39,99 zł
Sam Sylvester ma osiemnaście lat, jest niebinarne i używa zaimków ono/jeno. Wraz ze swoim ojcem przeprowadziło się właśnie do nowego domu. Wśród przedmiotów, które zabrało, najcenniejsza jest Księga na wpół przeżytych żyć, pełna historii osób, które zmarły przed swoimi dziewiętnastymi urodzinami.
Niewiele brakowało, a Sam podzieliłoby ich los.
Na szczęście po przeprowadzce jeno życie rozpoczyna się na nowo. Już na pierwszym spotkaniu szkolnej społeczności LGBT+ Sam znajduje zrozumienie i zaprzyjaźnia się z uroczą Shep. To z nią postanawia rozwikłać zagadkę śmierci chłopca, który trzydzieści lat temu zmarł w jeno domu w niejasnych okolicznościach.
Z czasem Sam dostaje liściki z pogróżkami, a w chwili, gdy rozwiązanie zagadki jest już blisko, ktoś zdradza prawdę o jeno przeszłości. Wtedy wszystkie bolesne, tłumione wspomnienia wracają ze zdwojoną siłą.
Czy Sam znajdzie sposób, aby odnaleźć się w nowej rzeczywistości i ochronić swoje nowe życie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 395
Data ważności licencji: 7/21/2027
Dla mojej queerowej rodziny. Nieważne, czy czujecie się gotowi na coming out, czy też nie, jesteście ważną częścią tego świata.
Kiedy po raz pierwszy patrzę na nasz dom, wygląda, jakby pożerał mojego tatę.
Liczę do trzech – to strategia taty na sytuacje, gdy nie jestem na coś gotowe – i zmuszam się do podniesienia wzroku.
Pobrzękiwanie w pospiesznie spakowanym pudle za mną ustało. Z uwagą wpatrywałom się w telefon, przeglądając Tumblra, ale nie mogę już dłużej go ignorować. Siedzę wpatrzone w pyłki kurzu dryfujące w popołudniowych promieniach słońca.
Drzwi wejściowe mają nawet czerwoną framugę, zupełnie jak usta. Nie zakrwawione ani potworne. Dwa okna wbudowane w dach również nie wydają się ani trochę agresywne. Bardziej może senne. Dom wygląda, jakby się starał, ale wszystko było dla niego zbyt trudne i go przerosło.
W sumie potrafię to zrozumieć. Nowy dom. Nowe miasto. Nowa szkoła.
Znowu.
Mam nadzieję, że pójdzie mi lepiej niż jemu.
– Sam! – Tata wychyla głowę zza drzwi i krzyczy. – Musisz to zobaczyć!
Jest taki podekscytowany. Oczywiście widziałom zdjęcia, ale upiera się, że w rzeczywistości jest dużo lepiej.
Odgarniam z twarzy pukiel falowanych włosów w kolorze lawendy i otwieram drzwi samochodu.
Wiatr jest chłodny i uderza mnie to, że czuję ocean. Posmak soli w powietrzu i rześki zimowy podmuch natychmiast mnie otrzeźwiają. Zapach wody nie powinien mnie dziwić; Astoria jest nią otoczona z każdej strony. W ogrodzie sąsiadów jest nawet cholerna palma. No proszę, jak ekstrawagancko! Podoba mi się. W okolicy nikogo nie ma, ale zgaduję, że w środowe popołudnie ludzie nadal są w pracy. W tym momencie zauważam, jak osoba z plecakiem pokrytym naszywkami z She-Ra i Stevena Universe’a oraz flagami dumy wychodzi zza rogu na naszą ulicę. Mam nieodparte wrażenie, że kiedy spogląda przez ramię, jej wzrok pada na mnie, więc pospiesznie się odwracam, chociaż chciałobym się upewnić, że widziałom to, co mi się zdaje – charakterystyczną różowo-fioletowo-niebieską flagę osób biseksualnych. Nie chcę robić sobie nadziei. Może tylko mi się wydawało; w końcu zaledwie mignęła mi przed oczami. Jestem przyzwyczajone do bycia jedyną queerową osobą w grupie (a przynajmniej jedyną otwarcie queerową), a w Portland nadal byłom zbyt przerażone, żeby zauważyć, że jest nas więcej.
Stukając kciukiem w ekran telefonu, w paru długich krokach pokonuję drogę do domu. Na ostatnim schodku zamykam oczy. Podłoga za progiem jest z ciemnego drewna, być może orzechowego. Nawet tutaj dociera do mnie zapach świeżej farby, nikły, ale wyczuwalny. Przedpokój spowity jest bladym światłem wpadającym przez okna. Okna domu wychodzą na północ i na południe, więc zastanawiam się, jak tu jest w czasie złotej godziny i czy słońce kiedykolwiek zagląda tu na serio.
Widzę to oczami wyobraźni: wszystkie odcienie pomarańczowego przemieniające błyszczące pyłki kurzu w iskierki.
– Sam! – Tata znowu mnie woła. Zdaje się, że jest na górze.
Otwieram oczy, przechodzę przez próg i pozwalam się pochłonąć.
Dom odpowiada echem na moje kroki. Dziwny dźwięk. Zupełnie jakbym wkraczało do jaskini. Mamy dosłownie zero mebli. Podobno jutro ma przyjechać ciężarówka z Ikei, ale teraz moje kroki na schodach wydają się ciężkie. Tak ciężkie, że stąpnięcia pewnie słyszy nawet ocean i jego fale trzy ulice dalej.
Wchodząc po schodach, jedną dłoń kładę na poręczy, a poczucie trwogi ogarnia mnie coraz bardziej. Niczym bryza albo fala podczas przypływu zalewa mnie i wycofuje się z powrotem do głębin.
Na górze czeka tata, wychyla się przez balustradę. Ma nieco ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i jest odrobinę wyższy ode mnie. Nadal nie mogę się przyzwyczaić do jego wyglądu bez loków okalających twarz w kolorze ciepłego brązu, tak bardzo kontrastującego z moją bladą skórą i naturalnie jasnymi włosami, które bardziej przypominają fale niż wspaniałe loki taty. Obciął je ze względu na nową pracę. Powiedziałom mu, żeby tego nie robił. Odpowiedział, że były za ciężkie i w połączeniu z kaskiem przyprawiały go o migreny (i do tego krępuje go cofająca się linia włosów), a potem, gdy zgoliłom mu głowę, gonił mnie po mieszkaniu. Sąsiedzi z dołu walili w sufit, żeby wyrazić swoją aprobatę.
Tata przez cały czas się śmiał, ale myślę, że miał bardziej mieszane uczucia, niż dawał po sobie poznać, i w ten sposób próbował to ukryć. Nosił loki, od kiedy byłom małe, i chociaż wiem, że to była jego decyzja i miał swoje powody, to myślę, że tego dnia odczuł brak czegoś więcej niż tylko włosów.
– Widziałeś palmę? – pytam. Myślę, że powinien o niej wiedzieć. Palmy oznaczają wakacje i słoneczne wybrzeża, a ta przeprowadzka nie jest żadnym z nich. To drzewo wydaje się jednak dobrym znakiem.
– Widziałem, widziałem. – Tata się do mnie uśmiecha. – Nie jest to tropikalny raj, ale pomyślałem, że ci się spodoba. Chodź, zobacz swój pokój.
Idę za nim, przesuwając dłoń po poręczy. Wygląda, jakby niedawno została oszlifowana i polakierowana; jest zrobiona z tego samego drewna co podłoga. Opuszki palców lekko przyklejają się do jej gładkiej powierzchni. Myślę, że gdybym się nachyliło, zobaczyłobym swoją twarz w lśniącym odbiciu.
Oddał mi największy pokój. Argumentował, że jest zbyt leniwy, by wspinać się po schodach, żeby dotrzeć do łóżka, a jego sypialnia, choć mniejsza, ma wejście do osobnej łazienki. Kiedy jestem już w moim nowym pokoju, wpadam w lekkie osłupienie.
Jest ogromny. Parapet dokładnie naprzeciwko mnie rozciąga się między dwoma oknami, które widziałom od frontu. Jest długi jak kanapa i do tego ma prawie metr głębokości. Zewnętrzne krawędzie okien wznoszą się ku górze i zaginają do wewnątrz, spotykając się u szczytu i tworząc coś na kształt odwróconego lodowego rożka.
Podchodząc do jednej ze ścian, czuję, jakby była niemal zbyt jasna, żeby na nią patrzeć. Jest biała. Prawdziwie biała, nie jak skorupka jajka czy śmietana. Sprawia wrażenie stawianej na szybko. Widać nawet łączenie. Tata dostałby zawału, gdyby jego ekipa zrobiła coś takiego. Postukuję o ścianę knykciami. Wita mnie pusty odgłos.
Kiedy dotykam farby, natychmiast robię krok do tyłu, zupełnie jak pewien chłopak, którego widziałom pewnego razu w markecie; zwrócił się do jakiejś kobiety „mamo” i okazało się, że to była obca osoba. Czuję dreszcz emocji mknący po kręgosłupie, echo przeczucia, którego nie określiłom nawet w myślach na tyle, by w ogóle je rozważyć. Ktoś naprawdę coś tu zabudował.
Nie brzmienie pustego echa mnie niepokoi, ale to, co czuję pod palcami. Jakby zamiast drewna knykcie dotykały prądu elektrycznego – albo jego widma. Zwalczam potrzebę dłubania w łączeniu, drążenia w ścianie, żeby dotknąć tego, cokolwiek się za nią skrywa.
– Co myślisz? – Tata gestykuluje energicznie, kiedy się odwracam, żeby na niego spojrzeć. Był zwrócony do mnie plecami, więc musiał nie zauważyć mojego obrotu. – To będzie twoje królestwo, a ty, Sam, będziesz królczem.
Ponownie stukam knykciami w ścianę, tym razem mocniej, próbując ignorować niewielkie fale uderzeniowe rozchodzące się w moich palcach przy każdym uderzeniu. Cóż, zdecydowanie pusto. Chcę się tam dostać. Nie dowiem się, co tam czeka, jeśli nie mogę tego dotknąć, a ta kiepsko postawiona ściana jest przeszkodą. Tata patrzy, jak chodzę tam i z powrotem, stukając w każdą jej część. Czasem uderzam parę razy, nasłuchując różnic w odgłosach. Znajduję rytm. Na wysokości bioder pusto, ale zarówno w górę, jak i w dół dźwięk robi się coraz płytszy, a potem znowu pusto. Tata nic nie mówi. Już dawno się do mnie przyzwyczaił.
– Tutaj możesz być sobą, smyku – odzywa się.
Chyba chodzi mu o to, co właśnie robię – ostukiwanie ścian jak dziwadło, którym jestem. Zastanawiam się, czy to, co mówi, jest prawdą. Na jeden cudowny moment mój wszechświat się rozszerza, jakby jego słowa wywołały Wielki Wybuch. Mogę być sobą. Być Sam. Po raz pierwszy. Może w końcu dojdę do tego, kim, do cholery, jestem.
Moment mija tak szybko, jak nadszedł. Cofam rękę i w pośpiechu stimuję, wbijając paznokcie w dłoń raz za razem.
– Myślę, że za ścianami są półki – stwierdzam.
Moje słowa biorą go z zaskoczenia, ale po chwili zaczyna się rozglądać. Do tego, że nie reaguję na emocjonalne sytuacje, też jest przyzwyczajony. Podchodzi i lekko ostukuje ścianę, co, rzecz jasna, wywołuje ten sam pusty odgłos, zbyt głośny jak na zwyczajną płytę kartonowo-gipsową i łączenia. Tak jak mówiłom.
– Ciekawe – mruczy.
Nie kwestionuje, ale przygląda się ścianie nieco uważniej. Wydaje z siebie oburzone westchnienie na widok kiepsko wykonanej pracy i mamrocze pod nosem:
– Widzę, że poprzedni właściciel próbował swoich sił w majsterkowaniu. – Chwilę później uśmiecha się do mnie promiennie. – Wyburzenie tych ścianek może być naszym pierwszym projektem. Jeśli chcesz.
Z jego twarzy bije taki zapał, że zgodziłobym się, nawet gdybym nie chciało. Poza tym skoro już zobaczył niedoskonałość łączenia, nie zdziwiłoby mnie, jeśli sam zabrałby się za to w środku nocy. Nie dałoby mu to spokoju.
Odwzajemniam uśmiech.
– Zajebiście!
– Nie mów „zajebiście”.
– W dechę.
– To jest gorsze. Mów „zajebiście”.
Na dole rozlega się Marsz imperialny z Gwiezdnych wojen, dzwonek jego telefonu.
– Oho. Zaraz wracam. – Wychodzi z pokoju i zbiega po schodach, krzycząc do mnie: – Sam! Tutaj żadni sąsiedzi nie będą na nas wrzeszczeć!
– Skoro tak twierdzisz! – odkrzykuję.
Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek był tak szczęśliwy.
Przeciągam dłonią po ścianie. Czuję nierówności farby i podniecenie niemal na wyciągnięcie ręki. Opuszki palców mi wibrują, jakbym dotykało jednej z tych kul plazmowych, które zawsze są w sklepach z gadżetami. Prawie dostrzegam wybrzuszenia w ścianie tam, gdzie nie podpierają jej półki. Coś tam jest. Coś, co muszę odnaleźć. Ten pokój jest mój.
Nowe miasto, nowy dom, a nawet pozornie odmieniony tata.
Mam cholernie wielką nadzieję, że pójdzie lepiej niż ostatnio.
***
W oczekiwaniu na powrót taty zabijam czas, leżąc na plecach pośrodku pokoju, wpatrzone w sufit, próbując nie drapać wciąż świeżego rękawa. Tatuaż był częścią umowy na moje osiemnaste urodziny. Tata powiedział, że mogę sobie go zrobić, jeśli zdam rozszerzoną matematykę, ale myślę, że w ten sposób chciał oddać w moje ręce decydowanie o moim ciele po tym, co stało się w Montanie. Przypuszczam, że nawet tata nie wie, co znaczą wzory, które wybrałom, chociaż był ze mną na wszystkich sesjach i słuchał rozmów z artystami. Nie jestem pewne, czy nawet ja wiem, co oznaczają wszystkie z nich. Górna połowa, od ramienia do łokcia, pokryta jest akwarelową zorzą polarną. Spomiędzy kolorów przebijają się czarne kształty. Pierzący się ptak, którego krople krwi przechodzą w plamki tuszu. Konstelacja gwiazd. Drzewo zmieniające się w korzenie, które na zgięciu łokcia zmieniają się z kolei w wachlarz mieczy. Część od łokcia do nadgarstka również jest akwarelowa, ale dominują kolory wody. Na nadgarstku widnieje kruk rozpościerający skrzydła. To wszystko znajome mi obrazy, nawet jeśli rozpływają się jak zorza, gdy próbuję je uchwycić; gdy próbuję zrozumieć dziwność, która jest nieodłączną częścią mojego życia.
Jak ten pokój.
Jest w nim coś niepokojącego. Nie jak w horrorze. To jest coś… innego.
Leżąc tak w samotności, przez moment czuję, jakbym było w zawieszeniu. Jakby to miejsce czegoś ode mnie oczekiwało. To pewnie tylko moja „bujna wyobraźnia”, jak nazywali to moi nauczyciele, zanim tata zabrał mnie do kogoś, kto zdiagnozował autyzm. Albo to te moje historie, które według terapeutki z Missouli związane są z fascynacjami wynikającymi z autyzmu. Pewnie widzieliście filmiki, na których autystyczne dziecko potrafi wymienić wszystkie pokemony. Oczywiście nie zawsze tak to wyglądało. Nie wszystkie osoby autystyczne są takie same. Ja interesuję się historiami nastolatków, którzy umarli zbyt młodo. Niektóre tatuaże są dedykowane właśnie im. Tego nigdy nie powiem tacie. Nie chciałom mówić nawet terapeutce; musiałom jednak wyjaśnić, że zainteresowanie ich historiami zaczęło się przed atakiem, nie później, bo wyszła z założenia, że moje własne otarcie się o śmierć wywołało obsesję na punkcie martwych nastolatków. Nope.
Przełykam ślinę i czuję ukłucie blizny na gardle.
Tata wraca tak cicho, że słyszę go dopiero, gdy stawia stopę na progu. Zatrzymuje się i napotykam jego wzrok, nie podnosząc głowy z podłogi. Po chwili podchodzi. Również się kładzie i szturcha czubek mojej głowy czubkiem swojej.
– Złe wieści – mówi.
– Dzwonili ludzie od mebli?
– Tak.
– Czy wiozą nam stado sikających gdzie popadnie szczeniaków?
– Nie. Jak mogłoś w ogóle stwierdzić, że to zła wiadomość? – Tata wyrzuca ręce, jakbym powiedziało coś skandalicznego. – Stratowanie przez stado szczeniaków brzmi jak marzenie.
– Szczeniaki sikają i srają gdzie popadnie i to wcale nie jest urocze jak emotka kupy. Ale same psiaki są słodkie! Myślę też, że panele łatwiej wyczyścić niż dywan.
– Sam – zaczyna tata – spróbuj ograniczyć wulgarność przed jutrzejszą wizytą u dyrektorki.
– No spoko. – Podłoga nadal jest wygodna i chłodna. Badam ją dłońmi, palce wyszukują szczeliny między panelami. – To co to za złe wieści?
– Przedświąteczny natłok zamówień. Przyjadą parę dni później.
– Czyli mówisz, że mamy mnóstwo czasu na rozebranie paru ścian przed umeblowaniem?
Wyczuwam, że chichocze, bo jego głowa trzęsie się przy mojej.
– Tak, to właśnie chciałem powiedzieć. – Tata milknie na moment. – Nadal w porządku z kolejną zmianą szkoły?
Mówi „kolejną”, bo to drugi raz w tym roku. Przeprowadzki nie należą do naszej rutyny.
Tym razem to ja milknę. Na tak długo, że tata się odzywa.
– Sam?
– Tak, w porządku. – W sensie na tyle, na ile może być. Nie muszę mówić tego na głos, żeby zrozumiał, co chcę powiedzieć.
– Dyrektorka sprawia wrażenie bardzo wspierającej – dodaje. – No i Oregon to nie Montana.
– Wiem.
Naprawdę to wiem, ale dzieci to dzieci, a nastolatkowie to nastolatkowie, i wszędzie, dokąd pojedziesz, jest to samo, zwłaszcza w tych czasach, gdy tak wiele zła próbuje zburzyć cały nasz postęp ku nieuchwytnej równości.
Na samo wspomnienie Montany czuję ścisk w gardle. Coś więcej niż tylko ukłucie blizny. Mięśnie wokół oczu się zaciskają i nie próbuję powstrzymać ruchów mojej twarzy. Jesteśmy tu tylko ja i tata. Zaciskam pięści, wbijając paznokcie w dłonie w szybkich spazmach.
Tata za mną wstaje. Patrzę na niego do góry nogami.
– Chodź – mówi. – Rozpakujemy samochód. Potem rozłożymy materace i śpiwory, a potem przejdziemy się nad… – Robi pauzę i patrzy na mnie dramatycznie. – Ocean.
Mimowolnie się uśmiecham. Tata jest w tym dobry. Daje mi cel, coś, czego mogę wyczekiwać. Zwłaszcza że jutro może być stresująco, a nawet on nie wie, jak wszystko się potoczy.
Dostrzega mój uśmiech i szczerzy się jeszcze szerzej. Umie dostrajać się do mojej częstotliwości.
Przez resztę dnia aż do wieczora dba o to, żebym miało zajęte myśli. Przemierzamy Astorię od pasa piaszczystych plaż i stalowej szarości wody (uwielbiam hipnotyzujący dźwięk fal, tych prawdziwych, nie białego szumu tworzonego przez moje urządzenie) po małe centrum, w którym sklepy z pamiątkami są ciche i puste, bo chociaż wszędzie wiszą świąteczne lampki, to sezon turystyczny dobiegł końca.
Kiedy kładę się na materacu w zupełnie pustym pokoju, czuję, jakbym wchodziło do tunelu wypełnionego srebrzystobiałą mgłą, za którą rozpościera się zorza polarna. To jedyna część mojego tatuażu, którą w pełni rozumiem. Kolorowe światła migoczą w tunelu. Jestem tutaj. Jestem obecne. Wiem, co kryje się za mgłą; nawet jeśli nie mogę tego dotknąć, to czuję smak.
Czasami, w większość nocy, widzę tylko to.
Nie tym razem.
Znów jestem w Airdrie i słucham, jak dyrektor przekazuje tacie, że nie mają wystarczająco dowodów, żeby wyrzucić tych nastolatków ze szkoły, zupełnie jak policjanci, którzy powiedzieli, że nie mają wystarczająco dowodów, żeby wnieść wobec nich oskarżenie.
– Przykro mi – mówi. – Nie możemy tak po prostu uwierzyć na słowo Sam, która twierdzi, że rozpoznała synów pana Barry’ego oraz Sherilee Tanner. Potrzebujemy dowodów.
Tata jest nieruchomy. Tak bardzo nieruchomy, że czuję jego furię. Nie mogę się odezwać, bo moje gardło jest spuchnięte. Chcę otworzyć usta i krzyczeć, aż szczęka wypadnie mi z zawiasów i będę mogło pożreć dyrektora w całości. Sposób, w jaki mówi „synowie pana Barry’ego”, zupełnie jakby pan Barry nie był jego bratem, przyprawia mnie o mdłości.
– To było przestępstwo motywowane nienawiścią. – Tata odzywa się miękko. – I ma pan używać poprawnych zaimków mojego dziecka.
Tata jest jedynym czarnym mężczyzną w śnieżnobiałym miasteczku i wszystko, co tu robi, jest ciche i delikatne, bo dla wszystkich dookoła jego istnienie jest bardzo głośne, nawet jeśli biali twierdzą, że nie są rasistami. Jak to w ogóle możliwe, skoro nie wyrzucili naszej mieszanej rodziny z miasta, a poza tym – na własne uszy słyszałom, jak ludzie to mówili – nie można być rasistą, gdy wszyscy są biali, prawda? Mieszkałośmy tam, bo tata kochał krajobraz i swoją pracę; nasze dziesięć akrów u podnóża Gór Szafirowych było jego azylem. Nie mogło jednak być moim.
Ale tata… Jego słowa skrywają siłę supernowej i za to go kocham. Usta dyrektora poruszają się, lecz nie słyszę ani jednego słowa, które mówi.
Znów mam siedem lat i po raz pierwszy widzę tatę. Wchodzi do sierocińca z jednym z opiekunów i kiedy go dostrzegam, natychmiast wiem. Spogląda na mnie i coś się we mnie zapala, coś gwałtownego i jasnego, i nieposkromionego. Wiem, że dostrzega coś więcej niż małe, poobdzierane białe dziecko z kudłatymi, mdłymi włosami, które uchodzi za niemowę.
Patrzy na mnie, na moją koszulkę Led Zeppelin i na włosy zakrywające mi twarz i decyduje się mnie uratować. W tamtym momencie coś w jego barkach się rozluźniło, coś w jego twarzy złagodniało. Wyprowadza mnie z tamtego miejsca i pierwszym słowem, które do niego mówię, w dniu moich ósmych urodzin, jest „dziękuję”.
Nagle mam szesnaście lat i nie jestem Sam Sylvester. Sięgam umysłem po moje imię, ale nie mogę go znaleźć, choć zdaje się, że powinnom je znać. Czuję, że jest blisko, obecne jak zapach oceanu na wietrze i równie nieosiągalne. Jestem otoczone książkami i głosem Davida Bowiego, śmiechem, który odbija się od ścian wokół mnie, jest tu też ktoś, kogo nie mogę dostrzec. Stoi pod słońce i jedyne, co rozróżniam we mgle, to zarys loków. Złote światło napływa przez dwa okna, a pokój wypełniony jest rozproszonym chichotem, który rozpływa się tak szybko, jak się pojawił. Przełykam ślinę i kaszlę. Nagle ten śmiech staje się sapaniem. Moim sapaniem. Moje gardło jest ściśnięte i kłujące. Padam na kolana i nie mogę oddychać. Nie mogę oddychać.
Światło rozpływa się przed moimi oczami w czerwone i fioletowe przebłyski.
***
– Sam! Oddychaj!
Biorę haust powietrza tak wielki, że mogłobym opróżnić pokój.
Tata jest za mną – ręce mam założone na klatce piersiowej, a on trzyma mnie w ciasnym kokonie. Czuję pulsowanie z tyłu głowy. Znów nabieram powietrza. I jeszcze raz.
– Hej, Sammy, wszystko dobrze, wszystko dobrze. – Światło w przedpokoju jest włączone i wdziera się złotym klinem do mojego pokoju.
Przez moment moje ciało przechodzą drgawki, mózg z opóźnieniem rejestruje słowa taty.
– Wdech – mówi, a ja wdycham powietrze. – I wydech.
Znów robię, co mi każe. Oddycha wraz ze mną. Ten rytuał odbyłośmy zdecydowanie zbyt wiele razy. Dlatego nigdy nie zrozumiem, czemu niektórzy ludzie powiadają, że rodzina jest tak powszechna jak krew. Dla mnie rodzina to oddech, gdy pozwalasz komuś zażądać twojego prawa do powietrza w świecie, który tego prawa może cię pozbawić. To słabość, gdy czujesz czyjąś klatkę piersiową poruszającą się w ostrożnym rytmie, który przywróci twój oddech. Ten lęk jest znany i mnie, i tacie z różnych powodów. Jego mama zmarła na raka płuc, gdy był nastolatkiem.
Powoli rozluźnia uchwyt i opuszcza mnie na podłogę. Jestem daleko od mojego materaca i z początku zdaje mi się, że to podłoga jest odpowiedzialna za pulsujący ból z tyłu głowy, ale dostrzegam grymas bólu na twarzy taty, który pociera kość policzkową.
– Cholera, t-tato, twój policzek. – Całe w nerwach, gramolę się do pozycji siedzącej. Moją klatkę piersiową wypełnia szarpiący łomot serca. Próbuję opanować oddech.
– W porządku, Sammy. Bywało gorzej. – Przeciąga językiem po dziurze po jednym z kłów. Został wybity, zanim się urodziłom. Na co dzień ma tam protezę. – Przeżyję.
Przełykam ślinę, próbując powstrzymać serce przed podejściem do gardła. Ten atak był gorszy niż inne i tata zdaje sobie z tego sprawę.
– Która godzina? – pytam. Za oknem jest ciemno, ale w grudniu to żadna wskazówka.
– Nie mam pojęcia. – Tata siada i opiera się na rękach, a ja sprawdzam telefon.
– Za pięć siódma – mówię.
– Chcesz o tym porozmawiać?
– O godzinie? – Tym razem umyślnie biorę dosłownie jego słowa, ale tata się nie uśmiecha.
– Sam.
Nie odpowiadam.
– W porządku – mówi tata i wiem, że naprawdę ma to na myśli. Niektórzy mówią tak, by zaraz zmienić taktykę. Nie tata. – Chcesz sprawdzić, czy uda nam się znaleźć jakieś sensowne miejsce ze śniadaniami?
Kiwam głową. Pot spływa mi między łopatkami i łaskocze skórę. Tym razem to ja mu pomagam wstać z podłogi, a on udaje przeszywający ból pleców.
– Emotka czaszki – mówię żartobliwie. – Wezmę prysznic. Spotkanie jest o dziewiątej, prawda? Zdążymy?
– Wpół do dziesiątej, i mam nadzieję, że tak. Pospiesz się. Widzimy się w holu za pół godziny.
Muszę najpierw zejść na dół po kosmetyki i czyste ubrania. Biorę prysznic w pośpiechu, szoruję twarz i gardło, jakbym mogło zmyć z siebie dwa koszmary. Jeden z nich przeżyłom na własnej skórze w zeszłym roku.
Zbieram historie dzieci i nastolatków, którzy umarli przed dziewiętnastymi urodzinami – kiedy byłom młodsze, postrzegałom ten dzień jako przejście z dzieciństwa do dorosłości. Dzieci, które zachorowały, które zostały zabite, i tych, którym własny umysł kazał umrzeć. Czuję, że ktoś powinien o nich pamiętać.
W moim śnie to musiał być ten chłopak z Astorii, z lat osiemdziesiątych. Nazywał się Billy Clement, chociaż we śnie nie mogłom przypomnieć sobie jego imienia. Staram się o nim nie myśleć. To zbyt pokręcone.
Moje fascynacje zaczęły się przed atakiem. Ona zawsze mówiła mi, że jestem makabryczne, ale ja po prostu uważałom, że ktoś powinien znać historie dzieci, którym nie było dane wejść w dorosłość; że zasługują na to, by ktoś dostrzegł je tak, jak mnie dostrzegł tata.
Ubieram się w sposób metodyczny. Czarne bokserki zrobione z najdelikatniejszego modalu, binder, który tata wykonał specjalnie dla mnie, poszarpane dżinsy, długi, aksamitny top oraz długi, gruby golf, u dołu postrzępiony i asymetryczny. Czarny eyeliner i srebrna smuga na skroni. Po wyjeździe z Montany tata upierał się, żeby kupić mi nowe rzeczy (jestem nawet zdziwione, że nie rzucił tych starych na stos i nie spalił). Zrobiłom zakupy w lumpeksach, ale w Portland nie było ich wiele. Myślę, że tata był nieco zaskoczony, widząc, jaki obrałom styl, ale złowrogi wygląd sprawia, że czuję się bezpieczniej. Kiedyś nosiłom stare koszulki z logami zespołów muzycznych i dżinsy, ale teraz każda część ubioru, którą wkładam, jest wyborem. Przyodziewam się w zbroję.
Gdy robię zakupy, kieruję się raczej dotykiem niż wyglądem, ale jestem dobre w wyszukiwaniu dokładnie tego, co chcę. Miękkość swetra, tak zbita, że aż elastyczna tekstura dżinsu, zamierzona obcisłość bindera – to dla mnie ważniejsze niż dla innych. Nakładam trochę pomady na włosy i podrzucam je tak długo, aż spływają przeplatającymi się lawendowymi, bladozielonymi i srebrzystymi falami wedle mojego zamysłu. Opadają za prawe ucho, odsłaniając wygoloną lewą stronę głowy. Przeciągam opuszkami po króciutkich włosach, ciesząc się doznaniem. Tata będzie musiał je niedługo znów przystrzyc po obu stronach i pewnie odświeżyć farbę przed moim powrotem do szkoły w styczniu. Na co dzień jest kierownikiem budowy, ale czasem myślę, że minął się z fryzjerskim powołaniem.
Tata znajduje dla nas restaurację i zamawiam ogromnego belgijskiego gofra pokrytego truskawkami, które są wręcz obrzydliwie słodkie. Tata zamawia bułeczki z mięsnym sosem i placki ziemniaczane jako dodatek.
– No, no, do swoich węglowodanów domówiłeś więcej węglowodanów – mówię, niemal przekrzykując jakąś piosenkę w stylu rockabilly puszczoną zbyt głośno.
– I kto to mówi. – Podnosi ku mnie swój kubek z kawą, a ja wyciągam w jego stronę szklankę z sokiem pomarańczowym. – Za nowe początki.
– Za nowe początki – powtarzam, uderzając szkłem o ceramikę.
W połowie śniadania dopada mnie ucisk w podbrzuszu i przypominam sobie, co dzisiaj muszę zrobić. Pamiętając słowa terapeutki o tym, żebym zwracało uwagę na sygnały płynące z ciała, skupiam się na nich, ale jedyne, co czuję, to bezsens tego, co robię. Czy to lęk? Nawet jeśli tata zauważa, że nagle straciłom apetyt, to nic nie mówi. W końcu wciskam w siebie resztę śniadania, ostatni kęs gofra namaczając rozpuszczoną śmietaną.
Nie chcę znowu przez to przechodzić – poznawanie dyrektorki i w ogóle.
Tym razem tata zdaje się to wyczuwać.
– Jeśli coś pójdzie nie tak, znajdziemy inny sposób, żebyś dokończyło naukę.
Podnoszę głowę, przerywając gapienie się w wysmarowany talerz.
– Co?
– Jeśli szkoła publiczna to za dużo, wymyślimy coś innego. Nauczanie domowe czy coś. Będziesz mogło nawet zdawać egzaminy końcowe, jeśli będzie trzeba, ale może uda się też ze studiami. Na dłuższą metę tak będzie łatwiej.
Jasna ch…
– Tato. – Robię pauzę. Jak on to zawsze powtarza? – Wrócimy do tego, gdy papież…
– Nie kończ. – Jest tylko w połowie uśmiechnięty, ale powstrzymuje mnie od powiedzenia „wysra się w lesie” na głos. – Po prostu chciałem, żebyś wiedziało, co mi chodzi po głowie.
Liceum w Astorii oddzielone jest od drogi pasem drzew strzegących go niczym strażnicy. Podobają mi się. Sam budynek jest z czerwonej cegły, a pełny parking wywołuje we mnie wstrząs. Ferie świąteczne jeszcze się nie zaczęły.
Tata parkuje na miejscu dla gości i wyłącza silnik.
– Otwieramy drzwi na trzy, dobra?
Kiwam głową. On odlicza.
– Raz. Dwa. Trzy.
Otwieram drzwi i wychodzę na zewnątrz, ciaśniej otulając się golfem. Rękawy są wystarczająco długie, co mówi samo przez się, bo mierzę prawie metr osiemdziesiąt. Zrobiłom w nich otwory na kciuki i obszyłom je srebrną nitką. Wiatr jest zimny, ale w porównaniu z Montaną nawet po ośmiu miesiącach w Portland mnie wydaje się ciepły.
Wchodzę za tatą do szkoły w momencie, gdy na korytarzu rozlega się dzwonek. Niedobrze. W ciągu paru sekund uczniowie wylewają się z sal i praktycznie każda para oczu ląduje na mnie i tacie. Prawie wszystkie dzieci są białe, chociaż szkoła i tak jest dużo bardziej różnorodna niż ta w Airdrie. Wzrostem niemal dorównuję tacie, ale wyglądamy zupełnie inaczej i nawet nie jestem pewne, czy to dlatego ludzie się gapią. Może to przez moje włosy.
Mam wrażenie, że jest tu za gorąco. Zupełnie jakby spojrzenie każdej osoby wprawiało atomy między ich gałkami ocznymi a moją twarzą w wibracje.
Spoglądam na tatę. Przybrał Zachmurzoną Twarz i wnioskując po tym, jak grzechocze kluczykami od samochodu, jest jakieś trzy sekundy od zawrócenia, powrotu do naszego pozbawionego mebli mieszkania i powybijania dziur w ścianach mojej sypialni albo skulenia się na surowej podłodze z paczką truskawkowych pop-tartów, chociaż dopiero co jadłośmy śniadanie.
Ostatnimi dniami zbyt często widzę jego Zachmurzoną Twarz.
Dość. Podejmuję decyzję. Dla dobra taty. Po mojej prawej stoi jakiś wychudzony chłopaczek nawet niepróbujący ukryć tego, że się na mnie gapi.
– Gabinet dyrektorki? – pytam zbyt głośno.
– Eee… korytarzem i w prawo – mówi.
– Dziena.
Idę w tym kierunku. Moja zuchwałość ulatuje z każdym krokiem, ale zaraz po dotarciu na miejsce tata mówi jakiejś kobiecie, że przyszłośmy na spotkanie, a ona prowadzi nas prosto do gabinetu, gdzie dyrektorka wita nas osobiście. Jest biała, niska i nosi wyglądający na drogi – przynajmniej na moje oko – sweter w paski w głębokich odcieniach niebieskiego i zielonego. Do tego dżinsy. Podoba mi się to połączenie. Jej spodnie są wytarte na kolanach w niewymuszony sposób, sprawiając miłe wrażenie, że nie stara się na wyrost. W mojej głowie rozlega się alarm przypominający, że nie powinnom się gapić. Ludzie nie lubią, gdy się w nich wpatrujesz, i dowiedziałom się tego w nieprzyjemny sposób.
– Panie Sylvester – zwraca się do taty. Ściska jego dłoń. – Cieszę się, że w końcu mogę pana poznać. Margarie Frankel.
– Proszę mówić do mnie po imieniu. Junius – mówi tata.
Dyrektorka odwraca się w moim kierunku i uśmiecha się, wyciągając dłoń. Protokół zapoznawczy aktywowany. Tata już rozmawiał z nią przez telefon, ale to jest prawdziwy test. Jeśli wmówię sobie, że cała presja spoczywa na niej, może naprawdę uwierzę w to na tyle mocno, by powstrzymać drżenie dłoni, gdy próbuję ją podnieść.
– Jestem Sam – przedstawiam się, wpatrując przez moment w miejsce między jej oczami, by znów uciec wzrokiem. Teraz albo nigdy. – Moje zaimki to ono i jeno.
Dyrektorka Frankel wygląda na nieco zaskoczoną, ale niemal natychmiast się opanowuje.
– Miło mi cię poznać, Sam – mówi. – Moje zaimki to ona i jej.
Spoglądam na tatę. Udaje mi się uścisnąć dłoń dyrektorki i nie muszę mówić nic więcej. Zaczyna się nieźle.Niemal słyszę, jak tata w myślach mówi to samo. Jego brwi są uniesione do połowy czoła. Mam powody do radości. Zachmurzona Twarz ustąpiła miejsca Twarzy Pełnej Nadziei.
Zawsze coś trochę pokręcę. Zbyt szybko przedstawiam swoje zaimki albo ściskam czyjąś rękę za mocno, albo utrzymuję kontakt wzrokowy za długo lub za krótko. Ale dla odmiany lekko się odprężam. Drgawki się uspokajają. Powoli.
Dyrektorka Frankel wskazuje dwa obite krzesła przed swoim biurkiem i obchodzi je, idąc na swoje miejsce.
– Mam tutaj twoje akta – mówi do mnie. Przyznaję jej kolejne parę punktów za to, że zwraca się bezpośrednio do mnie. – Bardziej jednak interesuje mnie to, co możesz mi powiedzieć.
Skoro dostała moje akta, to wie, co się stało w Montanie. Tata nalegał na umieszczenie w nich listu skierowanego do władz nowej szkoły. Poprzednim razem go przeczytałom. Na samą myśl moje gardło się zaciska.
– Co chciałaby pani wiedzieć?
Mój głos się łamie, a ton jest zbyt płaski. Jest mi za gorąco. Wyciągam kciuki z obszytych srebrną nitką otworów i podwijam rękawy do ramion. Spojrzenie dyrektorki Frankel pada na moją rękę i po milisekundowym opóźnieniu zatrzymuje się na tatuażach, zupełnie jakby dopiero teraz zrozumiała, że te kolory to tusz w skórze ucznia liceum.
Tata wtrąca się do rozmowy, a ja patrzę na niego z wdzięcznością.
– Miałośmy z Sam umowę, że jeśli zostanie na rozszerzonej matematyce i zda rok, będzie mogło sobie zrobić tatuaż. W osiemnaste urodziny powiedziałem, że jedziemy go zrobić.
– Przepraszam – mówi dyrektorka Frankel. Spogląda na mnie, próbując nawiązać kontakt wzrokowy. – Nie chciałam się gapić.
Kiwam głową, ale na nią nie patrzę; zamiast tego wpatruję się w regał z książkami za nią. Osoby neurotypowe uważają, że kontakt wzrokowy jest uspokajający, lecz w moim przypadku jest wręcz przeciwnie. Dlatego skupiam się na regale. Są tam zdjęcia jej dzieci, portret goldena retrievera i psa wyglądającego jak seter irlandzki, wydrukowana mandala w kolorach pasujących do koszuli i kolczyków dyrektorki. Założę się, że to jej ulubione. Odcienie wody, zupełnie jak dolna część mojego rękawa.
– Odpowiadając na twoje pytanie, Sam, nie musisz mówić mi nic, czego nie chcesz, ale jeśli jest coś, co powinnam wiedzieć przed spotkaniem dotyczącym twojego programu nauczania, to zamieniam się w słuch. – Uśmiecha się życzliwie.
Napotykam wzrok taty i kiwam głową.
– Tata odpowie na każde pytanie.
– Chce pani zapytać o coś konkretnego? – zwraca się do dyrektorki. – To, czy będziemy rozmawiać o incydencie, pozostawiam Sam.
Żadne z nas nie lubi nazywać tego „otarciem się o śmierć”. Oboje jednak wiemy. Oboje nie możemy tego znieść. Oboje musimy z tym żyć. Nie musimy jednak zagłębiać się w szczegóły za każdym razem, gdy to wspomnienie nas nawiedzi. Myślę, że dlatego tata używa eufemizmu. To jego sposób na pokazanie, że to, co się stało, nie ma nad nami władzy.
Dyrektorka Frankel macha ręką.
– Sądzę, że przeczytałam wszystko, co muszę na ten temat wiedzieć – mówi. – Bardzo mi przykro, że do tego doszło, i pragnę was zapewnić, że bezpieczeństwo naszych uczniów traktujemy z najwyższym priorytetem. Z oburzeniem przyjęłam informację, że dyrekcja potraktowała atak jako żart, i chcę postawić sprawę jasno: nie będę tolerowała przemocy skierowanej w stronę moich uczniów. Zapewniamy również dostęp do bardzo dobrej psycholożki, jeśli chciałobyś się z nią spotkać, Sam.
Podnoszę wzrok i na moment łapię jej spojrzenie, które szuka neurotypowego, przyjaznego zapewnienia, po czym spoglądam w bok.
– Dziękuję.
Rzuca mi uśmiech i poprawia się na krześle, co wygląda jak fizyczny sygnał zmiany tematu. Dostrzega coś w moich aktach.
– Och! – wykrzykuje dyrektorka. – Kupiłoście dom przy Glasgow Avenue! Słyszałam, że ktoś się wprowadził, ale nie przypuszczałam, że któryś z nowych mieszkańców będzie chodził do naszego liceum.
– Widzę, że masz wtyki w okolicy – komentuje tata z ironicznym chichotem.
– Zauważyłam, że jest na sprzedaż. Właściwie to czekał na nowych właścicieli już od dawna. – Po krótkiej pauzie dodaje: – Dorastałam w domu obok.
Lekko kiwa głową i rzuca tacie niepewny uśmiech, a potem pyta o coś zupełnie innego.
Tata prowadzi rozmowę, a ja się lekko wyłączam. Opowiada o nudnych rzeczach, jak moje oceny i doświadczenia w szkole w Portland. Proponuje kontakt do tamtejszego dyrektora, jeśli jest to konieczne. Dyrektorka Frankel znów macha dłonią. Wskazuje na coś w moich aktach, a tata mówi jej, że przed tym, jak mnie adoptował, błędnie zdiagnozowano u mnie reaktywne zaburzenie przywiązania. Później wziął mnie do innego specjalisty i on, w przeciwieństwie do poprzednich, którzy nawet mnie nie zbadali, nie uznał, że mój autyzm to tylko nierozwiązane traumy.Nie mam problemów z przywiązywaniem się.
Adoptowanie dziecka z wyboru, będąc samotnym ojcem, było cholernie trudne do zrobienia, jak przypuszczam, ale powiedział mi, że kiedy mnie ujrzał, od razu wiedział, że jest moim tatą. Nie miał też z tym zbyt wielu problemów. Jak się okazuje, starszym dzieciom z przerażającymi przypadłościami trudno jest znaleźć rodzinę, a skoro tata miał własny dom i dobre zarobki, doszli do wniosku, że może to być moja jedyna szansa, by uniknąć tułaczki od jednej do drugiej rodziny zastępczej.
Często mi mówił, że nigdy go nie przerażałom. Powiedział, że zdecydowanie wolałby mnie od neurotypowego cherubinka. Powtarza, że oszczędziłom mu kłopotów ze zmienianiem pieluch.
– Dziewczynki są zdecydowanie zaniedbywane, jeśli chodzi o diagnozowanie spektrum zaburzeń autystycznych – mówi dyrektorka. Zwraca się do mnie, nie do taty.
Na te słowa całe moje ciało stanowczo reaguje, a nadzieja, którą czułom wcześniej, zostaje zmiażdżona jak zgniła jagoda.
– Nie jestem dziewczyną. Jestem doświadczeniem – poprawiam ją może odrobinę głośniej, niż powinnom, a ona robi się cała czerwona na twarzy. Chyba nie złapała odniesienia do Stevena Universe’a, ale tata kiwa do mnie głową i się uśmiecha.
– Zdaje się, że popełniam dzisiaj gafę za gafą – stwierdza cicho dyrektorka. Przeciąga palcami po swoich ciemnych lokach. – Wybaczcie mi, proszę. Chciałam przez to powiedzieć, że kryteria diagnozy spektrum zaburzeń autystycznych są zdecydowanie nakierowane na fenotypy zauważalne przede wszystkim u cispłciowych chłopców. Cieszę się, że masz rodzica, który nie dał za wygraną i zadbał o odpowiednią diagnozę. Wiele dzieci nie może na to liczyć.
Na dźwięk słów „cispłciowy” i „fenotyp” parę razy uderzam palcami o wnętrze dłoni. Stara się. To trzeba jej przyznać. Większość osób nie rozumie tego, co właśnie powiedziała – albo w to nie wierzy. W tym także, bardzo często, ludzie, którzy używają formularzy diagnozujących.
– Pan Quach powinien zaraz po nas przyjść – mówi dyrektorka. – Wraz z paroma innymi nauczycielami właśnie weryfikują twój indywidualny program nauczania, a kiedy się zjawi, możemy do nich dołączyć i sprawdzić, czy potrzebne będą jakieś zmiany.
– Kim jest pan Quach? – pytam, próbując odpędzić nadciągającą nudę związaną z ustalaniem mojego programu nauczania z nowym zespołem nauczycieli.
– Będzie prowadził twój program. Oprócz nauczania angielskiego i biologii jest także odpowiedzialny za dbanie o inkluzywność w naszej szkole. Do tego jest również opiekunem Tęczowej Wyspy, czyli szkolnego klubu osób LGBTQ+ i sojuszniczych. Spotykają się co tydzień i zdaje się, że dzisiaj, na przerwie obiadowej, odbywa się tam przedświąteczne zebranie, jakbyś miało ochotę spotkać się z nimi jeszcze przed feriami. Jeśli chcesz. – Dyrektorka dodaje pospiesznie: – Z całą pewnością nie musisz.
– To brzmi nieźle, Sam – odzywa się tata, a ja rzucam mu powątpiewające spojrzenie. Wie, że pójdę tam tylko dlatego, że uważa to za dobry pomysł. Przed przeprowadzką uzgodniłośmy, że warunkiem mojego powrotu do szkoły publicznej będzie wybranie takiej, gdzie coming out nie jest problemem, ale zaproszenie do lokalnej grupy queerowych nastolatków już na wstępie wydaje mi się dziwne. Przypominam sobie plecak, domniemane flagi dumy i ciekawskie oczy. Czy spotkam tam tę osobę? Nie wiem, czy jestem gotowe, żeby aż tak się otworzyć.
Ale z drugiej strony… Patrzę na wyraz twarzy taty, jego podniesione brwi, lekko nachylone czoło, to, co widzę, gdy naprawdę stara się uwierzyć w coś dobrego. Mhm. To znowu Twarz Pełna Nadziei. Poddaję się.
– Dobrze – mówię do dyrektorki. Podobna grupa była w szkole w Portland, ale przez te parę miesięcy nie zebrałom w sobie wystarczająco dużo odwagi, żeby tam pójść. Za bardzo się bałom.
W tym momencie pan Quach puka do drzwi i po chwili, na polecenie dyrektorki, wysuwa się zza nich jego głowa. Jest wysokim, młodym mężczyzną, z pochodzenia Wietnamczykiem, którego czarne włosy są niemal tak długie, jak niegdyś loki taty. Ma na sobie czarną marynarkę i dżinsy oraz ciemnoszarą koszulkę. Też bym taką chciało. Wygląda na bardzo miękką.
– Hej! – Dostrzega mnie i wręcz energicznie podchodzi. – Osławione Sam we własnej osobie! Wspaniale cię poznać.
Wstaję i ściskam jego dłoń.
– Mhm – przytakuję. – Pana również.
Naprawdę tak uważam. Czuję, jak moje gardło się ściska, ale myślę, że tym razem to nie przez moje koszmary czy przez to, co stało się w Airdrie. Nikt nigdy nie zwrócił się do mnie poprawną formą już przy powitaniu.
Tata wstaje i kładzie mi rękę na plecach. Wydaje mi się, że ma ten sam problem ze ściśniętym gardłem co ja.
Spotkanie na temat mojego programu nauczania idzie tak dobrze, jak można było się tego spodziewać, a przerabiałom to już tysiące razy, więc samo tłumaczę, co trzeba, zwalniając tatę z tego obowiązku. Postawione zostały przede mną specjalne cele zarówno z matematyki, jak i angielskiego. Prawdopodobnie dlatego, że w Portland angielski był tak nudny, że dostałom tróję.
Nauczyciele wydają się dość życzliwi, ale jeden z nich przez pół spotkania gapił się na moje włosy, a dyrektorkę znów przyłapałom na wpatrywaniu się w moje tatuaże, więc gdy zebranie dobiega końca, mam ogromną ochotę iść z panem Quachem do jego klasy, nawet jeśli oznacza to poznanie kilku nowych osób.
– Wszystko ci pasuje? Na pewno? – Tata bierze mnie na stronę, gdy nauczyciele i dyrektorka zbierają swoje teczki z oznaczeniem SAM SYLVESTER.
– Tak – mówię, spoglądając na nich przez ramię. Można by pomyśleć, że przyzwyczaiłom się już do tego, że wszyscy mają na mnie teczkę. – To jak rozprawa sądowa. Poza tym pomyśl tylko: grupka queerowych osób w jednym miejscu. Moje środowisko naturalne. Tumblr w realu.
Tak naprawdę to jestem przerażone, ale tym razem moja ciekawość i pragnienie poznania osób takich jak ja przeważają lęk społeczny, więc wcale nie skłamałom.
Myślę, że tata chce przewrócić oczami, bo zawsze wie, co tak naprawdę pragnę powiedzieć, ale nie robi tego. Zamiast tego mówi:
– Do boju, szkrabie.
Pan Quach zagaduje mnie, gdy idziemy korytarzem. Jeszcze nie było dzwonka na przerwę obiadową, więc tym razem jest tu pusto, nie licząc odgłosu naszych kroków i jego głosu.
– To nie jest duża grupa – mówi. Sądzę, że próbuje mnie pokrzepić. Ma żwawy krok, a stopy stawia giętko, zupełnie jakby miały własne źródło kofeiny. – To dobrzy ludzie. Nic o tobie nie wiedzą, więc od ciebie zależy, co powiesz. Nawet jeśli będzie to tylko „cześć”.
– Jasna sprawa.
– Mamy też naklejki z zaimkami – kontynuuje. – Tak przy okazji moje to on i jego.
Uśmiech rozciąga moje wargi.
– Megaspoko. Naklejki w sensie.
– Jedna z osób uczestniczących ma starsze rodzeńcze, które często chodzi na konwenty. Myślę, że stąd wziął się pomysł.
– Konwenty komiksowe?
– Coś w tym stylu. – Pan Quach zatrzymuje się przy wejściu do jednej z klas i wyciąga klucze. – Powinni niedługo być. Sky odbywa właśnie swój dyżur w sekretariacie i po drodze ma zajść po pizzę.
– Rano zjadłom chyba trzy kilogramy gofrów na mieście. Nie jestem głodne. – Widząc jego zdziwione spojrzenie, mówię dalej: – W sensie tak naprawdę to nie aż tyle. Ale, eee… dziękuję.
Pan Quach pokazuje mi podniesione kciuki i wchodzi przez otwarte drzwi. Jego klasa jest pełna kolorów. Na jednej ze ścian znajduje się papierowe drzewo, którego każda gałąź symbolizuje jakąś figurę retoryczną. Na małych listkach uczniowie wypisali przykłady metafory, personifikacji, porównania i aluzji, każdy jest w innym kolorze.
– Ranki poświęcam na przygotowania i spotkania – tłumaczy. – Po przerwie obiadowej mam lekcje wyrównawcze dla uczniów, którzy ich potrzebują, a także zachodzę na lekcje inkluzywne.
Nie wiem, co powiedzieć, więc podchodzę do puszystej, ciemnofioletowej kozetki w dalszym rogu pomieszczenia. W klasie jest zaledwie piętnaście pojedynczych ławek, a obok dwuosobowej sofy stoi regał z książkami. Wśród nich rozpoznaję parę tytułów high/low1. Tata kupił mi je, żebym nadrobiło braki wynikające z późniejszego rozpoczęcia edukacji. Czytałośmy każdej nocy, od kiedy mnie adoptował, i dość szybko zaczęłom podbierać jego książki. Wcześniej (tylko w ten sposób odnoszę się do swojego życia, zanim pojawił się w nim tata) każdy zakładał, że skoro nie mówię, to znaczy, że nie nauczę się czytać. Podchodzę z powrotem do pana Quacha, który wkłada teczkę z moim nazwiskiem do szuflady swojego biurka. Zamyka ją na klucz, a następnie nachyla się nad biurkiem, podając mi koszyk z zaimkowymi naklejkami. Czuję się, jakby wręczył mi miskę pełną czerwonych skittlesów.
– O staaary. – Nie wiem, czy kiedykolwiek powiedziałom do nauczyciela per stary, i pewnie nie powinnom było tego robić. Biorę odpowiednią naklejkę i przez chwilę ją oglądam. Wręcz nie chcę jej odklejać od papierka.
– Możesz wziąć dwie, jeśli chcesz. – Jakby czytał mi w myślach.
Biorę jeszcze jedną i przyklejam do golfu.
– O mój boże, z bliska twoje włosy wyglądają jeszcze bardziej magicznie. – Na dźwięk zdyszanego głosu odwracam się i siadam.
– Shep, to jest Sam Sylvester. Od przyszłego semestru będzie chodziło do naszej szkoły i zaprosiłem no, żeby się z wami przywitało.
– Hej – mówię jako dodatek do niezręcznego pomachania ręką.
Shep wyciąga naklejkę „ona/jej” i siada w ławce.
– Widziałam cię wtedy – rzuca. – Nie chciałam być nachalna czy coś. Zdaje się, że wprowadziłoś się na moją ulicę.
Przypominam sobie tamtą osobę z plecakiem i kiwam głową, ukradkiem rozglądając się właśnie za nim, żeby dowiedzieć się, co jest do niego przyszyte. Nadal jest zarzucony na jej ramię, ale zrzuca go na podłogę w momencie, gdy poniewczasie mówię:
– Tak, to byłom ja.
– W sensie wiem, że to byłoś ty. Kto ci robi włosy? – Zamaszyście przykleja naklejkę do klatki piersiowej. Każde jej zdanie niesie za sobą swego rodzaju wybijający się niepohamowany zachwyt. Podoba mi się ten rytm.
– Mój tata – odpowiadam. Naszywki plecaka są teraz odwrócone ku mnie i jest tam flaga osób biseksualnych, a także tęczowa flaga z brązowym i czarnym paskiem oraz trójkątem w barwach osób trans.
– O, stare. – Tym razem mówi to pan Quach. – Przekaż tacie najszczersze wyrazy uznania.
– Są wspaniałe – stwierdza Shep.
W końcu udaje mi się spojrzeć na jej twarz. Ma skórę koloru ciepłego brązu; jest Latynoską, całkiem wysoką, choć nie tak jak ja. Jej ciemne włosy są krótko zgolone po bokach, podczas gdy te na czubku głowy robią się dość kudłate. W efekcie jej brązowe oczy wyglądają na olbrzymie.
– Wprowadziłoś się do domu Clementów.
– To właśnie oni tam wcześniej mieszkali? – To nie może być zbieg okoliczności. To nie mogą być ci sami Clementowie, którzy są w mojej księdze. Clement, Billy Clement. Chłopak, który zginął.
– Shep…
– Wyluzuj, panie Quach – mówi Shep. – Nie będę no straszyła czy coś.
– Shep od jakiegoś czasu interesuje się twoim domem. – Pan Quach zaczyna zrezygnowanym głosem. Pociera twarz jedną ręką, udając, że próbuje zasłonić grymas. – I czasami przytłacza ludzi teoriami, które pewne osoby mogą odebrać jako makabryczne.
Nadal nie mogę przyswoić tego, że dwoje ludzi zwraca się do mnie poprawnymi formami w jednej rozmowie. Ich słowa docierają do mnie z opóźnieniem.
– Znasz historię mojego domu? – pytam. Czuję mrowienie pod skórą, jak wtedy gdy dotknęłom ściany w moim pokoju.
Shep nachyla się ochoczo. Jej oczy są wielkie, wpatruje się we mnie najciemniejszy brąz z malutkimi plamkami głębokiej zieleni i złota. Zazwyczaj nie jestem w stanie patrzeć ludziom prosto w oczy, ale teraz nie mogę oderwać wzroku. Dostrzegam nawet małe, podekscytowane drgawki. – Tak, pewien chłopak zginął tam, kiedy moi rodzice chodzili do liceum…
– Shep. – Słyszę, że pan Quach znowu pociera twarz ręką.
– To wielka miejscowa zagadka, bo część osób uważa, że to było morderstwo…
– Shep!
– Nie boję się. – Próbuję uspokoić pana Quacha, ale jego wzrok znad prawdziwego facepalma zamyka jej usta na dobre.
Spogląda na mnie, wzdychając.
– Nie o to chodzi. Obawiam się, że twój dom jest dość znany, Sam. Przyjeżdża tu wielu amatorów nierozwiązanych zagadek kryminalnych, ponieważ informacje na jakiejś starej stronie internetowej sugerowały, że śmierć Billy’ego nie była wypadkiem. Ale, jak już powiedziałem Shep – ta zrywa kontakt wzrokowy i wzrusza ramionami, speszona i zakłopotana, a pan Quach zmienia pozycję na krześle – śmierć Billy’ego wstrząsnęła tym miastem. Był prawdziwym nastolatkiem z prawdziwą rodziną. Ze wszystkimi miał dobre relacje. Grał w bejsbol z moim tatą. Udzielał się w społeczności. Billy był kumplem tych, którzy teraz są nauczycielami w tej szkole. A w tak małym mieście trudno jest znaleźć kogoś, kto wówczas tu mieszkał i ta śmierć bezpośrednio go nie dotknęła. Dlatego proszę, proszę, bądź świadome, że to nie jest jakaś tam historyjka. Bądź na to wrażliwe.
Shep otwiera usta, ale po sekundzie znowu je zamyka.
Cholera jasna.To jest ten sam Clement. Billy Clement. Chłopak, którego historia jest w mojej Księdze na wpół przeżytych żyć.
Umarł w moim domu – w moim pokoju.
Według informacji, które znalazłom, zmarł w sypialni na pierwszym piętrze. Nawet nie… Nie rozpoznałom pokoju bez…
…półek. W pokoju ze zdjęcia były półki.
Muszę dostać się za tę ścianę. Muszę zobaczyć ten pokój w stanie sprzed remontu.
Otwieram usta, żeby powiedzieć coś Shep, ale natychmiast je zamykam, bo właśnie w tym momencie jakiś uczeń – zakładam, że to Sky – wbija do klasy, a wraz z nim powiew zapachu pepperoni. Za nim wchodzą inni, zupełnie jakby był Flecistą z Hamelnu, a zamiast fletu używał pizzy. Nie mam szans zadać Shep pytania, bo dziesięć osób wypowiada swoje imię, żeby się przedstawić, a ja zapamiętuję jakieś trzy. Zaraz potem ktoś wciska mi w ręce talerz serowych węglowodanów, żeby jeszcze zwiększyć napływ bodźców sensorycznych. Sky siada obok z talerzem pełnym pizzy, trącając Shep stopą. Ma na sobie srebrzysto-brokatowe conversy. Ma też ten sam „palę się przy zaledwie muśnięciu słońca” blady kolor skóry co ja. Zgarnia kudłate blond włosy z twarzy, odsłaniając niebieskie oczy zaledwie na moment, zanim jego grzywka wraca na swoje miejsce. Na jego piersi jest naklejka „on/jego”. Szybko spogląda na moją.
– Hej, nowe – mówi. – Jestem Sky.
– Sam.
– Zajebiaszcze buty – dodaje.
– Twoje też mi się podobają.
Sky się odwraca i woła znad ramienia:
– Ronnie!
Ładna czarna dziewczyna z poskręcanymi warkoczykami spogląda znad grubej książki z drugiego końca pomieszczenia.
– Czego?
– To oto Sam właśnie skomplementowało moje skrzące się buty – mówi Sky i zwraca się do mnie: – Dostałem je na urodziny.
Ronnie pochyla głowę, sprawiając, że zabłąkany warkoczyk opada jej na oczy. Wkłada go z powrotem pod gumkę z tyłu głowy.
– Nie są to co prawda te tęczowe, które chciałeś, ale od razu mi się spodobały.
– Są świetne – kwituję, zaskoczone dźwiękiem swojego głosu.
Ronnie rzuca mi nieśmiały uśmiech i wraca do swojej książki. Czyta cegłę na temat… Pythona? Tego języka programowania?
Sky macha ręką.
– Całe lato pracowaliśmy w piekle i oboje jesteśmy dziećmi lata, więc gdy co poniektórzy byli sobie w Meksyku…
Shep odchrząkuje.
– …my z Ronnie wspólnie przeżywaliśmy traumę. – Chociaż ton Skya jest niewinny, wyciąga rękę i ściska dłoń Shep.
– Przywiozłam wam pamiątki – zwraca się do nich Shep. Patrząc na mnie, wzrusza ramionami. – Mama wzięła mnie do Oaxaki, żeby zawieźć ciało babuni, mojej babci, na pogrzeb, więc ciężko to nazwać wakacjami.
– Przykro mi – mówię. Tak się reaguje na informację o śmierci, prawda?
Shep ponownie wzrusza ramionami, a mnie po raz pierwszy się zdaje, że wiem, czego ktoś oczekuje w rozmowie ze mną, bo ja również zmagam się z ciążącym mi bólem.
Rozmowa schodzi na astrologię, w której Sky upatruje odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób moja obecność wpłynie na dynamikę szkoły, i ku memu zaskoczeniu wszyscy wydają się zaangażowani, nawet jeśli tylko po to, żeby było mu miło.
– Jaki masz znak zodiaku? – Mierzy mnie powoli wzrokiem, jakby już znał odpowiedź.
– Ryby – mówię, a w jego niebieskich oczach dostrzegam iskierki.
– Och, dzięki bogom. Kolejny wodny znak. Ronnie jest Lwem…
– Rzutem na taśmę. – W głosie Ronnie słychać wyrzut. – Urodziłabym się dwanaście godzin wcześniej i byłabym Rakiem jak ty, a wiesz przecież, że w ascendencie…
Shep podnosi palec wskazujący i stwierdza:
– Jeśli potrzebowałoś dowodu, że jest Lwem, oto on.
Ronnie podnosi dłoń z rozmachem.
– Jestem, kim jestem.
– A ty? – pytam Shep.
Nachyla się.
– Skorpion z krwi i kości.
– No ba – komentuje Sky.
Ronnie wychodzi parę minut później, rzucając do mnie: „Witaj w Astorii”, a do Skya i Shep: „Narka”. Sky odwraca się do mnie z dłońmi złożonymi jak dyplomata – albo złoczyńca. Jako że pizza się skończyła, większość osób już poszła. Pan Quach siedzi przed komputerem, w ciszy pracując nad czyimś programem nauczania. Może nad moim.
– Shep jest na maksa podjarana, że wprowadziłoś się do tego domu – mówi Sky. Nie odrywa oczu od mojej twarzy.
– Sky… – Shep robi wielkie oczy.
– Ostatnio mówi tylko o tym, o tajemniczej osobie…
– Sky…
– Koniecznie musiała cię poznać…
– O mój boże, Sky, przestań.
– Cieszę się, że tak się stało – oświadcza Shep, a jej policzki różowieją.
– Byłem nieco sceptyczny – kontynuuje Sky, jakbym się nie odezwało – ale jakkolwiek by na to patrzeć, masz dobry gust, jeśli chodzi o buty, i potrzebowałem więcej wodnych znaków na Tęczowej Wyspie. Ryby, Rak i Skorpion w jednej grupie? Do tego Ronnie, bo nieważne, jak ją prowokuję, w serduszku naprawdę jest Rakiem. I jeszcze mamy katalizator w postaci znaku ognistego, którym jest Shep. Fantastycznie.
Opuszkami palców dotyka swojego serca i trzepocze rzęsami, jakby miał się rozpłakać, żeby zaraz potrzeć paznokciami o klatkę piersiową i potrząść głową, jakby nie było nic do dodania.
Mam wrażenie, że to największa oznaka uznania, jaką można dostać od Skya.
– O mój boże. – Shep znowu mruczy, rumieniąc się na tyle, że skóra na jej kościach policzkowych zmienia kolor. – Przysięgam, że jeśli nie przestaniesz, powiem wszystkim o karaoke…
– Wyluzuj, Stingu. Nadal cię kocham – mówi pospiesznie Sky, w końcu odrywając ode mnie wzrok. Bierze dłoń Shep, całuje ją i uśmiecha się szelmowsko. – W Montanie najbliższe miasto pewnie było oddalone o godzinę jazdy, co nie? Jak to przeżyłoś? Rozmawiałoś z krowami? Czy jesteś swego rodzaju Doktorem Moolittle?
Kiedy piszę do taty, żeby po mnie przyjechał, jestem już wycieńczone i objedzone (naprawdę się łudziłom, że odmówię pizzy?), a w telefonie mam zapisane numery Skya i Shep.
Gdy kieruję się do głównego wyjścia, na korytarzu parę osób z Tęczowej Wyspy krzyczy do mnie: „Do zobaczenia w styczniu!”, i brzmią, jakby to było coś pozytywnego.
Nie jestem do tego przyzwyczajone. Może jednak dam radę to zmienić.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginału: The Many Half-Lived Lives of Sam Sylvester © Copyright by Maya MacGregor, 2022 Wszelkie prawa zastrzeżone © Copyright for the Polish translation by Artur Łuksza, 2023 © Copyright for this edition by Społeczny Instytut Wydawniczy Znak sp. z o.o., 2023 Wydanie pierwsze Kraków 2023
Cover from The Many Half-Lived Lives of Sam Sylvester by Maya MacGregor. Illustration copyright © 2022 by Astra Young Readers. Published by Astra Young Readers, an imprint of Astra Books for Young Readers, a division of Astra Publishing House, New York, USA. All rights reserved.
Adaptacja okładki i stron tytułowych: Mirosław Krzyszkowski
Przekład: Artur Łuksza
Wydawca serii: Adrian Tomczyk
Redaktorka prowadząca: Agata Ługowska
Redakcja: Magdalena Wołoszyn-Cępa
Korekta: Sandra Popławska, Mirosław Ruszkiewicz
ISBN 978-83-240-6697-1
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Plik przygotował Woblink
woblink.com
