74,99 zł
Oto narzędzia niezbędne do wyprawy w przeszłość.
Astrolabia, kwadranty czy cyrkle wypełniały fromborską pracownię Mikołaja Kopernika. Nie bał się on zejść z utartej ścieżki wyznaczonej przez swoich poprzedników. Wybrał ciekawość i dokonał przewrotu, który nie był odkryciem, lecz przeciwstawieniem się panującym dogmatom.
Potrafimy nazwać i wyobrazić sobie przyrządy służące do obserwacji nieba, ale czy wiemy, z jakich narzędzi korzysta historyk? Jak myśli o przeszłości i gdzie szuka inspiracji? Norman Davies otwiera szeroko drzwi do swojego warsztatu. Pokazuje, z jakich nici tka kanwę swych opowieści.
Podkreśla, że refleksja o czasie wymaga uwzględnienia roli przestrzeni – i przypadku. Podnosi kwestię dziedzictwa, a na przykładzie powstania warszawskiego i innych epizodów z historii Polski obrazuje, jak wielką rolę w kształtowaniu tożsamości odgrywa pamięć.
***
„[…] na każdym kroku jest coś, czego jeszcze możemy się nauczyć. Zawsze coś można poprawić lub wyjaśnić. Nieustannie pojawiają się wątpliwości i zagadki. Zaskakuje nas fakt, że rozwiązanie jednego problemu nieodmiennie prowadzi do kolejnych pytań. Taka właśnie jest natura Igrzysk dziejów, które otaczają historyka”. [fragment Wstępu]
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 567
Data ważności licencji: 11/18/2030
Copyright © by Norman Davies
Projekt okładki
Michał Pawłowski
Grafiki na okładce i wyklejkach
Andreas Cellarius, Harmonia macrocosmica, Amsterdam 1660 / Copyright KBR – III 14.342 D
Opieka redakcyjna
Rafał Szmytka
Koordynacja projektu
Agata Błasiak
Redakcja
Maciej Gablankowski
Wybór ilustracji
Rafał Szmytka
Opracowanie map
Marcin J. Sobiech, www.exgeo.pl
Opieka promocyjna
Maciej Pietrzyk
Adiustacja
Anna Rudnicka
Korekta
Kinga Kosiba
Magdalena Wołoszyn-Cępa
Indeks
Tomasz Babnis
Przekład wszystkich rozdziałów oprócz: Przypadki w historii, Historia a biznes, Historia i pamięć, Relacje polsko-niemieckie,niemiecko-polskie
Bartłomiej Pietrzyk
© Copyright for the translation by SIW Znak sp. z o.o.,
Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025
ISBN 978-83-8427-523-8
Znak Horyzont
www.znakhoryzont.pl
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Znane angielskie powiedzenie brzmi: „Curiosity killed the cat”, czyli dosłownie: „ciekawość zabiła kota”; polskim odpowiednikiem jest: „Ciekawość to pierwszy stopień do piekła”. Stanowi ono w zamyśle ostrzeżenie przed nadmierną dociekliwością, natrętnym wtykaniem nosa w sprawy innych ludzi.
Ciekawość ma jednak również wiele pozytywnych konotacji. Jest cechą, która pozwala nam poznawać świat, a w starszym wieku utrzymuje nasze mózgi w formie, stawia tamę obojętności, letargowi, otępieniu i depresji. W wielu skierowanych do seniorów poradnikach na temat „dobrego życia” zajmuje czołowe miejsce – stawia się na równi ze zróżnicowaną dietą, dobrym snem czy aktywnością fizyczną. Ciekawość, jak już nieraz czytałem, jest kluczem do długowieczności.
W tym tygodniu będę we Wrocławiu w towarzystwie przyjaciół i rodziny obchodzić osiemdziesiąte szóste urodziny. Osiemdziesiąt sześć to wiek, którego jeszcze kilka lat temu nie spodziewałem się dożyć, daleko mu jednak do stulecia. Cezurę tę niedawno przekroczył Stanisław Aronson, weteran powstania warszawskiego, którego poznałem ponad dwadzieścia lat temu, podczas pracy nad Powstaniem ’44. Aronson, mieszkający obecnie w Tel Awiwie, był jednym z bojowników Kedywu AK, którzy zdobyli niemiecki czołg i użyli go do rozbicia żelaznej bramy obozu koncentracyjnego, po czym wyzwolili jego więźniów. Na urodziny wysłałem mu wiadomość o treści: „Staszku, wygrałeś”.
Ostatnio moją szczególną ciekawość wzbudziły dwa nieoczekiwane wydarzenia. Pierwszym był e-mail z Grenoble od Francuzki, której nie widziałem i z którą nie miałem kontaktu od sześćdziesięciu siedmiu lat. Napisała: „Je suis Choupette, la sœur de Christian, la dernière de ma famille” (Nazywam się Choupette i jestem siostrą Christiana, ostatnią z mojej rodziny). Przeczytawszy te słowa, poderwałem się z krzesła. Brat Choupette, Christian Delamarche, był chłopcem, z którym zaprzyjaźniłem się podczas studiów we Francji w latach pięćdziesiątych XX wieku i z którym wiele razy bezskutecznie próbowałem się później skontaktować. W końcu, w 2016 roku, gdy przeszukiwałem internet, natknąłem się na nekrolog informujący o śmierci Christiana i jego pogrzebie w parafii Meylan niedaleko Grenoble. Napisałem wtedy do proboszcza wiadomość z prośbą o przekazanie kondolencji rodzinie, nie otrzymałem jednak żadnej odpowiedzi. Teraz okazuje się, że proboszcz z Meylan znał Choupette, która prowadzi kobiece kółko różańcowe w sąsiednim Saint-Ismier, i przekazał jej list, ona jednak z jakiegoś powodu o nim zapomniała. Dopiero dziewięć lat później, podczas usuwania śmieci z komputera, mąż Choupette znalazł e-mail bez odpowiedzi i zapytał ją, czy zamierza odpisać. Tak właśnie uczyniła. Jestem teraz ogromnie ciekaw informacji na temat życia, kariery i rodziny Christiana, jego brata Maurice’a, a przede wszystkim ich owdowiałej matki Geneviève – mojej gospodyni, która okazała mi tyle życzliwości wiele lat temu.
Moją uwagę przykuł też niedawno film zaproponowany przez YouTube, którego algorytmy najwyraźniej wiedzą o moim zainteresowaniu hasłami „Oksford” oraz „historia” i dostarczają stosowne treści. To konkretne dzieło, wyprodukowane przez MindFuel TV, przedstawiało rzekomą debatę między profesorem historii nazwiskiem Edmund Harrington a Ibrahimem Traorém, dyktatorem afrykańskiego Burkina Faso. Fakt, że nigdy wcześniej nie słyszałem o koledze nazwiskiem Harrington, powinien był wzbudzić moją czujność. Śledziłem jednak wcześniej drogę do władzy Ibrahima Traorégo oraz upadek Afrique française i zaintrygowało mnie, że Oxford mógłby zaprosić tak niezwykłego gościa. Co więcej, uderzyło mnie, że „Harrington” bronił przestarzałej wizji „cywilizacji Zachodu”, którą od dawna krytykowałem. Słuchałem więc dalej. „Ludzka cywilizacja powstała na Zachodzie – dowodził fałszywy profesor – matematyka i nauka w starożytnej Grecji, filozofia w Niemczech, przemysł w Wielkiej Brytanii. Afryka niczego zaś nie stworzyła”. W tym momencie powinny już były błyskać wszystkie lampki ostrzegawcze, ale zorientowałem się, co jest grane, dopiero wtedy, gdy frankofoński Afrykanin odezwał się perfekcyjnym, pozbawionym akcentu angielskim. Jestem przerażony własną łatwowiernością, a zarazem zdumiony umiejętnościami bezczelnych oszustów, którzy wykorzystują sztuczną inteligencję, by wprowadzać nas w błąd.
W zeszłym miesiącu moja żona i ja byliśmy w Toruniu – pięknym mieście położonym w cudownym miejscu w dolnym biegu Wisły. Jedną z atrakcji naszego krótkiego pobytu było spotkanie z konserwatorem dzieł sztuki Karolem Nawrockim (nie kandydatem na prezydenta!). Kolejną było wystąpienie w pobliskim Gniewkowie, a trzecią – możliwość stanięcia znów przed pomnikiem Mikołaja Kopernika i odczytania niezapomnianej inskrypcji: TERRAE MOTOR SOLIS CAELIQUE STATOR (RUSZYŁ ZIEMIĘ, WSTRZYMAŁ SŁOŃCE I NIEBO). Na całym świecie niewiele spośród postaci uhonorowanych pomnikami może się pochwalić tak oszałamiającym osiągnięciem!
Odkrycia naukowe są ostatnio ważnym obszarem mojego zainteresowania, a Kopernik to doskonały przykład naukowca, którego zainspirowała ciekawość. Niedawno, podczas kongresu kardio-torakochirurgów w Krakowie, wygłosiłem wykład traktujący o karierze Williama Harveya – angielskiego lekarza, który jako pierwszy odkrył krążenie krwi. W moim odczycie zarysowałem paralele między Harveyem i Kopernikiem, którzy działali w epoce poprzedzającej wynalezienie nowoczesnych instrumentów obserwacyjnych i pomiarowych.
Pod tym względem Kopernik jest przypadkiem szczególnie interesującym. Żył wiele dziesięcioleci przed wynalezieniem teleskopu, a w swoich obserwacjach ruchu i zmian położenia Słońca, Księżyca i gwiazd posiłkował się tylko fenomenalnym wzrokiem, ogromną sprawnością umysłu oraz bezgraniczną ciekawością. Dzięki własnym oczom zdołał – za pomocą jedynie prymitywnych astrolabiów i kwadrantów – rozróżnić planety, a także zidentyfikować poszczególne gwiazdy w różnych konstelacjach. Jego umysł pozwolił mu przyswoić pisma wielu poprzednich astronomów oraz przeanalizować występujące w nich niespójności i sprzeczności. Ciekawość utrzymywała go zaś w skupieniu przez pół wieku dzielące jego pierwsze młodzieńcze spotkania z astronomią od opublikowania na łożu śmierci arcydzieła De revolutionibus orbium coelestium (O obrotach sfer niebieskich). Ciekawość jednak, podobnie jak wszystkie inne ludzkie nawyki i cechy, także trzeba ćwiczyć oraz pielęgnować. Nie wystarczy urodzić się ciekawym – ten aspekt osobowości należy wytrwale karmić i nadawać mu cel. Kopernik czynił właśnie to jako student Akademii Krakowskiej w latach dziewięćdziesiątych XV wieku. Jego główną specjalizacją było prawo kanoniczne, co predestynowało go do kariery eklezjastycznej. Zdobył jednak również szeroką wiedzę humanistyczną, a także znalazł się pod wpływem profesora Wojciecha Brudzewskiego – znanego pedagoga, który sceptycznie zapatrywał się na konwencjonalne wówczas poglądy dotyczące astronomii i wprowadził swojego ucznia w tajniki matematyki astronomicznej. Nabywszy we wczesnych latach takie doświadczenia, nadal rozwijał swoje zainteresowania podczas późniejszych studiów – najpierw w Bolonii, a następnie na słynnym Uniwersytecie Padewskim, gdzie został asystentem astronoma Domenica Marii Novary. W 1497 roku Mikołaj Kopernik dokonał wzorcowej obserwacji zakrycia przez Księżyc olbrzymiej pomarańczowej gwiazdy Aldebaran w gwiazdozbiorze Byka.
W związku z tym należy zadać pytanie, dokąd dokładnie zaprowadziła Kopernika ciekawość. Odpowiedź brzmi, że w pierwszej kolejności wzbudziła ona jego wątpliwości co do geocentrycznego modelu wszechświata, a w drugiej – skłoniła go do sformułowania teorii heliocentrycznej, w której centralną pozycję zajmuje nie Ziemia, lecz Słońce, utrzymujące swoim przyciąganiem na orbitach okrążające je planety. Jak ustalił Kopernik, Ziemia była zaledwie jedną z sześciu znanych w jego czasach planet – trzecią pod względem odległości od Słońca, po Merkurym i Wenus. Obliczył on też, że nachylenie osi jej obrotu w stosunku do ekliptyki wynosi 23,5 stopnia, co wyjaśniało następstwo pór roku. Kopernik nie zaobserwował obrotu Słońca, który został zauważony dopiero przez Galileusza, oraz błędnie założył, że orbity planet są okręgami – ich eliptyczny kształt ustalił później Kepler. Z uwzględnieniem tych poprawek podstawowa kopernikańska wizja wszechświata przetrwała jednak do dziś.
Inną fascynującą i wykazującą niezwykłą ciekawość postacią, która spopularyzowała idee astronomiczne w stuleciu następującym po Koperniku, był niemiecko-holenderski kosmograf Andreas Cellarius (1595–1665). Urodzony w protestanckiej rodzinie w Nadrenii, opuścił on Niemcy po wybuchu wojny trzydziestoletniej i prawdopodobnie zatrudnił się w Rzeczypospolitej jako inżynier wojskowy. W chwili, gdy osiadł w Niderlandach, był już wybitnym ekspertem w dziedzinie sztuki fortyfikacji, która stała się tematem jego pierwszej publikacji. W 1652 roku wydał rzadką pozycję dotyczącą dziejów Polski: Regni Poloniæ, Magnique Ducatus Lituaniæ, Omniumque regionum juri Polonico Subjectorum Novissima Descriptio (Najnowszy opis Królestwa Polskiego i Wielkiego Księstwa Litewskiego oraz wszystkich terytoriów podlegających prawu polskiemu).Zdecydowanie najsłynniejszym dziełem Cellariusa była niezwykła Harmonia Macrocosmica – kompleksowy „atlas nieba” – która ukazała się w Amsterdamie w 1660 roku.
Zadziwiającą treść Harmonii trudno jest podsumować, ale jej celem było przedstawienie całości ówczesnego zasobu wiedzy o wszechświecie – zarówno dawnego, jak i aktualnego. Na dwudziestu dziewięciu ogromnych, wielobarwnych i bardzo szczegółowych planszach w pełnym formacie folio Cellarius przedstawił liczne wizje wszystkich części wszechświata w interpretacji Ptolemeusza, Kopernika oraz genialnego Duńczyka Tychona Brahego. Każdy, kto zapoznał się ze szczegółami, mógł wywnioskować, że Ptolemeusz się mylił, a Kopernik i Brahe mieli rację. Przedstawiająca planisferę Kopernika plansza numer 22 stała się źródłem ilustracji na okładce tej książki.
Kopernik jest kluczową postacią w gronie myślicieli oraz naukowców, którzy wnieśli wkład w długą historię ruchu i zmian. Znacznie wyprzedził Isaaca Newtona oraz jego prawa ruchu z 1666 roku, Thomsona i Rutherforda, czyli odkrywców nieustannego ruchu cząstek subatomowych, a także Einsteina, który wprowadził do przestrzeni i czasu pojęcie względności. Sam stał zaś na ramionach starożytnych, takich jak Arystoteles czy Heraklit z Efezu, którzy położyli podwaliny pod badania w tym obszarze.
Powinienem tu dodać, że koncepcje ruchu i zmiany mają swoje miejsce także w sztuce oraz humanistyce – w sferze estetycznej, społecznej, ontologicznej, a nawet politycznej. Ja sam, zastanawiając się nad naturą zmian politycznych, doszedłem do wniosku, że wielkie wydarzenia, takie jak rewolucje i transformacyjne konflikty, mają swoje źródło w nieustannych drobnych, a często wręcz niewidocznych zmianach, których skutki narastają stopniowo do chwili, gdy ich niepowstrzymany nacisk doprowadza do nagłej i gwałtownej eksplozji, podobnej do erupcji wulkanu czy zejścia lawiny alpejskiej.
Po raz pierwszy imię Heraklita usłyszałem na lekcjach muzyki w szkole. Uczyliśmy się śpiewać wpadającą w ucho pieśń kompozytora Petera Warlocka, zaczynającą się od słów „They told me, Heraclitus” (Ktoś, Heraklicie, mi doniósł). Kiedy ją wykonywaliśmy, nie miałem pojęcia, kim właściwie był Heraklit, chociaż nasz nauczyciel muzyki, pan Stevens, wyjaśnił, że chodzi o greckiego poetę, który nazywał krążące mu po głowie myśli – poezje – „pieśniami słowiczymi”. Brzmiało to frapująco, więc po powrocie do domu zajrzałem do encyklopedii. Dowiedziałem się z niej, że Heraklit żył w III wieku p.n.e. w jońskiej Karii. Powyżej swój biogram miał drugi Heraklit, pochodzący z Efezu w Azji Mniejszej, filozof. Nazywany Ciemnym i Płaczącym Filozofem, wyrażał swe myśli w paradoksalnych aforyzmach, z których większość zaginęła. Jego najbardziej znane powiedzenia to: „Wszystko płynie” (szerzej: „Wszystko płynie i nic nie pozostaje takie samo”) oraz „Niepodobna wstąpić dwukrotnie do tej samej rzeki”. Najchętniej opowiadał jednak historię drewnianego statku Tezeusza, który naprawiano tyle razy, że w końcu nie zawierał on już żadnej z pierwotnych części. Dlatego pojawiało się pytanie, czy był wciąż tym samym statkiem co na początku. To doskonała metafora zmian zachodzących w ludziach – czy jestem tą samą osobą, którą byłem dziesięć, dwadzieścia czy pięćdziesiąt lat temu? W każdym razie obie postaci noszące to samo imię, Heraklit, dzięki melodii Warlocka i słowom Cory’ego utkwiły mi w pamięci na siedem dekad:
They told me, Heraclitus, they told me you were dead,
They brought me bitter news to hear and bitter tears to shed.
I wept, as I remembered, how often you and I
Had tired the sun with talking and sent him down the sky.
And now that thou art lying, my dear old Carian guest,
A handful of grey ashes, long long ago at rest,
Still are thy pleasant voices, thy nightingales, awake;
For Death, he taketh all away, but them he cannot take1.
(Ktoś, Heraklicie, mi doniósł, że zmarłeś. Zalałem się łzami,
Wszak ogarnęła mnie myśl, ile to razy my dwaj
Gawędziliśmy do słońca zachodu. Lecz ty przyjacielu
Z Halikarnasu, już tak dawno zmieniłeś się w proch.
Żyją natomiast twe pieśni słowicze, na które okrutny
Hades, co wszystko zwykł kraść, nie śmie położyć swych rąk.
tłum. Wiktor Steffen)
Niedawno zdałem sobie sprawę, że Cory nie napisał wiersza o Heraklicie sam, lecz przetłumaczył znacznie starszy grecki utwór autorstwa Kallimacha z Cyreny, który pracował w Bibliotece Aleksandryjskiej w III wieku p.n.e. Cory należał do pokolenia, dla którego znajomość zarówno greki, jak i łaciny była oczywistością. W moich czasach – w połowie XX wieku – tradycja klasyczna już zanikała. Łaciny zacząłem się uczyć jako siedmiolatek, a greki, gdy miałem lat dwanaście czy trzynaście. Wkrótce jednak zarzuciłem tę naukę i skupiłem się na językach nowożytnych, a dziś, po dziesięcioleciach zaniedbań, trudno mi odczytać greckie litery, nie mówiąc już o rozumieniu słów. Mimo to warto spojrzeć na obcojęzyczny tekst tylko po to, by zobaczyć, jak wygląda alfabet i jak znaki składają się w słowa, oraz wyobrazić sobie brzmienie tych słów:
εἶπέ τις Ἡράκλειτε τεὸν μόρον, ἐς δέ με δάκρυ
ἤγαγεν, ἐμνήσθην δ᾽ ὁσσάκις ἀμφότεροι
ἥλιον ἐν λέσχηι κατεδύσαμεν: ἀλλὰ σὺ μέν που
ξεῖν᾽ ‘Αλικαρνησεῦ τετράπαλαι σποδιή:
αἱ δὲ τεαὶ ζώουσιν ἀηδόνες, ἧισιν ὁ πάντων
ἁρπακτὴς Ἀίδης οὐκ ἐπὶ χεῖρα βαλεῖ2.
Wszystko to sprawia, że jestem ciekaw własnej ciekawości. Co zadecydowało o tym, że jako dziecko zyskałem reputację – według słów mojej ciotki Alice – „chłopca, który siedzi pod stołem i czyta książkę”, zamiast bawić się z rówieśnikami? Odpowiedź na to pytanie można prawdopodobnie znaleźć w mojej autobiografii Sam o sobie (w rzeczywistości wcale nie byłem zadowolony z tego, że tak o mnie mówiono, ponieważ bawiłem się też poza domem z innymi dziećmi; trzeba jednak pamiętać, że w Bolton zawsze padało).
A jednak – co wciąż – osiem dekad później, pobudza moją ciekawość okropnego świata, w którym żyjemy?Nie wiem tego na pewno. Jedną z przyczyn może wszakże być niepokój spowodowany tym, że rozwiązania pewnych problemów, które proponowałem w przeszłości, dziś uważam za nieadekwatne. Oszałamia mnie na przykład fenomen Donalda Trumpa, którego dziwactwa – jak się wydaje – nie mają historycznego precedensu, może z wyjątkiem szalonego rzymskiego cesarza Kaliguli. Inną przyczyną desperackiego zainteresowania różnymi sprawami jest poczucie, że czas ucieka.
Jako historyka ciekawią mnie trzy rodzaje rzeczy. Po pierwsze, z zainteresowaniem ponownie czytam własne teksty sprzed dwudziestu, trzydziestu czy pięćdziesięciu lat i zastanawiam się, dlaczego pewne zjawiska opisałem w taki, a nie inny sposób. Wiele pisałem o Polsce – jestem przekonany, że początkowo kierowała mną potrzeba przeciwstawienia się ideologicznej doktrynie bloku sowieckiego, później zaś sympatia dla Solidarności i fakt, że kibicowałem długiemu procesowi demokratyzacji.
Po drugie, pragnę zrozumieć swoje błędy oraz zaniedbania i tam, gdzie jest to możliwe, je naprawić. Na przykład na początku tego roku udało mi się wprowadzić kilka poprawek po tym, jak mój wydawca zdecydował się przygotować drugie wydanie Galicji, aby ulepszyć niektóre mapy. List z USA od potomkini założyciela dynastii Ungerów z Dąbrowy Tarnowskiej pozwolił mi stworzyć bardziej zniuansowany opis relacji między społecznościami rabiniczną i chasydzką w mieście. Ponadto, ustaliwszy ponad wszelką wątpliwość, że ruch samochodowy w Galicji odbywał się lewą stroną drogi, mogłem rozwinąć temat komplikacji motoryzacyjnych i opisać zmianę z 1922 roku, kiedy to na byłych ziemiach galicyjskich w II Rzeczypospolitej ostatecznie wprowadzono ruch prawostronny.
I wreszcie po trzecie, z ciekawością odkrywam liczne zakamarki przeszłości, które do tej pory mi umykały. Przez lata zajmowałem się wieloma dziedzinami, zwłaszcza związanymi z dziejami Europy. Wciąż jednak natrafiam na ludzi, miejsca, wydarzenia, tematy i książki, które nigdy wcześniej nie przyciągnęły mojej uwagi. Całkiem niedawno, gdy zgłębiałem karierę Williama Harveya, znalazłem cytat, z którym w pełni się zgadzam. „Wszystko, co wiemy – napisał Harvey niemal czterysta lat temu – jest nieskończenie mniejsze od wszystkiego tego, co wciąż pozostaje nieznane”. Innymi słowy, na każdym kroku jest coś, czego jeszcze możemy się nauczyć. Zawsze coś można poprawić lub wyjaśnić. Nieustannie pojawiają się wątpliwości i zagadki. Zaskakuje nas fakt, że rozwiązanie jednego problemu nieodmiennie prowadzi do kolejnych pytań. Taka właśnie jest natura igrzysk dziejów, które otaczają historyka.
Ciekawość kształtuje jednak nawyki i uzależnia. Jeżeli ktoś wielokrotnie poddaje się tej pokusie, staje się ona nie do odparcia. Chociaż niesie pewne zagrożenia, ciekawość nie zawsze zabija kota, może za to owocować przyjemnym poczuciem spełnienia. Powiedzenie, którym otworzyłem ten wstęp, ma bowiem dalszą, często ignorowaną część: „Curiosity killed the cat, but satisfaction brought him back” (Ciekawość zabiła kota, lecz satysfakcja go wskrzesiła).
I to powinniśmy przyjąć za drogowskaz. Satysfakcja wynagradza wszystko, stanowi prawdziwą odpłatę za poszukiwanie i tęsknotę. Dinozaury takie jak ja nie zatracą ciekawości, dopóki słychać „pieśni słowicze”.
Norman Davies
Kraków, czerwiec 2025 roku
1 W.J. Cory, Heraclitus, w: tegoż, Ionica, London 1891, s. 7. Nawiasem mówiąc, Cory skomponował też inny bardzo znany utwór: Eton Boating Song (Pieśń wioślarzy zEton), którego uczył się iktóry pokochał każdy angielski uczeń:
Jolly boating weather,
A hay-harvest breeze,
Blade on the feather,
Shade off the trees.
And we’ll all row together,
Steady from stroke to bow.
And nothing in life shall sever
The bonds that unite us now.
(Doskonała pogoda na łódki,
Bryza sianokosów,
Pióro wiosła poziomo,
Cień drzew.
Wszyscy powiosłujemy razem
Od dziobu po rufę.
I nic w życiu nie zerwie
Więzi, które nas dziś łączą).
2 Callimachus remembers his poet-friend. PantheonPoets, https://www.pantheonpoets.com/poems/callimachus-remembers-his-poet-friend/ (dostęp: 13.09.2025).
Piszę w jadącym z Warszawy do Krakowa ekspresie, który pokona około 300 kilometrów. To dwie godziny i dwadzieścia minut niezakłóconej przyjemności. Za oknem suną wiejskie krajobrazy: rozległe połacie porośniętych dorodnym zbożem pól uprawnych, podzielonych na łany niczym w średniowiecznej Anglii, gęste lasy sosnowe i okazałe rzeki. Na papier spływa zaś atrament. Zanim podróż dobiegnie końca, napiszę bez żadnego wysiłku trzy, cztery lub pięć stron.
Zawsze piszę ręcznie. Preferuję wieczne pióro, choć nadałoby się też dobrej jakości pióro kulkowe. Jako kartek używam wkładów do segregatora formatu A4, najchętniej w wąskie linie i bez marginesów. Piszę w co drugiej linii, żeby zostawić sobie miejsce na poprawki i uzupełnienia przy późniejszym czytaniu. Wąska liniatura daje dwadzieścia pięć wierszy na stronę, co pozwala pomieścić większość akapitów. Brak marginesu zmusza do należytego wyrównywania tekstu na wszystkich etapach pracy. Lubię widzieć rozmiar i kształt powstających akapitów.
Wcale nie chodzi o to, że nie potrafię korzystać z komputera. Wiele lat temu – jako jedyny mężczyzna, który zapisał się na zorganizowany w Witney Technical College kurs maszynopisania dla początkujących – musiałem znosić chichot siedzących wokół nastolatek, dopóki nie nauczyłem się pisać bezwzrokowo. A, S, D, F, przesunąć kartkę! Nadal potrafię wystukać na klawiaturze list bądź przepisać stronę czy dwie bez patrzenia na klawisze. Nigdy jednak nie zdecydowałem się używać maszyny do pisania w pracy twórczej. Migoczący ekran komputera, który nieuchronnie oddziela pisarza od słów, jawi mi się jako coś wręcz wrogiego. Komputery są dobre do redagowania i przechowywania tekstu, lecz nie do pisania. Wciąż zatem piszę piórem na kartce, po czym przekazuję kolejne strony Cathy, by przeniosła je na dysk. Nie wyobrażam sobie, bym kiedykolwiek zmienił ten nawyk.
Piszę w pociągach i samolotach, na peronach, w poczekalniach, przy lotniskowych bramkach. Kiedyś wpakowałem się w kłopoty, gdyż – zaprzątnięty pisaniem w recepcji krematorium – przegapiłem połowę pogrzebu. Wszyscy wiedzieli, że podczas posiedzeń uniwersyteckich komitetów mam zwyczaj zajmować miejsce z tyłu i coś gryzmolić, podczas gdy inni omawiają ważne sprawy uczelniane. W końcu musiałem podjąć decyzję, czy będę pisarzem, czy wykładowcą. Zdecydowałem się zostać pełnoetatowym autorem i odetchnąłem z ulgą. Współczesne środowisko akademickie, w którym rządzą księgowi i które jest nastawione na produkcję na akord tak zwanych badań, nie jest miejscem dla jednostek twórczych.
Oczywiście nie można pisać przez cały dzień i codziennie. W rzeczywistości samo pisanie zajmuje prawdopodobnie mniej czasu niż towarzyszące mu procesy myślenia, projektowania i przygotowywania. Każde przyzwoite dzieło musi się rozwijać przez cały okres ciąży, zanim dojdzie do bolesnego porodu i świat je wreszcie ujrzy.
Ten tekst chodził mi po głowie od kilku miesięcy i napisanie go podczas jednego przejazdu koleją było możliwe tylko dlatego, że przed wejściem do pociągu miałem jasną wizję tego, co chcę przelać na papier.
Ta sama zasada dotyczy dłuższych form. Kiedy stanąłem przed onieśmielającą perspektywą napisania Europy – „całościowej historii obejmującej wszystkie części oraz kraje Europy we wszystkich aspektach i okresach” – spędziłem trzy lata na rozmyślaniach, zanim na poważnie wziąłem do ręki pióro. Musiałem zawczasu wytyczyć ścieżkę przez tę ogromną historyczną dżunglę oraz dokładnie ustalić, w jaki sposób połączyć ze sobą trzy składniki, które zdecydowałem się umieścić w książce: chronologiczne rozdziały, „migawki” i „kapsułki”. W przeciwnym razie mógłbym łatwo zgubić drogę lub wręcz przepaść bez śladu. Trzy miesiące spędziłem w harwardzkiej Bibliotece Widenera, wypróbowując w skomputeryzowanym katalogu książek oraz artykułów kolejne permutacje tematu, okresu i położenia geograficznego, aby zbudować bazę danych dla trzystu kapsułek, które miały stworzyć iluzję kompleksowego obrazu.
Po tym wszystkim Europa. Rozprawa historyka z historią spłynęła spod pióra z takim samym poczuciem pewności, z jakim teraz pędzi po torach mój ekspres. Jak wyjaśnił mi kiedyś znajomy z Francji, sekret tego, że tamtejsze TGV mkną z prędkością trzystu dwudziestu kilometrów na godzinę, kryje się w projekcie nie napędu, lecz szyn. Całe tysiącczterystustronicowe monstrum napisałem w cztery lata bez asystentów czy urlopu naukowego.
Doskonale pamiętam dzień, w którym poczułem się gotowy zaczynać. Wstałem wcześnie rano, zaparzyłem pół litra kawy, włączyłem koncert d-moll na dwoje skrzypiec Bacha, usiadłem przy biurku w moim gabinecie z widokiem na senne ogrody Summertown, przygotowałem czyste kartki i wziąłem do ręki pióro. „Na początku – napisałem – nie było Europy. Przez pięć milionów lat był tam tylko długi, pełen zatok półwysep bez nazwy…” Spojrzałem drugi raz na to zdanie, usunąłem „tam” i ruszyłem dalej. Teraz zdaje mi się, że ledwie minęła chwila, a dotarłem do Arthura Rimbauda i jego melancholijnych wersów:
Fileur éternel des immobilités bleues
Je regrette l’Europe aux anciens parapets!
Pielgrzym wieczny błękitów cichych rozlewiska
Ja tęsknię do wybrzeży odwiecznych Europy!1
Podejrzewam, że w tym momencie odczuwałem już pewne zmęczenie.
Moim ulubionym miejscem, w którym ładuję akumulatory i planuję kolejne rozdziały książek, jest zbiornik Farmoor w pobliżu Eynsham. Dziś mógłbym go obejść z zamkniętymi oczami. Nie ma tam samochodów, a okrążająca akwen ścieżka, którą znam na pamięć, jest dostępna – niezależnie od pogody – o każdej porze roku. Często wpatruję się tam z zachwytem w cudowne sklepienie nieba nad wodą i napływające z południowego zachodu chmury we wszystkich odcieniach. Farmoor najbardziej pociąga mnie jednak jako natychmiastowe, gwarantowane schronienie przed światem zewnętrznym: wiatr we włosach, tlen w płucach i deszcz na twarzy, bez telefonów komórkowych, bez rozmówców – bez wszystkiego, co by rozpraszało. Zanim dotrę z powrotem do punktu wyjścia, wiem już dokładnie, jakie książki muszę zamówić w Bibliotece Bodlejańskiej lub co należy powiedzieć w akapicie, który sprawił mi wczoraj kłopot. Często sięgam od razu po czyste kartki, które trzymam w schowku w samochodzie, siadam na miejscu pasażera i wszystko zapisuję.
W całej mojej karierze pisarskiej bez porównania najlepszą organizację pracy udało mi się jednak zaprowadzić w Australii. Ten okres wspominam jako idyllę. Mieszkaliśmy całą rodziną w niewielkim parterowym domu na przestronnym kampusie Australijskiego Uniwersytetu Narodowego w Canberze. Moja żona Myszka była zadowolona, gdyż miała niewiele obowiązków domowych, Australijczycy byli bardzo przyjaźni, a na chętnych czekała codziennie klimatyzowana biblioteka. Nasz syn – dwunastoletni wówczas Christian – był zachwycony szkołą przy parku Telopea, do której wychodził bez żadnych dąsów każdego ranka, zakładając na głowę kapelusz wędkarski z szerokim rondem. Budzik ustawiałem na 4.55 rano, kiedy zaczynało świtać. Wypiwszy szybko kawę, ruszałem przez kampus, płosząc stada białych papużek i od czasu do czasu skubiące trawę kangury. Po drodze machałem do baloniarzy korzystających z porannych prądów wznoszących oraz do robotników na placu budowy, którzy – wiedząc, jak gorąco będzie w południe – zaczynali pracę na długo przede mną. Od tego momentu do dwunastej miałem sześć godzin nieprzerwanej pracy z piórem i kartką. Byłem w połowie fazy pisania Wysp i podążałem naprzód w towarzystwie świętego Patryka, Chaucera, Llywelyna Wielkiego, Makbeta, Williama Wallace’a zwanego Walecznym Sercem oraz oczywiście (w odpowiednim czasie) Cromwella i kapitana Cooka. W południe nadchodził czas na krótki spacer do Klubu Uniwersyteckiego, gdzie spotykałem się z żoną na lunch – jedliśmy go w cienistym ogrodzie, dzieląc się butelką wina shiraz, cabernet czy merlot. W takich okolicznościach nie od rzeczy byłaby drzemka lub przynajmniej chwila lenistwa, nieodparty okazywał się jednak urok klimatyzowanych czytelni. Po południu czytałem zamówione poprzedniego dnia książki lub artykuły, robiłem notatki i sporządzałem plan akapitów do napisania podczas następnej porannej zmiany. Bywałem często wyczerpany, ale zarazem absolutnie pewny, że pójdę spać zadowolony i obudzę się wypoczęty. To był czas, kiedy najbardziej zbliżyłem się do życia w nieustannym ruchu.
Nigdy nie uczyłem się pisania w sposób formalny. Po prostu to robiłem, stopniowo doskonaląc swoje umiejętności. Mój stryj, który parał się pisarstwem oraz dziennikarstwem – był kolegą i uczniem Neville’a Cardusa z „Manchester Guardian” – zadał sobie trud przeczytania moich egzaltowanych młodzieńczych wprawek literackich. Pod koszmarną próbą opisu zachodu słońca w Alpach zanotował: „Może starczy tych cholernych porównań alpejskich kwiatów do fioletowych czepków?”. Napisałem nawet wiersz po włosku, który wysłałem do „Corriere della Sera”; odpowiedzią była niezwykle uprzejma odmowa publikacji.
Potem przyszły studia w Magdalen College i A.J.P. Taylor. Jako studenci wiedzieliśmy o nim niewiele poza tym, że cierpiał na bezsenność oraz – jak się wydawało – poświęcał mnóstwo czasu na pisanie. Niewiele wcześniej opublikował książkę The Struggle for Mastery in Europe 1848–1918 (Zmagania o dominację w Europie 1848–1918), która miała być pierwszą częścią oksfordzkiej serii o nowożytnych dziejach kontynentu. Swój tom napisał i oddał do publikacji dwa lata przed wszystkimi innymi autorami zaproszonymi do udziału w tym przedsięwzięciu. Redaktorom miał ponoć oświadczyć, że z chęcią napisze wszystkie części, byle tylko seria nosiła tytuł Taylor’s History of Modern Europe (Historia nowożytnej Europy Taylora). W ten sposób dowiedzieliśmy się, że pisanie może być sposobem na życie. Najlepsza rada, jaką dał mi A.J.P. Taylor, brzmiała: „Norman, napisz książkę. Doktoraty są dla drugorzędnych naukowców”.
I tak właśnie zacząłem – od Orła białego, czerwonej gwiazdy (prawdę mówiąc, przedmowa Taylora do tej książki, choć bardzo pochlebna, ma raczej luźny związek z jej treścią).
Nie sądzę, bym miał kiedykolwiek zarzucić pisanie. Właśnie osiągnąłem wiek emerytalny i zaczynam pracę nad Zaginionymi królestwami, książką dla wydawnictwa Jonathan Cape.Nie mógłbym ponownie napisać Europy. Nie potrafiłbym pracować miesiąc w miesiąc po dwanaście godzin dziennie, jak w Australii. Zbyt wiele lat przesiedzianych na twardych krzesłach w bibliotekach zbiera swoje żniwo i spowalnia mnie. Stare kości bolą. Ciało sztywnieje, lecz duch jest ochoczy. Chwytam za pióro z taką samą niecierpliwością jak zawsze.
1. Jestem przekonany, że historia brytyjska czy angielska w żadnym momencie nie pociągała mnie bardziej od kontynentalnej. Te preferencje miały wiele wspólnego z walijskimi powiązaniami rodziny mojego ojca – był to długoterminowy wpływ otrzymania na chrzcie imienia Ivor. Już jako chłopiec pałałem romantycznym entuzjazmem do wszystkiego, co walijskie. Doskonale pamiętam, jak zabrano mnie na zwiedzanie „walijskich zamków” w Conwy, Beaumaris i Harlech, a ja protestowałem, że one nie są wcale walijskie, lecz angielskie – zbudowano je po to, by podporządkować Walijczyków!
W latach szkolnych wielki wpływ wywarł na mnie harcmistrz, który zabierał nas na liczne wędrówki po kontynencie – do Bretanii, Luksemburga, Austrii i Jugosławii – i jako nauczyciel geografii uczył mnie tego przedmiotu na poziomie akademickim, posługując się francuskimi podręcznikami (w tamtych czasach stanowiły one zawsze połączenie histoire et géographie). Jednym z moich ulubionych autorów w tym czasie był Paul Vidal de la Blache, który – jak później odkryłem – należał do protoplastów historycznej szkoły Annales.
W chwili ukończenia szkoły byłem jeszcze za młody, żeby od razu rozpocząć studia w Oksfordzie lub odbyć służbę wojskową, więc naturalnym krokiem wydał mi się wyjazd na rok do Francji, gdzie studiowałem na Uniwersytecie w Grenoble. Następnie wraz z grupą szkolnych przyjaciół udałem się jeepem na wyprawę z Bolton do Stambułu – po drodze przekroczyłem żelazną kurtynę. Tak zaczęło się moje zainteresowanie Europą Wschodnią.
W Oksfordzie utrzymywałem bliski kontakt z A.J.P. Taylorem, który pisał w tym czasie swoją kąśliwą historię Anglii, mnie uczył jednak o dziejach XX-wiecznej Europy. Jako przedmiot specjalny wybrałem „epokę Dantego”, co oznaczało lekturę Boskiej komedii w oryginale i pobyt w Perugii. W ogóle nie miałem czasu na zaawansowany kurs historii Anglii i wykazywałem w tej dziedzinie całkowitą ignorancję, przez co koło nosa przeszedł mi dyplom z wyróżnieniem. Wtedy zdecydowałem się zostać nauczycielem.
2. W mojej edukacji od początku do końca poczesne miejsce zajmowała nauka języków obcych. Nie opanowałem wprawdzie Cymraeg, czyli walijskiego, gdyż nigdzie go nie wykładano, lecz gdy próbowałem się go amatorsko nauczyć, zrozumiałem, jak to jest wyjść poza angielszczyznę. Moja szkoła w Bolton słynęła z tego, że w niej właśnie pracowała Emma Saxelby, nauczycielka francuskiego i twórczyni metody bezpośredniej. Bardzo pomogła mi również wymiana szkolna z liceum w Clermont-Ferrand, które odwiedzałem regularnie od czternastego czy piętnastego roku życia. W chwili, gdy kończyłem szkołę średnią, władałem już dość biegle językiem francuskim. Zetknąłem się również z włoskim dzięki mojemu nauczycielowi historii, z którym objechaliśmy Włochy, oraz w mniejszym stopniu z rosyjskim za sprawą uczącego nas geografii stażysty, dziwnie zauroczonego Związkiem Radzieckim.
Można powiedzieć, że jako student i młody absolwent kolekcjonowałem języki. Od francuskiego oraz włoskiego przeszedłem do hiszpańskiego, a wakacje spędzałem na szkołach letnich w Pradze i Bukareszcie, próbując się nauczyć czeskiego oraz rumuńskiego. Moim największym osiągnięciem było jednak to, że zaproponowano mi prestiżową ponoć posadę nauczyciela francuskiego w szkole St. Paul’s, która otwierała wtedy laboratorium językowe, i wybrała właśnie mnie, mimo że wszyscy pozostali kandydaci ukończyli z wyróżnieniem filologie nowożytne w Oksfordzie lub Cambridge.
Moja znajomość języków słowiańskich rosła etapami. Rosyjskiego nauczyłem się samodzielnie w stopniu wystarczającym, by napisać na Wydziale Edukacji w Oksfordzie pracę na temat podręczników historii w ZSRR. Po tym, jak nauczyciel rosyjskiego w St. Paul’s poważnie zachorował, polecono mi przejąć jego zajęcia i szybko dokształcić się w szkole wieczorowej. Później spędziłem semestr w Cambridge na intensywnym kursie języka rosyjskiego pod kierunkiem Elizabeth Hill. Rozczarowany postępami, zdecydowałem się jednak porzucić pracę nauczyciela i ukończyć drugi kierunek studiów – rusycystykę w Sussex. Pochodzący z Polski właściciel stancji w Brighton wymusił na mnie oczywiście, żebym do języka rosyjskiego dodał też polski. Z Sussex pojechałem w efekcie bezpośrednio do Krakowa – i nie wróciłem do domu przez trzy lata.
Jedyną porażkę poniosłem w przypadku niemieckiego, przy którym pojawiła się nieoczekiwana blokada emocjonalna. Moja niechęć do tego języka i niezdolność do uporania się z jego zawiłościami były prawdopodobnie pochodnymi rodzinnych opowieści o złym traktowaniu mojego ukochanego stryja w obozie jenieckim podczas wojny, a także skojarzeń z byłą dziewczyną, która bezceremonialnie mnie rzuciła właśnie wtedy, gdy uczyła się niemieckiego. Tej antypatii wyzbyłem się dopiero kilka lat później, a wtedy nie miałem już czasu, by nadrobić zaległości. Może kiedyś się uda.
Podsumowując, powiedziałbym, że to miłość do lingwistyki poprowadziła mnie z powrotem ku historii (nie zaś odwrotnie), a o mojej ścieżce kariery jako zawodowego historyka przesądził właśnie szczególny zestaw języków, które opanowałem. Kiedy przed trzydziestką mieszkałem w Krakowie, wciąż utrzymywałem kontakt z A.J.P. Taylorem. Dowiedziawszy się, że znam rosyjski oraz polski, namawiał mnie on, abym rzucił się na szerokie wody i napisał coś o wojnie polsko-bolszewickiej 1919–1920. Taka była geneza mojej pierwszej książki, zatytułowanej Orzeł biały, czerwona gwiazda, a także mojej pierwszej posady akademickiej. Dwadzieścia lat później, kiedy Oxford University Press postanowiło wydać historię Europy, bardzo długo szukano kogoś, kto mógłby ją napisać: oksfordzkiego wykładowcy, który byłby zaznajomiony zarówno ze wschodnią, jak i z zachodnią częścią kontynentu. Ostatecznie zdecydowano się na współpracującego już wcześniej z wydawnictwem autora dziejów Polski, gdyż okazało się nie tylko, że zna on całkiem nieźle języki zachodnie, lecz także – iż poza Bobem Evansem i Normanem Stone’em żaden z samozwańczych uczelnianych „historyków Europy” nie ma umiejętności lingwistycznych umożliwiających zbadanie całego kontynentu. Tak powstała opublikowana wspólnie przez OUP i Random House w 1996 roku Europe: A History (Europa. Rozprawa historyka z historią).
3. W mojej twórczości historycznej przez dwadzieścia lat koncentrowałem się wyłącznie na Polsce i dawnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Oznaczało to, że oprócz współczesnej Polski zajmowałem się kilkoma krajami – Łotwą, Litwą, Białorusią i Ukrainą – stanowiącymi wówczas część Związku Radzieckiego, a także regionem, który w kolejnych okresach przechodził między orbitami politycznymi Rosji, Prus, Austrii oraz Niemiec. Co więcej, historyczna Polska stanowiła przez wieki najważniejsze na świecie skupisko społeczności żydowskiej. W rezultacie szybko wszedłem na drażliwy obszar historii Żydów i stosunków polsko-żydowskich.
Do 1989 roku jednak żadna z moich książek nie mogła wyjść w Polsce ani w Związku Radzieckim, więc – na ile mogłem stwierdzić – ich wpływ tam pozostawał znikomy. Nie publikowano prawie żadnych recenzji, a pojedyncze uwagi, które ukazały się w druku, były bardzo niepochlebne. Egzemplarze anglojęzycznych wydań konfiskowały milicja i służby celne, a ich posiadanie lub przywóz karano. Pewną kobietę wsadzono do więzienia za próbę sporządzenia nieautoryzowanego przekładu. Tak wrogiego nastawienia należało się spodziewać. Reprezentowane w moich książkach podejście do historii było fundamentalnie sprzeczne z obowiązującymi wówczas praktykami komunistycznymi, a mój sprzeciw wobec wszelkich opartych na nacjonalizmie interpretacji przeszłości w oczywisty sposób nie dawał się pogodzić z podsycanymi przez wszystkie reżimy bloku sowieckiego szowinistycznymi i imperialistycznymi tendencjami.
Jedynym bezpośrednio zainteresowanym moją pracą krajem, w którym dało się prowadzić otwartą dyskusję, był Izrael. Chociaż nigdy nie wyrażałem sympatii wobec syjonizmu, spotkałem się tam z przychylnym przyjęciem. Zapraszano mnie do wygłoszenia kolejnych prelekcji na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie, wziąłem też udział w kilku konferencjach na tematy polsko-żydowskie. Z czasem uderzył mnie wyraźny kontrast między panującym w Izraelu względnie otwartym klimatem akademickim a bezgraniczną nietolerancją, z którą spotyka się w USA każdy, kto narazi się samozwańczym strażnikom z amerykańskich organizacji żydowskich.
Niemniej jednak po pewnym czasie okazało się, że moje wysiłki nie poszły całkiem na marne nawet w Polsce i ZSRR. Wiele z napisanych przeze mnie tekstów ukazało się w podziemiu jako samizdaty, nazwisko „Davies” przewijało się w audycjach BBC i Radia Wolna Europa, a moje koncepcje nie były obce niewielkiemu kręgowi wyspecjalizowanych historyków. Na przykład obecny ambasador Estonii w Londynie powiedział mi niedawno, że dwadzieścia pięć lat temu, gdy zdobył w Szwecji egzemplarz zakazanego Bożego igrzyska, książka wywołała sensację wśród jego sowieckich kolegów, którzy nigdy nie widzieli czegoś podobnego. W rządzonym przez Sowietów zamkniętym świecie właściwie nie słyszano o historykach, którzy byliby niekomunistyczni, a zarazem sprzeciwiali się nacjonalizmowi.
Po 1989 roku bardzo skromny wcześniej sukces przerodził się z dnia na dzień w niemalże sławę. Szczęśliwie w chwili, gdy zniknęła cenzura, moje książki były już przetłumaczone i przygotowane do publikacji. Wiele zawdzięczam polskiemu wydawnictwu Znak – przewidując zmiany polityczne, potajemnie zamówiło ono przekład historii Polski mojego autorstwa już w połowie lat osiemdziesiątych XX wieku. W rezultacie Boże igrzysko trafiło na chłonny rynek niemal natychmiast, zanim mogła się pojawić jakakolwiek konkurencja. W 1990 roku, kiedy zmieniono zasady przeprowadzania matury, Ministerstwo Edukacji Narodowej wpisało książkę na listę lektur obowiązkowych i od tego czasu wychowało się na niej całe pokolenie wykształconej polskiej młodzieży. Co więcej, dzięki temu, że zyskałem takie grono odbiorców, każda kolejna napisana przeze mnie książka trafiała na szczyt listy bestsellerów. Wszyscy mówią, że dobrze poinformowana osoba z zewnątrz cieszy się wiarygodnością, o jakiej nie może marzyć żaden miejscowy autor. Dodatkowym atutem jest, gdy outsider pisze w dobrym stylu, maluje przeszłość w żywych kolorach i wykazuje wrażliwość na sprawy ludzkie.
Swój niezwykły polski sukces Boże igrzysko powtórzyło z pewnym opóźnieniem w krajach sąsiednich, zwłaszcza gdy przetłumaczono je na języki litewski i ukraiński. Europę czytano jeszcze powszechniej, gdyż jej wydanie zbiegło się w czasie z okresem, w którym większość krajów byłego bloku sowieckiego szykowała się do „powrotu do Europy”. W Ukrainie w 1999 roku została ona uznana za „książkę tysiąclecia”.
Nie czuję się powołany, by przeanalizować i wyjaśnić to zjawisko. Byłem nim zaskoczony tak samo jak wszyscy inni. Już na wczesnym etapie pogodziłem się z faktem, że piszę poza głównym nurtem i bez większych perspektyw na rozgłos. Nadal też robię swoje, jak zawsze to robiłem. Gdy jednak ktoś pyta o przyczyny mojego sukcesu, staram się podkreślić dwie kwestie. Pierwszą jest niezrównana brytyjska tradycja historiografii jako działu literatury pięknej. Z pewnością znaczenie miał też fakt, że w młodym wieku trafiłem na oksfordzki college, którego bogate tradycje historyczne wywodziły się od Edwarda Gibbona i były podtrzymywane przez A.J.P. Taylora. Drugim aspektem jest nieoceniona zaleta pisania po angielsku, który jest obecnie językiem światowym i daje swoim użytkownikom przewagę nad resztą ludzkości. Według mojej wiedzy Boże igrzysko trafiło na wszystkie kontynenty, w tym także do Chin i Japonii. Przygotowało ono grunt pod pojawienie się Europy, która została przełożona (lub jest w trakcie przekładu) na ponad dwadzieścia języków – ostatnio na wietnamski, grecki i arabski.
4. Dziś często się mówi o niebezpieczeństwie zagrażającym ugruntowanej brytyjskiej tradycji pisania o dziejach Europy. Nie przekonują mnie te argumenty. Ze względu na nowe priorytety edukacyjne zagrożona jest cała historia jako przedmiot, a jej opisywanie jako sztuka narracyjna i gałąź literatury pięknej stopniowo wychodzi z mody. Filistrzy z akademii coraz bardziej obsesyjnie oddają się wyłącznie badaniom lub akademickim dysputom. Szczególnie godny ubolewania jest fakt, że nauczanie języków nowożytnych w brytyjskich szkołach znalazło się w głębokiej zapaści, co nieuchronnie ogranicza zarówno możliwości, jak i horyzonty umysłowe młodych badaczy. Mimo to nie wydaje się, aby źródło dobrze napisanych obszernych przeglądów na ważne europejskie tematy wysychało. Dzieła te znajdują też czytelników. O ostatecznym wyniku zadecyduje chwiejna równowaga między podażą a popytem. Jak widzę, ten drugi będzie zapewne rosnąć proporcjonalnie do stopnia, w jakim profesjonaliści będą zaniedbywać swój obowiązek jak najszerszego rozpowszechniania wiedzy historycznej, gdyż luki w tym zakresie tylko zwiększą zainteresowanie ludzi przedmiotem. Brakom w podaży może z kolei zaradzić ogromny napływ obcokrajowców do brytyjskiego środowiska akademickiego. Ci przybysze nie są upośledzeni lingwistycznie, jak wielu młodych Brytyjczyków i Amerykanów, a jak magnes mogą na nich działać zaniedbane brytyjskie tradycje. Kiedy słyszę narzekania moich polskich kolegów, że historia ich kraju bywa często ignorowana lub zniekształcana za granicą, mówię im, że muszą wydać na świat kolejnego Josepha Conrada z historycznym zacięciem. Ta rada może zresztą znaleźć zastosowanie w odniesieniu do wielu krajów. Pewne jest, że następne pokolenie historyków w Wielkiej Brytanii będzie o wiele bardziej międzynarodowe, kosmopolityczne i wieloetniczne od poprzedniego. Jest też duża szansa, że wśród nowego narybku znajdą się gwiazdy, które zaspokoją historyczny głód. Jak zatem uporać się ze wspomnianym na wstępie kryzysem? Mogę tylko powiedzieć – starać się dawać dobry przykład.
5. Brytyjska „kosmopolityczna” tradycja historiograficzna wiąże się bez wątpienia z wieloma innymi cechami brytyjskiej kultury i brytyjskiego społeczeństwa. Ostatecznie pozostaje ona przeciwwagą dla jeszcze silniejszej tradycji historii anglocentrycznej, wyspiarskiej, skupionej wyłącznie na kraju i patriotycznej. W związku z tym przyciągnęła licznych dysydentów, ekscentryków, nonkonformistów i ludzi pochodzenia innego niż angielskie, których nie zachwycała egocentryczna wizja przedstawiona w Our Island Story (Opowieści o naszej wyspie) Henrietty Elizabeth Marshall. Dla celów dyskusji chciałbym tutaj wskazać trzy kategorie autorów, którzy zaczęli pisać w tej kosmopolitycznej tradycji. Jedną z nich byli katolicy i inni odmieńcy religijni, którym nie odpowiadało spojrzenie na przeszłość wyłącznie przez pryzmat protestancki/anglikański (Gibbona wysłano za granicę, aby wyleczył się z katolicyzmu; w Lozannie stwierdził: „Przestałem myśleć o sobie jako o Angliku”). Kolejną byli ludzie pochodzenia walijskiego, irlandzkiego lub szkockiego, którzy częściej znali języki obce i nie cechowali się typową angielską wrogością wobec „brudasów” z kontynentu. Trzecią byli imigranci, którzy utrzymywali pewien kontakt z krajami swojego pochodzenia.
W tej ostatniej kategorii szczególna uwaga należy się brytyjskim Żydom, którzy – z nielicznymi wyjątkami – przybyli do Wielkiej Brytanii z kontynentu. Oczywiście niektórzy żydowscy imigranci, jak na przykład Geoffrey Elton, postawili sobie za punkt honoru stać się bardziej brytyjskimi od Brytyjczyków. Inni, jak Lewis Namier, dzielili swoją uwagę między sprawy wyspiarskie a kontynentalne. Wielu jednak – od Isaaca Deutschera po Erica Hobsbawma – miało zdecydowanie szersze horyzonty. Zaryzykowałbym sugestię, że większość piszących o Rosji oraz Polsce brytyjskich i amerykańskich uczonych ma żydowskie korzenie.
Niemniej jednak sądzę, iż dokonywanie nadmiernie uproszczonego rozróżnienia między ciasnymi wyspiarzami a ludźmi piszącymi w perspektywie całego kontynentu byłoby błędem. W pewnym momencie zawsze pojawiają się rozległe na cały świat imperium brytyjskie, a także jeszcze starszy zwyczaj zamorskich przygód. „Droga ku słońcu” zawsze pociągała. Imperialiści podążali śladem wielu poprzedników – od najemników z czasów wojny stuletniej i kompanii kupieckich po uchodźców z epoki Marii Tudor oraz irlandzkich żołnierzy służących w kontynentalnych armiach. Nasi dzisiejsi badacze zajmujący się Europą mają wiele wspólnego z niezliczonymi pokoleniami brytyjskich uczonych i podróżników, którzy wyjeżdżali za granicę, „zamieniali się w tubylców”, uczyli się lokalnych języków, po czym wracali do ojczyzny, by wzbogacić ją egzotycznymi opowieściami.
Należy też wspomnieć o historykach starożytności, których obszarem zainteresowania był głównie kontynent. Bez wątpienia istnieje silny związek między uczonymi badającymi pozostałości Grecji i Rzymu a ich następcami, którzy przepłynęli morze, aby zgłębiać kultury, społeczeństwa i dzieje nowożytnej Europy.
No i mamy wreszcie romantyków. Twórcy tacy jak Byron, Keats i Shelley – skłonni przemierzać najmniej znane zakątki kontynentu, by wziąć udział w greckiej wojnie o niepodległość czy pisać elegie na cześć szlachetnych Albańczyków – wytyczyli drogę swoim następcom, którzy przybyli później, i urzekł ich romantyzm miejsc leżących poza Wyspami Brytyjskimi.
Kluczowe znaczenie ma tutaj periodyzacja historyczna. Anglia odcięła się od kontynentu dopiero za reformacji, a nawet potem utrzymywała więzi z innymi protestantami zamieszkującymi Niderlandy, północne Niemcy i Skandynawię. Wcześniej podział na zagadnienia wyspiarskie i kontynentalne miał zazwyczaj sztuczny charakter. Celtowie nie byli zjawiskiem w pierwszej kolejności wyspiarskim, podobnie jak wikingowie. Podbój normański nie uczynił zaś Anglii wyjątkową – wręcz przeciwnie, zapoczątkował prawie pięćsetletni okres, podczas którego wątki historii angielskiej i francuskiej pozostawały nierozerwalnie splątane. Ile razy trzeba to powtarzać? Richard Cœur de Lion nie znał ani słowa po angielsku.
Podsumowując, ukierunkowana na Europę tradycja brytyjskiej historiografii ma bardzo głębokie korzenie. Anglicy, Irlandczycy, Walijczycy i Szkoci są od dawna połączeni nie tylko wzajemnie ze sobą, lecz także ze swoimi kontynentalnymi sąsiadami. Dzieje naszej wyspy to zaledwie jeden z rozdziałów ogólniejszej opowieści o naszym kontynencie.
3 stycznia 2009 roku
1 A. Rimbaud, Statek pijany, w:tegoż, Poezje, tłum. Z. Przesmycki [Miriam], Warszawa 1921, s. 60.
Historia jest powszechnie znaną dziedziną nauki o uniwersalnym zastosowaniu. Chociaż w pojęciu większości ludzi zajmuje się ona sprawami ważkimi, takimi jak wojny, polityka na wysokim szczeblu i rozwój społeczno-gospodarczy, nic nie jest zbyt banalne, by umknąć jej uwadze. Każdy i wszystko ma bowiem swoją przeszłość, którą można zbadać, opisać oraz w razie potrzeby przeanalizować. Nic i nikt nie jest tak nieznaczące, by nie mieć w ogóle historii. Żadna osoba ani przedmiot nie mogą istnieć bez uprzedniej koncepcji lub aktu kreacji, bez zmiany czy ewolucji i wreszcie bez perspektywy końca. Jako że jesteśmy na formalnym wykładzie, pozwolę sobie przypomnieć, że istnieje coś takiego jak historia mówienia i wykładania; istnieje historia słuchania i słyszenia bez słuchania; istnieje też historia zasypiania w ostatnim – a nawet w pierwszym – rzędzie. Mamy historie uczelni, architektury uczelnianej, mikrofonów, akustyki, dźwięku i wszystkich innych zmysłów, uśmiechu, zapachów oraz mnóstwa innych rzeczy. O czymkolwiek pomyślimy, ma to swoje dzieje. Jeżeli chcielibyśmy się wyrazić po akademicku, chodzi o to, co Braudel nazwał l’histoire obscure de tout le monde, czyli „mroczną historią każdego”.
Mówię o tym, gdyż są ludzie, którzy sądzą, że przedmioty takie jak historia nie są dla nich – jest to domena jajogłowych i ekspertów mająca niewiele wspólnego z codziennym życiem zwyczajnego człowieka spotkanego na ulicy czy w autobusie. Nie zgadzam się z takim postawieniem sprawy.
Być może warto się tutaj pokusić o przedstawienie kilku definicji. „Historia akademicka” wywodzi się w oczywisty sposób z Akademii opisywanej jako „gaj nauk”, a także „wieża z kości słoniowej”, „zakątek oświecenia” bądź „miasto tajemnic”. Wszystkie te metafory sugerują coś otoczonego murem, oddzielonego od świata i samowystarczalnego. Ktoś przywiązany do idei Akademii uzna prawdopodobnie historię akademicką za ostoję doskonałości, najwyższej wiedzy, a nawet prawdziwej mądrości. Z drugiej strony ktoś, kto Akademią gardzi, będzie utożsamiać tę odmianę historii z małostkową pedanterią, drobiazgowym roztrząsaniem szczegółów, zaciekłymi kłótniami i kazirodczymi debatami między profesjonalistami, a wreszcie – z przypisami. Istnieje opublikowana (jeśli dobrze pamiętam) w 1840 roku historia hrabstwa Northumberland, która zawiera przypis długi na sto sześćdziesiąt sześć stron.
Z kolei historia popularna jest kojarzona z potrzebami i gustami populus, czyli „ludu”, „mas” bądź „ogółu obywateli”. Dlatego ktoś darzący populus ciepłymi uczuciami będzie wysławiać historię popularną jako niezwykle prostą, ogromnie przystępną i chwalebnie przejrzystą. Z kolei osoba stroniąca od tłumów uzna prawdopodobnie, że jest ona uproszczona – wręcz prostacka, prymitywna i wulgarna – a kontakt z nią poniża.
Postawiłem sobie zatem pytanie, czy ten rodzaj historii, który odpowiada masom, można pogodzić z historiografią uprawianą w Gaju Akademosa. Jest to bardzo akademicki sposób ujęcia tego problemu!
Nawiasem mówiąc, dopiero niedawno zdałem sobie sprawę, że temat wykładu inauguracyjnego wygłoszonego przez Hugh Redwalda Trevora-Ropera w 1957 roku z okazji objęcia królewskiej katedry historii w Oksfordzie brzmiał: „Historia profesjonalna i laicka”.Trevor-Roper argumentował, że celem historii uprawianej zawodowo, czyli akademickiej, jest przede wszystkim dydaktyka – nauczanie i informowanie nieprofesjonalnej publiczności. Podejrzewam, że wybór takiego tematu dowodzi, iż rosnąca przepaść między środowiskiem akademickim a społeczeństwem stanowiła powód do niepokoju już prawie pięćdziesiąt lat temu.
Powinienem ponadto dokonać nieco innego rozróżnienia. Kiedy ukończyłem w Oksfordzie studia licencjackie w zakresie historii nowożytnej, uzyskałem tytuł Bachelor of Arts, czyli dosłownie „licencjata sztuk”. Kilka lat później jednak, gdy zrobiłem doktorat na starym Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie – w czasach, gdy narzuconą oficjalnie ideologią był marksizm – nadano mi stopień doktora nauk historycznych.
Moim zdaniem historia jako gałąź sztuki i historia jako gałąź nauki mają dość odmienne konotacje. Pierwsze ujęcie kładzie nacisk na kreatywność i wyobraźnię, które ze swej natury wymagają publiczności, drugie natomiast – na metody zdobywania oraz weryfikowania wiedzy historycznej. Naukowe podejście do historii, które ogromnie się rozwinęło w XX wieku, jest z konieczności domeną profesjonalistów i to właśnie może być jedna z przyczyn przepaści między akademikami a opinią publiczną. Bardzo wymowny jest fakt, że Trevor-Roper użył do opisania historii popularnej słowa „laicka”. Przeciwieństwem słowa „laicki” jest bowiem nie tylko „profesjonalny”, lecz także „religijny” lub „kapłański”. Zachodzi siłą rzeczy podejrzenie, że historia akademicka jest postrzegana – przynajmniej w niektórych kręgach – jako świętość pielęgnowana przez kapłanów nauki, prywatna domena zamkniętego kręgu „tych, którzy wiedzą”.
Jeżeli wybaczą państwo krótką dygresję autobiograficzną: z problemem tym zetknąłem się po raz pierwszy, gdy jako doktorant rozglądałem się za tematem pracy doktorskiej. Pracowałem już wtedy od pewnego czasu jako nauczyciel, ucząc głównie języków, a w okresie, gdy zamieszkiwałem za żelazną kurtyną, nauczyłem się zarówno rosyjskiego, jak i polskiego. Udałem się zatem do mojego dawnego opiekuna naukowego, A.J.P. Taylora, żeby dowiedzieć się, co sądzi o moim pomyśle napisania pracy doktorskiej na temat wojny polsko-bolszewickiej 1919–1920…
Jak z pewnością państwo wiedzą, A.J.P. Taylor bez powodzenia ubiegał się o królewską katedrę historii, którą objął Trevor-Roper. Powszechnie mówiło się, że kandydaturę Taylora odrzucono ze względu na jego rzekomy populizm – wygłaszane u stóp oksfordzkiej Carfax Tower publiczne przemówienia, w których popierał kampanię na rzecz rozbrojenia nuklearnego, felietony pisane dla „Sunday Express” oraz niewybaczalną sławę pierwszej gwiazdy telewizyjnej wśród akademików. W erze, gdy programów nie nagrywano jeszcze z wyprzedzeniem, stał się on powszechnie znany w całym kraju – w muszce w kropki i z zagadkowym uśmiechem wygłaszał wykłady na żywo na oczach milionów widzów, bez żadnych notatek czy telepromptera.
Dzięki pomocy oraz radom A.J.P. trafiłem do kręgu podobnie myślących ludzi w St Antony’s College, kierowanym wówczas przez Raymonda Carra. Sir Raymond, który sam był wybitnym i popularnym historykiem, stworzył właśnie wtedy stypendium naukowe imienia Alistaira Home’a dla starających się dokończyć swoje książki autorów. Głównym warunkiem jego uzyskania było ukończenie tekstu w ciągu dwunastu miesięcy. Gdybyż wszyscy naukowcy musieli mieścić się w takich terminach! Z radością jednak nadmienię, że przez trzydzieści lat swojego istnienia stypendium imienia Home’a przyczyniło się do stworzenia i publikacji wielu dzieł, w tym prac tak znanych autorów: Roberta Kee o Charlesie Stuarcie Parnellu, nieżyjącego już Johna Grigga o Davidzie Lloydzie George’u, Roya Fostera o lordzie Randolphie Churchillu, Christiny Hardyment o historii europejskich rodzin, a także – co jest szczególnie interesujące z punktu widzenia tego college’u – Michaela Ignatieffa o sir Isaiahu Berlinie.Alistair Home, patron i dobroczyńca tych zasłużonych autorów jest również wielokrotnie nagradzanym, niezwykle płodnym historykiem, którego liczne prace skupiały się głównie na dziejach francuskiej wojskowości, napisał wszakże też biografię Harolda Macmillana. Mogę z wielkim zadowoleniem oraz wdzięcznością stwierdzić, że z takiego właśnie otoczenia się wywodzę i takie były początki mojej kariery.
Historia akademicka – jak wszystko inne – ma własną długą historię, która składa się na sporą część przedmiotu zwanego obecnie „historiografią”. W sensie zorganizowanej profesji narodziła się ona jednak w okolicach połowy XIX wieku. Historią nowożytną zaczęto się na przykład na poważnie zajmować, gdy w 1872 roku w Oksfordzie powstał stosowny wydział. Od tego czasu dziedzina ta stale się rozwija i ewoluuje. Większość zmian, które doprowadziły do powstania dostrzeganej dziś przepaści między „akademią historyczną” a wykształconą publicznością, zaszła jednak w ostatnich trzydziestu lub czterdziestu latach. Podsumuję tutaj krótko niektóre z nich.
– Pierwszą rzeczą, którą należy powiedzieć, jest to, że Wielka Brytania posiada, w większym stopniu niż choćby Niemcy czy Ameryka, bardzo długą tradycję łączenia wysokiej klasy nauki z wybitną literaturą, a tradycja ta miała się świetnie aż do niedawna.
– Tradycję tę reprezentowali bez wyjątku Edward Gibbon, lord Macaulay i G.M. Trevelyan.
– Trevelyan, ostatni jej przedstawiciel, który zmarł w 1962 roku i w którego przerobionym na studencką kwaterę gabinecie przy West Road w Cambridge wkrótce potem przez jakiś czas mieszkałem, został określony przez współczesnego mu oksfordczyka mianem prawdopodobnie najbardziej poczytnego historyka na świecie, a być może i w dziejach świata. Do dziś wyszedł jednak całkowicie z mody i jego książki już się nie sprzedają. Nie są też uwzględniane na listach lektur. Jego Historia Anglii nie stoi nawet na półce czytelni historycznej w oksfordzkiej Radcliffe Camera (chociaż są tam moje Wyspy). Co zatem się zmieniło? Opowiem w pięciu punktach.
1. W Wielkiej Brytanii doszło bez wątpienia do silnej reakcji przeciwko tak zwanej wigowskiej interpretacji historii, czyli głęboko zakorzenionemu zwyczajowi sięgania do przeszłości w celu usprawiedliwienia obecnego stanu rzeczy. Trevelyan sam nazywał siebie ostatnim z wigów.
– Odniesienia do dawnych czasów służyły najczęściej uzasadnianiu angielskiej konstytucji, imperium i monarchii.
– Pierwszy atak na tę szkołę historyczną przypuścił w 1932 roku Herbert Butterfield i nadal znajduje się ona pod ostrzałem.
– Problemem wydaje się natomiast fakt, że wigowskiej interpretacji nie zastąpiło nic o porównywalnej sile przyciągania. Po niej przyszedł umiarkowany boom na historię społeczną, o której pisali tacy autorzy jak E.P. Thompson czy Eric Hobsbawm, ale kiedy on się skończył, nastała – tak mi się wydaje – próżnia.
2. W związku z nadejściem epoki nauk społecznych narodziły się liczne nowe dziedziny, między innymi: historia gospodarcza, psychohistoria, historia społeczna, ekohistoria, kliometria, antropologia historyczna.
– W mojej książce Europa. Rozprawa historyka z historią odnotowałem wszystkie te wydarzenia. Pisałem na przykład o Norbercie Eliasie, autorze dzieła O procesie cywilizacji, i jego teorii „krzywej cywilizacji”, którą zilustrowałem przezabawną historią spluwania, a także o klimatologii historycznej Emmanuela Le Roya Ladurie’ego. Z drugiej strony generalnym skutkiem pojawienia się tych nowych gałęzi były podziały i rozłamy, gdyż zadziałała siła odśrodkowa. Każda z podnauk tworzy własne czasopismo, żargon oraz klikę, a profesji jako całości grozi fragmentacja.
To samo dotyczy nowych przedmiotów, takich jak studia nad płcią czy rasą – pożądane poszerzenie ogólnej tematyki idzie w ich przypadku w parze z niepożądanym zawężeniem horyzontów myślowych (obsesją).
3. Dzięki informatyce (komputerom) ogromnie wzrosła liczba danych historycznych i stały się one łatwiej dostępne.
– Na przykład Gibbon, dwieście lat temu zajmujący się rozciągającym się na ponad tysiąclecie okresem zmierzchu i upadku Cesarstwa Rzymskiego, był w stanie przeczytać wszystkie główne źródła i zapoznać się z większością spostrzeżeń uczonych na ten temat (braki w tym zakresie zarzucił mu Henry Edwards Davis z Balliol College).
– Obecnie historyków przytłacza ogrom źródeł, których nie są w stanie ogarnąć. Starają się zatem wypracować strategie radzenia sobie z tym problemem:
a) tworzą zespoły badawcze piszące wspólne prace,
b) zawężają tematykę,
c) wybierają bezpieczne schronienie teoretyzowania.
Wydaje się, że rewolucja informacyjna nie wyzwoliła profesji historycznej. Wręcz przeciwnie – poskutkowała szokiem wśród badaczy.
4. Pojawiło się upodobanie do teoretyzowania, a w szczególności do tak zwanych teorii postmodernistycznych, które – jak się wydaje – sugerują, że pisanie o historii jest bezcelowe.
– Historia, podobnie jak filozofia, literatura i kulturoznawstwo, mocno ucierpiała wskutek natarcia dekonstrukcjonistów, którzy twierdzą, jak się zdaje, że wszystkie badania oraz stwierdzenia poza ich własnymi są nieważne. Mogą im oczywiście państwo wierzyć, gdyż proponowana przez nich gra jest z pewnością interesująca intelektualnie, lecz ostatecznie, niczym stworzony z luster labirynt, prowadzi donikąd. Skłania natomiast historyków do studiowania siebie nawzajem zamiast historii, co jest bardzo szkodliwe.
– Jeżeli ktoś jest zainteresowany tym tematem, polecam In Defence of History (W obronie historii) Richarda Evansa.Tutaj pojawia się też Eric Hobsbawm.
Nie wdając się w teoretyczną debatę na ten temat, pisze on:
Dla historyków kluczowe znaczenie ma obrona fundamentu ich dyscypliny: pierwszeństwa przyznawanego dowodom. O ile ich wytwory są fikcją, a w pewnym sensie tak jest, jako że chodzi o dzieła literackie, o tyle surowcem tej fikcji są podlegające weryfikacji fakty. To, czy nazistowskie komory gazowe istniały, można ustalić na podstawie dowodów. Ustalono to, a więc ci, którzy zaprzeczają ich istnieniu, nie piszą historii […]. Gdyby powstała powieść o tym, jak Napoleon wraca żywy ze Świętej Heleny, mogłaby ona być literaturą, lecz nie historią. Jeżeli historia jest sztuką wyobraźni, jest to sztuka, która nie wymyśla, lecz układa znalezione przedmioty […]1.
Holokaust jest oczywiście tematem, na widok którego blednie większość dekonstrukcjonistów.
5. Zmorą stały się nadmierna specjalizacja i typowy dla niej okrzyk: „To nie moja dziedzina!”. Cóż mogę powiedzieć?
– Kiedy zaczynałem karierę, było sześć, może dziesięć czasopism historycznych, które należało śledzić; teraz są ich tysiące.
– Wciągnięci w ten wir uczeni kręcą się w kółko, aż w końcu znikają; zachęcają oni jednak swoich studentów, by robili tak samo, i w ten sposób tracimy szeroki ogląd zagadnień historycznych.
Co więcej – nawet jeżeli historycy piszą dobrze – ich teksty stają się coraz mniej zrozumiałe najpierw dla kolegów z innych dziedzin, a potem dla czytelników.
Jeżeli proces ten posunie się zbyt daleko, zniweczy całe przedsięwzięcie badania i upowszechniania wiedzy historycznej.
Niezależnie od korzyści płynących z opisanych powyżej zmian miały one również bardzo szkodliwe skutki. Wymienię tutaj tylko dwa.
– Pierwszym aktem intelektualnego wandalizmu, jakiego dopuszczono się w związku z historią współczesną, jest obniżenie rangi narracji historycznej: niemożliwe do obrony ignorowanie fundamentalnego faktu, że historia jest nierozerwalnie związana ze snuciem opowieści. W istocie w wielu językach słowo „historia” oznacza to samo co „opowiadanie”. A.J.P. Taylor powiedział kiedyś z fałszywą skromnością, że „historia jest przedmiotem, w którym jedna rzecz następuje po drugiej”. Nie jest to jednak zły punkt wyjścia. Historycy odrzucają bowiem narrację na własne ryzyko. Jeżeli nie będą opowiadać ciekawych historii – o początku, środku i końcu rzeczy – nikt nie będzie ich słuchać.
– Drugim aktem wandalizmu – jeszcze poważniejszym – jest niewybaczalna zawiłość języka, która istotnie ogranicza możliwość komunikacji. Historycy byli niegdyś dumni ze swojego literackiego stylu. Pisanie o dziejach – niezależnie od tego, czy chodziło o wielką narrację, czy o klejnoty sztuki eseistycznej – postrzegano jako gałąź literatury pięknej.Niestety już tak nie jest. Wielu współczesnych badaczy zadowala się w piśmie oraz mowie niezrozumiałym bełkotem, posługując się groteskowo zawiłą składnią i słownictwem najeżonym „paradygmatami”, „dyskursami”, „synoptycznymi transcendencjami” oraz „normatywnymi reifikacjami”. Przynosi to skutek przeciwny do zamierzonego, gdyż tacy akrobaci językowi mogą mówić tylko do siebie nawzajem.
Istnieją jednak punkty, w których pieniądze zbiegają się z interesami politycznymi i ma to wpływ na sposób, w jaki przedstawiana jest historia (a także inne kwestie kulturowe). Dotarliśmy tutaj do czegoś, co nazywam efektem Spielberga. Hollywoodzkie filmy mają oczywiście masową widownię i stanowią dla niektórych jedyny kontakt z historią. Kiedy jednak potężny reżyser wybiera tematy zgodnie z przyjętymi kryteriami politycznymi i przedstawia je w wybiórczy sposób, może to mieć daleko idące konsekwencje.
– Myślę tutaj na przykład o filmie Szeregowiec Ryan, który opowiada o amerykańskich żołnierzach na plażach Normandii, i lokuje dramatyczną akcję w historycznej scenerii. Łatwy zabieg, jakim byłoby pokazanie choćby jednego żołnierza brytyjskiego czy kanadyjskiego, pozwoliłby uczynić obraz nieco bardziej reprezentatywnym bez żadnego uszczerbku dla wątku. Podobne rzeczy można powiedzieć o Liście Schindlera, której akcja rozgrywa się rzekomo w historycznych realiach wojennej Polski.
– Jest wszakże też i taki gatunek filmowy, w którym fakty mieszają się z fikcją. Nie osiągnęliśmy jeszcze wprawdzie etapu, w którym wszystkie bitwy II wojny światowej wygrywaliby Amerykanie (po znajomości z Hollywood), lecz zmierzamy w tym kierunku. Przykładem tego jest film o okręcie podwodnym U-571, w którym prawdziwy wyczyn marynarki brytyjskiej przedstawiono jako osiągnięcie marynarki amerykańskiej. Podobnie jest z filmem Powstanie Jona Avneta z 2001 roku, w którym wydarzenia z 1943 roku celowo połączono z tymi z roku 1944.
Wszystko to nie miałoby większego znaczenia, gdyby przeciętny widz kinowy miał jakie takie pojęcie o historii II wojny światowej, ale oczywiście jest inaczej.
Zastanawia mnie również dziwnie reakcyjne nastawienie polityczne redakcji historycznej BBC. Po nakręconej kosztem wielu milionów funtów History of Britain Simona Schamy, która tak naprawdę nie traktuje wcale o Wielkiej Brytanii, za kolejne miliony funtów otrzymamy prezentowany przez Davida Starkeya serial o – proszę zgadnąć – brytyjskich królach i królowych, przy czym większość z nich, jak Wilhelm Zdobywca czy królowa Elżbieta I, nie była nawet Brytyjczykami. Czy ta polityka wynika tylko z braku wyobraźni, czy może z przeprowadzonych w Ameryce badań rynku? Podejrzewam, że chodzi o to drugie.
Być może przesadzam. W istocie nie powinienem wygłaszać takiej krytyki bez przedstawienia kilku przykładów tego gatunku, co z wielką chęcią uczynię.
Poniższe trzy fragmenty zaczerpnąłem losowo z czasopism historycznych znajdujących się w księgozbiorze podręcznym Biblioteki Bodlejańskiej w Oksfordzie; daję słowo, że pochodzą z egzemplarzy, które akurat wpadły mi w rękę:
1. Fragment z wydawanego przez Uniwersytet Waszyngtoński czasopisma „Signs” z 1997 roku.
2. Fragment pochodzący z wydawanego przez Uniwersytet Maryland czasopisma „Feminist Studies”.
3. Na koniec – krótkie credo z czasopisma „History and Theory”, które jest dość jasno sformułowane i pomaga wyjaśnić, co się właściwie dzieje.
– Zacznijmy od cytatu pochodzącego z wydawanego przez Uniwersytet Waszyngtoński czasopisma „Signs”:
Połączenie polityki i religii nie tylko wpływa na liczne płaszczyzny codziennej rzeczywistości, lecz często niesie także przemoc. Napięcia między religią a polityką należy badać nie tylko w warunkach kryzysu, gdyż społeczny konstrukt płci trwa w utajony sposób na niezliczone sposoby, w tym przez rozpowszechnianie mitów. Hinduska prawica jest złożoną formacją – jej bardziej stabilne elementy, w tym niewidzialna przemoc, stają się częścią składową „prawdziwych” kobiet w tradycji hinduskiej […]. Tę formę przemocy trzeba wskazać jako taką wbrew dyskursom, które normalizują ją jako „prawdziwą” kobiecość. Właśnie wtedy, gdy „kobiecy sposób bycia” staje się normatywny, politycy mogą wykorzystywać kobiety do celów wyborczych, nie sprawiając przy tym wrażenia, że to robią2.
Poniższy fragment pochodzi natomiast z najnowszego numeru wydawanego przez Uniwersytet Maryland czasopisma „Feminist Studies”; artykuł jest poświęcony konstrukcji płci i rasy na kolejach stanu Pensylwania podczas II wojny światowej.
Łazienki w miejscu pracy są kwestią istotną dla pracodawców niezależnie od tego, czy toczy się wojna. Jednak w konkretnym przypadku kolei pensylwańskich dyskurs na temat kobiecych łazienek pojawił się dopiero w czasie wojny […]. Chociaż generalnie sądzimy, że przestrzeń łazienek może dostarczać wskazówek na temat różnych praktyk kulturowych i znaczeń, uważamy, iż dyskurs dotyczący łazienek na kolei jest w dużej mierze produktem wojennego kryzysu. W odmiennych okolicznościach sytuacja mogłaby wyglądać zupełnie inaczej3.
Możemy też pochylić się nad (dość przejrzyście nawet wyłożonym) credo przedstawionym w wydawanym przez Uniwersytet Wesleya czasopiśmie „History and Theory” (pierwszy opublikowany w nim artykuł wyszedł spod pióra Isaiaha Berlina, który zasiadał również w komitecie redakcyjnym).
W ostatnich trzydziestu latach, odkąd Thomas Kuhn wykazał, że w ujęciu historycznym kultura […] zadecydowała o tym, które paradygmaty naukowe osiągnęły przewagę nad innymi, wizerunek wiedzy naukowej jako neutralnej, wolnej od wartości i uprzywilejowanej został w pewnym stopniu nadwerężony. W istocie debaty, które nastąpiły po tym odkryciu Kuhna […], nasiliły jedynie podejrzenia, że struktury wiedzy, które ukształtowały kulturę zachodnią i zdominowały ją od czasów Oświecenia, są mniej wiarygodne, niż się pierwotnie wydawało. Działający obecnie filozofowie wywodzący się z wielu tradycji odrzucają [postoświeceniowy] fundamentalizm oparty na przekonaniu, że myślący i rozsądni ludzie mogą rzeczywiście wyjaśnić świat takim, jaki faktycznie on jest. W miejsce tego przedstawiają różne warianty stwierdzenia Williama Jamesa, że „to, co mówimy o rzeczywistości […], zależy od perspektywy, z jakiej ją postrzegamy”4.
Innymi słowy, marnujemy tylko czas.
Historia popularna jest rozpowszechniana za pośrednictwem znacznie szerszej gamy mediów niż jej akademicki odpowiednik. Nie ogranicza się ona do wykładów, seminariów, książek czy czasopism – pojawia się też dość regularnie w filmach, radiu i telewizji oraz oczywiście w szkolnych salach i wszelkiego rodzaju materiałach edukacyjnych. W ostatnich dziesięcioleciach również podlegała licznym zmianom i naciskom. Mam tutaj pięć punktów, które chciałbym poruszyć.
1. Głęboka przemiana kontekstu politycznego, który dziś w bardzo niewielkim stopniu przypomina ten z moich czasów studenckich.
– Czterdzieści lub trzydzieści lat temu kontekst imperium, mocarstwa, dominacji protestanckiej czy zwycięstwa w wojnie skutkował bezkrytycznym i sentymentalnym pisaniem o historii z pozycji niekwestionowanego patriotyzmu. Ten nurt reprezentowały dwa nazwiska: sir Arthur Bryant oraz sir Winston Churchill, który opublikował książkę zatytułowaną The Island Race (Rasa wyspiarzy), będącą skróconą wersją jego A History of the English-Speaking Peoples (Historia ludów anglojęzycznych). Ten nurt pisania o historii zniknął wraz z okolicznościami, które go stworzyły.
2. Wpływ nowych mediów. Jest to temat niezwykle obszerny, tutaj tylko słowo o historii prezentowanej w telewizji.
– Kanał TV History miał dobry start. Jego złoty wiek w latach sześćdziesiątych XX wieku symbolizowały dwa seriale: poświęcony historii sztuki Civilisation (Cywilizacja) Kennetha Clarka oraz traktujący o dziejach nauki Ascent of Man (Powstawanie człowieka) Jacoba Bronowskiego. Były to dzieła wszechstronne, pouczające i oszałamiające wizualnie, a prowadzący byli prawdziwymi autorytetami. To już niestety przeszłość. W miejsce tego mamy prezentowaną przez Davida Starkeya historię jako rozrywkę.
3. Presja polityczna i komercyjna: wymogi rynku, który rzadko dąży do innowacji, często zaś schlebia najniższym gustom.
– Jako tak zwany ekspert w dziedzinie Europy Wschodniej doskonale wiem, na czym polega upolitycznienie historii, i z tego rodzaju upolitycznieniem nie mamy zbyt często do czynienia.
– Istnieją jednak punkty, w których pieniądze i interesy polityczne się zbiegają i wywierają łącznie wpływ na sposób, w jaki historia oraz kultura są przedstawiane w popularnych mediach (tzw. efekt Spielberga).
4. Kryzys nauczania historii w szkołach:odkąd pracowałem jako nauczyciel, minęło kilkadziesiąt lat, więc moja wiedza bez wątpienia się zdezaktualizowała. Nie jest jednak sekretem, że w tym obszarze panuje zamieszanie. Wszyscy wiemy, co było nie tak z dawnym podejściem do historii, w którym podkreślano na każdym kroku wartości patriotyczne, a nacisk kładziono na uczenie się na pamięć i przyswajanie dat. Lata eksperymentów nie przyniosły jednak konkretnego rozwiązania. W Wielkiej Brytanii brakuje ogólnokrajowego programu nauczania, a historia nie jest przedmiotem obowiązkowym dla wszystkich uczniów. Postępom w nauczaniu umiejętności towarzyszył zanik ambicji, aby wpoić dzieciom szeroką wiedzę historyczną. W kółko opowiada się za to o nazistowskich Niemczech.
5. Niechęć tuzów akademii do występów w przestrzeni publicznej. Nie będę tutaj oczywiście wymieniać nazwisk, ale kierujący królewską katedrą historii w Oksfordzie uczony całkiem niedawno pisał o „tej najpotężniejszej z ludzkich sił, zwłaszcza sił oksfordzkich – sile bezwładności”.Mamy wielu doskonałych akademików, nie tylko w Oksfordzie, ale rzadko wychodzą oni ze swojego gaju. Należy nad tym ubolewać (jedną z najlepszych rzeczy, jakie zobaczyłem na początku ery telewizyjnej, była dyskusja na żywo między Hugh Trevorem-Roperem a A.J.P. Taylorem o przyczynach II wojny światowej).
1. Moim zdaniem zasadniczo nie ma konfliktu między historią akademicką a popularną. Idą one w parze niczym miłość i małżeństwo – jedno karmi się drugim. Innymi słowy, mówimy tutaj o fałszywej dychotomii.
