Schronienie - William Faulkner - ebook + audiobook + książka

Schronienie ebook

William Faulkner

0,0
59,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

JEDNA Z NAJSŁYNNIEJSZYCH POWIEŚCI FAULKNERA W NOWYM TŁUMACZENIU

Temple Drake popełnia fatalny błąd – wsiada do samochodu niewłaściwego mężczyzny. Niewinna przejażdżka kończy się w miejscu, do którego panienka z dobrego domu nigdy nie powinna trafić.

W starym, ukrytym w środku lasu domu schronili się ludzie, którzy dawno utracili resztki złudzeń. To właśnie tutaj Temple spędzi najdłuższą noc w swoim życiu.

Pełne napięcia studium zbrodni, kary i braku odkupienia, w którym nie brakuje zaskakujących humorem scen. To opowieść o świecie, w którym nie ma niewinnych – a przetrwanie ma swoją cenę.

W posłowiu do pierwszego wydania Faulkner przytacza reakcję wydawcy: „Dobry Boże, nie mogę tego wydrukować. Obaj wylądowalibyśmy za kratami.” A jednak powieść się ukazała – i odniosła ogromny sukces.

„Schronienie” to moralnie niejednoznaczny dramat psychologiczny o traumie i przetrwaniu w świecie, który nie wybacza słabości.

„Błyskotliwy i czujny przekład Michała Tabaczyńskiego sprawia, że „Schronienie” trafia we współczesną wrażliwość. Nowe tłumaczenie wydobywa też bogactwo rejestrów języka – od gwarowych dialogów po inkrustowane opisy. Opis nocy w zrujnowanym domu, gdzie zwierzyną łowną jest siedemnastoletnia Temple, zostanie z czytelnikami na długo. W tej książce Faulkner wybija nas ze znajomego sposobu lektury”. Justyna Sobolewska

„Czy już samo przyglądanie się złu deprawuje? Bestseller Faulknera powraca w nowym tłumaczeniu. Ta przygoda nie będzie niewinna.” Aleksandry Majak „Magazyn Książki”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 365

Data ważności licencji: 4/5/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Nowe przekłady Williama Faulknera w wydawnictwie Znak Literanova

Światłość w sierpniu w tłumaczeniu Piotra Tarczyńskiego (wyd. 2023)

Gdy leżę, konając w tłumaczeniu Jacka Dehnela (wyd. 2024)

Schronienie w tłumaczeniu Michała Tabaczyńskiego (wyd. 2025)

I

Zza gęstwy krzaków tworzących kurtynę otaczającą źródło Ślep wpatrywał się w tego, który pił. Od drogi ku źródełku wiodła ledwie widoczna ścieżka. Ślep obserwował, jak ten mężczyzna – wysoki, szczupły mężczyzna z odsłoniętą głową, w znoszonych flanelowych spodniach i z tweedowym płaszczem przewieszonym przez ramię – objawił się u wylotu ścieżki i przykląkł, żeby zaczerpnąć ze źródła wody.

Źródło wybijało u bukowego korzenia i tworzyło tam małe rozlewisko ponad pomarszczonym i pofalowanym piaszczystym dnem. Otaczały je gęstwa trzcin i skłębionych wrzośców, gęstowie cyprysów i eukaliptusów, na których przychodzącymi niby znikąd promieniami kładło się załamane światło. W skrytej przed wzrokiem, tajemnej, a jednak ścisłej bliskości jakiś ptak wyśpiewał trzy dźwięki i zmilkł.

Ten, który pił, nachylił twarz ku rozbitemu na miriady wizerunkowi samego siebie, który pije. Kiedy się podniósł, dostrzegł przenikające spośród tych rozproszonych ułomków równie strzaskane odbicie słomkowego kapelusza Ślepa, choć wcześniej nie dobiegł go żaden szmer.

Zobaczył nikczemnego wzrostu człowieczka, który zwrócony ku niemu, stał po drugiej stronie źródła z rękami wetkniętymi w kieszenie płaszcza i przekrzywionym papierosem zwisającym z ust. Pod opiętym płaszczem o wysokiej talii miał czarny garnitur. Ponad ubłoconymi buciorami unosiły się upstrzone zaschniętym błotem nogawki spodni podwinięte w pojedynczy mankiet. Twarz mężczyzny prezentowała anormalną, bezkrwistą bladość, jakby padało na nią sztuczne światło elektrycznej lampy; na tle rozjarzonej słońcem ciszy ten przesunięty na bakier słomkowy kapelusz i wsparte pod boki ręce przydawały postaci złowrogiego charakteru jednowymiarowej spłachci cynowej blachy.

Zza Ślepa znów dobiegł głos ptaka, który monotonnie wyśpiewał po trzykroć ten sam ton pozbawiony znaczenia, a przenikliwy świegot przerwał zalegającą tu dychliwą i błogą ciszę, szczelnie opasującą to miejsce, z której chwilę później dobiegł hurkot przejeżdżającego drogą auta i zaraz ucichł.

Ten, który pił, uklęknął u źródełka.

– Masz pan, jak mniemam, w tej kieszeni broń, czy tak? – zapytał.

Po drugiej stronie rozlewiska Ślep zdawał się w niego badawczo wgapiać dwiema gałami miękkiej czarnej gumy.

– Ja się pytam – rzekł Ślep. – Co pan masz w tej kieszeni?

Płaszcz tego drugiego wciąż zwisał mu z ramienia. Sięgnął drugą ręką w kierunku płaszcza. Z jednej kieszeni sterczał zgnieciony filcowy kapelusz, a z drugiej – książka.

– Której? – zapytał.

– Nie pokazuj mi pan – odparł Ślep. – Tylko powiedz.

Ten drugi wstrzymał rękę.

– To książka.

– Jaka? – spytał Ślep.

– Zwykła. Taka, co to się ją czyta. Co to niektórzy czytają.

– Pan czytasz?

Ręka tego drugiego wciąż trwała zastygła nad płaszczem. Przyglądali się sobie nawzajem z dwóch stron źródła. Ledwie widoczna smuga z papierosa zasnuwała twarz Ślepa, której połowa zmarszczyła się w reakcji na dym, tworząc maskę przedstawiającą w jednej chwili dwa różne grymasy.

Z przedniej kieszeni spodni Ślep wyciągnął utytłaną chusteczkę i rozłożył ją sobie u stóp. Potem przykucnął, przez co znalazł się twarzą w twarz z człowiekiem klęczącym po drugiej stronie rozlewiska. Było koło czwartej w majowe popołudnie. Trwali tak w przyklęku, zwróceni ku sobie z dwóch stron źródła, przez dwie godziny. Co pewien czas odzywał się z bagien głos tamtego ptaka, jakby regulowany wedle zegara; jeszcze dwa razy niewidoczne auta przejechały szosą i umilkły w oddali. Ponownie zaświergotał ptak.

– Pan zapewne nie zna nazwy tego ptaka – powiedział ten po drugiej stronie źródła. – Pan się, jak mniemam, w ogóle nie zna na ptakach, o ile nie śpiewają w klatce w hotelowym holu albo nie leżą na talerzu po cztery dolary za sztukę.

Ślep nie zareagował. Przykucał w tym swoim opiętym czarnym garniturze, a prawa kieszeń płaszcza, naciągnąwszy się pod ciężarem, przylegała mu ściśle do boku; obracał i rolował papierosy w palcach drobnej, jakby lalczynej dłoni, i co rusz spluwał w źródlane rozlewisko. Jego skóra prezentowała trupią, siną bladość. Nos miał nieco haczykowaty, a podbródka nie miał wcale. Twarz, która rozpływa się niczym twarz woskowej lalki, kiedy ją zanadto zbliżyć do ognia, i znika w zapomnieniu. Po jego kamizelce biegł platynowy łańcuszek jak pajęcza nić.

– Niech pan mnie posłucha – powiedział ten drugi. – Nazywam się Horace Benbow. Jestem adwokatem w Kinston. Onegdaj mieszkałem w Jefferson, dokąd teraz zmierzam. Każdy człowiek w tym hrabstwie zaświadczy, że jestem nieszkodliwy. Jeśli tu idzie o whiskey, to nic mnie nie obchodzi, ile tego pędzicie, sprzedajecie czy kupujecie. Zatrzymałem się tu tylko po to, żeby się napić wody. I nic poza dotarciem do Jefferson mnie nie interesuje.

Oczy Ślepa wyglądały jak czarne gumowe gałki, odkształcone przez uchwyt, po którym, kiedy już odzyskały dawną formę, pozostał labiryntowy wzorek odcisku kciuka.

– Chciałbym dotrzeć do Jefferson przed zmierzchem – powiedział Benbow. – Nie może mnie pan tutaj tak przetrzymywać.

Nie wyciągnąwszy z ust papierosa, Ślep splunął w rozlewisko źródełka.

– Nie może mnie pan tak przetrzymywać – powiedział Benbow – bo bodaj wezmę i ucieknę.

Ślep spojrzał na Benbowa, jakby miał go spętać tym gumowym spojrzeniem.

– A chcesz pan uciec?

– Nie – odpowiedział Benbow.

Ślep odwrócił wzrok.

– No to pan lepiej nie uciekaj.

Benbow, usłyszawszy ponownie głos ptaka, próbował sobie przypomnieć jego tutejszą nazwę. Po niewidocznej stąd szosie przemknął kolejny samochód i umilkł. Pomiędzy nimi a jego odgłosem słońce niemal zaszło. Z kieszeni spodni Ślep wyciągnął zegarek za dolara, spojrzał na cyferblat i – luzem, jakby chował monetę – wsunął urządzenie na powrót do kieszeni.

W miejscu, gdzie ścieżka biegnąca od źródła łączyła się z piaszczystym poboczem, niedawno ktoś obalił drzewo, które teraz blokowało drogę. Przeszli przez zwalony pień i pomaszerowali dalej, zostawiając za sobą szosę. W piasku widoczne były dwa równoległe płytkie zagłębienia, ale ani śladu kopyt. Na rozgałęzieniu sączącej się ze źródełka strużki Benbow dostrzegł odciski samochodowych opon. Przed nim szedł Ślep: jego obcisły garnitur i sterczący kapelusz były kanciaste jak funkcjonalistyczna lampa.

Piaszczysta ścieżka nikła. Z dżungli wyłaniała się tu kręta szosa. Już omal zapadł zmrok. Ślep obejrzał się szybko przez ramię.

– Tej, wyłaź – powiedział.

– Czemuśmy na to wzgórze nie weszli od razu tędy? – zapytał Benbow.

– Wskroś te wszystkie drzewa? – zapytał Ślep. Kapelusz aż mu drgnął w mętnym, migotliwym poblasku, jaki padał z półmroku, kiedy spojrzał ze wzgórza w dół, gdzie dżungla zalegała jak rozlewisko czarnego atramentu. – Chryste Panie.

Już omal zapadł zmrok. Ślep zwolnił kroku. Szedł teraz obok Benbowa, tak że ten mógł dostrzec nieustanne podrygi kapelusza, kiedy Ślep rozglądał się na boki, złowieszczo zapadnięty w sobie. Kapelusz niemal dotykał szczęki Benbowa.

Wtem coś, jakby cień, w szaleńczym pędzie śmignęło w ich stronę i pomknęło dalej, pozostawiając po sobie pęd powietrza smagający ich twarze, a wywołany przez bezszelestne upierzenie uderzających skrzydeł, aż Benbow poczuł opierające się o niego zesztywniałe ciało Ślepa i jego dłoń zaciśniętą na swoim płaszczu.

– To sowa – powiedział Benbow. – To tylko sowa. – A później dodał: – Na tamtego ptaka mówią tu strzyżyk karoliński, ptak rybak. Tak go nazywają. Nie mogłem sobie wcześniej przypomnieć.

Ślep wciąż przylegał do jego ciała i wpijając palce w kieszeń jego płaszcza, syczał przez zaciśnięte zęby jak kot. Ma zapach czerni, pomyślał Benbow; ma zapach tej czerni, która wyciekała z ust pani Bovary na jej ślubny welon, kiedy uniesiono jej głowę.

A po chwili ponad czarnym poszarpanym kłębowiskiem drzew wzniosło się zwaliste cielsko kanciastego domiszcza, widoczne na tle gasnącego nieba.

Dom stanowił sypiącą się ruinę, której naga i wymizerowana sylwetka wznosiła się pośrodku zagajnika nieprzycinanych drzew cedrowych. To znany punkt orientacyjny, nazywany U Starego Francuza, dom wybudowany jeszcze przed wojną domową; dom na plantacji, na środku dziedziny, pól bawełny i ogrodów, i pastwisk, już dawno na powrót pochłoniętych przez dżunglę, którą okoliczni mieszkańcy przez pięćdziesiąt lat karczowali po kawałku, gromadząc drewno na opał, albo przekopywali w tajemnicy i z efemerycznym optymizmem w poszukiwaniu złota, rzekomo zakopanego gdzieś nieopodal przez budowniczego tej posiadłości, kiedy Grant przemierzał to hrabstwo w czasie kampanii vicksburskiej.

Na końcu ganku na fotelach siedziało trzech mężczyzn. W głębi otwartego korytarza majaczyło przyćmione światełko. Korytarz ciągnął się na przestrzał aż na tyły domu. Ślep wdrapał się po schodach, a trzech mężczyzn przyglądało się jemu i jego towarzyszowi.

– Przedstawiam profesora – powiedział, nie przystając.

Wszedł do środka, do korytarza. Szedł dalej, aż do tylnego ganku, za którym skręcił w stronę pomieszczenia, skąd dochodziło światło. Tam mieściła się kuchnia. Przy piecu stała kobieta ubrana w wypłowiałą suknię z kalika. Nagie kostki wystawały jej z męskich półbutów, którym brakowało sznurowadeł i które przy każdym kroku klapały o podłogę. Spojrzała na Ślepa, a później odwróciła się w stronę pieca, ku patelni, na której skwierczało mięso.

Ślep stał w drzwiach. Kapelusz opadł mu na twarz. Mężczyzna wyjął z kieszeni papierosa, nie wyciągając paczki, pokulał go i ścisnął, włożył go w usta i drasnął zapałką o paznokieć kciuka.

– Mamy tu jednego ptaszka – powiedział.

Kobieta nie podniosła wzroku. Odwróciła mięso.

– Na co mi to wiedzieć? – powiedziała. – Nie obsługuję klientów, których sprowadza tu Lee.

– To profesorek – powiedział Ślep.

Kobieta odwróciła się, żelazny widelec zastygł w jej dłoni. Za piecem cień skrywał drewnianą skrzynię.

– Że kto?

– Profesor – powiedział Ślep. – Ma przy sobie książkę.

– Co on tu robi?

– Bo ja wiem. Nie przyszło mi, żeby spytać. Może chciał poczytać książkę.

– I przyszedł tutaj?

– Znalazłem go przy źródle.

– Próbował trafić tutaj?

– Bo ja wiem – odpowiedział. – Nie przyszło mi, żeby spytać.

Kobieta nie spuszczała z niego wzroku.

– Wyślę go ciężarówką do Jefferson – rzekł Ślep. – Mówił, że tam idzie.

– Na co mi to opowiadasz? – zapytała.

– Ty gotujesz. A on będzie chciał jeść.

– Ta – powiedziała. Odwróciła się ponownie do pieca. – Ja gotuję. Gotuję ofermom, podlecom, półgłówkom. Ta. No, gotuję.

Stojąc w drzwiach, Ślep mierzył ją wzrokiem, papieros zwisał mu z ust. Ręce trzymał w kieszeniach.

– Możesz odejść. Wezmę cię niedzielą do Memphis. Będziesz się mogła znowu puszczać. – Patrzył na jej plecy. – Obrastasz tu w tłuszcz. Byczysz się na wsi. Nikomu na Manuel Street nic nie powiem.

Odwróciła się z widelcem w dłoni.

– Ty gnoju – powiedziała.

– Pewno – odparł. – Nikomu tam nie powiem, że Ruby Lamar wylądowała na wiosce i nosi buty, które wyrzucił Lee Goodwin, i sama sobie musi narąbać drzewa. Nie. Powiem im, że Lee Goodwin to bogate panisko.

– Ty gnoju – powiedziała. – Ty zwykły gnoju.

– Pewno – powiedział Ślep. I odwrócił głowę.

Z ganku dobiegło szuranie i wszedł mężczyzna. Jego przygarbioną sylwetkę okrywał kombinezon. Był na bosaka; to szuranie jego bosych stóp słyszeli przed chwilą. Spłowiała od słońca szopa włosów była splątana i odrażająco brudna. Jego blade oczy płonęły wściekłością, a krótka miękka broda miała kolor brudnego złota.

– A niech mnie, tej, co to za dziwok z niego – odezwał się.

– Czego chcesz? – zapytała.

Mężczyzna w kombinezonie nie odpowiedział. Przechodząc, rzucił Ślepowi spojrzenie jednocześnie ukradkowe i czujne, jakby był w każdej chwili gotów roześmiać się z żartu, jakby tylko czekał na dobrą okazję do śmiechu. Powłócząc nogami, przeszedł przez kuchnię tym swoim niedźwiedzim krokiem i z miną wciąż wyrażającą czujność i wesołą ukradkowość, choć przecież widzieli go jak na dłoni, wyciągnął luźną deskę w kuchennej podłodze, skąd wyjął czterolitrowy dzban. Ślep go obserwował, zatknąwszy palce wskazujące za kamizelkę, z papierosem (wypalił go całego, ani razu nie dotykając go dłonią) zwisającym z kącika ust. Wyraz twarzy miał dziki, może nawet nienawistny; zadumany przyglądał się, jak mężczyzna w kombinezonie przechodzi z powrotem kuchnię z miną wciąż wyrażającą jakiś rodzaj czujnej nieśmiałości, niezręcznie zasłaniając dzban przy boku; patrzył na Ślepa z wyrazem czujności i stałej gotowości do uciechy, dopóki nie opuścił pomieszczenia. I znów usłyszeli szuranie jego bosych stóp na ganku.

– Pewno – powiedział Ślep. – Nikomu na Manuel Street nie powiem przecież, że Ruby Lamar gotuje teraz dla durnia i też dla półgłówka.

– Ty gnoju – powiedziała. – Ty zwykły gnoju.

II

Kiedy weszła do jadalni, niosąc półmisek mięsa, przy stole zbitym z trzech nieheblowanych desek umocowanych na dwóch kozłach siedział już Ślep w towarzystwie tego, który przyniósł dzban z kuchni, oraz tego obcego. Kiedy wstąpiła w krąg światła usadowionej na stole lampy, jej twarz zdawała się posępna, ale nie stara; tkwiły w niej lodowate oczy. Przypatrując się jej, Benbow nie zauważył, żeby zerknęła na niego choć raz, kiedy stawiała tacę na stole, a później, przystanąwszy na chwilę, omiotła wszystko powłóczystym spojrzeniem, jakim kobiety przeprowadzają ostateczną kontrolę nakrycia, po czym podeszła do pozbawionej pokrywy skrzyni stojącej w rogu izby, żeby wyciągnąć z niej dodatkowy talerz, nóż i widelec, przyniosła je na stół i ułożyła przed Benbowem z obcesową, lecz niespieszną stanowczością, ocierając się rękawem o jego ramię.

Kiedy się tak krzątała, do pokoju wszedł Goodwin. Miał na sobie ubłocone ogrodniczki. Jego szczupłą i ogorzałą twarz pokrywała czarna szczecina zarostu; włosy na skroniach oprószała zaś siwizna. Prowadził pod rękę starca z długą siwą brodą, poplamioną wokół ust. Benbow obserwował Goodwina, kiedy ten sadzał staruszka na krześle, tamten zajął to miejsce posłusznie i z niejaką niepewną oraz służalczą skwapliwością człowieka, któremu pozostała w życiu już jedna tylko przyjemność i do którego świat może dotrzeć za sprawą jednego tylko zmysłu, jako że człowiek ten był ślepy i głuchy: niskiego wzrostu, z łysą czaszką, o okrągłej, nalanej, spąsowiałej twarzy, na której jego zmętniałe od katarakty oczy przypominały dwa skrzepy flegmy. Benbow obserwował go, gdy ten wyjął z kieszeni kawał brudnej szmaty i wypluł w nią niemal bezbarwną bryłkę czegoś, co kiedyś było tytoniem, po czym zwinął szmatkę i schował ją do kieszeni. Kobieta postawiła przed nim talerz z jedzeniem. Reszta już się pożywiała, pochłaniając jedzenie milcząco i miarowo, tylko starzec siedział z głową pochyloną nad talerzem i lekko trzęsącą się brodą. Sięgnąwszy nieśmiało do talerza drżącą dłonią, natrafił na kawałek mięsa i od razu zaczął go ciumkać, do chwili, aż kobieta wróciła i pacnęła go po łapach. Odłożył więc mięso z powrotem na talerz, a Benbow przyglądał się kobiecie, kiedy kroiła tamtemu na talerzu jedzenie – mięso, chleb i całą resztę – na małe kawałeczki, a następnie zalała syropem z sorgo. Wtedy Benbow odwrócił wzrok. Po skończonym posiłku Goodwin odprowadził starca. Benbow obserwował, jak ci dwaj przekraczają drzwi prowadzące do korytarza, skąd zaraz dobiegły odgłosy ich oddalających się kroków.

Mężczyźni wrócili na ganek. Kobieta sprzątnęła ze stołu i odniosła naczynia do kuchni. Odstawiwszy je na stół, podeszła do skrzyni umiejscowionej za piecem i stała nad nią jakiś czas. Wreszcie wróciła do stołu i nałożyła sobie kolację na talerz, po czym usiadła przy stole i zjadła posiłek, po czym odpaliła od lampy papierosa, po czym umyła naczynia i odłożyła je na miejsce. Wreszcie poszła do korytarza. Nie wyszła jednak na ganek. Stanęła pod drzwiami i słuchała rozmowy mężczyzn, słuchała słów tego obcego i cichego szurania dzbanka przesuwanego od jednego do drugiego.

– Co za dureń – powiedziała. – Czego on tu chce…

Przysłuchiwała się jego głosowi; mówił prędko i nieco cudacznie, tonem człowieka, który zajmuje się ciągłym gadaniem i niczym poza tym.

– A już na pewno nie piciem – powiedziała cicho, stojąc pod drzwiami. – Niech się już lepiej zbiera tam, dokąd zmierzał, gdzie jego kobiety się nim zaopiekują.

Przysłuchiwała się, co tamten mówi.

– Z mojego okna widzę winną altankę, a w zimie to nawet i hamak. Właściwie w zimie to był sam tylko hamak. Stąd wiadomo, że natura jest rodzaju żeńskiego: pomiędzy kobiecym ciałem a kobiecą porą istnieje sekretna zmowa. I tak każdej wiosny mogę obserwować, jak pojawia się znów ten sam stary ferment, który przysłania hamak; owa matniozielona obietnica niepokoju. To winne kwiecie, to ono ją składa. Skromna jest: dziki i woskowy krwotok nie tyle nawet kwiecia, ile liści, spowija i ukrywa hamak do czasu, kiedy w późnym maju, w półmroku, jej głosik – mojej Małej Belle – wydaje się pomrukiem samych winorośli. Nigdy nie ozwie się: „Horace, to Louis, Paul czy Ktośtam”, ale zawsze rzuca: „To tylko Horace”. Tak że tak: tylko, w bialutkiej sukienusi w tym półmroku, oboje nad wyraz skromni, lecz czujni i nieco niecierpliwi. I nie mógłbym zaprawdę bardziej być obcy jej ciału, gdybym był je sam spłodził.

– Tego więc ranka… nie, przed czterema dniami, we czwartek wróciła ze szkoły, a to był wtorek, tak do niej mówię: „Skoroś go, złotko, znalazła w pociągu, to zapewne jest własnością kolei. Nie wolno go stamtąd zabierać, to niezgodne z prawem, jak umieszczanie izolatorów na słupach wysokiego napięcia”. „Ale on nic od ciebie nie gorszy. Zmierza do Tulane”. „Ale pociągiem, złotko”, powiedziałem. „Natykałam się na takich jak on w gorszych okolicznościach niż w pociągu”. „Tak, wiem”, powiedziałem. „Ja też. Ale po prostu nie zabiera się ich ze sobą do domu, no. Robisz nad takim większy krok i idziesz dalej. Starasz się nie zabrudzić bucików”. Byliśmy w tym czasie razem w salonie; niedługo miał być obiad; byliśmy sami w calutkim domu. Belle pojechała do miasta. „Ale co to niby ciebie obchodzi, kto mnie tu odwiedza? Nie jesteś moim ojcem. Jesteś tylko, tylko…” „No, kim?”, spytałem. „Tylko kim, no?” „No to powiedz wszystko matce! Po prostu weź i jej powiedz. No dalej, zrób to. Powiedz jej!” „Ale żeby w pociągu, złotko…”, powiedziałem. „Gdyby tak wszedł do twojego pokoju hotelowego, bym go po prostu odstrzelił. Ale w pociągu? Niesmaczne. Odeślijmy go po prostu i zacznijmy wszystko od nowa”. „Mówisz, jakbyś ty niczego nie przynosił z pociągu! O tak, tak! Wymoczku jeden! Wymoczku!”

Pomyleniec, powiedziała do siebie kobieta, tkwiąc bez ruchu za drzwiami. Obcy mówił dalej, jakby sam chciał siebie wyprzedzić, jego głos prędki i rozmyty.

– I ona wtedy powtarza „nie, nie!” w moich objęciach, wczepiona we mnie. „Nie to chciałam powiedzieć, to nie tak, Horace, och, Horace!” Wyczułem woń zakatowanych kwiatów, zapach delikatnych martwych kwiatów i łez, i spostrzegłem w lustrze jej twarz. Bo za nią wisiało jedno lustro, a za mną drugie, i w nim się właśnie przeglądała, zapomniawszy o tym pierwszym, w którym mogłem obserwować jej twarz, spoglądającą na tył mojej głowy z udawaną afektacją. Właśnie dlatego natura to „ona”, a postęp to „on”; natura stworzyła winną altankę, ale to postęp wynalazł lustro.

To pomyleniec, wyszeptała kobieta, tkwiąc za drzwiami, zasłuchana.

– Ale to jeszcze nie wszystko. Myślałem, że to przez wiosnę albo przez to, że stuknęły mi czterdzieści trzy lata, ogarnął mnie ten smutek. Pomyślałem, że wszystko się naprostuje, niech tylko znajdę pagórek, na którym sobie zalegnę… Ale to przez tę ziemię. Tak płaską, żyzną i nikczemną, aż zdaje się, że nawet wiatr wyciska z niej kapitał. Nie dziwota, gdyby się okazało, że liście z tutejszych drzew można w banku wymienić na gotówkę. Ach, ta delta. Pięć tysięcy mil kwadratowych płaskiego gruntu, gdzie nie uświadczysz żadnego wzniesienia prócz tych gliniastych garbów, które Indianie uformowali, żeby mieć na czym stawać, kiedy rzeka wzbierze.

– Pomyślałem więc, że wystarczy mi znaleźć sobie pagórek; to nie Mała Belle mnie tak poruszyła. Wiecie, co to było?

No, kompletny, powiedziała kobieta, tkwiąc za drzwiami. Lee nie powinien był pozwolić mu…

Benbow bynajmniej nie czekał na odpowiedź.

– Gałganek z pąsowym śladem. Wiedziałem, że go znajdę, jeszcze zanim wszedłem do pokoju Belle. I był tam, oczywiście, wetknięty za lustro; szmatka, którą wycierała nadmiar różu, kiedy się stroiła, po czym wciskała ją na półkę nad kominkiem. Przełożyłem ją do pojemnika na brudną bieliznę, chwyciłem kapelusz i wyszedłem. Kiedy ciężarówka, która mnie zabrała, ujechała kawałek, zorientowałem się, że nie mam przy sobie żadnych pieniędzy. O to też tutaj szło, częściowo; nie mogłem spieniężyć czeku. Nie mogłem wysiąść z ciężarówki, żeby dostać się na powrót do miasta i zdobyć pieniądze. Tak nie dało rady. Więc szedłem przed siebie, łapiąc co jakiś czas okazję. Jedną noc przespałem w stercie trocin w faktorii, inną w murzyńskiej chatce, a jeszcze kolejną w wagonie towarowym gdzieś na bocznicy. Szukałem tylko wzgórka, żeby na nim, pojmujecie, zalec, no. Wtedy wszystko się naprostuje. Kiedy poślubiasz swoją żonę, wszystko zaczynasz od niczego… Za to kiedy poślubiasz cudzą żonę, to zaczynasz jakieś dziesięć lat wcześniej, od cudzego niczego. A mnie potrzebny był tylko wzgórek, żeby na nim zalec na trochę.

Dureń, powiedziała kobieta. Nieszczęsny dureń. Stała wciąż za drzwiami. Ślep nadszedł korytarzem od tyłu domu. Minął ją bez słowa i wyszedł na ganek.

– Chodźcie – powiedział. – Będziemy ładować.

Usłyszała, jak cała trójka odchodzi. Ona została. Po chwili usłyszała, jak obcy chybotliwie podnosi się z krzesła i przechodzi przez ganek. Wtedy go zobaczyła, mroczniejszą sylwetkę na tle pobladłego mroku nieba: wątły człowieczek w workowatym ubraniu; o rzednących zaniedbanych włosach; zupełnie dobrze wstawiony.

– Nie karmią go porządnie – powiedziała.

Stała bez ruchu, opierając się delikatnie o ścianę, na wprost niego.

– Podoba ci się takie życie? – spytał. – Czemu to robisz? Jesteś wciąż młoda; mogłabyś wrócić do miasta i zrobić coś ze sobą z palcem w nosie.

Nie drgnęła nawet, nadal delikatnie oparta o ścianę, z założonymi rękoma.

– Nieszczęsny, wystrachany dureń – powiedziała.

– Fakt – powiedział – brakuje mi odwagi: tego mi poskąpiono. Cała maszyneria jest na swoim miejscu, ale nie ma iskry. – Niezdarnie przeciągnął dłonią po jej policzku. – Jesteś jeszcze młoda.

Nie drgnęła, czując na twarzy jego dłoń, która dotykała jej ciała tak, jakby pragnęła nauczyć się kształtu i układu jej kości, faktury jej skóry.

– W gruncie rzeczy całe życie jeszcze przed tobą. Ile ty masz lat? Musisz być jeszcze przed trzydziestką.

Mówił cicho, niemal szeptem.

Ona, kiedy się odezwała, ani trochę nie ściszyła głosu. Stała wciąż bez ruchu, splecione ręce spoczywały na piersi.

– Czemu zostawiliście żonę? – spytała.

– Bo ona jadała krewetki – powiedział. – Nie mogłem… To znaczy, pojmujesz, był właśnie piątek i pomyślałem, żeby w południe pójść na stację i kupić skrzyneczkę krewetek prosto z pociągu i zanieść je jej do domu, co każde sto kroków zmieniając rękę, a one…

– I tak co dzień?

– Nie. Tylko w piątki. Ale to trwało przez całe dziesięć lat, od początku naszego małżeństwa. I do dziś nie lubię zapachu krewetek. Ale kiedy je niosłem do domu, nie przeszkadzało mi to szczególnie. Jakoś dawałem radę. Tyle że z pakunku ciekło. Całą drogę do domu kapało zeń stale, aż po jakimś czasie ruszyłem na przeszpiegi za sobą samym na tę stację i stanąwszy z kraja, obserwowałem Horace’a Benbowa, jak odbiera paczkę z pociągu, rusza z nią do domu, zmieniając rękę co sto kroków, i kiedy tak go śledziłem, pojawiła się taka myśl: tu spoczywa Horace Benbow, w tym oto blaknącym ściegu śmierdzących plamek na chodniku w Missisipi.

– Aha – powiedziała.

Odetchnęła cicho, nie rozluźniając splotu ramion. Drgnęła wreszcie; on odstąpił i podążył za nią w głąb korytarza. Weszli do kuchni oświetlonej palącą się lampą.

– Proszę mi wybaczyć mój wygląd – powiedziała.

Podeszła do skrzyni za piecem i wysunęła ją, po czym stanęła obok z rękami skrytymi przed sobą w fałdach ubrania. Benbow został na środku pomieszczenia.

– Muszę go trzymać w tej skrzynce, żeby się do niego nie dobrały szczury – powiedziała.

– Co? – spytał Benbow. – Co tam masz?

Zbliżył się, żeby zajrzeć do skrzyni. W środku spało dziecko, niespełna roczne. Zerknął na napiętą twarzyczkę.

– Ach – powiedział – a więc masz syna.

Oboje spoglądali teraz na ściągniętą twarz śpiącego malca. Z zewnątrz dobiegł hałas; o deski podłogi na tylnej werandzie zastukały buciory. Kobieta kolanem wsunęła skrzynię z powrotem w kąt, do kuchni wszedł Goodwin.

– Dobra – powiedział Goodwin. – Tommy zaprowadzi was do ciężarówki.

I odszedł, kierując się w głąb domu.

Benbow spojrzał na kobietę. Jej ręce wciąż tkwiły w fałdach sukienki.

– Dziękuję za kolację – powiedział. – Może jeszcze kiedyś…

Spojrzał na nią; obserwowała go, a jej twarz była nie tyle ponura, ile zimna, skamieniała.

– Może mógłbym coś dla ciebie zrobić, będąc w Jefferson. Może przysłać ci coś, co ci się przyda…

Wysunęła dłonie z fałdów sukni gwałtownym, prędkim ruchem i na powrót je schowała.

– Przy tych wszystkich pomyjach i praniu… Może mi pan przysłać patyczek do manikiuru – powiedziała.

Tommy i Benbow schodzili ze wzgórza gęsiego po opuszczonej drodze, oddalając się od domu. Benbow obejrzał się za siebie. Rachityczna ruina odznaczała się na tle nieba powyżej ciżby zmierzwionych cedrów, zatopiona w mroku, opuszczona i otchłannie zagadkowa. Droga wiodła zerodowanym urwiskiem, zbyt głęboka na trakt, zbyt prosta na rów, podtopiona roztopami, dławiąca się za sprawą paproci, przegniłych liści i gałęzi. Postępując w ślad za Tommym po ledwie widocznej ścieżynce, Benbow stawiał stopy, które tę gnilną roślinną masę miażdżyły na glinę. Powyżej łukowaty żywopłot drzew rzedł na tle nieba.

Droga rozszerzała się i wiła.

– To gdzieś tutaj zobaczyliśmy sowę – powiedział Benbow.

Dobiegł go rechot Tommy’ego.

– Wystrachało go to musowo – powiedział.

– Tak – potwierdził Benbow.

Podążał za niewyraźną postacią Tommy’ego, stawiając ostrożnie stopy i dobierając ostrożnie słowa, kierowany owym nużącym pijackim asekuranctwem.

– Niech mnie pies tronca, jeżeli łżem, ale on bedzie najstrachliwszym białasem, jakiegom potkał – powiedział Tommy. – Szed raz jeden ścieżyno do werandy, jak ten tu pies wylaz spode domu, podszed i obwonchał mu cholewki, jako to pies, a niech mnie pies tronca, jeśli on nie odskoczył, jaby to aspoń była żmija, a on był na bosaka, i jak nie wyciungneł automatycznego pistoletu i nie zabił to psisko na śmierć. Niech mnie tronca, jeśli tak właśnie nie było.

– Czyj to był pies?

– A przecie, że mój – odrzekł Tommy. I zarechotał: – Starowina taka, co to nie skrzywdziłaby aby i muchi.

Teraz droga najpierw się wzniosła, a zaraz wypłaszczyła; piach chwarszczał pod stopami Benbowa, a ten stawiał je ostrożnie. Na tle jasnego piasku widział teraz lepiej Tommy’ego, kołyszącego się, poruszającego się powłóczystym krokiem, jak muł idący po piasku, a jego bose stopy wydawały świst, wyrzucając fontanny piasku za każdym razem, kiedy wykręcał stopę do wewnątrz.

W poprzek drogi zamajaczył masywny cień zwalonego drzewa. Tommy przesadził je, a Benbow podążył za nim, wciąż z wielką ostrożnością i rozwagą przedzierał się przez to zatrzęsienie listowia, które nie zdążyło jeszcze zwiędnąć i nadal pachniało świeżą zielonością.

– Jeszcze jeden… – powiedział Tommy. Odwrócił się i rzekł: – Dasz radę?

– Tak, tak – odparł Horace. Odzyskał równowagę.

Tommy ruszył dalej.

– Jeszcze jeden z pomyślunków Ślepa – rzekł Tommy. – Co za obrada z takiego blokowania drogi. Starczyłoby to naprostować, aby my nie szli do auta przez milę. Pedziałem mu, cała ta hałastra przychodzi kupować u Lee od czterech roków, a nikt jeszcze Lee o to nie zaczepił. Bo jak wydostać stela na powrót to jego auto, takie fest. Ale to go nie strzymało. Niech mnie pies tronca, jeżeli on sie nie boi swojego własnego cienia nawet.

– Też bym się bał – odrzekł Benbow – gdybym miał jego cień.

Tommy wydał z siebie stłumiony rechot. Droga była teraz czarnym tunelem, wyściełanym bezkształtnym, zmartwiałym blaskiem piasku. To gdzieś tutaj ścieżka zakręcała w kierunku źródła, pomyślał Benbow, próbując się rozeznać, w którym miejscu wcinała się w ścianę leśnej gęstwy. Poszli dalej.

– Kto poprowadzi ciężarówkę? – spytał Benbow. – Któryś z tych z Memphis?

– Musowo – odrzekł Tommy. – Oni wożo sie autem Ślepa.

– Dlaczego ci goście z Memphis nie siedzą w Memphis i nie dają wam tu w spokoju pędzić bimbru?

– Bo w tym je piniondz – odrzekł Tommy. – A grosza nie wyciśniesz z tych tu marnych półlitrówek czy półgalonówek. Lee sprzedaje je ino po to, bo chce obzorgować każde jednom okazje, coby uskładać dodatkowego dolara abo dwa. Dobry piniondz to sie robi, jak sie upendzi naraz godnie i raz-dwa się tego zbywa.

– Cóż – powiedział Benbow – wolałbym raczej głodować, niż przebywać w pobliżu takiego człowieka.

Tommy znów zarechotał.

– Ślep to rzędny chłop. Ino ciut dziwolak. – Nie ustawał w marszu, w którym jego sylwetka rozmywała się na tle przygasłego poblasku traktu, tego piaszczystego traktu. – Niech mnie pies tronca, jak z niego nie je okaz. No nie?

– Owszem – przytaknął Benbow. – Wypisz wymaluj on.

Ciężarówka czekała w miejscu, gdzie droga, znowu gliniasta, poczynała się wznosić ku żwirowej szosie. Dwóch mężczyzn paliło, przysiadłszy na błotniku; ponad nimi gęstwina drzew rzedła, im wyżej sięgała ku gwiazdom w tej porze przełamującej północ.

– Nie spieszyliście się zbytnio, co nie? – odezwał się jeden z nich. – O tej godzinie powinienem być już w połowie drogi do miasta. Kobieta na mnie czeka.

– Jasne – odparł na to drugi. – Czeka na ciebie z rozłożonymi nogami.

Pierwszy obrzucił go przekleństwami.

– Szlimy najrychlej, jak sie dało – odpowiedział Tommy. – Czemuście mundrale nie rozhajczyli tu latarni? Gdyby który z nas był żandarą, już byśmy was mieli, jak nic.

– Spadaj na drzewo, ciemnomordy skurwielu – powiedział ten pierwszy.

Obaj wyrzucili niedopałki i wsiedli do kabiny. Tommy wydał z siebie stłumiony rechot. Benbow odwrócił się i wyciągnął dłoń.

– Żegnam – powiedział. – Jestem panu zobowiązany, panie…

– Wołajom mnie Tomi – odrzekł tamten.

Jego powykręcana i sękowata dłoń powędrowała w stronę dłoni Benbowa, ścisnęła ją solidnie i cofnęła się. Stał tam, jego przysadzista, bezforemna sylwetka odcinała się od spłowiałego blasku drogi, podczas gdy Benbow uniósł nogę, żeby ją postawić na stopniu. Potknął się jednak i zachwiał.

– Ostrożnie, doktorku – dobiegło z kabiny.

Benbow wgramolił się do wnętrza. Drugi z mężczyzn ułożył strzelbę wzdłuż oparcia siedzenia. Ciężarówka drgnęła z miejsca i poczęła się piąć raźno po roztratowanym zboczu ku żwirowej szosie; wyjechawszy na nią, skręciła w stronę Jefferson i Memphis.

III

Następnego popołudnia Benbow już siedział w domu swojej siostry. Ten mieścił się na wsi cztery mile od Jefferson; rodzinny dom jej męża. Była wdową wychowującą dziesięciolatka, mieszkającą w wielkim domu z synem i cioteczną babką swojego męża: dziewięćdziesięciolatką na wózku, o której mówiono panna Jenny. To właśnie ona razem z Benbowem obserwowali teraz przez okno jego siostrę idącą przez ogród w towarzystwie jakiegoś młodzieńca. Siostra Benbowa była wdową już od dziesięciu lat.

– Czemu ona nie wyszła ponownie za mąż? – spytał Benbow.

– To ja ciebie się pytam – odrzekła panna Jenny. – Młoda kobieta potrzebuje mężczyzny.

– Ale chyba nie tego – powiedział Benbow. Spojrzał na tych dwoje. Mężczyzna miał na sobie flanelowe spodnie i błękitną kurtkę; okazały, pulchny młodzian obnoszący swoje napuszenie, typ studenciaka. – Ona zdaje się mieć słabość do dzieci. Może dlatego, że właśnie się jednym opiekuje. Co to za jeden? To ten sam, co zeszłej jesieni?

– Gowan Stevens – oznajmiła panna Jenny. – Powinieneś pamiętać Gowana.

– Tak – odpowiedział Benbow – teraz już sobie przypominam. Pamiętam, to było w październiku.

Przejeżdżał wówczas przez Jefferson w drodze powrotnej do domu i zatrzymał się na noc u siostry. Z tego samego okna on i panna Jenny obserwowali wówczas tę samą parę spacerującą w tym samym ogrodzie, w którym o tamtej porze rozkwitały późne, październikowe kwiaty o jaskrawych kolorach i przykurzonej woni. W tamtym czasie Stevens nosił się na brązowo, w tamtym czasie był dla Horace’a niespodzianką.

– Ten przychodzi dopiero, odkąd ostatniej wiosny wrócił do domu z Wirginii – powiedziała panna Jenny. – Wtedy to był ten chłopak od Jonsów, Hershell. Tak. Hershell.

– Ach tak – odparł Benbow. – Ze starej wirginijskiej familii czy raczej nieszczęsny przybłęda?

– Studenciak z uniwersytetu. Wyjechał tam na studia. Nie pamiętasz go, bo kiedy wyjeżdżałeś, on jeszcze robił w pieluchy.

– Niech pani uważa, żeby Bell tego nie usłyszała – odrzekł Benbow.

Obserwował tych dwoje. Zbliżyli się do domu i znikli za załomem. Wspięli się po schodach i po chwili stanęli w pokoju. Stevens wkroczył ze swoją wyfryzowaną głową, swoją pulchnością i butną miną. Panna Jenny podała mu dłoń, a on ją ucałował, kłoniąc niezdarnie swoją korpulentność.

– Co dzień zastaję panią młodszą i piękniejszą – powiedział. – Właśnie mówiłem Narcissie, że nie miałaby u mnie żadnych szans, gdyby tylko pani zechciała wstać z tego wózka i zostać moją dziewczyną.

– Zamierzam to zrobić jutro – odparła panna Jenny. – Narcisso…

Narcissa była przyciężkawą kobietą o ciemnych włosach i szerokiej twarzy, noszącej wyraz głupawej pogodności. Miała na sobie białą suknię, swój zwyczajowy strój.

– Horace, to jest Gowan Stevens – powiedziała. – A to mój brat, Gowanie.

– Miło mi pana poznać – odezwał się Stevens, ujmując wysoko rękę Benbowa prędkim, silnym uściskiem.

W tej chwili do pokoju wszedł chłopiec, Benbow Sartoris, siostrzeniec Benbowa.

– Wiele o panu słyszałem – powiedział Stevens.

– Gowan studiował na Uniwersytecie Wirginijskim.

– Tak – odparł Benbow. – Obiło mi się o uszy.

– Miło mi – rzekł Stevens. – No, nie każdy może iść na Harvard.

– Dziękuję – powiedział Benbow. – Ale to akurat był Oxford.

– Horace zawsze opowiada ludziom, że miejscem jego studiów był Oxford, sugerując im, że chodzi o stanowy uniwersytet, a on wtedy może ich wyprowadzić z błędu – wtrąciła panna Jenny.

– Gowan stale bywa w Oxfordzie – powiedział chłopiec. – Ma tam taką jedną flamę, którą zabiera na tańce. Jest tak, Gowan?

– Dokładnie, brachu – odrzekł Stevens. – Rudą.

– Dosyć, Bory – ucięła Narcissa. Spojrzała na brata. – Co tam u Belle i Małej Belle? – zapytała i wyglądało, jakby zamierzała coś dodać, ale zamilkła. Wpatrywała się w brata poważnie i badawczo.

– Jeśli będziesz stale się po nim spodziewała, że ucieknie od Belle, kiedyś w końcu to zrobi – rzekła panna Jenny. – Kiedyś to właśnie zrobi. Ale nawet wówczas to nie zadowoli Narcissy – ciągnęła. – Wiele kobiet po prostu nie życzy sobie, żeby mężczyzna poślubił daną kobietę. Ale wszystkie byłyby wściekłe, gdyby ów pewnego dnia wziął i ją zostawił.

– Dość już – powiedziała Narcissa.

– Tak jest – odparła panna Jenny. – Horace już od jakiegoś czasu szarpie się na tym postronku. Ale nie targaj nim za mocno, Horace, bo może się okazać, że on nie jest do niczego uwiązany.

Z hallu dobiegł dźwięk kuchennego dzwonka. I Stevens, i Benbow jednocześnie ruszyli ku uchwytowi wózka panny Jenny.

– Zechce pan mi ustąpić? – zapytał Benbow. – Skoro wszystko wskazuje na to, że to ja jestem tu gościem.

– Ależ Horace – powiedziała panna Jenny. – Narcisso, czy mogłabyś posłać kogoś do skrzyni na strychu, w której składujemy pistolety do pojedynków? A ty – zwróciła się do chłopca – leć powiedzieć, że będziemy potrzebowali muzyki i dwóch róż.

– Ale jakiej muzyki? – zapytał chłopczyk.

– Róże są na stole – odezwała się Narcissa. – Gowan je przysłał. Chodźmy na kolację.

Z okna Benbow i panna Jenny obserwowali, jak tych dwoje, Narcissa wciąż w swojej bieli i Stevens nadal we flanelach i błękitnej kurtce, idzie przez ogród.

– Wirginijski wytworniś, który podczas kolacji uraczył nas opowieścią, jak to go tam nauczyli wytwornie pić. Zanurz w alkoholu żuka i już masz skarabeusza; zanurz w alkoholu mieszkańca Missisipi i już masz z niego wytwornisia…

– Gowana Stevensa – dopowiedziała panna Jenny.

Obserwowali, jak tamci dwoje znikają za załomem domu. To było na chwilę przed tym, nim usłyszał, jak tamci dwoje idą przez hall. Kiedy weszli, zamiast Stevensa zobaczył jednak u jej boku chłopca.

– Nie mógł zostać – poinformowała Narcissa. – Jedzie do Oxfordu. W piątek na uniwersytecie odbywa się potańcówka. Jest tam umówiony z pewną młodą damą.

– Powinno mu się udać znaleźć tam dość miejsc na wytworne picie – powiedział Horace. – Zresztą, na wytworne cokolwiek. Jak przypuszczam, to dlatego właśnie jedzie tam ze sporym wyprzedzeniem.

– Zabiera swoją stałą dziewczynę na tańce – odezwał się chłopak. – A w sobotę jedzie do Starkville na mecz baseballa. Powiedział, że by mnie tam zabrał, ale ty mnie nie puścisz.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Tytuł oryginałuSanctuary

Copyright © 1931 and copyright renewed 1958 by William Faulkner Biographical note copyright © 1992 by Random House, Inc. All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form. This translation published by arrangement with Modern Library, an imprint of Random House, a division of Penguin Random House LLC

Copyright © for the translation by Michał Tabaczyński

Autor posłowia Michał Tabaczyński

Projekt okładki Adaptacja projektu okładki pierwszego wydania Schronienia (Sanctuary, Jonathan Cape & Harrison Smith, New York 1931, autor okładki Arthur Hawkins Jr.) Magda Kuc

Redaktorka inicjująca Agata Pieniążek

Redaktorka prowadząca Dominika Ziemba

Opieka promocyjna Monika Burchart

Redakcja Aleksandra Kamińska

Korekta Lidia Nowak

Koordynatorka produkcji Ewelina Wójcikowska-Jakubiec

ISBN 978-83-8427-194-0

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2025

Plik przygotował Woblink

woblink.com

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

I

II

III

Karta redakcyjna

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Prawa autorskie