39,99 zł
Poznajcie Moondrive Shadows – linię młodzieżowych thrillerów, które wciągają, zaskakują i nie pozwalają o sobie zapomnieć. Odważycie się po nie sięgnąć? Jednak pamiętajcie – to, co straszne, zawsze kryje się w cieniu…
Najpierw zamordowano Mattie. Potem Sadie zniknęła. Teraz ktoś podąża jej śladem.
Dziewiętnastoletnia Sadie przez całe życie chroniła swoją młodszą siostrę. Gdy Mattie została zamordowana, a śledztwo umorzono, Sadie postanowiła działać. Zniknęła – mając kilka tropów, nóż sprężynowy i jeden cel: odnaleźć mordercę.
Dziennikarz radiowy West McCray trafia przypadkiem na historię zaginionej dziewczyny. Podąża jej śladem i tworzy o niej podcast, który śledzą tysiące słuchaczy. Ale z każdym krokiem staje się coraz bardziej jasne, że Sadie nie uciekła. Ona ruszyła w pościg. Być może wciąż szuka zabójcy… A co, jeśli to on znalazł ją pierwszy?
Mroczny thriller o dziewczynie, która przestała czekać na sprawiedliwość, i o dziennikarzu, który próbuje odkryć prawdę, zanim będzie za późno. Niepokojący. Wciągający. Idealny dla fanów powieści Holly Jackson i przyprawiających o dreszcze podcastów true crime.
Tę książkę pożera się w mgnieniu oka. A może to ona pożera ciebie? Zamyka w tych ledwie ponad trzystu stronach i nie wypuszcza, dopóki nie odkryjesz wszystkich ukrytych w niej tajemnic. To opowieść o rodzinie, o siostrzanej miłości, o poświęceniu... Lecz jednocześnie to historia o złu, które bardzo często rodzi się z innego zła i które rozprzestrzenia się dalej...
Wiktoria Skarlak, @victhoriascarlet
Nie będę ukrywać, że w moim życiu nie pojawiło się wiele tego typu tytułów. Część zasmucała mnie i wywoływała u mnie łzy, ale nigdy wcześniej nie odczuwałam tego, co w przypadku „Sadie”. Zamiast być zwykłym nastoletnim thrillerem, okazała się książką, która mną wstrząsnęła i złamała serce...
Oliwia Kuczyńska, @livquebooks
Do tej książki ciągnęło mnie już od dawna. Było w niej coś co mnie zaintrygowało od momentu kiedy o niej usłyszałam. Pochłonęłam ją w całości i przeczytałam w zaledwie dwa dni. Ogromnie się w nią wciągnęłam, była to dla mnie nie tylko zwykła forma rozrywki, ale i też mile spędzony czas nad rozmyślaniem kto stał za tą całą sprawą. Do tej pory rozmyślam „co by było gdyby”… Oliwia Kalińska, @books.from.the.sky
Już dawno nie miałam w swoich rękach pozycji, która aż tak bardzo by mnie pochłonęła. Czytając ją praktycznie całkowicie straciłam poczucie czasu, a ostatnio naprawdę rzadko mi się to przytrafia. Polecam! Renata Jagoda, @_readmyheart_
Courtney Summers urodziła się i mieszka w Kanadzie. Pisanie to jej pasja od najmłodszych lat. Pierwszą książkę opublikowała jako dwudziestolatka, a dziś jest jedną z najważniejszych autorek thrillerów młodzieżowych. Jej powieści – w tym Cracked Up to Be, All the Rage i Sadie – zdobyły prestiżowe nagrody, takie jak Edgar Award i International Thriller Writers Award. Czytelnicy cenią ją za to, że porusza trudne tematy, a jej twórczość za bezkompromisowość i emocjonalną głębię.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 306
Data ważności licencji: 9/20/2029
Tytuł oryginału: Sadie
SADIE © 2018 by Courtney Summers.
All rights reserved
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2025
Poprzednie wydanie ukazało się nakładem Wydawnictwa Poznańskiego w 2019 r.
Tłumaczenie: Anna Tomczyk
Tłumaczenie dedykacji i podziękowań: Aleksandra Szpak
Opieka wydawnicza: Natalia Karolak
Opieka redakcyjna: Anna Małocha
Redakcja: Natalia Szczepkowska
Korekta: Alicja Laskowska, Anna Królak, Andrea Smolarz / d2d.pl
Adaptacja makiety na potrzeby wydania: Agnieszka Gontarz
Promocja i marketing: Magdalena Wojtanowska
Projekt okładki: Tomasz Majewski (front), Agnieszka Gontarz
Fotografia na okładce: Todd Trapani / Unsplash
ISBN 978-83-8135-566-7
Niniejsza książka jest dziełem fikcyjnym. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Jakiekolwiek podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
www.moondrive.pl
www.otwarte.eu
Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Dla moich babć, Marion LaVallee i Lucy Summers, za ich niewzruszoną miłość i wsparcie
DANNY GILCHRIST:
Mamy dzisiaj w mieście piękny dzień. Świeci słońce, na niebie ani jednej chmurki. Zjadłem świetny lunch w Central Parku, shoarmę z kurczaka z Shawarma Stop, która została nam wielokrotnie polecona przez naszych słuchaczy po ubiegłotygodniowym odcinku na temat największych sekretów Nowego Jorku. Dziękuję wam za to. Było pyszne, chętnie zjadłbym to też na kolację. Z KWNR New York mówi do was Danny Gilchrist, słuchacie audycji Always Out There.
Dzisiaj zrobimy coś nowego – i coś ważnego. Zrezygnowaliśmy z zaplanowanego odcinka Always Out There, aby wystartować z pierwszą częścią naszej nowej serii podcastów: The Girls. Jeżeli zechcecie usłyszeć więcej, możecie ściągnąć całe osiem odcinków – właśnie tak, pełny sezon – z naszej strony internetowej. A jesteśmy pewni, że będziecie chcieli usłyszeć więcej.
Stworzone i poprowadzone przez jednego z naszych wieloletnich producentów, Westa McCraya, The Girls pokazują, co może się stać, kiedy druzgocąca zbrodnia prowadzi do odkrycia wyjątkowo niepokojącej tajemnicy. To historia o rodzinie, o siostrach oraz o przemilczanym małomiasteczkowym życiu Ameryki. Opowieść o tym, jak daleko potrafimy się posunąć, aby ochronić tych, których kochamy… oraz o wysokiej cenie, jaką płacimy, kiedy poniesiemy porażkę.
A zaczyna się, jak wiele takich historii, od martwej dziewczyny.
[motyw przewodni The Girls]
WEST MCCRAY:
Witajcie w Cold Creek w Kolorado. Liczba mieszkańców: osiemset.
Poszukajcie w Grafice Google, a znajdziecie zdjęcie głównej ulicy, ledwie bijącego serca tego maleńkiego świata, i zauważycie, że co drugi budynek stoi pusty lub wręcz jest zabity dechami. Szczęśliwcy w Cold Creek – ci, którzy dostąpili zaszczytu zatrudnienia – pracują w miejscowym spożywczaku, na stacji benzynowej oraz w kilku innych niezbędnych sklepach i zakładach wzdłuż ulicy. Reszta musi szukać szansy dla siebie i swoich dzieci miasteczko lub dwa dalej. Najbliższe szkoły znajdują się w Parkdale, czterdzieści minut drogi stąd. Chodzą tam uczniowie jeszcze z trzech innych miejscowości.
Poza główną ulicą arterie Cold Creek prowadzą do zniszczonych i poobijanych domków przypominających te z Monopoly, dla których nie ma już miejsca na planszy. Dalej roztacza się coś na kształt wiejskiego pustkowia. Szosa wylotowa jest poprzecinana żyłami polnych dróżek, które w równym stopniu prowadzą donikąd, co do skupisk niszczejących domków albo osiedli przyczep kempingowych w jeszcze gorszym stanie. Latem przyjeżdża tu busik z darmowymi posiłkami dla dzieciaków, żeby mogły zjeść przynajmniej dwie przydzielone porcje dziennie, nim rozpocznie się szkoła.
Panująca tu cisza jest zdumiewająca dla kogoś, kto przez całe życie mieszkał w mieście, tak jak ja. Cold Creek otaczają malownicze, niezakłócone niczym przestrzenie nieba i ziemi, które zdają się nigdy nie kończyć. Zachody słońca są niezwykle widowiskowe – pełne elektryzującego złota i pomarańczu, różu i fioletu – naturalnego piękna nie zakłócają wulgarne drapacze chmur. Sam ogrom tej przestrzeni budzi pokorę, zdaje się nieziemski. Trudno sobie wyobrazić, że ktoś mógłby się tu czuć uwięziony.
A jednak jest tak w wypadku większości ludzi.
MIESZKANKA COLD CREEK:
W Cold Creek mieszkasz dlatego, że się tu urodziłeś, a skoro już się tu urodziłeś, to pewnie nigdy się stąd nie wydostaniesz.
WEST MCCRAY:
Nie jest to do końca prawda. Parę osób odniosło sukces, kilku absolwentów college’u przeprowadziło się za dobrze płatną pracą, ale oni są raczej wyjątkiem potwierdzającym regułę. W Cold Creek wiedzie się życie na takim poziomie, ponad który chcemy się wzbić, kiedy dorośniemy – jeżeli tylko urodziliśmy się dość szczęśliwie, by w ogóle mieć jakiś wybór.
Tutaj każdy pracuje tak ciężko, żeby zarobić na rodzinę i utrzymać się na powierzchni, że gdyby marnował czas na błahe dramaty, skandale i osobiste urazy, które w naszej narodowej wyobraźni zdają się definiować małe miasteczka, długo by nie przetrwał. Nie oznacza to, że dramatów, skandali czy uraz nie ma – po prostu przeciętni mieszkańcy Cold Creek nie mogą sobie pozwolić na poświęcanie im uwagi.
Nie mogli, dopóki nie zdarzyło się TO.
Szkielet opuszczonego budynku szkolnego z przełomu wieków, z jedną salą w środku, stoi pięć kilometrów za miastem, strawiona ogniem. Dach się zapadł, a ściany uległy zwęgleniu. Szkoła znajduje się obok sadu jabłoni, powoli odzyskiwanego przez otaczającą go naturę; młode zarośla, nowe drzewa, dzikie kwiaty.
Jest w nim coś niemal romantycznego, co zdaje się nieść wytchnienie od reszty świata. Idealne miejsce, aby pobyć sam na sam z myślami. A przynajmniej wcześniej tak było.
May Beth Foster – którą poznacie wraz z rozwojem wydarzeń – zabrała mnie tam osobiście. Chciałem zobaczyć to miejsce. Pani Foster jest puszystą, białą, sześćdziesięcioośmioletnią kobietą o włosach w kolorze pieprzu i soli. Ma w sobie coś z typowej babci, poczynając od głosu, który wydaje się tak zachęcająco znajomy, że ogrzewa was od środka. May Beth zarządza osiedlem przyczep kempingowych Sparkling River Estates, całe życie mieszkała w Cold Creek, a kiedy mówi, ludzie jej słuchają. Często też uznają wszystko, co powie, za prawdę.
MAY BETH FOSTER:
Mniej więcej… tutaj. Tutaj właśnie znaleźli ciało.
DYSPOZYTOR 911 [przez telefon]:
Tu numer alarmowy 911, co się stało?
WEST MCCRAY:
Trzeciego października czterdziestosiedmioletni Carl Earl był w drodze do pracy, do fabryki w Cofield. To dwie godziny jazdy z Cold Creek. Ledwo ruszył, kiedy zobaczył czarny dym szpecący poranny horyzont.
CARL EARL:
Tamten dzień zaczął się jak każdy inny. A przynajmniej tak mi się wydawało. Pewnie wstałem, zjadłem śniadanie i pocałowałem żonę na odchodnym, bo tak robię każdego poranka. Ale szczerze mówiąc, nie pamiętam nic przed tym, jak zobaczyłem ten dym, a jak to wszystko się dalej potoczyło… cóż. Wolałbym o tym zapomnieć.
CARL EARL [przez telefon]:
Tak, nazywam się Carl Earl i chciałbym zgłosić pożar. Przy Milner’s Road stoi w płomieniach opuszczony budynek szkolny. To około pięciu kilometrów na wschód od Cold Creek. Przejeżdżałem tam właśnie i go zauważyłem. Zatrzymałem się, żeby zadzwonić. Nie wygląda to dobrze.
DYSPOZYTOR 911 [przez telefon]:
Dobrze, panie Earl, wyślemy tam kogoś. Czy w pobliżu są jacyś ludzie? Czy widzi pan kogoś, kto może potrzebować pomocy?
CARL EARL [przez telefon]:
Wydaje mi się, że jestem tu sam, chociaż może stoję za daleko… Może mógłbym podejść i zobaczyć…
DYSPOZYTOR 911 [przez telefon]:
Proszę pana, proszę się trzymać z dala od ognia. Bardzo proszę się tam nie zbliżać, dobrze?
CARL EARL [przez telefon]:
Oczywiście, nie… Nie miałem zamiaru…
CARL EARL:
Zrobiłem więc, jak mi powiedziano, chociaż część mnie miała ochotę odegrać bohatera. Nadal nie jestem pewien, co kazało mi zostać w pobliżu, bo nie mogłem sobie pozwolić na opuszczenie pracy, ale czekałem, aż przyjechały policja i straż. Patrzyłem, jak gaszą ogień, póki nie został opanowany, i wtedy zauważyłem… Tuż za budynkiem szkolnym dostrzegłem… Byłem, ech… Byłem pierwszą osobą, która ją zobaczyła.
WEST MCCRAY:
Ciało Mattie Southern zostało odnalezione pomiędzy płonącym budynkiem szkolnym a sadem jabłoni, na uboczu. Trzy dni wcześniej zgłoszono jej zaginięcie, a teraz była tutaj, znalazła się.
Martwa.
Zdecydowałem, że makabryczne szczegóły odkrycia w sadzie nie staną się częścią tego programu. Choć morderstwo, zbrodnia, mogą początkowo przyciągnąć waszą uwagę, ich okrucieństwa i brutalność nie powinny służyć rozrywce – więc proszę, żebyście nas o to nie pytali. Szczegóły tej sprawy łatwo znaleźć w internecie. Moim zdaniem wystarczy, żebyście wiedzieli o niej dwie rzeczy.
Po pierwsze, przyczyną śmierci było uderzenie tępym narzędziem w głowę. A po drugie:
MAY BETH FOSTER:
Ona miała tylko trzynaście lat.
CARL EARL:
Odkąd to się wydarzyło, źle sypiam.
WEST MCCRAY:
Mattie zostawiła dziewiętnastoletnią siostrę, Sadie, przyszywaną babcię, May Beth, oraz swoją matkę, Claire, chociaż z Claire od pewnego czasu nie miała kontaktu.
Po raz pierwszy usłyszałem o morderstwie Southern na stacji benzynowej pod Abernathy, jakieś pół godziny drogi od Cold Creek. Byłem z ekipą na Eastern Plains i dopiero co skończyliśmy wywiady do segmentu odcinka Always Out There,poświęconego charakterystyce małych amerykańskich miasteczek. Wiecie, chodzi o ten chaotyczny upadek. Chcieliśmy, żeby mieszkańcy opowiedzieli nam o tym, co straciły te miejsca – nie dlatego, że naszym zdaniem moglibyśmy je przywrócić do dawnej świetności, ale po prostu po to, żebyście wiedzieli, że w ogóle istniały. Chcieliśmy oddać im głos, zanim zupełnie znikną.
JOE HALLORAN:
To i tak miłe uczucie. Że ktoś nie ma nas gdzieś.
WEST MCCRAY:
To był Joe Halloran, jeden z mieszkańców Abernathy, z którymi rozmawialiśmy. Nie myślałem o jego słowach, kiedy stałem za gościem w kolejce na stacji benzynowej, słuchając, jak opowiada sprzedawcy, co dokładnie przydarzyło się dziewczynce Southern. Makabryczne szczegóły wcale mnie nie zachęciły, żeby zabawić tam dłużej. Zdobyliśmy z zespołem wszystko, po co przyjechaliśmy, i byliśmy gotowi wracać do domu. Oczywiście to okropne, ale żyjemy w świecie, w którym okropnych rzeczy nie brakuje. Nie można się zatrzymywać przy wszystkich.
Rok później siedziałem w swoim biurze w Nowym Jorku. Był październik, rok po śmierci Mattie, dokładnie trzeci października – a moje myśli dryfowały od monitora w stronę okna, za którym widziałem Empire State Building. Lubiłem swoją pracę w KWNR i życie w tym mieście, ale może jakaś część mnie – ta sama, która pozwoliła mi bez namysłu pominąć historię Mattie za pierwszym razem – potrzebowała wstrząsu.
Który przyszedł pod postacią telefonu.
MAY BETH FOSTER [przez telefon]:
Czy rozmawiam z panem Westem McCrayem?
WEST MCCRAY [przez telefon]:
Tak, przy telefonie. W czym mogę pomóc?
MAY BETH FOSTER [przez telefon]:
Mówi May Beth Foster. Joe Halloran powiedział mi, że pan nie ma nas gdzieś.
WEST MCCRAY:
Nie nastąpił żaden wart wspomnienia przełom w sprawie Mattie Southern, nie wskazano żadnego podejrzanego. Wyglądało na to, że śledztwo utknęło w miejscu. Ale to nie z tego powodu dzwoniła do mnie May Beth.
MAY BETH FOSTER [przez telefon]:
Potrzebuję pańskiej pomocy.
WEST MCCRAY:
Trzy miesiące wcześniej, w połowie lipca, zadzwoniono do niej z komisariatu w Farfield w Kolorado, miasteczka oddalonego od Cold Creek o tysiące kilometrów. Znaleziono tam przy drodze czarnego chevroleta z 2007 roku, a w środku zieloną torbę pełną osobistych przedmiotów należących do starszej siostry Mattie, Sadie Hunter, która zniknęła w czerwcu tego roku. Sadie nie dało się namierzyć. Nie znaleziono jej do dziś. Po pobieżnym śledztwie organy ścigania uznały, że uciekła, a May Beth Foster, wyczerpawszy wszystkie dostępne jej drogi, zadzwoniła do mnie.
Byłem jej ostatnią nadzieją. Myślała, że może zdołałbym sprowadzić żywą Sadie do domu. Sadie musiała żyć, bo…
MAY BETH FOSTER [przez telefon]:
Nie poradzę sobie z kolejną martwą dziewczyną.
Znajduję auto w ogłoszeniach na Craigslist.
Myślę, że marka nie ma tu żadnego znaczenia, ale gdyby ktoś potrzebował więcej informacji, to jest kanciasty, w odcieniu nocnej czerni. To ten kolor, który znika przy każdym innym. Tylne siedzenie jest dość szerokie, żeby na nim spać. Wystawiono go w pospiesznie napisanym ogłoszeniu, w morzu innych pospiesznie napisanych ogłoszeń, ale to konkretne było upstrzone błędami ortograficznymi, które sugerowały wyjątkowy rodzaj desperacji. „Cena do negocjacji” mnie przekonała. To oznacza „Potrzebuję pieniędzy teraz”, czyli ktoś musiał wpaść w kłopoty, jest głodny albo czuje jakąś narkotyczną potrzebę. A skoro miałam przewagę, to dlaczego jej nie wykorzystać?
Nie przyszło mi do głowy, że spotykanie się z kimś na drodze pod miastem w celu zakupu samochodu za dowolną kwotę, którą zechcę zapłacić, może nie być najbezpieczniejszym posunięciem, ale tylko dlatego, że to, co zamierzam zrobić później, jest jeszcze bardziej ryzykowne.
– Możesz umrzeć – mówię tylko po to, żeby zobaczyć, czy samo wyrzucenie z siebie tych słów uświadomi mi ich prawdziwość.
Nie działa. Mogę umrzeć.
Biorę z podłogi zielony płócienny plecak, zarzucam go na ramiona i przeciągam kciukiem po dolnej wardze. May Beth Foster dała mi poprzedniego wieczoru jagody i zjadłam je dziś na śniadanie. Nie jestem pewna, czy wybrudziłam nimi usta, a i bez tego nie robię dobrego pierwszego wrażenia.
Drzwi z moskitierą w przyczepie są zardzewiałe i jęczą na całe otaczające mnie Miejsce Bez Znaczenia, ale jeśli chcecie je sobie wyobrazić, pomyślcie o odległym miejscu, jeszcze dalszym niż przedmieścia, potem o mnie, pochodzącej ze środowiska znajdującego się jeszcze kilka szczebli niżej od tych przedmieść, przez całe życie mieszkającej w przyczepie wynajętej od Karmiącej Mnie Jagodami May Beth. Mieszkam w miejscu, które nadaje się tylko do tego, żeby je opuścić – nie potrzeba tu więcej słów i nie pozwalam sobie spoglądać wstecz. Chcę czy nie chcę, lepiej tego po prostu nie robić.
Biorę rower i wyjeżdżam z miasteczka, zatrzymując się na chwilę na zielonym moście nad rzeką Wicker’s, gdzie patrzę w dół na wodę i czuję, jak coś przewraca mi się w środku od jej wartkiego nurtu. Przekopuję się przez plecak, odgarniam ciuchy, butelki wody, jakieś czipsy i portfel, aż w końcu znajduję komórkę owiniętą w kulkę bielizny. Tani kawałek plastiku; nie ma nawet ekranu dotykowego. Wrzucam ją do wody, a potem wskakuję z powrotem na rower i jadę dalej Meddler’s Road, z dala od szosy, żeby spotkać się z kobietą, która napisała ogłoszenie na Craigslist. Ma na imię Becki „przez i”. Napisała to, jakbym nie była w stanie sama zauważyć w każdym mailu, który mi wysłała. Stoi obok kanciastego samochodu w kolorze nocnej czerni, jedną rękę trzyma na masce, a drugą na brzuchu ciążowym. Za nią czeka inny samochód, trochę nowszy. Za kierownicą siedzi mężczyzna z wystawionym za okno łokciem i jest spięty, dopóki mnie nie zauważa. Wtedy spływa z niego cały stres. To obraźliwe. Jestem niebezpieczna.
Niebezpiecznie jest nie doceniać ludzi, chcę krzyknąć. Mam nóż.
To prawda. W tylnej kieszeni mam nóż sprężynowy, który został mi po jednym z chłopaków matki, Keicie. Dawne czasy. Miał najprzyjemniejszy głos z nich wszystkich – tak delikatny, niemal puszysty – ale nie był dobrym człowiekiem.
– Lera? – pyta Becki, bo takie imię jej podałam.
To moje drugie imię i wymawia się je łatwiej od pierwszego. Becki zaskakuje mnie swoim głosem: brzmi jak zdarte kolano. Założę się, że od lat pali. Kiwam głową, sięgam do kieszeni po wypakowaną gotówką kopertę i wyciągam ją przed siebie. W sumie osiem stów. Jasne, odrzuciła moją początkową ofertę, ale to nadal dobra okazja. Pokrywam mniej więcej koszty napraw, które przeprowadzili. Becki mówi, że powinien pojeździć przynajmniej rok.
– W mailu wydawałaś się sporo starsza.
Wzruszam ramionami i wyciągam nieco dalej rękę. Weź pieniądze, Becki, chcę powiedzieć, zanim spytam, do czego są ci potrzebne. Bo facet w samochodzie wygląda na bardzo pobudzonego i rozkojarzonego. Znam to spojrzenie. Poznam je wszędzie, u każdego. Dostrzegłabym je po ciemku.
Becki gładzi się po wydętym brzuchu i podchodzi trochę bliżej.
– Twoja mama wie, że tu jesteś? – pyta, a ja wzruszam ramionami, co na początku chyba ją zadowala, ale nagle zmienia zdanie. Marszczy się i mierzy mnie wzrokiem. – Nie, nie wie. Dlaczego miałaby pozwolić, żebyś przyjechała tu sama kupować samochód?
Nie jest to pytanie, które mogę zignorować, skwitować skinięciem głowy lub wzruszeniem ramion. Oblizuję usta i gotuję się do walki. Mam nóż, chcę powiedzieć to, co zwykle ściska mi gardło.
– Moja m… mama n-n-n-n…
Im więcej „n-n-n”, tym bardziej czerwienieje na twarzy i nie wie, gdzie podziać wzrok. Nie patrzy na mnie, nie prosto w oczy. Moje gardło wydaje się ciasne, za ciasne, zdławione, a jedyny sposób, w jaki mogę je uwolnić, to połączyć wreszcie te litery. Niezależnie od tego, jak bardzo się staram przy Becki, nigdy się nie połączą. Mówię płynnie tylko wtedy, kiedy jestem sama.
– …ie żyje.
Jąkanie odpuszcza. Nabieram powietrza.
– Jezu – mówi Becki i wiem, że to nie z powodu nieodzownego smutku, z jakim łączą się moje słowa, ale dlatego, że wyszły z moich ust takie połamane. Odsuwa się trochę, bo wiecie, to gówno jest zaraźliwe, a jeśli je złapie, to na sto procent przekaże je swojemu płodowi. – Czy powinnaś… To znaczy, ty umiesz jeździć?
To jeden z subtelniejszych sposobów, na które ktoś mnie spytał, czy jestem głupia, ale nie jest wcale mniej wkurzający, zwłaszcza w wykonaniu kobiety, która nie potrafi poprawnie pisać. Chowam kopertę z powrotem do kieszeni, oto moja odpowiedź. Mattie mawiała, że to upór, a nie jąkanie, jest moją najgorszą cechą, lecz jedno nie istniałoby bez drugiego. Ale co tam. Mogę sobie pozwolić na udawanie, że ignorancja Becki to więcej, niż jestem gotowa znieść w zamian za jej zużyty samochód. Śmieje się, zawstydzona.
– Co ja gadam. Oczywiście, że potrafisz… – mówi. – Oczywiście, że potrafisz – dodaje mniej przekonująco.
– Tak – odpowiadam, bo nie każde słowo, które wymawiam, rozpada się na kawałki.
Normalne słowo uspokaja Becki i przestaje marnować mój czas. Pokazuje, włączając silnik, że auto działa. Mówi, że sprężyna bagażnika jest zepsuta, i żartuje, że pozwoli mi za darmo zatrzymać patyk, którego używają do podpierania klapy po otwarciu.
Przeprowadzam transakcję, posługując się wielokrotnie „hm” i „mhm”, aż w końcu dobijamy targu i siadam na masce mojego nowego samochodu, po czym patrzę, jak wyjeżdżają tyłem i skręcają w lewo na szosę. Okręcam na palcu brelok z kluczykami do auta, podczas gdy powoli spowija mnie ciepło wczesnego poranka. Owady uznają, że zajęłam ich teren, i ucztują na mojej bladej, piegowatej skórze. Suchy, duszny zapach drogi łaskocze w nozdrza, przemawiając do tej części mnie, która jest gotowa ruszać, więc ześlizguję się z samochodu i prowadzę rower w krzaki, a potem patrzę, jak mało spektakularnie przewraca się na bok.
May Beth Foster daje mi czasem jagody, ale zbiera też nieaktualne tablice rejestracyjne i wystawia je z dumą w szopie za swoją podwójną przyczepą. W wielu kolorach, z różnych stanów, czasem nawet krajów. May Beth ma ich tak dużo, że nie sądzę, aby tęskniła za dwiema. Naklejki na tablice mam dzięki uprzejmości starej pani Warner, która mieszka trzy przyczepy ode mnie i jest zbyt słaba, żeby jeździć, więc i tak nie będzie ich potrzebować.
Obklejam tablice błotem, a potem wycieram brudne dłonie o szorty, okrążam auto i siadam na miejscu kierowcy. Fotele są miękkie i niskie, między nogami widzę wypalone ślady po papierosach. Wsuwam kluczyk do stacyjki i silnik zaczyna mruczeć. Wciskam gaz, a samochód toczy się po nierównym terenie, tą samą trasą, którą pojechała Becki, aż dojeżdżam do szosy i wybieram przeciwny kierunek.
Oblizuję usta; smak jagód już zniknął, ale nie tak dawno, żebym nie umiała odtworzyć w wyobraźni tamtej słodyczy na pomarszczonych wargach i nie zatęskniła za nią. May Beth będzie rozczarowana, kiedy zapuka do moich drzwi i odkryje, że wyjechałam, ale nie sądzę, by była zaskoczona. Ostatnią rzeczą, którą powiedziała, trzymając moją twarz w dłoniach, było „cokolwiek teraz myślisz, wybij to sobie natychmiast z tej głupiej głowy”. Tylko że to nie jest w mojej głowie, ale w sercu, a ta sama kobieta powiedziała mi, że jeśli już mam za czymś podążać, równie dobrze mogę za jego głosem.
Nawet jeśli oznacza to kłopoty.
WEST MCCRAY:
Ciągle gdzieś ginie jakaś dziewczyna.
Mój szef, Danny Gilchrist, już od jakiegoś czasu rozmawiał ze mną o tym, żebym poprowadził własny podcast, a kiedy opowiedziałem mu o telefonie od May Beth oraz o Mattie i Sadie, namówił mnie, żeby się temu przyjrzeć. Uważał, że to przeznaczenie, skoro byłem w okolicy, kiedy zginęła Mattie. Mimo wszystko pierwsze słowa, które rzuciłem w odpowiedzi, brzmiały: „Ciągle gdzieś ginie jakaś dziewczyna”.
Niespokojne nastoletnie dziewczyny, lekkomyślne nastoletnie dziewczyny. Nastolatki i ich nieodłączne dramaty. Sadie przeżyła potworną stratę, a mnie nie sprawiło wiele wysiłku, by to olać. Olać ją. Chciałem historii świeżej, nowej i przejmującej, a co z tego znajdę w zaginięciu nastoletniej dziewczyny?
Wszyscy słyszeliśmy już takie opowieści.
Danny natychmiast przypomniał mi, dlaczego to ja pracuję dla niego, a nie na odwrót.
DANNY GILCHRIST [przez telefon]:
Powinieneś pokopać głębiej, jesteś to sobie winien. Nie decyduj, że czegoś nie masz, dopóki się o tym nie przekonasz. Jesteś na to za dobry. Pojedź tam i sprawdź, co ci się uda znaleźć.
WEST MCCRAY:
Jeszcze w tym samym tygodniu wyjechałem do Cold Creek.
MAY BETH FOSTER:
Morderstwo Mattie załamało Sadie. Później nie była już sobą, zresztą nic dziwnego. Ale cóż, policja nigdy nie ustaliła, co za potwór tego dokonał. To musiała być kropla, która przepełniła czarę.
WEST MCCRAY:
Tak powiedziała Sadie?
MAY BETH FOSTER:
Nie, ale nie musiała. Po prostu widziałam to po niej.
WEST MCCRAY [ze studia]:
W sprawie Mattie Southern nie wymierzono sprawiedliwości.
Mieszkańcy Cold Creek nie mogą zaakceptować faktu, że zbrodnia dokonana w tak ohydny i chaotyczny sposób miałaby pozostać nierozwiązana. Telewizja ustawiła im punkt widzenia – w końcu w programach typu CSImordercy są łapani w ciągu godziny, a często wystarczy do tego znacznie mniej dowodów, niż znaleziono w sadzie jabłoni.
Prowadzący śledztwo detektyw George Alfonso z komisariatu w Abernathy wygląda jak przejrzała gwiazda filmowa. To czarnoskóry mężczyzna po sześćdziesiątce, mierzący ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, z krótkimi, siwiejącymi włosami. Wyraził niepokój z uwagi na brak poszlak, ale biorąc poprawkę na okoliczności, niekoniecznie jest tym zaskoczony.
DETEKTYW ALFONSO:
Początkowo nie zdawaliśmy sobie sprawy, że mamy do czynienia z zabójstwem. Zgłoszono nam pożar i niestety większa część miejsca zbrodni została naruszona podczas działań straży pożarnej.
WEST MCCRAY:
Otrzymane wyniki DNA niczego nie rozstrzygnęły, nie dało się ich z nikim połączyć i do tej pory nie ma tak naprawdę żadnego podejrzanego, od którego można by zacząć.
DETEKTYW ALFONSO:
Wypełniliśmy lukę między zniknięciem a śmiercią Mattie najlepiej, jak mogliśmy. Kiedy tylko otrzymaliśmy zgłoszenie o zaginięciu, uruchomiliśmy AMBER Alert. Przeszukaliśmy okolicę i sprawdziliśmy kilku ludzi – osoby, z którymi Mattie kontaktowała się parę godzin przed zniknięciem. Byli czyści. Mamy jednego świadka, który twierdzi, że widział, jak Mattie wsiadła do pickupa tego samego wieczoru, którego zaginęła. To był ostatni moment, kiedy ktokolwiek widział ją żywą.
WEST MCCRAY:
Tym świadkiem była Norah Stackett, która prowadzi sklep spożywczy Stackett, jedyny w Cold Creek. Norah jest pięćdziesięcioośmioletnią białą kobietą, rudą matką trójki dorosłych dzieci – wszyscy pracują w jej sklepie.
NORAH STACKETT:
Zobaczyłam ją, kiedy zamykałam wieczorem sklep. Pogasiłam właśnie światła, a Mattie Southern wsiadała do jakiegoś pickupa na rogu ulicy. Było na tyle ciemno, że nie widziałam dokładnie, czy był niebieski czy czarny, ale moim zdaniem czarny. Nie zerknęłam ani na tablicę rejestracyjną, ani na kierowcę, ale nigdy wcześniej nie widziałam tego auta, nie zobaczyłam go też nigdy więcej. Jestem jednak pewna, że rozpoznałabym je teraz. Dzień później usłyszałam, że do Sparkling River zjechali policjanci, i domyśliłam się, że nie żyje. To dziwne, prawda? Po prostu wiedziałam. [ŚMIECH] Aż mnie ciarki przechodzą.
WEST MCCRAY:
Dziewczyny mieszkały w Sparkling River Estates. To małe osiedle przyczep kempingowych, nie liczy więcej niż dziesięć sztuk, niektóre są lepiej utrzymane od innych. Jedną ozdabiają małe urocze dekoracje na trawniku i grządki kwiatów, inna znów wyróżnia się gnijącą kanapą i górą śmieci. W okolicy nie płynie żadna lśniąca rzeka, ale jeśli podążysz autostradą za miasto, możesz się na jakąś natknąć.
Jak wspomniałem wcześniej, zarządza nimi May Beth Foster, przyszywana babcia dziewczyn. Pokazuje mi ich przyczepę, podwójną, dokładnie w takim stanie, w jakim Sadie ją zostawiła. May Beth trwa w zawieszonym żalu i nie może się zebrać, żeby tam posprzątać, ale też nie stać jej na to, żeby jej nie wynajmować.
Sam nie wiem, czego oczekiwałem, wchodząc, ale jest tam skromnie i czysto. Przez cztery ostatnie lata ich wspólnego życia Sadie wychowywała tu Mattie sama, ale mimo wszystko była nastoletnią dziewczyną, a kiedy myślę o nastolatkach, wyobrażam sobie jakiś rodzaj naturalnego kataklizmu; tornado krążące od pokoju do pokoju, pozostawiające za sobą dziewczyńską masakrę.
W miejscu, które nazywały domem, nic takiego się nie wydarzyło. Kubki wciąż stoją w kuchennym zlewie i na ławie przed starym telewizorem w salonie. Kartki kalendarza na lodówce nie były zrywane od czerwca, kiedy zniknęła Sadie.
W ich sypialniach robi się upiornie. Pokój Mattie wygląda, jakby czekał na jej powrót. Na podłodze leżą ubrania, łóżko jest niepościelone. Na nocnym stoliku stoi pusta szklanka ze śladami po wodzie na wewnętrznych ściankach.
MAY BETH FOSTER:
Sadie nie pozwoliła nikomu tego ruszyć.
WEST MCCRAY:
Wygląda zupełnie inaczej niż pokój Sadie, który sprawia wrażenie, jakby wiedział, że ona już nigdy do niego nie wróci. Łóżko jest schludnie pościelone, ale poza tym każda płaska powierzchnia świeci pustkami. Wygląda na to, że został ogołocony.
WEST MCCRAY [do May Beth]:
Jest zupełnie pusto.
MAY BETH FOSTER:
Znalazłam jej wszystkie rzeczy na śmietniku na tyłach działki w dniu, w którym zauważyłam, że zniknęła.
WEST MCCRAY:
Jakie rzeczy?
MAY BETH FOSTER:
Pozbyła się swoich książek, filmów, ubrań… Po prostu wszystkiego.
Robi mi się niedobrze, jak pomyślę, że ot tak wyrzuciła swoje życie na śmietnik, bo na to właśnie wygląda. Wszystko, co ją ukształtowało, leżało na śmietniku, a kiedy to odkryłam, zaczęłam płakać, bo ona… Nie miało to już dla niej żadnej wartości.
WEST MCCRAY:
Czy mogła się pani tego spodziewać? Czy zasugerowała jakoś, że planuje odejść?
MAY BETH FOSTER:
Na tydzień przed wyjazdem Sadie bardzo przycichła, jakby myślała o zrobieniu czegoś głupiego, i powiedziałam jej, że cokolwiek sobie myśli… że ma tego nie robić. Niech tego nie robi. Ale w tamtym momencie nie mogłam się z nią porozumieć na żaden temat.
Mimo wszystko nie pomyślałabym, że zrobi…
Mówię panu, zabija mnie to, że tutaj stoję. Po prostu naprawdę wolałabym, żeby mnie nie było.
WEST MCCRAY [ze studia]:
Kontynuujemy rozmowę w jej przytulnej podwójnej przyczepie z przodu działki. Posadziła mnie na kanapie przykrytej ceratą, która głośno trzeszczy za każdym razem, kiedy się poruszam. Gdy mówię jej, że to nie sprzyja nagrywaniu wywiadu, przenosimy się do malutkiej kuchni i siadamy przy stole, gdzie podaje mi szklankę mrożonej herbaty i pokazuje album, w którym trzyma zdjęcia dziewczynek z różnych lat.
WEST MCCRAY:
To pani dzieło?
MAY BETH FOSTER:
Tak.
WEST MCCRAY:
Wygląda na coś, co zrobiłaby matka.
MAY BETH FOSTER:
No cóż. Matka powinna.
WEST MCCRAY:
Claire Southern, matka Mattie i Sadie, nie jest mile wspominanym tematem, ale jednak nie da się go uniknąć, bo bez Claire nie byłoby tych dziewczyn.
MAY BETH FOSTER:
Im mniej się o niej mówi, tym lepiej.
WEST MCCRAY:
Mimo wszystko chciałbym coś usłyszeć, May Beth. Mogłoby to być pomocne. A w najgorszym razie pozwoliłoby mi lepiej zrozumieć Sadie i Mattie.
MAY BETH FOSTER:
No cóż, Claire zawsze sprawiała problemy, i to bez powodu. Niektóre dzieci po prostu rodzą się… złe. Zaczęła pić w wieku dwunastu lat. Jako piętnastolatka paliła trawę, brała kokainę. Po osiemnastce heroinę. Kilka razy aresztowano ją za drobne kradzieże, wykroczenia. Po prostu dramat. Zaprzyjaźniłam się z jej mamą, Irene, kiedy zaczęły wynajmować ode mnie przyczepę. W ten sposób znalazłam się w ich życiu. Trudno znaleźć łagodniejszą kobietę od Irene. Może mogłaby być bardziej stanowcza wobec Claire, ale nie ma się co teraz nad tym rozwodzić.
WEST MCCRAY:
Irene zmarła na raka piersi, kiedy Claire miała dziewiętnaście lat.
MAY BETH FOSTER:
Tuż przed śmiercią Irene Claire zaszła w ciążę. Irene bardzo starała się wyzdrowieć dla swojej wnuczki, ale nie… nie było jej to pisane. Trzy miesiące po tym, jak pochowaliśmy Irene, urodziła się Sadie. Obiecałam przyjaciółce na łożu śmierci, że będę się troszczyć o tę dziewczynkę, i tak zrobiłam. Zawsze to robiłam, bo… Ma pan dzieci?
WEST MCCRAY:
Tak, mam. Córkę.
MAY BETH FOSTER:
W takim razie wie pan, o co chodzi.
Trzy dni później farbuję włosy. Robię to w jakiejś publicznej toalecie po drodze. Amoniak miesza się z odorem brudnych kabin i robi mi się niedobrze. Nigdy wcześniej nie farbowałam włosów, ostatecznie wychodzi mi brudny blond. U dziewczyny na pudełku był bardziej złoty, ale to bez znaczenia, bo chodziło mi tylko o to, żeby wyglądać inaczej.
Mattie by się to nie spodobało. Powiedziałaby mi to. „Mnie nigdy nie pozwalasz farbować włosów” – rzuciłaby, zawodząc swoim cienkim głosem, a cienki nie oznacza tu kruchego ani słabego. Po prostu nie zdążył wydorośleć. Kiedy się śmiała, brzmiało to tak piskliwie, że bolały mnie uszy, ale nie narzekałam – bo kiedy Mattie się śmiała, czułam się jak w samolocie w nocy, patrząc w dół na jakieś rozświetlone miasto, w którym dotąd nie byłam. A przynajmniej wyobrażam sobie, że byłoby to takie uczucie. Nigdy jeszcze nie leciałam samolotem.
Zresztą to prawda, nie pozwalałam jej farbować włosów. Kiedy olewała po kolei każdą ustaloną przeze mnie zasadę („zadzwoń, jeśli idziesz do domu koleżanki”, „nie pisz esemesów do chłopców, nie mówiąc mi o tym”, „odłóż ten telefon i zabierz się do odrabiania cholernych lekcji”), tę jedną zdecydowała się uszanować: „Nie farbuj włosów, dopóki nie skończysz czternastu lat”. Nie doczekała się. Myślę, że tak naprawdę Mattie nigdy nie tknęła swoich włosów, bo odziedziczyła blond po mamie i nie mogła znieść myśli, że straciłaby ten okruch, który jej po niej pozostał. Zawsze wkurzało mnie to, że były do siebie takie podobne – te same włosy, niebieskie oczy i twarze w kształcie serca. Nie miałyśmy z Mattie tego samego ojca i nie wyglądałyśmy na siostry, no chyba że ktoś nas przyłapał na robieniu identycznych min w tych rzadkich przypadkach, gdy reagowałyśmy na coś tak samo. Nie pasowałam do niej i do mamy – moje niesforne brązowe loki i ciemne, szare oczy składały się na coś, co May Beth zawsze nazywała „twarzą wróbelka”. Mattie wyglądała mizernie w taki niedorozwinięty i dziwaczny sposób, ale była w niej jakaś wyjątkowa łagodność, która do tego pasowała – sprawiała wrażenie mniej cynicznej ode mnie. Ja jestem efektem karmienia butelkami ze smoczkiem wypełnionymi Mountain Dew. Mój organizm nie bardzo wie, jak przetwarzać lepsze rzeczy. Moje ciało jest tak spiczaste, że mogłabym nim ciąć szkło, i rozpaczliwie potrzebuje jakichś krągłości, ale czasem mi to nie przeszkadza. Ciało może nie zawsze jest piękne, ale może być piękną zmyłką.
Jestem silniejsza, niż na to wyglądam.
Jest już ciemno, kiedy pojawia się znak postoju dla ciężarówek Whittler’s.
Postój dla ciężarówek. Przypomina przycisk pauzy dla ludzi, którzy przewijają życie do przodu, chociaż nie tyle się tam zatrzymują, co zwalniają do tempa i tak dwa razy szybszego od tego, w którym żyje reszta. Pracowałam kiedyś na stacji benzynowej tuż pod Cold Creek i mój szef, Marty, nigdy nie pozwalał mi brać nocnych zmian samej – tak niewiele miał zaufania do przejeżdżających kierowców ciężarówek. Nie wiem, czy to było do końca w porządku z jego strony, ale takie miał poczucie. Whittler’s jest większe od tamtego miejsca, ale nie wydaje się takie czyste. A może po prostu człowiek przyzwyczaja się do bałaganu w domu i z czasem utwierdza w przekonaniu, że wszystko znajduje się tam, gdzie powinno. Nic tutaj nie stara się być lepsze. Neonowe napisy na stacji benzynowej wyglądają na przyćmione, jakby wolały miarowo blednąć, zamiast gasnąć nagle w ciemności.
Kieruję się do restauracji, nazwa „Ray’s” jest namalowana kursywą na tablicy zbyt małej w stosunku do budynku, na którym została umieszczona, przez co wszystko wydaje się tak krzywe, że aż przyprawia o zawroty głowy. NAJLEPSZA SZARLOTKA W GARNET COUNTY! – głosi niechlujna tekturowa informacja w oknie. SPRÓBUJ!
Popycham ciężkie szklane drzwi i wpadam prosto w lata pięćdziesiąte. Ray’s wygląda dokładnie tak, jak zostało mi opisane, wszędzie czerwony skaj i turkusy, kelnerki w sukienkach i fartuszkach pasujących do muzyki Bobby’ego Vintona, która leci z – słowo daję – szafy grającej w rogu. Stoję tam, wchłaniając tę nostalgię, zapach sosu pieczeniowego i ziemniaków, a potem podchodzę do baru na tyłach. Bufet i kuchnia są tuż za nim.
Przysiadam na stołku i kładę dłonie na zimnym, laminowanym blacie. Po mojej prawej siedzi dziewczyna. Dziewczyna. Kobieta. Garbi się nad niedojedzonym daniem, kciukami przesuwa szybko po ekranie telefonu. Ma mocno kręcone brązowe włosy i tak dużo obnażonej bladej skóry, że samo patrzenie na nią przyprawia mnie o dreszcze. Ma na sobie czarne szpilki, króciutkie spodenki i cienki, obcisły tank top. Myślę, że pracuje na parkingu. Tirówki. Tak nazywają te dziewczyny. Mój wzrok wędruje, by lepiej przyjrzeć się jej twarzy; wygląda na starszą, niż jest – cerę zniszczyły jej warunki życia, nie mijający czas. Kurze łapki i zmarszczki wokół ust przypominają mi pęknięcia w zbroi.
Opieram łokcie na barze i spuszczam głowę. Teraz, kiedy się zatrzymałam, ta jazda zaczyna do mnie docierać. Nie przywykłam do takiego siedzenia za kółkiem i jestem cholernie zmęczona. Mięśnie moich pleców zacisnęły się w małe, ciasne supełki. Skupiam się na tym, żeby zamienić każde pojedyncze ukłucie w jeden ogólny ból, który mogłabym zignorować.
Po minucie z kuchni wychodzi mężczyzna. Ma skórę w oliwkowym kolorze, głowę ogoloną na łyso i wytatuowane piękne, kolorowe rękawy na ramionach. Czaszki i kwiaty. Jego czarna koszulka z napisem „Ray’s” opina go na tyle ciasno, by wyeksponować te części ciała, nad którymi musiał ciężko pracować. Wyciera dłonie tłustą ścierką przywiązaną do pasa i rzuca na mnie okiem.
– Co podać?
Jego głos brzmi jak nóż, który ostrzy się na innych ludziach. Jest tak onieśmielający, że nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak by brzmiał, gdyby krzyczał. Zanim zdążę spytać, czy to on ma na imię Ray, zauważam na jego koszulce plakietkę z napisem SAUL. Nachyla do mnie ucho i prosi, żebym powtórzyła, zupełnie jakby padły jakieś słowa, a on je tylko przegapił.
Zwykle moje jąkanie jest takie samo. Znam je lepiej od jakiejkolwiek innej części siebie, ale kiedy jestem zmęczona, może być zupełnie nieprzewidywalne, podobnie jak Mattie, która jako czterolatka zaczęła się bawić w chowanego po całej okolicy, nie mówiąc nawet nikomu, że zaczęła zabawę. Będę musiała tu porozmawiać, ale nie chcę robić sceny przy kimś, kto być może nie da mi tego, czego potrzebuję, więc chrząkam i sięgam po małe laminowane menu leżące koło koszyka serwetek, szukając czegoś taniego. Patrzę na Saula znacząco, wskazuję na swoje gardło i bezgłośnie mówię „przepraszam”, jakbym miała jakieś pieprzone zapalenie krtani. Stukam w menu, żeby wiedział, że mu coś komunikuję. Podąża wzrokiem za moim palcem i stuk, stuk, KAWA… Dwa dolary.
Minutę później podsuwa mi kubek pod nos ze słowami:
– Żeby było jasne, nie możesz nad tym siedzieć cały wieczór. Wypij, póki ciepła, albo domów do niej posiłek.
Pozwalam, żeby para owiała moją twarz, zanim wezmę pierwszy łyk. Kawa parzy mnie w język i gardło, budząc szybciej, niż zwykle robi to kofeina, ale wydaje się w smaku dość mocna, żebym mogła też liczyć na to drugie działanie. Odstawiam kubek i zauważam kobietę przy okienku kuchni. Jest ubrana w czarną koszulkę Ray’s tak jak Saul i przypomina mi nieco młodszą May Beth, tylko że ma włosy pofarbowane na czarno. Włosy May Beth mają kolor soli z odrobiną pieprzu. Obie mają jednak podobnie brzoskwiniowe twarze i ostre rysy, a wszystko poniżej ich szyj jest krąglejsze i dużo bardziej nieokreślone. Miękkie. May Beth brała mnie czasem w ramiona i przytulała, kiedy nie było komu tego zrobić – dopóki nie wyrosłam z takich rzeczy – i uwielbiałam tę jej miękkość. Pozwalam tamtemu wspomnieniu wywołać ostrożny uśmiech na mojej twarzy. Obdarzam nim tamtą kobietę. Odwzajemnia go.
– Patrzysz na mnie, jakbyś mnie znała – mówi.
Jednak coś jeszcze odróżnia ją od May Beth poza włosami – jej głos. May Beth brzmiała jak chrupiące kostki cukru. Ta kobieta bardziej jak tarta z jabłkami. A może nie brzmi tak, tylko czuję taki zapach. Trochę dalej na barze stoi patera z ciastem, słynna szarlotka z miękkimi, soczystymi kawałkami owoców ułożonymi w pięknym, puszystym cieście. Zaczynam się ślinić i wiem, że byłam już w życiu bardziej głodna, ale przez ten karmelowo-cynamonowo-słodki pocałunek zapominam, kiedy to było. Burczy mi w brzuchu. Kobieta unosi brwi i wtedy zauważam plakietkę nad jej prawą piersią z napisem RUBY. Cholernie trudno będzie mi to wykrztusić.
– Daj jej spokój, Roo – mówi Saul zza bufetu. – Ona nie mówi.
– Naprawdę? – zwraca się do mnie Ruby.
– …
Zamykam oczy. Blokada: chwila, która zdaje się trwać wiecznie – otwieram usta i nic się nie dzieje, przynajmniej nie na zewnątrz. W środku mam słowa i staram się im nadać kształt, przez co czuję, jakbym była odłączona.
– W-wyg-l… – Walczę o „l”, walczę, żeby dojść do siebie. Otwieram oczy. Czuję, że kobieta obok się gapi. Ruby nawet nie mrugnęła i jestem jej za to wdzięczna, ale też cholernie tego nienawidzę, bo taki poziom przyzwoitości, który powinien utrzymywać każdy, nie zasługuje na moją wdzięczność. – Wyg-ląda pani jak k-ktoś znajomy.
– To dobrze?
– Tak. – Kiwam głową, trochę zadowolona z ostatecznego sukcesu. Tak.
– Myślałem, że nie mówisz – mówi niewzruszony Saul.
– Chcesz coś do tej kawy? – pyta Ruby.
– Nie, dzi-dziękuję.
Zaciska usta.
– Wiesz, że nie możesz nad nią siedzieć cały wieczór.
Jezu. Odchrząkuję.
– Z-zastanawiam się, cz-czy mogłab-bym p-panią o coś s… – Spytać. – Zagadnąć.
To jest coś, co czasem mi wychodzi – oszukiwanie jąkania. Przygotowuję się na połamanie jakiegoś słowa, a w ostatniej chwili zastępuję je innym i jakimś cudem nigdy nie udaje się go zepsuć. Kiedy odkryłam to po raz pierwszy, myślałam, że jestem wreszcie wolna, ale nie; byłam więziona w inny sposób. To wyczerpujące, całe to myślenie o mówieniu, nad którym nikt inny nie musi się zastanawiać. I niesprawiedliwe, ale mało co w życiu takie jest.
– Oczywiście – odpowiada.
– Czy R… – Zamykam na chwilę oczy. – Ray tu jest?
Wzdryga się.
– Zmarł kilka lat temu.
– P-przepraszam. – Cholera.
– Dlaczego szukasz Raya?
– P-prac-cuje tu pani d-długo?
– Będzie trzydzieści lat. – Przygląda mi się. – O co chodzi?
– Sz-szukam k-kogoś.
Da się to zrobić szybciej. Zanim zdąży odpowiedzieć, zaciskam usta i unoszę palec. Czeka minutę, o którą milcząco proszę, w tym czasie otwieram plecak i wyciągam zdjęcie. Jest sprzed ośmiu lat, ale to jedyne, jakie mam, na którym jest widoczna twarz poszukiwanej przeze mnie osoby. To ujęcie z lata, wszyscy pozujemy przed przyczepą May Beth. Wiem, że to lato, bo jej grządki są w pełnym rozkwicie. Zrobiła to zdjęcie, wzięłam je od niej, było schowane w jej albumie ze zdjęciami moimi i Mattie. To jedyna fotografia, na której jest mama – i Keith.
Keith ma surową twarz, tygodniowy zarost i głębokie kurze łapki, które, w co nie mogę uwierzyć, musiały mu się zrobić od częstego uśmiechania. Wygląda, jakby mógł wyjść z fotografii tylko po to, żeby znienawidzić cię z bliska. Na biodrze trzyma dziecko z potarganymi blond włosami – Mattie. Ma pięć lat. Jedenastoletnia dziewczynka z kucykami, nieostra, w odległym rogu, to ja. Pamiętam tamten dzień, pamiętam, jak mi było gorąco i niewygodnie i jak nie mogli mnie namówić, żebym pozowała z nimi, aż w końcu mama powiedziała: „dobra, zrobimy to bez ciebie”, co też nie wydawało mi się w porządku, więc zakradłam się do kadru i stałam się jego zamazanym rogiem. Patrzę na fotografię zbyt długo, jak zwykle, a potem wskazuję na długopis w kieszeni fartucha Ruby. Podaje mi go. Odwracam zdjęcie i szybko gryzmolę na odwrocie:
CZY WIDZIAŁA PANI TEGO MĘŻCZYZNĘ?
Ale znam już odpowiedź, bo słyszałam od Keitha o Ray’s. Opowiadał o tym miejscu, mówił, że był tu stałym klientem, brał Mattie na ręce, przeczesywał jej włosy dłonią i powtarzał, że „może któregoś dnia” zabierze ją do Ray’s na kawałek szarlotki, bo „nigdy w życiu nie jadłaś, dziecko, czegoś tak pysznego”. Jeżeli Ruby jest tutaj tak długo, jak twierdzi, na pewno go widziała. Podaję jej zdjęcie. Trzyma je niezwykle ostrożnie, a ja nachylam się, przyglądając się jej uważnie i wypatrując jakiegoś błysku. Jej twarz niczego nie zdradza.
– A kto chce wiedzieć? – pyta w końcu.
W moim sercu jest nikła nadzieja, bo tylko na taką mu pozwalam.
– J-jego c-córka.
Ruby oblizuje usta, a ja zauważam, że jej szminka się wytarła i pozostała tylko ostra czerwona linia konturówki. Potem patrzy na mnie i wzdycha w taki sposób, że zastanawiam się, jak często to się zdarza – dziewczyny szukające facetów, którzy nie mają im nic do zaoferowania.
– Przychodzi tu dużo mężczyzn i zwykle niczym się nie wyróżniają, dopóki coś nie jest z nimi nie tak. To znaczy, bardziej niż zwykle. – Wzrusza lekko ramionami. – Może się tu przewinął, ale nawet jeśli, to go nie pamiętam.
Potrafię wyczuć kłamstwo na kilometr. Nie jest to żadna superbohaterska cecha rekompensująca jąkanie, bycie wyczulonym na to, że ktoś chrzani bzdury. Po prostu człowiek uczy się tego, kiedy całe życie wysłuchuje kłamstw.
Ruby kłamie.
– P-powiedział, że b-bywał tu stal-le. Znał R-raya.
– No cóż, ale ja nie jestem Rayem i go nie znam. – Przesuwa zdjęcie z powrotem do mnie, jej głos nabrał teraz okropnej, przesłodzonej łagodności. – Wiesz, mój tatuś zostawił mnie, kiedy byłam młodsza od ciebie. Wierz mi, czasem tak jest lepiej.
Gryzę się w język, bo w przeciwnym razie powiedziałabym coś okropnego. Zamiast tego gapię się na plamę wyschniętej kawy na blacie, której nikt nie wytarł. Kładę dłonie na udach, żeby nie widziała, jak zaciskam je w pięści.
– Powiedziałaś, że jest stałym bywalcem? – pyta Ruby. Kiwam głową. – Podasz mi swój numer?
– N-n-nie mam tele-f-fonu.
Wzdycha, zamyśla się na chwilę, a potem sięga po menu na wynos ze schludnego stosiku obok serwetek. Wskazuje na numer telefonu.
– Słuchaj, będę się rozglądać. Zadzwoń, zapytaj o mnie, a ja ci powiem, czy go widziałam. Nie mogę niczego obiecać. – Marszczy się. – Naprawdę nie masz telefonu?
Kręcę głową, a ona krzyżuje ręce na piersi, wydaje mi się, że wyraz jej twarzy oznacza oczekiwanie na „dziękuję”, a to mnie jeszcze bardziej rozwściecza. Składam menu i wrzucam je do torby razem ze zdjęciem, próbując zignorować falę gorąca, która zalewa moje ciało, okropny wstyd, że niczego nie osiągnęłam. Nie dość, że to się wydarzyło, jeszcze muszę to znosić.
– K-kłamie pani – mówię, ponieważ nie pozwolę jej zmuszać mnie do wstydu.
Przygląda mi się dłuższą chwilę.
– Wiesz co, dziecko? Jednak nie dzwoń. I skończyłaś już kawę.
Wraca do kuchni, a ja odprowadzam ją wzrokiem. Świetnie, Sadie. Ty pieprzona idiotko, co teraz?
Co teraz.
Powoli wypuszczam powietrze.
– Hej. – Ten głos jest lekki jak piórko, nieśmiały. Odwracam głowę, a tamta kobieta na mnie patrzy. – Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby ktoś wyrzucił Ruby jej łgarstwa.
– …
Przełamuję blokadę, a potem wydobywam z siebie małe westchnięcie.
– Pani w-wie, d-dlaczego w-wciskała mi k-kit?
– Nie jestem tu aż tak długo. Ale dość długo, żeby wiedzieć, że potrafi być niezłą suką, jeśli ma ochotę. – Patrzy na swoje dłonie. Ma różowe, długie, spiczaste paznokcie i wyobrażam sobie, jakie to musi być uczucie, kiedy przeciąga nimi po skórze. Każda drobna rzecz może być bronią, jeśli jest się dość sprytnym. – Słuchaj, jest tu taki koleś… Czasem siedzi w restauracji, czasem na stacji benzynowej… To znaczy, jeśli go nie przegonią. A jeśli tak, to zwykle można go znaleźć przy śmietnikach na tyłach parkingu. Nazywa się Caddy Sinclair. Wysoki, chudy. Może on ci będzie mógł pomóc.
– Jest d-dilerem? – pytam, ale to rozumie się samo przez się, więc mi nie odpowiada. Ześlizguję się z krzesła, rzucam piątaka na bar i wiem już, dokąd muszę iść. – Dzięki. D-doceniam to.
– Nie dziękuj mi jeszcze – odpowiada. – On nie robi niczego za darmo i nikt z nim nie rozmawia, jeśli nie musi, więc może lepiej dobrze się zastanów, czy naprawdę tego chcesz.
– Dzi-dzięki – odpowiadam zdecydowanie.
Sięga po moją wypitą do połowy kawę, obejmuje ją dłońmi i mówi gorzko:
– Wiem co nieco o zaginionych tatusiach.
*
– Przyjechałaś tu na specjalność Ruby?
Jego głos przypomina flegmę, jest gruby i nieciekawy. Przechodzę ze światła w długie, rozciągnięte cienie postoju ciężarówek, aż staję naprzeciw Caddy’ego, a on naprzeciw mnie. Okrążyłam restaurację i stację benzynową, nigdzie go nie było. Jest w ostatnim miejscu, do którego polecono mi zajrzeć – na tyłach parkingu, obok śmietników. Oparł się o jeden z nich, otoczony ciemnością, która na chwilę nadała mu niemal dodatkowy wymiar, dopóki moje oczy nie przywykły i nie zobaczyłam, że w rzeczywistości jest żałosnej budowy. Chudy, z zamglonymi oczami bez życia. Kilkudniowa szczecina pokrywa jego szczękę o wydatnej brodzie.
– N-nie.
Pali, zaciąga się głęboko papierosem umieszczonym między długimi palcami. Patrzę, jak czerwony ognik rozżarza się i przygasa, a po szyi przechodzi mnie dreszcz na wspomnienie Keitha. Nie chcę się w to zagłębiać, ale na karku wciąż mam bliznę i przez długi czas bałam się ognia po tym, jak się jej dorobiłam. Kiedy miałam czternaście lat, zmusiłam się do spędzenia wieczoru z paczką zapałek i rozpalałam je jasno, trzymając w rękach tak długo, jak zdołałam wytrzymać. Ręce mi się trzęsły, ale zrobiłam to. Zawsze zapominam, że strach można pokonać, ale uczę się tego wciąż od nowa i wydaje mi się, że tak jest lepiej, niż gdybym miała się nigdy nie nauczyć.
Caddy rzuca papierosa na chodnik i rozgniata go.
– Mamusia cię niczego nie nauczyła o podchodzeniu do groźnych mężczyzn po ciemku?
– K-kiedy zobaczę nieb-bezpiecznego m-mężczyznę, b-będę o tym pamiętać.
Nie mam odruchów samozachowawczych. Tak mi zawsze mówiła May Beth. „Nie obchodziłoby cię, że możesz umrzeć, dopóki ostatnie słowo będzie należało do ciebie”. I tak już nie miałam za łatwo przez jąkanie, a do tego jeszcze byłam mądralą.
Caddy powoli odpycha się od śmietnika i przygląda mi się swoim zamglonym wzrokiem.
– Cz-cz-cz-czyż-b-b-b-b-by?
Nie jest to pierwsze żałosne przedrzeźnianie mnie, jakie słyszę, ale i tak mam ochotę wyciągnąć mu język z ust i udusić go nim.
– M-m-m-muszę… – Spokojnie, myślę i mam ochotę dać sobie za to w twarz. „Spokojnie” niczego nie zmienia. „Spokojnie” to coś, co mówią mi ludzie, którzy nie mają o niczym pojęcia, jakby różnica między jąkaniem się a niejąkaniem wynikała z jakiegoś poziomu pieprzonego wewnętrznego spokoju. Nawet Mattie wiedziała, żeby nie mówić mi „spokojnie”. – M-muszę z tobą p-porozmawiać.
Odkasłuje i wypluwa na ziemię coś, co przypomina wyschnięty klej Elmer’s. Przewraca mi się w żołądku na ten widok.
– Ach tak?
– Ch-chciałabym…
– Nie zapytałem, czego byś chciała.
Wyciągam zdjęcie i macham mu nim przed cholerną twarzą, bo jest już jasne, że muszę tu postąpić inaczej niż z Ruby. Jak to było: „lepiej prosić o przebaczenie niż pozwolenie”?
Ale w mówieniu „przepraszam” też nigdy nie byłam dobra.
– Cz-czy zna pan tego f-faceta? Ch-chcę wiedzieć, g-gdzie go szuk-kać.
Caddy śmieje się, przepycha obok, uderzając mnie kościstym ramieniem i zmuszając do niezgrabnego wycofania się. Porusza swoim ciałem bardzo pewnie jak na kolesia, który nie może ważyć więcej od zmokłej kury. Próbuję zapamiętać, jak prowadzą go ramiona.
– Nie jestem pieprzoną rubryką zaginionych.
– M-mogę z-zapłacić.
Zatrzymuje się i odwraca, przejeżdża językiem po zębach i rozważa to. Jednym szybkim, płynnym krokiem zmniejsza przestrzeń między nami i wyrywa mi zdjęcie z dłoni. Gdybym ściskała je mocniej, zostałaby mi w dłoni połowa. W pierwszym odruchu chcę mu je zabrać, ale w porę się powstrzymuję. Wygląda na to, że gwałtowne ruchy nie działają na moją korzyść.
– Czego chcesz od Darrena Marshalla?
Próbuję nie zdradzić zaskoczenia. Darren Marshall. A więc tak się teraz nazywa Keith. A może Keith to było imię, które przybrał, kiedy mieszkał z nami, a naprawdę ma na imię Darren – część mnie chciałaby, żeby to była prawda. Szybkie odarcie jednej warstwy jest na swój sposób przyjemne. Dawno nie czułam się tak dobrze.
Darren Marshall.
– J-jestem j-jego córką.
– Nigdy nie wspomniał o córce.
– P-po co miałby to rob-bić?
Mruży oczy i podnosi zdjęcie do słabego światła, a długi, luźny rękaw koszuli podwija mu się na tyle, by odsłonić konstelację śladów po igle na lewym ramieniu. May Beth mówiła, że to choroba, i kazała mi tak powtarzać Mattie, ale ja w to nie wierzę, bo przecież ludzie nie wybierają sobie chorób. „Wykaż nieco współczucia dla dobra swojej siostry. Nienawidź grzechu, ale kochaj grzesznika”. Jak gdyby uzależnienie mojej matki ćpunki było moją osobistą porażką, bo nie potrafiłam przedłożyć swojego „współczucia” ponad wszystkie sposoby, na jakie mnie głodziła.
– Masz coś do powiedzenia?
Doskonale wie, gdzie patrzę.
– Nie.
– Niech mnie szlag. – Uśmiecha się blado i znowu do mnie podchodzi. – Chodzi o pieniądze? Nie zawracałaś sobie dupy, kiedy odszedł, ale teraz zgłodniałaś, co? Dlaczego uważasz, że jakiś facet jest ci winien więcej niż życie, które ci dał? – Milknie na moment i przygląda mi się badawczo. – Powiem ci, dzieciaku, że nie jesteś zbyt podobna. – Unoszę brodę, a on wzdycha lekko, nie dowierzając, i przenosi wzrok na zdjęcie. – Wiesz, co to jest wysiłek na marne?
„Wysiłek na marne”. Określenie. Chyba. Czyli podążanie za niczym, ale czasem nic to wszystko, co się ma, a znów innym razem nic może się zamienić w coś. A ja mam więcej niż nic. Wiem, że gość ze zdjęcia żyje. To znaczy, że można go odnaleźć.
Zabieram mu zdjęcie.
– Czyli jestem g-głupia.
– Znałem Darrena, ale od dawna go tu nie ma. Może też coś o tym wiem – mówi, a moje gardło się zaciska, bo, jak wspominałam, wyczuwam kłamstwo na kilometr. A Caddy nie kłamie. – Ale to będzie kosztować – dodaje.
– M-mówiłam już, ż-że zap-płacę. Ile?
– Ktoś coś mówił o pieniądzach?
Chwytam zdjęcie, on łapie mnie za ramię, a zaskakujący uchwyt jego pajęczych palców sprawia, że mam ochotę oddzielić się od własnej skóry, żeby tylko nie czuć. Tego jego gorąca. Gdzieś za nami trzasnęły drzwi. Odwracam głowę.
Stoi tam pickup, majaczy w ciemności jak wielki czarny pies. Widzę biegnącą w jego kierunku dziewczynkę. Jest taka mała, że przypomina mi Mattie, i patrzę na jej maleńkie ciało złożone z maleńkich kości, przyglądam się, jak staje obok drzwi pasażera. Obserwuje je przez kilka długich, bolesnych chwil, a ja nic nie mogę poradzić na to, co dzieje się potem. Patrzę, jak ta dziewczynka, która nie jest Mattie, otwiera drzwi, a kabina pickupa rozświetla się na chwilę. Zamyka je. Światło w środku gaśnie, połykając ją w całości.
Caddy wbija we mnie palce, ma ostre paznokcie.
– P-puść m-mnie.
Puszcza, kaszląc w swój łokieć.
– To będzie kosztować – powtarza.
Przechyla głowę, patrzy w dal, a potem – z nieco większym wahaniem niż poprzednio – kładzie mi rękę na ramieniu i prowadzi dalej w ciemność. Przysuwa się, szuka ręką klamerki swojego paska i szepcze mi do ucha rzeczy, których nie mogę nazwać uroczymi, choćbym chciała. Ma kwaśny oddech. Patrzę mu w oczy, są czerwone.
WEST MCCRAY:
Pierwsza połowa albumu May Beth jest zapełniona zdjęciami samej Sadie. Była małym, radosnym dzieckiem z brązowymi włosami, szarymi oczami i zdrową, różową cerą. W ogóle nie przypominała swojej matki.
MAY BETH FOSTER:
Sadie wyglądała jak wykapana Irene i Claire nie mogła tego znieść, a gdy ktoś zobaczył Claire z Sadie, zastanawiał się, dlaczego ona w ogóle miała dziecko. Nie cierpiała jej trzymać, karmić, uspokajać. I wcale tu nie dramatyzuję. Ona. Tego. Nienawidziła. Kochałam Sadie najmocniej, jak umiałam, ale to nie wystarczyło, by wynagrodzić jej wszystko, czego nie dostała od matki.
WEST MCCRAY:
Kim był ojciec Sadie?
MAY BETH FOSTER:
Nie wiem. Nie wydaje mi się, żeby nawet Claire to wiedziała. Powiedziała, że miał na nazwisko Hunter, i tak napisała w jej akcie urodzenia.
WEST MCCRAY:
Zdaniem May Beth przez pierwsze sześć lat bez Mattie Sadie miała samotne dzieciństwo. Nałóg Claire pozbawił ją wszelkich uczuć i pozostawił jej córkę spragnioną czyjejkolwiek uwagi.
Sadie była też do bólu nieśmiała ze względu na jąkanie, które rozwinęło się u niej w wieku dwóch lat bez żadnej wyraźnej przyczyny. Może to było genetyczne. Odziedziczone. Żaden inny członek znanej rodziny Sadie się nie jąkał, ale nie mamy informacji ze strony ojca. May Beth odkopała nagranie z czasów, kiedy Sadie miała trzy lata; musieliśmy poszukać magnetofonu, żeby go odsłuchać.
MAY BETH FOSTER [z nagrania]:
Chcesz coś powiedzieć do dyktafonu, kochanie? [przerwa] Nie? Mogę ci to potem puścić i usłyszysz swój głos.
SADIE HUNTER [w wieku trzech lat; z nagrania]:
T-t-to cz-czary!
MAY BETH FOSTER [z nagrania]:
Tak, dziecko, to czary. Dobra, mów tutaj, powiedz tylko „cześć”!
SADIE HUNTER [z nagrania]:
Al-le j-ja chcę t-to, chcę t-to…
MAY BETH FOSTER [z nagrania]:
Zaraz. Musimy to tylko najpierw nagrać.
SADIE HUNTER [z nagrania]:
Al-le j-ja chcę t-to usłyszeć!
WEST MCCRAY:
Sadie nigdy nie wyrosła z jąkania. Pewnie mogłaby pomóc wczesna interwencja, ale May Beth nigdy nie udało się przekonać Claire, żeby o tym pomyślała. Szkoła okazała się dla Sadie wyjątkowym piekłem. Dzieci nie są miłe, kiedy stykają się z rzeczami, których nie rozumieją, a zdaniem May Beth zrozumienia zabrakło również nauczycielom.
MAY BETH FOSTER:
Sadie wyszła na ludzi mimo tego, co zrobili, a nie dzięki nim. Uważali, że jej jąkanie oznacza głupotę. Tyle na ten temat.
WEST MCCRAY:
Czterdziestoczteroletni Edward Colburn nigdy nie zapomniał o Sadie. Kiedy trafiła do jego klasy, dopiero zaczynał pracę jako nauczyciel w szkole podstawowej w Parkdale. Jak wspomniałem, Parkdale znajduje się czterdzieści minut drogi od Cold Creek, a uczniowie spoza miasta są dowożeni autobusem. Oto wspomnienia Edwarda dotyczące jego dawnej pierwszoklasistki.
EDWARD COLBurN:
Inne dzieci dokuczały jej z powodu jąkania, a przez to się wycofała… Staraliśmy się wychodzić naprzeciw jej potrzebom, ale trzeba pamiętać, że Parkdale zawsze cierpiało na dwie przypadłości: niedofinansowanie i przepełnienie. Jeśli dodać do tego matkę, która zwykle nie odpowiadała na nasze przejawy troski, to… no cóż. Nie jest to przepis na osobisty sukces dziecka. A zdarza się to znacznie częściej, niż powinno, nie tylko w okolicach o niskim statusie ekonomicznym. Sadie była bardzo niezależnym, wycofanym dzieckiem. Nie wydaje mi się, żeby miała wiele własnych zainteresowań, jeśli w ogóle. Była powściągliwa, ale to było chyba coś więcej… Powiedziałbym nawet, że była w niej pustka.
MAY BETH FOSTER:
I potem pojawiła się Mattie.
WEST MCCRAY:
W albumie May Beth zaznaczono to polaroidowym zdjęciem maleńkiego, jednodniowego zawiniątka w sześcioletnich objęciach Sadie. Nie sposób opisać, jak Sadie wpatruje się w swoją nowo narodzoną siostrę. Jest nadzwyczajnie łagodna.
WEST MCCRAY [do May Beth]:
Proszę spojrzeć, jak ona patrzy na Mattie… wow.
MAY BETH FOSTER:
Prawda? Sadie kochała Mattie całym sercem i ta miłość dawała jej cel. Postanowiła, że będzie się opiekować siostrą. Może była młodziutka, ale już wiedziała, że Claire nie zrobi tego dobrze.
WEST MCCRAY:
Czy może pani opisać relację dziewczynek z matką?
MAY BETH FOSTER:
Claire lubiła Mattie, bo były do siebie podobne. Ona była jej laleczką, nie dzieckiem. Dała Mattie nazwisko Southern. A Mattie myślała, że z Claire jest cud, miód, malina…
A wszystko za sprawą Sadie.
WEST MCCRAY:
Jak to rozumieć?
MAY BETH FOSTER:
Sadie zawsze kryła matkę, nawet dla niej kłamała. Pilnowała, żeby Mattie myślała, że Claire jest chora… Chyba myślała, że w ten sposób Mattie mniej ucierpi, kiedy matka nieuchronnie ją zawiedzie. Nie wiem, czy to było najlepsze rozwiązanie dla nich obu. Sadie to dużo kosztowało, zwłaszcza po odejściu Claire. Nie wiem, czy Mattie kiedykolwiek w pełni doceniła to, co Sadie dla niej zrobiła. Może gdyby żyła dłużej…
WEST MCCRAY:
Trudno się patrzy na zdjęcia Mattie. Miała lśniące blond włosy, proste jak druty, błyszczące niebieskie oczy i twarz w kształcie serca po Claire. Nie sposób się pogodzić z taką witalnością, wiedząc, jak skończyła się jej historia.
WEST MCCRAY [do May Beth]:
Nie sposób nie zauważyć, że Mattie nie patrzy na Sadie z podobnym oddaniem.
MAY BETH FOSTER:
Mattie kochała swoją starszą siostrę. Ubóstwiała Sadie, ale Sadie mogła być równie dobrze matką Mattie, a to wprowadziło pewną dynamikę do tej relacji. Sześcioletnia różnica wieku też nie była bez znaczenia. Opiekując się Mattie, Sadie wyszła ze swojej skorupy i musiała zacząć używać głosu, nie zważając na jąkanie. Jednak kiedy Sadie nie była w nastroju do rozmowy albo nie mogła wydobyć z siebie słowa, Mattie wiedziała, czego Sadie potrzebuje, wystarczyło, że spojrzała. Więc proszę nie dać się zwieść, obie były sobie oddane na swój sposób. Nie wiem, czy wszystkie siostry są takie. Sama mam trzy i bardzo je kocham, ale nigdy nie byłyśmy tak związane.
WEST MCCRAY:
Przy każdej kolejnej stronie albumu głos May Beth coraz bardziej się łamie. Kiedy dochodzimy do końca, oczy ma pełne łez.
MAY BETH FOSTER:
Och.
WEST MCCRAY:
Co się stało?
WEST MCCRAY [ze studia]:
Odwróciła do mnie album. Na jednej stronie było zdjęcie dziewczynek. Wyciągnięte na kanapie ze skaju u May Beth leżały razem pod czerwonopomarańczowym dzierganym kocem. Ogromna miska popcornu na kolanach Mattie. Obie zupełnie oczarowane tym, co oglądały w telewizorze przed sobą; potem May Beth powiedziała mi, że to pewnie był jakiś stary film. Dziewczęta kochały klasyki. Zwłaszcza Sadie lubiła wszystko z Bette Davis. Ale w tamtej chwili uwagę May Beth przyciągnęła sąsiednia strona. Była pusta. Upierała się, że wcześniej widniało tam zdjęcie, gorączkowo przetrząsała album, żeby sprawdzić, czy nie wypadło i nie znalazło się w innym miejscu. Rozejrzała się po podłodze na wypadek, gdyby się wyślizgnęło. Nigdzie go nie znalazła.
MAY BETH FOSTER:
Ale gdzie ono – nie wiem, gdzie mogło się podziać… To było zdjęcie… Były na nim dziewczynki… To było… to było – nie mogę sobie przypomnieć dokładnie, co takiego… ale wiem, że były na nim dziewczynki. Były tutaj. Były dokładnie tutaj.
Dalsza część w wersji pełnej
