzie tak posta­no­wili. Praw­do­po­dob­nie nie zabrzmiało to zbyt wia­ry­god­nie. Ale to była dobra droga, pomy­ślała Ursula. Tu była potrzebna rów­no­waga. Nie mogła zmu­szać Belli, żeby wybrała któ­reś z nich. Wie­działa dosko­nale, kogo w tej sytu­acji by wybrała.

Potem prze­spa­ce­ro­wały się z powro­tem na dwo­rzec. Matka z córką. Ursula nie pamię­tała, kiedy ostat­nio robiły coś takiego. Była już duża, jej córka. Mądra, doro­sła i obda­rzona umie­jęt­no­ścią kocha­nia, która obez­wład­niała Ursulę. Napię­cie puściło i teraz tylko napa­wała się tą chwilą. Miała wra­że­nie, że ni­gdy nie były sobie tak bli­skie.

To uczu­cie nie opusz­czało jej, kiedy sta­nęły na pero­nie przy pociągu, który miał zawieźć Ursulę z powro­tem do Sztok­holmu. Tuż przed dwor­cem Bella zapy­tała, czy Ursula nie mia­łaby ochoty zostać na noc, mogła jej poście­lić dodat­kowe łóżko w swoim pokoju. Przez sekundę Ursula roz­wa­żała, czy nie zasko­czyć Belli i nie przy­jąć zapro­sze­nia. Osta­tecz­nie jed­nak się nie zde­cy­do­wała. To wykra­czało poza jej ocze­ki­wa­nia i nie chciała się narzu­cać. Wyja­śniła, że musi wra­cać ze względu na pracę, ale obie­cała, że nie­długo znów ją odwie­dzi. Naprawdę nie­długo.

– Pora­dzisz sobie z tym? – zapy­tała Ursula, powstrzy­mu­jąc chęć pogła­dze­nia córki po policzku.

– Tak, nie przej­muj się.

Bella nachy­liła się i objęła ją ramio­nami. Ursula nie potra­fiła sobie przy­po­mnieć, kiedy coś takiego ostat­nio się wyda­rzyło. W każ­dym razie dawno temu.

– Nie jestem tak zasko­czona, jak ci się może wyda­wać – odparła Bella, roz­luź­nia­jąc uścisk.

Ursula zesztyw­niała. Jakiś cichy gło­sik w jej duszy wołał, żeby tylko uśmiech­nąć się w odpo­wie­dzi. Uśmiech­nąć i wsiąść do pociągu. Zacho­wać to cudowne uczu­cie. Ale nie posłu­chała go.

– Co chcesz przez to powie­dzieć?

– No wiesz… Roz­ma­wia­łam tro­chę z tatą…

Bella odwró­ciła wzrok, czuła się dość nie­zręcz­nie. Ursula usi­ło­wała zro­zu­mieć, co naprawdę zna­czyły jej słowa. Pomy­ślała tylko o jed­nym.

– Wie­dzia­łaś, że on kogoś ma?

– Nie, o tym nie wie­dzia­łam. Naprawdę nie.

– Ale wie­dzia­łaś, że on chce mnie zosta­wić?

– Nie, nie, nie o to mi cho­dziło. Przy­się­gam, że nie mia­łam poję­cia.

– Ale powie­dzia­łaś, że nie jesteś zasko­czona. To zna­czy, że się tego spo­dzie­wa­łaś.

– Mamo…

– Czyli rozu­miesz, że on mnie zosta­wił, bo jestem… tak, bo ze mną nie da się żyć?

– Mamo, nie o to mi cho­dziło. – Ursula zoba­czyła łzy napły­wa­jące do oczu Belli. Dziew­czyna wycią­gnęła do niej rękę, a Ursula, ku swo­jemu zdu­mie­niu, zoba­czyła, że robi krok do tyłu. Że odwraca się i idzie do pociągu. – Zostań jesz­cze tro­chę – wołała za nią Bella. – Poje­dziesz następ­nym pocią­giem, będziemy mogły o tym poroz­ma­wiać!

Ale ona nie została. Nie poje­chała następ­nym pocią­giem. Nie odwa­żyła się. Gdzieś tam, w głębi, zna­jomy cichy gło­sik mówił, że Bella ma rację, że ma cał­ko­witą rację.

Ursula na­dal cho­dziła do pracy, jak gdyby ni­gdy nic, nie mówiąc nikomu ani słowa. Co miała powie­dzieć? Że rzu­cił ją mąż? Nic z tego! Ni­gdy nie była osobą, która chęt­nie dzie­liła się z innymi swo­imi pro­ble­mami i prze­my­śle­niami przy kawie. W pracy naj­bliż­szą jej osobą był Tor­kel, jej szef i kocha­nek, ale wła­śnie jemu nic nie mogła powie­dzieć. Na pewno opacz­nie by to zin­ter­pre­to­wał, mogłaby wzbu­dzić w nim nadzieję, że ich spo­ra­dyczny seks mógłby stać się czymś wię­cej. Dopóki była z Mika­elem, Tor­kel sam wyklu­czał jaki­kol­wiek z nią zwią­zek. Ale jeśli Mikael by znik­nął, zmie­niłby swoje podej­ście. Więc wolała nic mu nie mówić. Gra i uda­wa­nie, że nic się nie zmie­niło, przy­cho­dziły jej łatwiej, niż się spo­dzie­wała.

Pró­bo­wała sku­pić się na pracy, a to oka­zało się trud­niej­sze niż zwy­kle. Ich zespół nie miał w tej chwili żad­nych zadań, ale ona codzien­nie przy­cho­dziła wcze­śnie rano do pracy. Sprzą­tała biurko. Sor­to­wała mate­riały, kata­lo­go­wała stare akta. To wystar­czyło na jakiś tydzień. Potem znów była zmu­szona zwol­nić obroty.

Vanja zwy­kle w takich sytu­acjach rozu­miała fru­stra­cję Ursuli. Też nie była stwo­rzona do spo­koj­nego życia, ale wła­śnie sta­rała się o przy­ję­cie na trzy­let­nie spe­cja­li­styczne szko­le­nie pro­fi­le­rów w FBI i cały czas poświę­cała na przy­go­to­wa­nia do trud­nych egza­mi­nów. Ursula pra­wie jej nie widy­wała, a kiedy ją spo­ty­kała, Vanja sie­działa z nosem w książce albo w moni­to­rze kom­pu­tera.

Billy wró­cił na służbę po tym, jak zastrze­lił Edwarda Hin­dego, ale pra­wie nie bywał w biu­rze. Cho­dziły słu­chy, że ma nową dziew­czynę.

Ratun­kiem oka­zał się Sven Dahlén, jeden z jej daw­nych kole­gów z SKL1 w Linköpingu, który został zwer­bo­wany do nowo powsta­łego, bar­dzo roz­re­kla­mo­wa­nego zespołu Cold Case w Kra­jo­wej Poli­cji Kry­mi­nal­nej. Wcze­śniej podobna jed­nostka ist­niała w Ska­nii, duży wydział zło­żony z sze­ściu śled­czych, tam wła­śnie, gdzie pra­co­wał Sven. Teraz ten suk­ces zamie­rzano powtó­rzyć na skalę kra­jową i miał on odpo­wia­dać za tech­niczną stronę bada­nia daw­nych zbrodni.

Jego biuro mie­ściło się pod nimi, korzy­stali z jed­nego labo­ra­to­rium.

Ursula zaczęła coraz czę­ściej zaglą­dać pię­tro niżej. Prze­cho­dziła obok gabi­netu Svena, cza­sem pro­po­no­wała mu kawę.

Zaga­dy­wała.

Inte­re­so­wała się szcze­gó­łami i udzie­lała rad.

Sta­rała się regu­lar­nie poka­zy­wać i trzy­mać w pobliżu.

Wkrótce dostała pierw­sze zapy­ta­nie.

Cho­dziło o mor­der­stwo w Haninge. Sprzed ośmiu lat. Czy nie mogłaby im pomóc?

Mogła.

Tor­kel domy­ślał się, o co jej cho­dzi. Ale nic nie mówił. Lepiej, kiedy miała coś do roboty, niż gdy mio­tała się jak tygrys w o wiele za małej klatce, cze­ka­jący, żeby wbić w coś zęby. Więc nic nie powie­dział, kiedy bez pyta­nia prak­tycz­nie zaczęła pra­co­wać w zespole Svena.

Późno koń­czyła pracę. Wcze­śnie zaczy­nała. Przez cały czas.

Sven mówił, żeby szła do domu. Suge­ro­wał, że musi prze­cież zająć się rodziną. Ursula kła­mała, mówiąc, że wszystko jest w porządku.

Jest tylko ona i jej zawsze wyro­zu­miały mąż Micke.

Zawsze taki był, kwi­to­wała z uśmie­chem.

Więc pra­co­wała dalej, z bole­sną świa­do­mo­ścią, że wyko­rzy­stuje pracę jako tar­czę do obrony przed wszyst­kim innym.

Alexan­der Söderling wstał ze swo­jego dro­giego, ergo­no­micz­nego krze­sła sto­ją­cego przy biurku i pod­szedł do okna. Mimo póź­nej godziny na Drot­t­ning­ga­tan wciąż poja­wiali się poje­dyn­czy prze­chod­nie. Rzu­cił okiem na zega­rek. Dzie­ciaki już spały. Helena też. Żad­nego z nich nie widział dzi­siaj przez cały dzień.

Przez cały czas był zajęty róż­nymi spo­tka­niami. Wszystko się w tej chwili ukła­dało. Od pew­nego czasu. Firma się roz­ra­stała, ale wraz z tym rosło obcią­że­nie pracą. Wró­cił do biura o godzi­nie szó­stej i zasta­na­wiał się, czy nie skoń­czyć na dzi­siaj i nie poje­chać do domu. Choć raz zawieźć Selmę do klubu jeź­dziec­kiego. Zostać tam i popa­trzeć, jak ćwi­czy. Spę­dzić godzinkę z Heleną przed pój­ściem do łóżka. To było kuszące, wybrał jed­nak kom­pro­mis. Nie będzie sobie zawra­cał głowy papie­rami, które jego asy­stentka przed wyj­ściem poło­żyła na jego biurku, ale za to przej­rzy nowe maile. Zaj­mie to tro­chę ponad pół godziny. Pew­nie nie zdąży na jazdę konną, ale przy­naj­mniej będzie mógł spę­dzić godzinę z żoną.

Czter­dzie­ści pięć minut póź­niej był gotów. Zado­wo­lony z sie­bie zamie­rzał jesz­cze przed wyj­ściem rzu­cić okiem na naj­now­sze wia­do­mo­ści.

Tytuł na pierw­szej stro­nie gło­sił wiel­kimi lite­rami:

„MASOWY GRÓB W GÓRACH”.

W arty­kule poni­żej nie było wielu infor­ma­cji. Tury­ści w górach przy­pad­kiem odkryli mogiłę. Kilka ciał od dawna znaj­du­ją­cych się w ziemi. Ale­xan­der prze­szu­kał inne strony w inter­ne­cie. Te same infor­ma­cje, może w lekko zmie­nio­nej for­mie. Ni­gdzie nie zna­lazł innych fak­tów. Nic o tym, kim były ofiary ani ile ich było, ani jak długo tam leżały. Ale­xan­der odchy­lił się na opar­cie fotela. Opu­ścił ramiona, które przed­tem nie­świa­do­mie uniósł nie­mal na wyso­kość uszu. Ode­tchnął głę­boko, pró­bo­wał się odprę­żyć i jasno pomy­śleć.

Zna­leźli ich.

Czyż nie?

Tak, to na pewno byli oni. Ile maso­wych mogił mogło się znaj­do­wać w Jämtlandzie?

Przy­niósł kawę. Teraz nie mógł jechać do domu. Pił kawę, sto­jąc przy oknie i spo­glą­da­jąc na Drot­t­ning­ga­tan, a potem znów usiadł przy kom­pu­te­rze. Przez kolejną godzinę sur­fo­wał w sieci, żeby spraw­dzić, czy donie­sie­nia będą aktu­ali­zo­wane, czy poja­wią się jakieś szcze­góły, ale nic takiego nie nastą­piło. Zakła­dał, że jutro napi­szą wię­cej. Pozo­sta­wało pyta­nie, co powi­nien teraz zro­bić. Poin­for­mo­wać? Praw­do­po­dob­nie też już wie­dzieli. Ale jeśli on się nie ode­zwie, to będzie wyglą­dało, że się nie anga­żuje. Że jest nie­dba­łym pra­cow­ni­kiem. Prze­ję­cie ini­cja­tywy będzie błę­dem, ale więk­szym będzie nie­pod­ję­cie jej.

Wstał więc od biurka i znów pod­szedł do okna. Zaczęło padać. Nie­liczni prze­chod­nie przy­śpie­szali kroku, kulili się od wia­tru. Ale­xan­der wyjął komórkę. Wybrał numer. Po trze­cim sygnale uzy­skał połą­cze­nie. W tle leciała jakaś muzyka.

– Tak?

Kobieta z dru­giej strony nie powie­działa nic wię­cej. Ale­xan­der roz­po­znał muzykę. Lykke Li. Possi­bi­lity. W biu­rze czę­sto pusz­czali Lykke Li.

– Mówi Ale­xan­der. Söderling – dodał dla pew­no­ści. Od dawna z nią nie roz­ma­wiał.

– Tak, wiem.

Pod­czas każ­dej innej roz­mowy Ale­xan­der zapy­tałby teraz uprzej­mie, co sły­chać i czy wszystko w porządku. Dotych­cza­sowe krót­kie odpo­wie­dzi suge­ro­wały, że coś takiego tutaj nie byłoby mile widziane. Więc prze­szedł od razu do rze­czy.

– Widzia­łaś gazety?

– A co mia­łam tam widzieć?

– Odkryto masowy grób w Jämtlandzie.

– Nie, o tym nie wie­dzia­łam.

– Piszą o tym w inter­ne­cie.

– Aha.

Ale­xan­der stał w mil­cze­niu, patrząc, jak kro­ple desz­czu spły­wają po szy­bie wąskimi dróż­kami przy­po­mi­na­ją­cymi siatkę żył. Spo­dzie­wał się dodat­ko­wych pytań, na przy­kład co pisały gazety, ale o nic nie zapy­tała.

– Możemy chyba zało­żyć, że to oni – uści­ślił Ale­xan­der, praw­do­po­dob­nie zupeł­nie nie­po­trzeb­nie. No bo ile maso­wych gro­bów mogło się tam znaj­do­wać?

– Aha.

Tym razem też nie powie­działa nic wię­cej. Naj­wy­raź­niej kobieta, z którą się połą­czył, nie zamie­rzała przej­mo­wać ini­cja­tywy. Nawet nie spra­wiała wra­że­nia szcze­gól­nie zain­te­re­so­wa­nej, jakby była nie­obecna. Ale­xan­der pomy­ślał, że nawią­za­nie kon­taktu jed­nak oka­zało się błę­dem.

– Spró­buję się dowie­dzieć, czy poli­cja wie, o kogo cho­dzi – cią­gnął, żeby wyka­zać się ini­cja­tywą.

– A jeśli wie?

– Nie sądzę, żeby ist­niała taka moż­li­wość. Wszystko było bar­dzo… pro­fe­sjo­nalne.

– I co zro­bimy? – Kobieta w tele­fo­nie zawie­siła na chwilę głos. – Czy raczej, co ty zro­bisz…

– Na razie nic.

– Nic?

– Tak chyba będzie naj­le­piej.

– To po co dzwo­nisz?

– Chcia­łem tylko… Myśla­łem, że powin­naś wie­dzieć, że zna­leźli ten grób.

– Chcę wie­dzieć, czy mamy pro­blem. A mamy pro­blem?

– Nie – odparł Ale­xan­der.

– W takim razie nie chcę wie­dzieć.

Znów cisza. Cał­ko­wita. Nawet Lykke Li uci­chła. Roz­mowa była skoń­czona. Ale­xan­der odło­żył tele­fon. Stał i patrzył pustym wzro­kiem przez okno na ulicę w dole.

Czy mają pro­blem?

Nie, jesz­cze nie, ale Ale­xan­der był pra­wie pewien, że wkrótce będą mieli.

Zadzwo­nili w ponie­dzia­łek o wpół do ósmej rano. Tor­kel wła­śnie przy­niósł sobie pierw­szą tego dnia kawę. Poru­szył myszką, żeby obu­dzić kom­pu­ter ze stanu hiber­na­cji, łyk­nął gorą­cej kawy i ode­brał.

– Tor­kel Höglund.

Głos przed­sta­wił się jako komen­dantka poli­cji okrę­go­wej w Jämtlandzie Hedvig Hed­man. Tor­kel nie pamię­tał nazwisk wszyst­kich komen­dan­tów, ale Hedvig Hed­man nie­dawno została zgło­szona do rzecz­nika mini­ster­stwa spra­wie­dli­wo­ści2 za wypo­wiedź o jed­nym ze swo­ich pod­wład­nych. Rzecz­nik praw­do­po­dob­nie w ogóle nie zajął się tą sprawą, ale przy­naj­mniej Tor­kel dzięki temu koja­rzył nazwi­sko.

– W czym mogę ci pomóc? – zapy­tał i znów napił się kawy, sia­da­jąc na krze­śle przy biurku.

Kilka minut póź­niej odło­żył słu­chawkę.

Zna­le­ziono sześć ciał.

W górach.

Naj­wy­raź­niej długo tam leżały.

Hedvig Hed­man na samym początku powie­działa, że zna­leźli masowy grób. Tor­kel zasta­na­wiał się, czy sześć ciał wystar­czy, żeby można było tak to okre­ślać, ale cztery naj­więk­sze gazety tak o tym pisały, więc przy­jął, że to było moż­liwe. Zresztą to nie miało zna­cze­nia.

Było wystar­cza­jąco dużo ciał, żeby poje­chali na pół­noc.

Wstał i wyszedł z gabi­netu. Chri­stel, jego asy­stentka, jesz­cze nie przy­szła, więc zosta­wił jej kartkę z prośbą, żeby zaraz po przyj­ściu spraw­dziła loty do Östersund i natych­miast prze­ka­zała mu infor­ma­cje.

Potem znów usiadł przy biurku i dopił kawę pogrą­żony w myślach.

Powi­nien zebrać zespół.

Ale przed­tem musiał roz­wa­żyć jesz­cze dwie sprawy.

Pierw­sza wią­zała się z ewen­tu­al­nym wyjaz­dem Vanji do Sta­nów na szko­le­nie w FBI. Prze­szła dalej po pierw­szych eli­mi­na­cjach i teraz była jedną z ośmiu osób zakwa­li­fi­ko­wa­nych do ostat­niej rundy. Były trzy miej­sca. Tor­kel był w stu pro­cen­tach prze­ko­nany, że Vanja dosta­nie jedno z nich. Sam napi­sał jej naj­lep­szą moż­liwą opi­nię. Musiał przy­znać, że miał mie­szane uczu­cia. Bar­dzo lubił Vanję, była fan­ta­styczną poli­cjantką, ważną osobą w jego zespole i naprawdę zasłu­gi­wała na wszel­kie moż­li­wo­ści dal­szego roz­woju i kariery. Ale to ozna­czało, że ją straci. Miała wyje­chać na trzy lata.

Trzy lata bez naj­lep­szej śled­czej.

Tor­kel już zaczął się roz­glą­dać za cza­so­wym zastęp­stwem lub kimś na stałe, w zależ­no­ści od tego, czy Vanja zechcia­łaby wró­cić do nich po powro­cie ze Sta­nów, czy po szko­le­niu wybra­łaby inną drogę. Nie ogła­szał, że ma wakat. Czę­ściowo dla­tego, że ist­niała mikro­sko­pijna szansa, że Vanja nie będzie jedną z trzech przy­ję­tych osób, ale rów­nież dla­tego, że chciał unik­nąć dłu­go­trwa­łego pro­cesu rekru­ta­cyj­nego, w wyniku któ­rego w naj­gor­szym razie będzie się musiał usto­sun­ko­wać do setek apli­ka­cji. Tor­kel zamie­rzał, z całym sza­cun­kiem, igno­ro­wać takie oko­licz­no­ści jak wysługa lat, kwa­li­fi­ka­cje na papie­rze i pierw­szeń­stwo zatrud­nie­nia. Na pewno naru­szał w ten spo­sób wiele zasad naboru pra­cow­ni­ków, ale się tym nie przej­mo­wał.

Zespół do spraw zabójstw to był team.

Jego team.

Zamie­rzał wybrać tego, kto mu będzie paso­wał. W końcu waż­niej­sze było, kim się jest, niż czego się dotych­czas doko­nało. Tak, oczy­wi­ście trzeba było być świet­nym poli­cjan­tem, ale to nie wystar­czało. Konieczne było coś jesz­cze. Coś trud­nego do okre­śle­nia. Ten ktoś musiał do nich paso­wać. Tor­kel znał oso­bi­ście kilku doświad­czo­nych poli­cjan­tów, któ­rzy prze­pra­co­wali pięć, dzie­sięć albo wię­cej lat, i praw­do­po­dob­nie każdy z nich byłby fan­ta­styczny w pracy śled­czej, ale żad­nego z nich nie brał pod uwagę. Poza tym więk­szość sta­no­wili męż­czyźni, a on chciał zastą­pić Vanję inną kobietą. Nie ze względu na pary­tety, nie ist­niały żadne zasady rów­no­upraw­nie­nia, któ­rych musiałby prze­strze­gać, ale po pro­stu z doświad­cze­nia wie­dział, że mie­szane zespoły funk­cjo­nują naj­le­piej. Zda­wał sobie sprawę, do czego to wszystko zmie­rza. Jego myśli cią­gle wra­cały do apli­ka­cji pew­nej mło­dej kobiety, która wła­śnie zakoń­czyła prak­tykę w Sig­tu­nie.

Jen­ni­fer Holm­gren.

Napi­sała do niego kilka tygo­dni temu. Sama z sie­bie. Wyja­śniła, że bar­dzo chcia­łaby pra­co­wać w zespole do spraw zabójstw i to uza­sad­niła, ale w liście było coś takiego, co od razu ujęło Tor­kela. Tchnęły z niego zaan­ga­żo­wa­nie i siła woli. Nie cho­dziło jej o wspi­na­nie się po kolej­nych szcze­blach kariery, tylko o roz­wój, postępy, pracę z naj­lep­szymi, moż­li­wość nauki od spe­cja­li­stów.

Kiedy Vanja oznaj­miła, że zamie­rza się sta­rać o przy­ję­cie do Quan­tico, Tor­kel wezwał do sie­bie Jen­ni­fer na krótką roz­mowę. Nie dla­tego, że miał wąt­pli­wo­ści, czy aku­rat ona byłaby naj­lep­szym zastęp­stwem, raczej z cie­ka­wo­ści.

Dziew­czyna go nie roz­cza­ro­wała. Była otwarta, ener­giczna i pełna zaan­ga­żo­wa­nia. Tor­kel miał wra­że­nie, że musiała się opa­no­wy­wać, żeby nie dać się ponieść entu­zja­zmowi, kiedy opo­wia­dała, czym powinna być praca w poli­cji i czym dla niej była. Przy­po­mi­nała mu Vanję, kiedy spo­tkał ją pierw­szy raz, a to była naj­lep­sza opi­nia, na jaką mogła liczyć. Prze­ciwko niej prze­ma­wiał oczy­wi­ście jej młody wiek i cał­ko­wity brak doświad­cze­nia. Sam będzie musiał się z tym zma­gać, jeśli zde­cy­duje się ją wypró­bo­wać. Ale można było też spoj­rzeć na to z dru­giej strony i stwier­dzić, że udało jej się unik­nąć ruty­no­wego myśle­nia według utar­tych sche­ma­tów, że nie będzie się sprze­ci­wiać nowym pomy­słom, mówiąc „ale prze­cież zawsze robi­li­śmy to tak”. Była otwarta i ela­styczna.

Vanja miała dostać odpo­wiedź za tydzień i wyje­chać w listo­pa­dzie. Nie zaszko­dzi­łoby już teraz wpro­wa­dzić kogoś w zastęp­stwie.

Tor­kel posta­no­wił zadzwo­nić do Sig­tuny i spraw­dzić, czy uda mu się wycią­gnąć Jen­ni­fer.

Drugą sprawą wyma­ga­jącą prze­my­śle­nia była kan­dy­da­tura Seba­stiana.

Seba­stiana Berg­mana.

Bez­na­dziejny, ale wybitny.

Przy dwóch ostat­nich śledz­twach udało mu się wkraść do zespołu. Wła­ści­wie nikt go tu nie chciał, ale w oby­dwu przy­pad­kach oka­zał się przy­datny. Co do tego nie było wąt­pli­wo­ści. Zwłasz­cza w ostat­niej spra­wie.

Ura­to­wał Vanji życie.

Jed­no­cze­śnie jego obec­ność sta­no­wiła źró­dło kon­flik­tów, które naprawdę nie były zespo­łowi potrzebne. Śledz­two w spra­wie mor­der­stwa zawsze było wyczer­pu­jące, a z Seba­stia­nem w nie­unik­niony spo­sób robiło się jesz­cze trud­niej­sze niż zwy­kle. Z powodu swo­jej aro­gan­cji, ego­izmu i cał­ko­wi­tego braku zain­te­re­so­wa­nia oto­cze­niem nie­ustan­nie był źró­dłem napięć. Był jak czarna dziura, która wysy­sała ener­gię ze wszyst­kich i roz­wa­lała zespół od środka.

Wybitny i kon­flik­towy.

Za i prze­ciw.

Czy powi­nien znów zaan­ga­żo­wać Seba­stiana?

Decy­zje, decy­zje.

Gdyby nie fakt, że ostat­nio nawet Vanja zaak­cep­to­wała Seba­stiana, Tor­kel wcale nie brałby go pod uwagę. Ale kiedy nie­dawno z nią roz­ma­wiał, wręcz spra­wiała wra­że­nie, jakby nie mogła się docze­kać, żeby znów pra­co­wać z Seba­stia­nem. Billy go lubił. Tor­kel w głębi duszy też, choć cza­sem do szału dopro­wa­dzało go to, że jego dawny przy­ja­ciel tak bar­dzo kom­pli­kuje każdą sytu­ację. Ursula miała dar kon­cen­tro­wa­nia się na rze­czach istot­nych i nie dawała się spro­wo­ko­wać. Bar­dziej iry­to­wał ją fakt, że była sta­wiana przed fak­tem doko­na­nym i nie brała udziału w pro­ce­sie decy­zyj­nym. Gdyby tylko wytłu­ma­czył, co zamie­rza i dla­czego, wtedy Ursula nie pro­te­sto­wa­łaby prze­ciwko jego decy­zji.

Sprawa sze­ściu zako­pa­nych ciał nie doma­gała się na pierw­szy rzut oka kom­pe­ten­cji Seba­stiana Berg­mana.

Ale ozna­czała seryj­nego albo maso­wego mor­dercę, a nikt w Szwe­cji nie wie­dział o nich wię­cej niż Seba­stian.

Decy­zje, decy­zje.

Tor­kel się zde­cy­do­wał.

Naj­pierw Sig­tuna. Potem zej­dzie pię­tro niżej do Ursuli, żeby poczuła się uwzględ­niona. Potem Vanja, Billy, a na końcu Seba­stian.

Tak będzie.

Wycią­gnął rękę po tele­fon.

– Musisz się wypro­wa­dzić.

Seba­stian wci­snął nóż do sma­ro­wa­nia w mar­ga­rynę leżącą na stole i zwró­cił się do Elli­nor, która wła­śnie wkła­dała kubek do zmy­warki. Zwle­kał z poin­for­mo­wa­niem jej o swo­jej decy­zji. Week­end miała wolny, a Seba­stian w żad­nym razie nie miał ochoty na czter­dzie­ści osiem godzin nała­do­wa­nych emo­cjami dys­ku­sji, wyrzu­tów, łez i zło­ści, które mogły się skoń­czyć tym, że musiałby wła­sno­ręcz­nie wyrzu­cić ją za drzwi. Teraz wybie­rała się do pracy, a była bar­dzo obo­wiąz­kowa. Nie było szans, żeby została w domu, nie uprze­dziw­szy o tym pra­co­dawcy. O ile dotar­łoby do niej to, co by powie­dział. Co wcale nie było takie pewne.

– Zabawny jesteś – powie­działa, nawet na niego nie patrząc, przez co tylko potwier­dziła jego obawy.

Elli­nor zamknęła zmy­warkę, wypro­sto­wała się i spoj­rzała na niego z uśmiesz­kiem roz­ba­wie­nia na ustach.

– Ależ mój bie­daku, jak ty byś sobie beze mnie pora­dził?

– Pora­dził­bym sobie zna­ko­mi­cie – odparł Seba­stian, nie oka­zu­jąc nara­sta­ją­cej iry­ta­cji. Nie­na­wi­dził, kiedy mówiła do niego jak do dziecka.

– Naprawdę jesteś zabawny – stwier­dziła znowu, pode­szła do stołu i dło­nią szybko pogła­dziła go po policzku. – Musisz się ogo­lić, dra­piesz – uśmiech­nęła się, potem lekko poca­ło­wała go w usta. – Do wie­czora.

Wyszła z kuchni, potem Seba­stian sły­szał ją w łazience. Zna­jome dźwięki mycia zębów. Wes­tchnął ciężko. Poszło tak samo jak zawsze. Co on sobie wyobra­żał? Każda roz­mowa z Elli­nor, która nie doty­czyła codzien­nych, banal­nych spraw, zawsze wra­cała do punktu wyj­ścia. Ona go nie słu­chała. Nie sły­szała tego, co naprawdę do niej mówił. Wszystko inter­pre­to­wała po swo­jemu. Jeśli cze­goś nie dało się nagiąć, po pro­stu pusz­czała to mimo uszu. Tak jak teraz.

Musisz się wypro­wa­dzić.

Tu nie było miej­sca na inter­pre­ta­cje. To było jasne. To był fakt.

Ale fakty nie były czymś okre­ślo­nym i rze­czy­wi­stym w świe­cie Elli­nor. Mogła je kształ­to­wać wedle wła­snego widzi­mi­się. Zbyt wiele razy jej na to pozwa­lał, ale teraz koniec. Tym razem będzie musiała go posłu­chać. Dał upust zło­ści i iry­ta­cji, wstał od stołu i pod­szedł do drzwi łazienki. Otwo­rzył je – Elli­nor ni­gdy się nie zamy­kała – i sta­nął w progu. Spoj­rzała na niego w lustrze.

– Nie chcesz wie­dzieć, gdzie byłem w czwar­tek w nocy?

Elli­nor dalej szo­ro­wała zęby, ale jej oczy w lustrze patrzyły na niego wymow­nie.

Nie, nie chciała.

– Nie chcesz wie­dzieć, dla­czego nie wró­ci­łem do domu?

Wypluła pianę do umy­walki, odsta­wiła szczo­teczkę do kubka na półce i wytarła się w pasia­sty ręcz­nik frotté, który przy­nio­sła z pracy.

– Na pewno mia­łeś swoje powody – powie­działa, prze­ci­ska­jąc się obok Seba­stiana do przed­po­koju.

– Wła­śnie, ten powód ma na imię Gunilla, ma czter­dzie­ści sie­dem lat i jest pie­lę­gniarką.

– Nie wie­rzę ci.

– Dla­czego?

– Bo ty ni­gdy byś mi cze­goś takiego nie zro­bił.

– Ależ tak, zro­bił­bym.

Elli­nor potrzą­sała głową, wkła­da­jąc rów­no­cze­śnie płaszcz.

– Nie, nie zro­bił­byś. Bo to by zna­czyło, że chcesz mnie zra­nić, a dla­czego miał­byś tego chcieć?

Seba­stian przy­glą­dał się jej, kiedy schy­lała się, żeby wło­żyć kozaki, szyb­kimi, nie­cier­pli­wymi ruchami. Skóra wyśli­znęła jej się z dłoni. Musiała zacząć jesz­cze raz, jesz­cze bar­dziej nie­zgrab­nie. Jakby wal­czyła, żeby nie stra­cić nad sobą kon­troli. Seba­stian poczuł, jak jego złość słab­nie i zamiast niej zaczyna się poja­wiać coś w rodzaju współ­czu­cia. Musiał to zwal­czyć. Teraz trzeba było oka­zać zde­cy­do­wa­nie. A mimo to ku swo­jemu zdzi­wie­niu usły­szał, że mówi tro­chę łagod­niej­szym tonem.

– Nie chcia­łem tego. Chcę tylko, żebyś zro­zu­miała, że nie możesz tu dłu­żej miesz­kać.

– Dla­czego nie?

– To była pomyłka, nie powin­naś się tu ni­gdy wpro­wa­dzać. To moja wina, ale czu­łem coś w rodzaju… sam nie wiem, wyrzu­tów sumie­nia. Przez chwilę może nawet mi się wyda­wało, że tego chcę, ale już tak nie jest.

Pierw­szy raz, odkąd weszła do przed­po­koju, pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała mu pro­sto w oczy.