Rzeźnik - Joyce Carol Oates - ebook

Rzeźnik ebook

Joyce Carol Oates

0,0
64,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jedna z najwybitniejszych amerykańskich autorek, od lat typowana do Literackiej Nagrody Nobla, nie zwalnia tempa i dobiegając dziewięćdziesiątki jest w znakomitej pisarskiej formie.

Rzeźnik Joyce Carol Oates opowiada wstrząsającą historię eksperymentów medycznych na kobietach, jakich dopuszczał się w przytułku dla nerwowo chorych doktor Silas Aloysius Weir; postać wzorowana na kilku rzeczywiście istniejących lekarzach, w tym Silasie Weirze Mitchellu, tak zwanym ojcu ginekopsychiatrii. Wymyślona przez Mitchella pseudonauka miała udowodnić, że zaburzenia psychiczne da się wyleczyć przez wyeliminowanie schorzeń części intymnych. Mitchell okaleczył wiele kobiet, jednak przez lata pozostawał bezkarny, gdyż bestialskich zabiegów dokonywał przede wszystkim na obłąkanych, robotnicach kontraktowych i dziewczynkach – obywatelkach pozbawionych głosu. Choć wśród jego pacjentek były również postaci tak światłe i prominentne jak Virginia Woolf czy Jane Addams, Mitchell uchodził bowiem za geniusza.

Rzeźnik to niezwykle potrzebna w dzisiejszych czasach literacka analiza źródeł nienawiści do kobiet oraz nadużyć systemu władzy, który zalegalizował niewolnictwo, a pacjentów szpitali psychiatrycznych pozwalał traktować nieludzko. Zarazem jest to imponujące dzieło pisarskiej wyobraźni, czerpiące pełnymi garściami z tak popularnych gatunków, jak gotycka powieść grozy, dark romance czy body horror po to, by w sposób radykalny odsłonić naturę zła.

Oates jest geniuszką w ścisłym tego słowa znaczeniu.

Rebecca Makkai

Rzeźnik to wstrząsający page-turner oparty na faktach.

Stephen King

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 477

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł wydania oryginalnego: Butcher. Father of Modern Gyno-psychiatry

Język oryginału: angielski

Copyright © 2024 by the Ontario Review, Inc.

All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form.

This edition published by arrangement with Alfred A. Knopf, an imprint of The Knopf Doubleday Group, division of Penguin Random House LLC

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Filtry, 2025

Copyright © for the Polish translation by Kaja Gucio, 2025

Wydanie I, Warszawa 2025

Opieka redakcyjna: Dariusz Sośnicki

Redakcja: Sylwia Niemczyk

Korekty: Aleksandra Kalinowska / d2d.pl, Edyta Chrzanowska / d2d.pl

Projekt okładki: Marta Konarzewska / konarzewska.pl

Projekt typograficzny, skład i redakcja techniczna: Robert Oleś

Przygotowanie e-booka: d2d.pl

Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.

ul. Filtrowa 61 m. 13

02-056 Warszawa

www.wydawnictwofiltry.pl

[email protected]

ISBN 978-83-68180-58-9

Wszystkim Brigitom – tym znanym z imienia i bezimiennym, tym, którym odebrano głos, i tym, które zostały usłyszane, tym zapomnianym i tym, które zapisały się w historii

Jak Kolumb spoglądał na Nowy Świat ze zdumieniem, jak Kopernik i Galileusz patrzyli na Niebo, tak ja, Silas Aloysius Weir, lekarz medycyny, wpatrywałem się w mroczną enigmę kobiecej pochwy – jedyny ze wszystkich mężczyzn, aż do tych czasów.

SILAS ALOYSIUS WEIR, LEKARZ MEDYCYNY

Chirurg musi mieć mózg Apolla, serce lwa i kobiecą dłoń.

SIR JOHN BELL

Radość tam panowała, pośród smutku.

Pośród smutku radość.

Bowiem smutek – radością

ostrzejszą dla nas

niż zwykła/najzwyklejsza

Radość.

BRIGIT AGNES KINEALY, Zaginiona i odnaleziona: Prawdziwa historia sieroty opowiedziana przez nią samą

Od redaktora

Niniejszym przedstawiam biografię złożoną z różnorodnych głosów, przede wszystkim mojego zmarłego ojca Silasa Aloysiusa Weira, lekarza medycyny (1812–1888), przez trzydzieści pięć lat dyrektora przytułku dla obłąkanych kobiet stanu New Jersey w Trenton: w zgodnej opinii innych lekarzy, chirurgów i psychiatrów „ojca ginopsychiatrii” – czyli psychiatrii specjalizującej się w leczeniu kobiet. Silas Aloysius Weir był jednak również pionierem w innych obszarach nauk medycznych, co pokaże ta biografia.

Pierwotnie, jako wykonawca testamentu ojca, zamierzałem stworzyć kompendium świadectw jego kolegów po fachu, odnoszących się do pionierskiej pracy Silasa Aloysiusa Weira, by upamiętnić (dziesiątą) rocznicę jego śmierci w 1898 roku; wiele z tej pierwotnej intencji, rzecz jasna, pozostało, choć wzbogaciły ją inne dokumenty, pochodzące z nieoczekiwanych źródeł, a także mój własny komentarz.

Rzetelne przedstawienie życia i kariery Silasa Aloysiusa Weira okazało się prawie niemożliwe. Jako odważny, a czasem nawet zawzięty pionier w swojej dziedzinie, mój ojciec za życia naturalnie wzbudzał w wielu osobach niechęć, wywoływał pokusę rywalizacji i słowa krytyki; po jego śmierci opinie o nim ugruntowały się i podzieliły zasadniczo na dwa obozy: poparcia i potępienia.

Moje własne stanowisko jako wykonawcy testamentu, ale też jako najstarszego syna mojego ojca, jest jednak, mam nadzieję, obiektywne.

Należy stwierdzić, że Silas Weir był niezwykłym naukowcem, pionierem nie tylko w dziedzinie psychiatrii, lecz także ginopsychiatrii, kontrowersyjnej po dziś dzień dyscypliny; wraz ze swoim krewnym, Medrickiem Weirem, Ojciec współtworzył cały ten obszar specjalizacji, wciąż jednak rzadko praktykowany. W niektórych kręgach był oczerniany jako lekarz, który żerował na swoich (bezbronnych) pacjentkach dla rozwoju własnej kariery, a także z intymniejszych, lubieżnych pobudek; jednak faktem jest, że żaden z ówczesnych, bardziej tradycyjnych lekarzy nie zgodziłby się na zbadanie typowej pacjentki Ojca, nie wspominając już o próbie „wyleczenia” jej z dolegliwości. W szpitalu w Trenton pacjentkami Ojca były bowiem często osoby niezamożne, „niechciane i zbędne”, jak je określał. Wprawdzie przez pewien czas prowadził również w Trenton prężnie działający gabinet, gdzie w ramach prywatnej praktyki przyjmował majętne pacjentki, jednak przede wszystkim odpowiadał za chore przebywające w przytułku dla obłąkanych kobiet w stanie New Jersey. Uważał to za swój święty obowiązek, powierzony mu przez gubernatora, Komisję Zdrowia Publicznego New Jersey, stanowych podatników, a nawet samą Opatrzność, w którą nigdy nie przestał wierzyć.

(W rzeczy samej, temat ten często powraca w autobiografii Silasa Weira, który najwyraźniej był przekonany, że cokolwiek robi, jego ręką kieruje Opatrzność. Najdrobniejsze zadania Ojciec uważał za kluczowe dla swojego przeznaczenia; to, co my, przedstawiciele młodszego pokolenia, zapewne przypisalibyśmy zwykłemu przypadkowi, jeśli nie wręcz kaprysowi losu, Ojciec interpretował jako wolę Boga).

Przyznaję, że o Silasie Weirze krążyły złośliwe plotki, rozpowszechniane przez osoby, które niewiele o nim wiedziały; nawet w gronie rodziny Cleffów, krewnych mojej matki, z którymi, muszę przyznać, zerwałem kontakty z przyczyn, które staną się jasne w niniejszej biografii.

Świadectwa lekarzy współpracujących z Ojcem ostatecznie przyniosły rozczarowanie, a w każdym razie stanowią bardzo nudną lekturę: hagiograficzne peany ze strony jego najbliższych kolegów i obrońców lub wściekłe oburzenie, obrzydzenie i dezaprobatę ze strony jego krytyków. Ponieważ nie zamierzam zbierać świadectw od krewnych Ojca, z którymi również nie utrzymuję kontaktu, brakuje tu materiałów biograficznych, z wyjątkiem tych dostarczonych przez samego Ojca, we fragmentach jego (pośmiertnie opublikowanej) autobiografii, Kroniki życia lekarza, które opracowałem z myślą o ich włączeniu tutaj.

(Chcąc zachować pełną jawność, pragnę zaznaczyć, że część historyków kwestionuje wiarygodność i rzetelność autobiografii Ojca. W szczególności zarzucano Silasowi Weirowi, że znacznie wyolbrzymiał swoje chirurgiczne „sukcesy” i celowo nie odnotowywał najpoważniejszych porażek, do czego obliguje etyka lekarska. Dokumentacja jego najbardziej kontrowersyjnych eksperymentów przepadła w wyniku tragicznego pożaru, który miał miejsce w marcu 1861 roku w Laboratorium Silasa Weira w zakładzie psychiatrycznym w Trenton; o jego osiągnięciach wiadomo tylko tyle, ile Ojciec uznał za stosowne odnotować w Kronice…)

Ostatecznie udało mi się stworzyć przekonujący, mam nadzieję, i autentyczny portret mojego Ojca, Silasa Aloysiusa Weira, lekarza medycyny, na który składa się chór świadków: część z nich jest wyraźnie stronnicza, a część nieco bardziej obiektywna. Najbardziej nieoczekiwana, bo i zarazem najbardziej bezlitosna, jest część trzecia, czyli fragmenty bestsellerowych wspomnień najsłynniejszej byłej pacjentki Silasa Weira, Brigit Agnes Kinealy, prowokacyjnie zatytułowanych Zaginiona i odnaleziona: Prawdziwa historia sieroty opowiedziana przez nią samą (wydanych nakładem Matthew Carey Publishers, 1868), w których znalazły się świadectwa dotyczące zwyczajów i osobowości mojego ojca, niemożliwe do pozyskania z innych źródeł, a także zasadniczo odbiegające od tego, co znamy z jego relacji.

Tym samym powstał dokument o nieocenionej wartości w burzliwej historii ginopsychiatrii, w której nader rzadko dopuszczano do głosu obiekty tejże nauki, to jest kobiety.

To, że moja eklektyczna biografia może wydać się wielu czytelnikom „kontrowersyjna” – a nawet „skandaliczna” – jest nieuniknione i muszę się z tym pogodzić, jako najstarszy syn Silasa Weira, a jednocześnie największe jego rozczarowanie i najwierniejszy kronikarz i spadkobierca.

Jonathan Franklin Weir

Boston, Massachusetts

październik 1898

Prolog

Marzec 1861

…ledwo zaczęłyśmy mordować Czerwonorękiego Rzeźnika, a już było po wszystkim. Upadł natychmiast na brudną podłogę jak nieme zwierzę rażone ręką Boga, ślizgając się żałośnie we własnej krwi. Szlochał jak bite dziecko wyzute z wszelkiej nadziei i zawstydzone; poszarpane, zdzierane z niego odzienie odsłaniało jego okaleczone genitalia, które krwawiły pomiędzy zwiędłymi, starczymi udami, a my pokładałyśmy się ze śmiechu na ten widok. Alleluja! – okrzyk gniewnego Jahwe, Boga Izraelitów, który parł naprzód w szale uciechy niczym wody powodziowe przelewające się ponad brzegami rzeki, najśmielsze z nas pałały żądzą mordu, uciechą mordu, nasze noże łaknęły miękkiej, mięsistej piersi Czerwonorękiego Rzeźnika, który trzymał nas w niewoli, serca Czerwonorękiego Rzeźnika, który nas katował, brzucha Czerwonorękiego Rzeźnika, który dopuszczał się wobec nas aktów sodomii, podczas gdy najmądrzejsze z nas wołały:

– Nie! Nie, nie możemy! To będzie nasza zguba, jeśli zamordujemy Czerwonorękiego Rzeźnika i nas przyłapią.

Zasłoniłam oczy, bo nie mogłam patrzeć na to krwawe widowisko, które urządziłyśmy.

IMłody doktor Weir

Zalotnik (1835)Pani Eliasowa Rollins, de domo Tabitha Tyndale Chestnut Hill, Pensylwania

Przebacz nam, Panie Boże – nie poznałyśmy się bowiem na młodym geniuszu, który jesienią 1835 roku niespodziewanie pojawił się pośród nas; niczym głupie gęsi, zaślepione próżnością i dumnie stroszące piórka, wzięłyśmy tego niepozornego adepta medycyny za głupca, a przecież, choć nieśmiały z pozoru i niezdarny, pochodził z „wielce poważanej” rodziny w Concord w stanie Massachusetts.

W istocie podśmiewałyśmy się z niego dlatego, że wyobrażał sobie, iż mógł zostać zalotnikiem! – którejkolwiek z nas.

Przedstawiał się jako „Silas Weir, lekarz medycyny” – poważnym, uroczystym głosem, w którym wyraźnie pobrzmiewała chełpliwa nuta. Bez wątpienia najmniej pożądany kawaler sezonu w Chestnut Hill!

Pierwsze, co rzucało się w oczy w przypadku Silasa Weira, to jego niezdrowa, ziemista cera. Twarz młodego lekarza, który zbyt długo przebywał w zamknięciu, z nosem w podręcznikach medycznych, który cały czas spędzał w dusznych salach operacyjnych i tych strasznych miejscach zwanych „kostnicami”, gdzie okrutnie patroszy się zwłoki. Twarz zarazem chłopięca i zatroskana, z liniami zmartwienia na (wysokim, kościstym) czole, niczym bruzdy zrobione widelcem w cieście, i oczami wiecznie przymrużonymi, jakby w poczuciu niepokoju albo winy.

Był średniego wzrostu. Głowę miał zbyt dużą, osadzoną na przygarbionych i chudych barkach; jego sztywne włosy bez wyraźnego odcienia, ani ciemne, ani jasne, prosiły się o bardziej fachowe przycięcie; oczy miał dość głęboko osadzone w oczodołach, jak oczy gryzonia, wilgotne i ruchliwe. Jego uszy były dziwnie białe i nieco odstające. Mimo to jego postawa zdradzała swego rodzaju niezręczną godność, jak u osoby podszywającej się pod kogoś, kim nie jest.

Nosił ubrania uszyte z lekkiej, ciemnej wełny, dobrej jakości (jak zauważyła bystrooka matka), ale nieco pomięte, jakby w nich sypiał. Niewykluczone, że kiedy wyruszył z kwatery na obrzeżach miasta, jego bielizna była jeszcze świeża, ale po kilku minutach w naszym rozgrzanym salonie zdążyła zwilgotnieć, a wykrochmalony kołnierzyk zaczął opadać. W naszych jaskrawych jedwabiach i atłasach, ciasno zasznurowane w fiszbinowych gorsetach, my, młode damy, byłyśmy upudrowane talkiem, sypałyśmy go zwłaszcza pod pachy i w zakamarki pod nogi, które nie miały nazwy i dlatego pozostawały bezimienne; jeśli dla którejś nastał ten czas w miesiącu, grodziłyśmy się między udami grubymi bandażami z gazy, które szybko stawały się ciężkie od słonawej krwi, zasychały i ocierały naszą delikatną skórę niczym najgrubszy papier ścierny; to również było obficie posypane talkiem, ponieważ ze wszystkich rzeczy, w tym nawet grzechów i zbrodni, najgorszym możliwym zrządzeniem losu było, by ten czas w miesiącu stał się widoczny dla innych, a zwłaszcza dla mężczyzn; a z mężczyzn dla tych uznanych za odpowiednich kawalerów. W nieustannym lęku przed wykryciem, obwąchaniem, wywąchaniem, zdemaskowaniem przez (męskie) nozdrza, nieustannie pozostawałyśmy czujne, co czyniło nas płochliwymi i (od czasu do czasu) okrutnymi, a już na pewno wyostrzało wzrok, ponieważ nie chciałyśmy, by ktokolwiek nas przyłapał.

Dlatego też przyjęłyśmy Silasa Weira z pewną dozą protekcjonalności i ulgi, ponieważ najwyraźniej był to odpowiedni kawaler, którego zdanie nie miało dla nas najmniejszego znaczenia. Zalotników z Chestnut Hill znałyśmy od lat dziecięcych i nawet najmniej urodziwy wśród nich jawił się nam jako przystojny, podobnie jak krewni; prawdę mówiąc, młody doktor Weir był nie tyle brzydki, ile po prostu nazbyt pospolity i pozbawiony towarzyskiego wdzięku.

Imponujące podobizny starszego Silasa Aloysiusa Weira, lekarza medycyny, które pojawiły się w gazetach, a ostatnio w „Harper’s Weekly”,na których widniał surowy i pewny siebie, z wysuniętą szczęką i zmarszczonymi brwiami, ceniony, wielokrotnie nagradzany naukowiec podejmowany w Białym Domu – zupełnie nie przypominają młodego doktora Weira o ziemistej cerze, jakiego ja zapamiętałam.

Jesienią 1835 roku Silas Weir stanowił ciekawy widok w naszym salonie w Chestnut Hill. Uśmiechał się, kiedy powinien zachować posępną minę, i łypał ponuro, gdy wypadało się uśmiechać. Wargi miał miękkie jak okienny kit i barwy dżdżownicy; na myśl, że takie wargi ośmieliłyby się cię pocałować, można by zawyć ze śmiechu jak upiór. (Żadna z nas nigdy nie posunęła się tak daleko w wyobraźni, o czym spieszę zapewnić!) Zachowywał się jak czterdziestolatek, ale podobno miał tylko dwadzieścia trzy lata!

Jego akcent wydał nam się bardzo dziwny. Słyszało się czasem ludzi z Bostonu, którzy mówili w taki sposób, jakby byli przeziębieni; akcent Silasa Weira był jeszcze silniejszy. Choć potrafił starannie wymawiać obce i trudne słowa („Arystoteles”, „Galen”, „kontaminacja”, „ekssangwinacja”), efekt był komiczny. Gdybyśmy odważyły się wymienić spojrzenia między sobą, tak jak robiłyśmy to często w szkole i w kościele, zaczęłybyśmy chichotać, z tą różnicą, że nie byłyśmy już dziećmi, lecz młodymi damami.

Od czasu do czasu, niczym wąż wysuwający język, małe, wilgotne oczka Silasa Weira zerkały w moją stronę: przesuwały się szybko od czubka mojego pantofelka wystającego spod ciężkich spódnic i halek, przez wciętą talię, koronkowy żakard gorsetu, aż po jasną szyję i pobieloną pudrem twarz, nie ważąc się napotkać moich oczu.

Nie było oczywiście winą Silasa Weira, że stał się cotygodniowym, ledwie tolerowanym gościem na herbatce w naszym domu w Chestnut Hill – sam się bynajmniej do nas nie wprosił. Mój stryjeczny dziadek Clarence Tyndale był diakonem w naszym kościele, Pierwszym Kościele Episkopalnym w Chestnut Hill, a Silas Weir dołączył do zboru; z chrześcijańskiej miłości, kierując się dobrymi intencjami, stryj Clarence zachęcił „młodego doktora Weira” (jak go nazywał) do „złożenia wizyty” w naszym domu. Silas Weir nie znał nikogo w Chestnut Hill, a przynajmniej tak słyszałam. Dopiero co ukończył Philadelphia College of Medicine i terminował u naszego lokalnego doktora Ambrose’a Strethera, który ze względu na to, że zbliżał się do wieku emerytalnego (sześćdziesiąt lat), prowadził coraz skromniejszą praktykę; dla młodego lekarza nie był to zbyt obiecujący początek kariery.

(Dopiero później dowiedzieliśmy się, że rodzina – w pewnym sensie – „wyrzekła się” Silesa Weira, ponieważ nie udało mu się sprostać wysokim oczekiwaniom Weirów z Concord w stanie Massachusetts; osiągał słabe wyniki w nauce, przez co nie został przyjęty do Harvard College, do którego uczęszczał każdy męski potomek w historii tamtego rodu).

Stryj Clarence bez wątpienia miał nadzieję pomóc młodemu chrześcijaninowi. Jezusowe napomnienie „Kochaj bliźniego swego jak siebie samego” wryło się w głowę stryja niczym opiętek jesionowy w nasze dostojne jesiony i sprawiło, że stał się utrapieniem dla reszty rodziny.

Odpowiedni młody kawaler, chrześcijanin, który kształcił się na lekarza. Kto wie, co przyniesie mu przyszłość. Jestem przekonany, że wy, młode damy, okażecie mu życzliwość. Sprawicie, że poczuje się mile widziany w Chestnut Hill, gdzie, jak się obawiam, panuje „klasowy snobizm”.

To było tak dawno temu, że aż kręci mi się w głowie.

Miałam zaledwie osiemnaście lat, właśnie ukończyłam pensję dla dziewcząt w Chestnut Hill. Razem ze mną skończyła ją moja najbliższa przyjaciółka, Fiona Fox. W naszym gronie były też moja (starsza) siostra Katherine, piękność o poważnej twarzy, oraz pełne życia kuzynki June i Jetta. No i Belinda Prescott, córka sędziego. Nie chcę się przechwalać, ale muszę przyznać, że w tamtych latach w Chestnut Hill nasz krąg uchodził za najbardziej prestiżowy. Dziewczęta z najlepszych rodzin zabiegały o to, by się z nami przyjaźnić, a ich bracia i kuzyni konkurowali o nas, ale my byłyśmy młode, rozpieszczone i wybredne, a przez to okrutne.

Tak, przyznaję: byłyśmy ładne. Wszystkie!

I bardzo ładnie ubrane w falbaniaste, kwieciste, koronkowe, przybrane wstążkami sukienki z obcisłymi gorsetami i rozłożystymi spódnicami do podłogi, które skrywały nasze (smukłe, osłonięte białymi pończochami) kostki; pod pięknymi strojami musiałyśmy siedzieć wyprostowane, w idealnej pozie, zasznurowane w fiszbinowe gorsety tak, że ledwo mogłyśmy oddychać.

Moja dwudziestoczterocalowa talia po ściśnięciu do dziewiętnastu cali stawała się wąska jak u sylfidy, pomiędzy satynowo połyskującym gorsetem i marszczonymi szerokimi spódnicami miała przyciągać wzrok młodego dżentelmena.

To chore, załzawione spojrzenie Silasa Weira, gdy ujrzał nas po raz pierwszy jak gladiole w bujnym ogrodzie, sprawiło, że zrobiło nam się go żal – prawie…

Gdy Lettie prowadziła go do salonu, ściskał kapelusz w obu dłoniach. Gapił się i mrugał, jakby oślepiony blaskiem. Mama natychmiast pomogła nieporadnemu gościowi poczuć się swobodniej, a przynajmniej próbowała: biedny doktor Weir, siadając obok kominka, potknął się o własne stopy i gwałtownie się zarumienił. Wyglądało na to, że jeszcze nigdy nie znalazł się w tak wytwornym towarzystwie!

Rzecz jasna, nigdy przedtem nie oglądał takich młodych dam jak my.

Nie potrafię sobie przypomnieć, ile razy Silas Weir wracał do naszego domu w tamtym roku i w kolejnych latach. Nie traktowałyśmy go poważnie, inni, znacznie odeń atrakcyjniejsi młodzieńcy, pochodzący z „dobrych” filadelfijskich rodzin, rywalizowali z nim o naszą uwagę; spośród wszystkich „odpowiednich kawalerów” Silas Weir był najsłabszym z miotu. On jednak o tym, rzecz jasna, nie wiedział.

Po pierwszej niefortunnej wizycie doktor Weir nigdy nie zapomniał już przynieść mamie kwiatów: często były to pospolite gatunki, takie jak hortensje w pełnym rozkwicie, a nawet malwy i lilie tygrysie! (Doktor Weir zapewne odkrył, że rosną one dziko na polach i w rowach, jakbyśmy się tego nie domyślali). Mama nie miała serca go zniechęcać. Żaden inny dom w Chestnut Hill nie stał przed nim otworem. To nie nasza dobrze zaparzona angielska herbata ani pyszne kanapki i bułeczki naszej kucharki przyciągały tego nieporadnego młodego człowieka, ponieważ w naszej obecności nie miał apetytu; jeśli nawet drżącą dłonią podniósł do ust delikatną filiżankę, najczęściej rozlewał jej zawartość na źle skrojone spodnie. Grzecznie zadawałyśmy mu pytania, na które odpowiadał skwapliwie, z uśmiechem odsłaniającym dziwnie wyrosłe zęby i wilgotne dziąsła, jakby nas to szczerze interesowało, a nie wynikało jedynie z grzeczności; a co gorsza, czasami – i przyznaję, że byłam jedną z winnych tego okrucieństwa – drażniłyśmy się z nim tak, jak można drażnić się z nieporadnym psem.

Co mówił nam młody lekarz, który pewnego dnia zyska taką sławę, w naszym salonie w Chestnut Hill, tak dawno temu? Przypominam sobie swego rodzaju nieśmiałą chełpliwość, z jaką Silas Weir opowiadał o swoim planie poszerzenia ludzkiej wiedzy i „wyrobienia sobie nazwiska” w dziedzinie badań medycznych, a także o karierze klinicysty i chirurga; mówił o „eksperymentalnych operacjach”, które planował, z nadzieją na skorygowanie „wrodzonych wad rozwojowych” u dzieci, a nawet niemowląt. Wzdrygałyśmy się, słysząc tak wulgarne wyrażenia, jak rozszczep podniebienia, stopa końsko-szpotawa, zez – ordynarne frazy, których nie wypada wymawiać w towarzystwie. Młody lekarz miał odwagę używać zatrważającego słowa suchoty; obscenicznych wyrazów, takich jak zwłoki, połóg, a nawet macica. (Możliwe jednak, że akurat słowa „macica” Silas Weir wcale nie wypowiedział, nie rozpoznałybyśmy go zresztą, było bowiem dosłownie niewymawialne; być może z tym swoim nosowym nowoangielskim akcentem ów niezdarny młody lekarz tak naprawdę wspomniał coś o „mszycach”). Nie umiem tego stwierdzić.

Dyskretny szmer rozmów milkł nagle, gdy głos Silasa Weira rozbrzmiewał zbyt głośno i prostacko; młody lekarz rumienił się wówczas gwałtownie i rozglądał po pokoju jak ktoś, kto niechcący wystąpił publicznie niechlujnie ubrany i nieuczesany, z nadzieją, że nikt tego nie zauważył.

Przyjaciółki bezlitośnie droczyły się ze mną, że „głupi Silas” jest we mnie zakochany! Prym w tych zabawach wiodły moje kuzynki June i Jetta.

Sądząc po zachowaniu Silasa Weira, kiedy tylko spojrzałam w jego kierunku, nie mówiąc już o zamienieniu z nim kilku słów lub uśmiechu, wydawało się, że miały poniekąd rację; kiedy odważał się wypowiedzieć moje imię – „P-panno Tabith-o” – robił to tak łamiącym się, skrzeczącym głosem, że niewiele brakowało, byśmy się zapomniały i wybuchły gromkim śmiechem.

Ja z kolei starałam się nie zwracać do niego inaczej niż „doktorze Weir”. Z pewnością nigdy nie nazywałam go „Silasem”. Wbrew temu, co myśleli inni, nie zachęcałam go nawet dla kaprysu.

Ostatecznie Silas Weir zdał więc sobie sprawę, że nie podoba się Tabicie Tyndale, i skierował uwagę, nieco rozpaczliwie, najpierw ku drogiej Fionie, której dobroć serca nie pozwalała zachować się nieuprzejmie wobec nikogo, choćby najbardziej niezdarnego, choć również nie zachęcała Weira; a wkrótce potem, gdy względy Fiony zdobył jej szarmancki zalotnik Rufus Clark, Silas Weir zwrócił się, z jeszcze większą desperacją, ku mojej zalotnej kuzynce Jetcie.

Ze wszystkich dziewcząt w naszym kręgu, Jetta! Uwielbiała bawić się sercem naiwnego młodzieńca tak, jak kot bawi się myszą, początkowo całą i żywą, a potem jej szczątkami, wnętrznościami, maleńką czaszką, na koniec już tylko jej gumowatym serduszkiem.

Jetta miała bowiem skłonność do popisów, prowokując śmiech kosztem (nieświadomej, mimowolnej) „myszy” – biednego Weira, który łudził się, że energiczna rudowłosa Jetta, siedemnastoletnia wówczas, mogłaby się nim choć przelotnie zainteresować.

Jakże śmiałyśmy się później z tego głupca w zaciszu mojej sypialni! Tak mocno, że tasiemki wpijające się w moje piersi, talię, biodra i pośladki sprawiały mi ból tak wielki, że prawie zemdlałam i musiałam je rozwiązać.

– Dziewczęta! To bardzo okrutne z waszej strony i zupełnie nie po chrześcijańsku. Biedny młodzieniec was uwielbia, czy to ładnie tak mu się odwdzięczać? – karciła nas westchnieniem mama.

O tych wybrykach w salonie podczas naszych piątkowych podwieczorków papa nic nie wiedział – na szczęście! Nie zjawiał się na tych spotkaniach, bo jako kalwiński biznesmen, dla którego wytworna rozmowa nie miała większego powabu, w ogóle się nimi nie interesował.

Ostatecznie jego córki miały poślubić młodzieńców, których on wcześniej by zaaprobował, ponieważ znał i szanował ich ojców, tak jak oni szanowali jego; cała reszta sprowadzała się do nieszkodliwych pogawędek i flirtów.

Ale kiedy następnym razem Silas Weir przyszedł do naszego domu i wręczył mamie niechlujny bukiecik rudbekii i stokrotek, Jetta przestała udawać zainteresowanie młodym lekarzem, ponieważ zjawili się również inni, znacznie ciekawsi młodzieńcy; Fiona też nie poświęciła mu uwagi, nie licząc sztywnych uprzejmości, przez co był dość osamotniony. W tym czasie Elias Rollins powrócił do Chestnut Hill w mundurze kadeta West Point i prezentował się tak zniewalająco, że nie mogłam oderwać od niego wzroku; w jednej chwili, choć moja nienaganna poza, wymuszona niewidocznym gorsetem, nie pozwalała na jakikolwiek, najmniejszy choćby sugestywny gest, moje kokieteryjne opory stopniały.

Oto bowiem przystojny młodzieniec, którego ojca mój ojciec szanował, ponieważ prowadził z nim interesy w mieście; oto młodzieniec, który w istocie był zalotnikiem.

Jednak Silas Weir nieporadnie, nie mając pojęcia, jak głupio się zachowuje i jak daremne są jego starania, odważył się szarpnąć krzesło w moim kierunku, usiłując przyłączyć się do rozmowy między Eliasem a mną, niczym osioł próbujący na łące bawić się z dwoma ogierami pełnej krwi angielskiej. Spojrzałam na tego niefortunnego młodego człowieka o absurdalnym bostońskim akcencie chłodno, jakbym widziała go po raz pierwszy; nie przedstawiłam go Eliasowi, bo nie dostrzegłam w tym żadnego sensu; udawałam, że nie słyszę żadnego wyjąkanego słowa, które do nas kierował.

W końcu mama to zauważyła i zlitowała się nad Weirem, wzięła go pod rękę i zaprowadziła do jednego z naszych starszych krewnych, a następnie przedstawiła go jako „bardzo obiecującego młodego lekarza, nowego w Chestnut Hill”.

To spojrzenie na ponurej końskiej twarzy! Głęboki rumieniec, zwężone gryzoniowate oczka i urażone usta – aż trudno uwierzyć, że głupiec mógł poczuć się tak zraniony.

Tego popołudnia, gdy mama żegnała Silasa Weira w holu, mruknęła tonem głębokiego żalu:

– Obawiam się, że w przyszły piątek nie będzie nas w domu, doktorze Weir. Wszyscy wyjeżdżamy. Tak mi przykro.

– Och. Przykro mi. – Weir był oszołomiony, jakby ktoś uderzył go pogrzebaczem w tę zakutą głowę. – D-dokąd?

– „Dokąd”?

– Dokąd wyjeżdżacie?

Tak naiwnie Silas Weir zadał to niegrzeczne pytanie, z takim spojrzeniem chłopięcej niewinności, że mama nie zabiła go wzrokiem, choć mogło ją to kusić, lecz mruknęła coś o śmierci w rodzinie, pogrzebie, okresie żałoby…

– Ach, rozumiem! Tak mi przykro. Pozwoli pani, że złożę kondolencje, pani Tyndale?

– Tak, doktorze Weir. Tak.

Nasza Irlandka odprowadziła go do wyjścia z ledwo tłumionym, drwiącym uśmieszkiem, i tak doktor Weir zniknął z naszego życia na zawsze.

Nareszcie pozbyliśmy się szkodnika! Wszyscy się cieszyliśmy i nie zamierzaliśmy tęsknić za Silasem Weirem.

Niemniej pośród radosnej ekscytacji moją świetlaną przyszłością dręczyło mnie coś na kształt wyrzutów sumienia.

Silas Weir pojawił się u nas jeszcze przynajmniej raz, ku naszemu zaskoczeniu, na dużym przyjęciu bożonarodzeniowym. Przypuszczalnie zaprosił go stryj Clarence, choć później temu zaprzeczył, ale nie wykluczaliśmy też, że ten zdesperowany „zalotnik” mógł szpiegować nasze domostwo, zauważył okazję i po prostu podążył za gośćmi, świadom, że w tak uprzejmym towarzystwie raczej nie zostanie wyproszony za drzwi.

Chory z miłości, wilgotnymi oczami gryzonia rozglądał się po salonie, wypatrując mnie.

Ale tym razem zamierzałam go zniechęcić za wszelką cenę. Postanowiłam, jak nigdy dotąd, sama podejść do Silasa Weira, radośnie unosząc ku niemu dłoń:

– Mam nowinę, doktorze Weir, jestem zaręczona! – Triumfalnie pokazałam mu piękny pierścionek zaręczynowy, kwadratowy diament z rubinami, który kiedyś należał do prababki Eliasa Rollinsa.

Jego oczy, rozjaśnione na mój widok, stały się mętne jak szlam w stawie, a usta zwiotczały w nieszczęśliwym grymasie. Nie jestem dumna z tego, że byłam bezduszna. Moje oczy z pewnością lśniły triumfem. To tak, jak nadepnąć na ćmę, której nie chciało się nadepnąć, nie chciało się skrzywdzić, ale teraz ta żałosna istota miota się i trzepocze w trawie, a ty czujesz niewytłumaczalną irytację.

Pomimo szoku doktor Weir zdołał wymamrotać gratulacje. Mojego szarmanckiego narzeczonego Eliasa na szczęście nie było wśród gości, co sprawiło, że spotkanie okazało się nieco mniej dotkliwe dla Weira, który dzielnie starał się opanować i nie wyjść od razu. W istocie cały salon ucichł, ponieważ moje okrucieństwo wobec Silasa Weira wywołało jakieś drżenie w sercach Fiony, Katherine, Belindy, June i Jetty, które, od dawna pełne obaw i niepokoju co do bardziej odpowiednich młodzieńców spośród naszych znajomych, mogły teraz rozkoszować się nieskrywaną pogardą wobec intruza.

Po tym wydarzeniu młody doktor Weir nagle zniknął z naszego życia. Tak mało się nim interesowaliśmy, że nikt o niego nawet nie zapytał, dopóki stryj Clarence nie poinformował nas kilka miesięcy później, że Silas Weir „nieco raptownie” opuścił Chestnut Hill i przerwał praktykę u Ambrose’a Strethera, by objąć posadę w New Jersey.

*

– Tabitha! Czy ten doktor „Weir”, „Silas Aloysius”, to nasz doktor Weir?

Choć się postarzała, mama wciąż miała tak samo bystry wzrok, skoro dostrzegła znajomą podobiznę w najnowszym wydaniu „Harper’s Weekly”, które wręczyła mi z władczym wyrazem twarzy.

– Chyba tak, to on, tak mi się wydaje. „Silas Aloysius Weir”, tak się teraz najwyraźniej przedstawia…

Wpatrywałam się w rysunek przedstawiający bardzo dostojnego dżentelmena w średnim wieku ze szczeciniastymi wąsami. Poczułam się dość speszona. A sardoniczny uśmiech mamy nie dodawał mi otuchy.

W Chestnut Hill nikt nie myślał o „Silasie Weirze, doktorze medycyny” od dziesięcioleci. Zniknął z naszej pamięci bez większego śladu, niczym ta czy inna irlandzka służąca, która odpracowywała kontrakt, na koniec otrzymywała niewielką kwotę i błogosławieństwo od ojca, po czym odchodziła w zapomnienie. Aż po latach doktora Weira uhonorowano nagrodą Narodowego Towarzystwa Nauk Medycznych za „przełomowe innowacje” w chirurgii obejmujące „kobiecą anatomię” i nadano mu zadziwiające miano „ojca nowoczesnej ginopsychiatrii”.

Ginopsychiatria! Słowo, którego nie wypada nawet wyszeptać, tak brzydki i niepokojący ma wydźwięk.

Mieliśmy jedynie mgliste podejrzenia, co może oznaczać ginopsychiatria – „umysłowa” specjalizacja medyczna dotycząca kobiet, jak nam się wydawało. Było to jednak bardzo rzadkie pole badawcze, żaden lekarz w Chestnut Hill nie kształcił się w tym kierunku.

Nie wiem, na czym polegają medyczne innowacje doktora Weira. Rzuciłam tylko okiem na artykuł w „Harper’s Weekly”. Jestem pewna, że tak szczegółowe informacje na temat kobiecego ciała doprowadziłyby mnie do omdlenia; nerwy mam tak zszargane, że niektóre słowa potrafią mnie wyprowadzić z równowagi.

Tym bardziej niechciane wspomnienia dawno minionego wieku dziewczęcego, kiedy byłam tak piękna, że mogłam okrutnie śmiać się z „zalotnika”…

Ach, doktorze Weir! Po dwunastu ciążach, siedmiu martwych porodach i pięciu żywych urodzeniach, obdarzonej dwójką pozostałych przy życiu dzieci, synów, dzisiaj już dorosłych mężczyzn, i siedmiorgiem (pozostałych przy życiu) wnucząt – obawiam się, że nie rozpoznałbyś swojej swawolnej Tabithy.

Nerwy mam już nie tak wytrzymałe jak kiedyś, a moje myśli nie są tak radosne i błyskotliwe. Obrzękłe kostki i naznaczone żylakami nogi ledwo mogą utrzymać moją tuszę. Piersi, które opadłyby mi na kolana niczym worki z piaskiem, gdyby nie to, że mocno krępuje je wytrzymała bielizna.

W gruncie rzeczy samo myślenie bardzo mnie teraz męczy, nie mówiąc już o żałowaniu – nie wiem czego…

I oto mama porusza temat doktora Weira, poniekąd po to, żeby mnie zganić, jakbym nie była kobietą w bardzo średnim wieku z wysokim ciśnieniem krwi i przerzedzonymi włosami, ale upartą młodą dziewczyną z dziewiętnastocalową talią:

– Ja sądziłam, że ten młody lekarz był bardzo obiecujący, jak pamiętasz, ty i twoje siostry wykazałyście się brakiem rozsądku, gdy uznałyście, że to nieprawda. Gdyby klan Rollinsów nie zawrócił ci w głowie, gdybyś poślubiła młodego, szarmanckiego Silasa Weira, teraz byłabyś żoną „ojca ginopsychiatrii”…

Praktykant (1835–1836) Milton Thorpe, lekarz medycyny Chestnut Hill, Pensylwania

On! Raczej nie zapomnę „Silasa Aloysiusa Weira” – jak zaczął się przedstawiać.

Faktem jest, że w Chestnut Hill znaliśmy go jako „Silasa Weira” – nie miał w sobie nic nadzwyczajnego, ani on, ani jego dyplom ukończenia Philadelphia College of Medicine, gdzie nauka trwała zaledwie cztery miesiące.

Moje wspomnienia o Silasie Weirze sięgają burzliwego roku, który spędziliśmy w swoim towarzystwie w gabinecie doktora Strethera, jako praktykanci tego lekarza; ja, starszy o dwa lata, z dyplomem medycznym (podobnie jak on) z Philadelphia College, i Weir świeżo po ukończeniu szkoły w 1834 roku, bardzo młody i niedoświadczony jak na dwudziestotrzylatka.

Silas Weir nie był obiecującym lekarzem, a tym bardziej obiecującym chirurgiem. Dał mi do zrozumienia, że z rodu Weirów w Massachusetts wywodziło się kilku „wybitnych” lekarzy, a jeden z jego stryjów był znanym astronomem na Harvardzie, więc oczywiście bardzo mnie zaciekawiło, dlaczego Silas wybrał tak podrzędną szkołę medyczną, a nie Harvard czy University of Pennsylvania, choć nie byłem aż tak niegrzeczny, by o to pytać.

Weir przejawiał autentyczny lęk przed kontaktem z pacjentem w gabinecie Strethera – niezmiennie namawiał mnie, bym „wszedł pierwszy”, a sam podążał za mną do środka.

O ile Strether nie zwrócił się do Weira i nie zachęcił go do wyrażenia opinii, ten przez całe badanie trwał w milczeniu, wpatrując się przerażonym wzrokiem w chorego, o ile był mężczyzną, a gdy miał do czynienia z kobietą, ledwie ośmielał się na nią spojrzeć.

Czasami dostrzegałem, że Weir wyraźnie drży, jakby z zimna.

(I rzeczywiście, Weir często wydawał się zziębnięty. Paznokcie miał niebieskawe, a usta sine, gdy panował ziąb. Uszy, nieco większe niż normalne i lekko spiczaste, miały dziwną woskowo-białą barwę, jakby je odmroził).

Dlatego przez większość czasu to ja byłem zmuszony asystować doktorowi Stretherowi, co mi nie przeszkadzało, ponieważ w ten sposób nauczyłem się sporo staromodnego „praktycznego” podejścia do leczenia, podczas gdy Weir kulił się w kącie jak tchórz, którym zresztą był.

Wkrótce stało się oczywiste, że Weir bardzo źle znosił fizyczność – co stanowiło poważną przeszkodę dla lekarza! Najwyraźniej nie miał intymnych doświadczeń z żadną kobietą, a już na pewno nie oglądał kobiecego ciała bez ubrania. Widok nagiej kobiety, a nawet choćby częściowo tylko ubranej, budził wówczas w wielu chrześcijańskich młodzieńcach istną grozę, a Weir do nich należał; zresztą dziewczęta z dobrych chrześcijańskich rodzin nie miały pojęcia, jak wyglądają ich własne rozebrane ciała, ponieważ uczono je, że patrzenie na ich intymne części to grzech, a wręcz podszept szatana. Naturalnie, nie miały też żadnej wiedzy na temat fizjologicznych mechanizmów prokreacji i wchodziły w związki małżeńskie głęboko nieświadome.

Wydaje się, że oprócz zwyczajnego zakłopotania Weir odczuwał, podobnie jak wielu mężczyzn i chłopców w jego czasach, szczególny wstręt do żeńskich „części intymnych”; niezaprzeczalny pociąg, który czujemy do tego, co zakazane i obsceniczne, ale przede wszystkim pierwotną niechęć, która potęgowała się tak, że wreszcie przerodziła się w obrzydzenie.

Jak z czasem mieliśmy przeczytać w jego autobiografii, Silas Weir bez większych trudności leczył kobiety z niższych klas społecznych, w szczególności służbę najemną i irlandzkie imigrantki, które uważał za „zwierzęce”; natomiast w obecności kobiet z „dobrych domów” tracił rezon.

Te szlachetniejsze, lepiej sytuowane Weir traktował jak boginie, ponieważ przypominały mu kobiety z własnej rodziny i sąsiadki z Concord. Nieco zdeklasowany jako młodszy syn, bez perspektyw na odziedziczenie majątku ojca, Weir obsesyjnie pragnął dobrze się ożenić i liczył na (mało prawdopodobny) mariaż z jedną z młodych dziedziczek Chestnut Hill.

Doktor Strether zbliżał się do emerytury, a że na bogatych filadelfijskich przedmieściach Chestnut Hill nie brakowało młodszych lekarzy, utracił na ich rzecz najzamożniejsze pacjentki; w jego gabinecie większość kobiet stanowiły żony i córki miejscowych rzemieślników, robotników i wyrobników, słabo opłacane nauczycielki i tym podobne, plus służba i robotnice rolne, przysyłane do niego przez chlebodawców. Część uboższych imigrantek zadziwiała wyglądem – nie nosiły gorsetów, starcze ciała miały rozdęte i groteskowo zniekształcone od wielokrotnych ciąż, prawdopodobnie wydzielały też odrażający zapach; takie kobiety są wyzwaniem dla każdego lekarza, nawet tak doświadczonego jak Strether.

– Będziesz musiał nauczyć się wstrzymywać oddech, Silas – zauważył Strether, uśmiechając się z politowaniem do Weira i rzucając mi rozbawione, porozumiewawcze spojrzenie – jeśli chcesz zostać lekarzem. Nasi duchowni współbracia mają o wiele lepiej, bo zajmują się duszami, które nie wydzielają żadnych nieprzyjemnych woni.

Weir próbował się roześmiać, choć nieudolnie. Można było niemal współczuć temu człowiekowi o chorobliwym, zalęknionym wyrazie na ponurej końskiej twarzy.

– Tak. Powtarzam sobie: „Jezus kocha nas wszystkich”. – Ale mina Weira mówiła co innego.

Czy zastanawiacie się, w jaki sposób uzyskaliśmy uprawnienia lekarskie przy tak nikłym doświadczeniu z pacjentami? W Philadelphia College of Medicine podstawowy program nauczania obejmował wykłady, zazwyczaj nudne i drętwe, wygłaszane przez starszego lekarza-wykładowcę monotonnym głosem, który szybko nas usypiał. W przeciwieństwie do studentów medycyny na bardziej renomowanych uczelniach, takich jak School of Medicine na University of Pennsylvania, nie mieliśmy styczności z pacjentami, nie odwiedzaliśmy szpitali; nie dane nam było oficjalnie zapoznać się z chorobą. Nasze wykłady skupiały się na anatomii człowieka, z dużym naciskiem na zapamiętywanie części ciała, w tym niezliczonych kości ludzkiego szkieletu. Praktykujący lekarz nie miał w zasadzie powodu, by przywoływać takie szczegóły z pamięci, ponieważ zapewne, podobnie jak doktor Strether, miał w swoim gabinecie książki medyczne i wykresy, z których mógł korzystać. W owych czasach królowała maksyma „W razie wątpliwości upuść krew” – pacjentowi, rzecz jasna, ale mieliśmy niewielkie doświadczenie z rzeczywistym upuszczaniem krwi z żył, kłopotliwą procedurą, której uczyliśmy się jako praktykanci od starszych lekarzy.

Zmuszano nas do obserwowania sekcji zwłok, ale nie pozwalano nam w nich uczestniczyć, co przyjmowaliśmy z ulgą. W szkole brakowało preparatów sekcyjnych, a te dostępne, często w zaawansowanym stanie rozkładu, pochodziły od najbardziej zaniedbanych nędzarzy, najlepsze okazy bowiem przypadały w udziale renomowanym uczelniom medycznym.

Na potrzeby „badań klinicznych” ćwiczyliśmy na manekinach zaprojektowanych tak, by imitowały męską i żeńską anatomię. Nie były one wprawdzie zbyt realistyczne, miały puste, niewidzące oczy i pozbawiony porów, piaskowego koloru naskórek, ale naszym co wrażliwszym kolegom, młodym mężczyznom, nieledwie chłopcom i do tego zupełnie niedoświadczonym, wydawały się niepokojąco wręcz prawdziwe; nawet szczątkowe odwzorowanie ludzkich genitaliów było szokujące dla naszych oczu. Jeszcze większym wstrząsem były „ciężarne” kobiece manekiny z nabrzmiałymi brzuchami, po otwarciu odsłaniające zamknięte wewnątrz „płody” o obrzydliwym, cielistym odcieniu, które miały zostać wypchnięte z manekina przez kanał rodny… Studentów medycyny równie naiwnych jak Silas Weir widok takich ohydztw przyprawiał o omdlenie lub torsje.

Jako że dzieci zazwyczaj rodziły się w obecności nie lekarza, lecz akuszerki, społeczność medyczna nie traktowała porodu poważnie. Jedynie w przypadku jego wyjątkowo trudnego przebiegu u kobiety z dobrego domu lekarz mógł zostać wezwany i uczestniczyć w nim w ramach osobistej przysługi dla głowy rodziny; w przeciwnym razie powszechnie akceptowano, że wiele noworodków umiera przy narodzinach lub wkrótce po nich. Zdrowa matka mogła wykrwawić się na śmierć podczas porodu albo dostać wysokiej gorączki i umrzeć z powodu jakiejś tajemniczej przyczyny, której nikt nie potrafił ustalić. („Infekcja” była oczywista – ale co ją spowodowało? I jak ją leczyć? Upuszczanie krwi kobiecie, która zdążyła jej już sporo stracić, nie wydawało się praktyczne. Arystoteles nie poruszał tego problemu medycznego, ale gdyby to zrobił, z pewnością to kobiece zjawisko przypisałby swoistej histerii krwi związanej z macicą. Ale jak to leczyć?)

Problem polegał na tym, że manekiny są bezwładne, obojętne na „ból” i nie zaczynają nagle krwawić podczas rodzenia. Tak więc my, młodzi lekarze, byliśmy źle przygotowani do prawdziwego, trudnego porodu. Wierzono, że młody medyk nauczy się wszystkiego, co powinien wiedzieć, podczas praktyki u doświadczonego lekarza, tak jak każdy młody adept uczy się od starszego kolegi po fachu w każdej gałęzi rzemiosła; ponieważ w tamtych czasach medycyna była traktowana jako rzemiosło, a nie poważana profesja. Od studenta medycyny oczekiwano pamięciowego opanowania nazw poszczególnych części ciała, ale nie wiedzy o tym, jak faktycznie owo ciało funkcjonuje; modelowym ciałem był (biały) mężczyzna w kwiecie wieku, a kobiety i dzieci miały znaczenie drugorzędne.

Pierwsze spotkanie Silasa Weira z ciężarną przebiegło katastrofalnie – dla niego. Widok (w pełni ubranej) kobiety z nabrzmiałym brzuchem, niezgrabnie siedzącej i demonstrującej lekarzowi mięsiste, białe nogi gęsto pokryte żylakami, które obnażyła, ściągając grube pończochy, doprowadził go do omdlenia!

To ja ocuciłem Weira solami trzeźwiącymi. Drżącym głosem powiedział mi, że jako dziecko widywał od czasu do czasu nieosłonięte nogi swoich sióstr, ale jeszcze nigdy nie oglądał nagich nóg dorosłej kobiety i nie miał pojęcia, jak „szorstkie, brzydkie i owłosione” były – nie różniły się zbytnio od jego własnych.

Na szczęście pacjentki nie rozbierały się w zasadzie do badania, a pacjenci zdejmowali jedynie część odzieży. Jeśli widział taką potrzebę, Strether mógł „położyć dłonie” na pacjencie, pacjentek jednakże nie dotykał, jeśli tylko mógł tego uniknąć. Jego praktykanci byli jeszcze bardziej nieśmiali. Nie słuchaliśmy nawet bicia serca za pomocą stetoskopu, dopóki Strether nie podsunął nam tego urządzenia i nie rzucił szelmowsko: „Masz! Zobacz, czy w środku coś bije”.

Poczucie humoru naszego pryncypała przejawiało się czasem w dość specyficznych zachowaniach. Pewnego razu podczas badania starszego pacjenta Strether podał stetoskop Weirowi, by posłuchał bicia serca, jednocześnie schwycił instrument palcami w taki sposób, że dźwięk został odcięty; Weir zbladł, gdy bezskutecznie nasłuchiwał, aż w końcu wymamrotał.

– Mój Boże! Jego serce stanęło!

Strether mrugnął do mnie i zaczął się serdecznie śmiać.

Jeszcze większą wesołość wzbudzało przerażenie Weira na widok krwi. Czasami na samą perspektywę widoku krwi.

Z czasem okazało się, że Silas Weir uparł się, aby studiować medycynę pomimo sprzeciwu ojca, jako że Percival Weir najwyraźniej nie darzył swojego najmłodszego syna wielkim szacunkiem; jego strach przed widokiem krwi, podobnie jak przed innymi zjawiskami naturalnymi, był w rodzinie dobrze znany i wyśmiewany. Silas miał też starszego brata o imieniu Franklin, ulubieńca wszystkich, który ukończył z wyróżnieniem Harvard Medical School i rozpoczął obiecującą karierę chirurga w Bostonie. Także jego młodszy brat, świeżo upieczony absolwent Harvard College, znakomicie się zapowiadał jako naukowiec w dziedzinie chemii. Wszystko, czego próbował Silas, stało w ostrym kontraście do osiągnięć braci i okazało się niewystarczające.

Ojciec Weira zgodził się, choć niechętnie, opłacić jego czesne w Philadelphia College of Medicine tylko dlatego, że Silas nie wykazywał żadnych innych umiejętności ani predyspozycji – do prawa, do nauczania, nawet do duszpasterstwa; z pewnością nie miał też szans na poślubienie bogatej dziedziczki z Bostonu ani na znalezienie lukratywnej posady w biznesie lub sektorze finansowym. Lekarze, którzy nie praktykowali wśród zamożnej ludności, zwłaszcza lekarze na obszarach wiejskich, w oczach socjety nie różnili się zbytnio od wędrownych majstrów wzywanych do napraw i byli słabo opłacani, o ile w ogóle; wszystko wskazywało, że przeznaczeniem Silasa Weira było właśnie takie podłe życie, ku oburzeniu Weirów z Concord w stanie Massachusetts.

Kiedy zapytałem Weira, jak ma nadzieję nie dopuścić do tego, by doktor Strether nie dowiedział się o jego lęku przed krwią, Weir popatrzył na mnie błagalnie.

– Możesz mi pomóc, Milton? Ja się bardzo staram.

Kiedy raz przywieziono młodego robotnika, któremu siekiera niemal odcięła stopę, Weir stał bezradny i drżał, podczas gdy Strether i ja dzielnie (choć bezskutecznie) próbowaliśmy ratować mężczyznę przed śmiercią na skutek krwotoku; innym razem Weir (z trudem) asystował mi, gdy w szalonym pośpiechu zajmowałem się mocno krwawiącą raną głowy, pacjentka spadła z kamiennych schodów przed kościołem w Chestnut Hill, uderzała głową o każdy stopień, przez co rozcięła sobie skórę tak, że niemal oderwała się od czaszki – była to kobieta w średnim wieku, z bardzo zasłużonej lokalnej rodziny.

Innym razem Weir zemdlał, gdy asystowałem Stretherowi przy usuwaniu zgorzelinowych, przegniłych palców u stopy (chorego na cukrzycę) pacjenta, który musiał zostać przywiązany, abyśmy mogli „operować” – to znaczy amputować piłą.

Przy porodach trwających nawet trzy dni, wymagających od splamionego krwią lekarza włożenia kleszczy do ziejącego łona matki i wyciągnięcia żywego lub, co bardziej prawdopodobne, martwego noworodka albo wykonania niezdarnego cięcia cesarskiego, zakładającego jeszcze większą ilość krwi, bez znieczulenia – Weir musiał zamykać oczy i mruczeć do siebie modlitwy, by nie zasłabnąć.

Pewnego razu boleśnie nabrzmiałe hemoroidy trapiące korpulentnego pacjenta wymagały żmudnej procedury odcięcia dopływu krwi do hemoroidu za pomocą instrumentu zwanego écraseur, przypominającego garotę. Ponieważ zabieg ten również wykonywano bez znieczulenia, pacjenta dla własnego bezpieczeństwa należało przypiąć do stołu; ból bowiem był tak silny, że chory mógł wyrządzić krzywdę Stretherowi, kopiąc i miotając się na wszystkie strony; lekarz z głębokim skupieniem na twarzy, choć nie kryjąc niesmaku, operował przez jakiś czas, po czym przekazał narzędzie mnie, swemu praktykantowi, a następnie Weirowi, który chwycił je słabo, gdyż było śliskie od krwi.

Strether odezwał się szorstko do Weira.

– Weź to, Silas, i użyj należycie albo jesteś skończony w Chestnut Hill.

Weir próbował, manipulując instrumentem niezdarnymi rękami; na szczęście dla niego krzyczący pacjent zdążył już zemdleć i nie stawiał żadnego oporu. Jednak nawet wtedy Weir grzebał się z procedurą i upuścił écraseur na podłogę, gdzie narzędzie nieco się zabrudziło.

Strether cierpliwie nakazał Weirowi kontynuować, ponieważ pozostał już tylko jeden obrzękły hemoroid – młodemu, drżącemu lekarzowi udało się go obkurczyć po kilku trudnych minutach.

– Widzisz, Silas, musisz tylko wytrwać. Kto wie, może pewnego dnia polubisz te ciężkie chwile.

Później, gdy sprzątaliśmy po zabiegu, wciąż blady Weir zapytał mnie, czy wiedziałem, że takie okropności istnieją w bożym świecie – on bowiem z całą pewnością nie miał o tym pojęcia.

Odpowiedziałem chłodno:

– Dla Boga wszystkie zjawiska są równe.

– Wszystkie zjawiska – „równe”? Nie mogę w to uwierzyć.

Weir wpatrywał się we mnie bez zrozumienia. Jego Bóg był Bogiem Jana Kalwina, zaciekle gardzącym ludzką słabością, aż nazbyt skłonnym do uznawania niektórych widoków za piekielne, a nawet potępione.

Muszę przyznać, że gdy pacjent nie wymagał nagłej interwencji, a w gabinecie panował względny spokój, Silas Weir okazywał się w miarę kompetentnym praktykantem. Stopniowo zaczynał roztaczać wokół siebie nieco pompatyczną aurę autorytetu, przynajmniej gdy Strether był nieobecny, w postępowaniu z pospolitymi dolegliwościami – takimi jak halluksy, wysypki, (normalnej wielkości) hemoroidy, cysty i czyraki, rozstroje żołądka, bóle głowy, bóle stawów, zaparcia, świszczący oddech, gorączka i dreszcze, grypa, „dzwonienie w uszach”, „nerwy” itd. W przypadku tych i właściwie wszystkich innych bolączek nauczyliśmy się postępować zgodnie z ówczesną praktyką przepisywania leków z ograniczonego repertuaru: laudanum, naparstnica, rtęć, wilcza jagoda, jeżówka, ginkgo biloba, głóg, czosnek, pluskwica groniasta, dziurawiec, arszenik w niewielkich ilościach i kokaina w kroplach.

Jak już wspomniałem, najpopularniejszym zabiegiem medycznym była flebotomia, czyli upuszczanie krwi, zalecana na większość dolegliwości, ponieważ wierzono, że choroby najczęściej wynikają z nadmiaru krwi lub jej „przegrzania”. Strether głęboko wierzył w tę wywodzącą się z czasów starożytnych praktykę: w razie wątpliwości upuść krwi. Była to jednak nieprzyjemna, brudna procedura, którą starszy lekarz wolał scedować na praktykantów.

Co zaskakujące, Weir odkrył w sobie do tego szczególny talent – początkowy paniczny strach na widok krwi najwyraźniej ustępował, gdy to on ją upuszczał, a nie był jedynie tego świadkiem.

Po jakimś czasie zauważyłem osobliwy błysk w głęboko osadzonych, wilgotnych oczach Weira, gdy brał nóż do upuszczania krwi, by otworzyć żyłę u pacjenta, niezależnie od tego, czy przyczyną dolegliwości była gorączka czy zimna, lepka skóra; pulsujący ból głowy lub świszczący oddech w płucach; bóle w klatce piersiowej i kołatanie serca, urazy kręgosłupa, ciężkie zaparcia czy biegunka, nudności, guzy nowotworowe – Weir stał się tak biegły w sztuce flebotomii, że wkrótce potrafił upuszczać krew nawet pacjentkom, pod warunkiem że nie pochodziły z „dobrych” rodzin, miały na sobie komplet odzieży i nie były młode ani atrakcyjne. Nieraz widziałem, jak Weir patrzył na swoje lśniące czerwienią dłonie, zanim je umył, a na jego twarzy malował się wyraz zaskoczenia i zachwytu.

– Nareszcie coś, co nasz młody przyjaciel potrafi zrobić – zauważył sucho Strether – nie mdlejąc przy tym samemu, a jedynie powodując omdlenie pacjenta.

Rzecz jasna, flebotomia jest nauką obarczoną niepewnością, podobnie jak frenologia, i czasami zdarzało się, że gdy wykrwawialiśmy słabych, bladych pacjentów, słabli oni i bladli jeszcze bardziej, mdleli, a niekiedy odchodzili na naszych oczach, gdy ich krew spływała do wiadra stojącego na podłodze; taki obrót spraw powodował przerażenie i wściekłość u Strethera, który na starość nie lubił wstydzić się za swoich praktykantów.

– Coś ty znowu narobił, głupcze? Pozwoliłeś, by kolejny człowiek wydał ostatnie tchnienie? – Strether złorzeczył na Weira, którego nawyk zaciskania oczu i mruczenia pod nosem modlitw wprawiał go czasem w rodzaj transu, co bynajmniej w tych okolicznościach nie pomagało.

Takie zgony w gabinecie lekarskim uważano za zrządzenie Boże. Chrześcijanin to rozumiał – najwyraźniej nadeszła jego godzina.

Podbudowany sukcesami jako flebotomista, Weir zaczął uważać się za chirurga eksperymentalnego.

Uświadomił sobie, że zwykła medycyna kliniczna nie ma przyszłości. Jeśli chciał konkurować z braćmi i innymi (męskimi) krewnymi, którzy „wyrobili sobie nazwiska”, musiał stać się pionierem w nowych dziedzinach, podejmować ryzyko i publikować swoje odkrycia w najbardziej prestiżowych czasopismach medycznych.

Gabinet zamykaliśmy pod wieczór, ale Weir zostawał i aż do północy przy świecach wertował publikacje. Ach, być jednym ze sławnych amerykańskich lekarzy! Lekarzy, którzy do perfekcji opanowali procedury medyczne, przełomowe operacje! Silas Weir snuł fantazje o pionierskich metodach korygowania powszechnych przypadłości (stopy szpotawe, rozszczep podniebienia, zez) – tylko to mogło zapewnić mu sukces i miejsce w dziejach medycyny. Przyszedł mu do głowy pomysł leczenia „choroby psychicznej” jako odmiany „gorączki”; uległ czarowi frenologii, nowej nauki, która wskazywała na powiązania między poszczególnymi obszarami głowy a ludzkimi działaniami i emocjami, zależnymi od kształtu kości czaszki, i która nauczała, że schorzenia takie jak epilepsja, upośledzenie umysłowe, szaleństwo i „wahania nastroju” można leczyć poprzez interwencję chirurgiczną.

Uważano, że wiele z tych dolegliwości powstawało przy porodzie w wyniku działań niedouczonych akuszerek, i powszechnie wpajano tę wiedzę studentom uczelni medycznych. Akuszerki były kobietami, a zatem siłą rzeczy popełniały dużo błędów, które powodowały tragiczne w skutkach urazy u rodzących kobiet i dzieci; niemniej odbieranie porodów jako procedura medyczna, dosłownie najbrudniejszy i najbardziej odrażający ze wszystkich zabiegów, było tak dalece lekceważone, że żaden cieszący się dobrą opinią lekarz nie zniżyłby się do udziału w nim, wyjąwszy nadzwyczajne okoliczności.

To właśnie w tym czasie, dzięki życzliwości diakona w kościele, do którego Silas Weir uczęszczał, zaczęto go zapraszać na piątkowe herbatki do domu państwa Tyndale, jednej z najbardziej szanowanych rodzin w Chestnut Hill – czym zresztą nie omieszkał mi się pochwalić, niczym próżny głupiec, którym zresztą był. (Jakbym miał być zazdrosny o niego). Naiwnie zwierzał mi się, że miał nadzieję „wyrobić sobie nazwisko”, którym mógłby zaimponować najmłodszej córce Tyndale’ów, Tabicie, „anielskiej piękności” i przyszłej dziedziczce rodu; Weir zdawał się nawet sądzić, że pani Tyndale jest mu przychylna i zachęca go do „zalotów” do Tabithy, która miała zaledwie osiemnaście lat.

Chełpił się tak prostacko i bezwstydnie, że w końcu musiałem mu oznajmić, iż nie chcę więcej słyszeć o Tyndale’ach; kiedy już zaręczy się z Tabithą, wtedy dopiero będzie miał powód do przechwałek.

– Prawda! Masz rację – odparł Weir, rumieniąc się, bardziej ze złości niż ze zmieszania – ten dzień jeszcze nie nadszedł. Ale… Zobaczymy.

Tak oto przejawiał się kolosalny egotyzm tego człowieka. Nie robił na nikim wrażenia, był raczej drobnej budowy, miał przedwcześnie przygarbione ramiona i zmarszczone brwi, do tego zachowywał się „problematycznie” – jak pies, który kompulsywnie kopie w ziemi – a mimo to miał o sobie wysokie mniemanie.

Nie ma wątpliwości, że tego typu rojenia są normalne u osób, które pretendują do bycia wielkimi, nie mając niezbędnych do tego przymiotów, takich jak prawość, wnikliwość i geniusz.

Wkrótce potem wyjątkowo pechowe niemowlę trafiło w ręce Weira, żądnego eksperymentalnej operacji.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.