Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sport oczami człowieka, który widzi więcej.
Andrzej Strejlau – selekcjoner, komentator, felietonista. Człowiek, który przez dziesięciolecia oddychał futbolem, dziś z dystansem i w charakterystycznym dla siebie stylu komentuje nie tylko wydarzenia z boiska, ale i z życia.
W tej wyjątkowej antologii znajdziesz felietony powstałe bez filtra, będące efektem pasji, doświadczenia i niezłomnej etyki. Strejlau precyzyjnie diagnozuje rzeczywistość, poruszając szerokie spektrum tematów: od kryzysów organizacyjnych UEFA przez zakulisowe decyzje w PZPN i kondycję współczesnego dziennikarstwa sportowego po korupcję w FIFA, na którą zawsze był wyczulony. Nie boi się pisać o wartościach, które giną w medialnym zgiełku, i przypomina, że w futbolu – jak w życiu – najważniejsze są człowiek, zasady i gra fair.
To nie tylko książka o piłce. To opowieść o czasie próby, w którym sport – jak całe społeczeństwo – musiał się nauczyć żyć na nowo. Publikacja jest zbiorem felietonów opublikowanych na portalu TVP Sport, uzupełnionych sześcioma zupełnie nowymi, niepublikowanymi nigdzie wcześniej tekstami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 275
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TARCZA DLA SPORTU
YOU’LL NEVER WALK ALONE
CZAS UCIEKA
JEŚLI LEKARZE POZWOLĄ, GRAJMY!
ZADECYDUJE CZUCIE PIŁKI
DOBRZE, ŻE WRÓCILI
CHINY A SPRAWA POLSKA
2 WESOŁE ŻYCIE SELEKCJONERA
POZWÓLMY BRZĘCZKOWI SPOKOJNIE PRACOWAĆ
SELEKCJONER POD OSTRZAŁEM
OBLICZE DYMISJI
PAULO SOUSA: IDEA A RZECZYWISTOŚĆ
ELIMINACJE MŚ: PO TEORII PRZYSZŁA PRAKTYKA
EURO 2020(21): 38 MILIONÓW SELEKCJONERÓW
WIELKA GRA NA EURO
(NIE)REPREZENTACYJNE ZMIANY
DEZERCJA TOP TRENERA I…
KONIEC (Z)WIEŃCZY DZIEŁO?
SELEKCYJNA MOSKWA
SZKOCJA – POLSKA – SZWECJA
LIGA NARODÓW: SZUKANIE ROZWIĄZAŃ
KATARSKA BAJKA – MUNDIAL Z MARSZU
REFLEKSJE PRZED KATAREM
DWA RÓŻNE FINAŁY: MUNDIALU I REPREZENTACJI POLSKI MICHNIEWICZA
KADRA AD 2023
KLUBY A… REPREZENTACJA
NA MODŁĘ SANTOSA
DO CZTERECH RAZY SZTUKA?
REPREZENTACJA… I CO DALEJ?
REPREZENTACYJNE DYLEMATY
OPERACJĘ EURO 2024 CZAS ZACZĄĆ!
OSTATNIA PROSTA DO EURO
BRUTALNA WERYFIKACJA
KIEDY WNIOSKI PO EURO?
REPREZENTACJA AD 2025
3 TRENER CZY SAPER?
TRENERZY I PREZESI – NACZYNIA (NIE)POŁĄCZONE
TRENER PRO… SI O CZAS
TRENERSKA KARUZELA
TRENERSKA PROFESJA
5 ŚWIATEŁKO W TUNELU
MŁODE WILKI I… LEGIA TRAINING CENTER 2020
NOWA SIŁA PKO BP EKSTRAKLASY?
LECH: PO MISTRZOSTWIE TERAZ PUCHARY
LIGA KONFERENCJI EUROPY A SPRAWA POLSKA
SZKOLENIOWA MŁODZIEŻ EKSTRAKLASY AD 2023
REALNA JAKOŚĆ LIDERA
6 NAJLEPSZY
SOLIDARNOŚĆ SERCA
CZŁOWIEK ZE ZŁOTA
JEDEN TURNIEJ, RÓŻNE KONSEKWENCJE
BAYERN I ROBERT VI ZWYCIĘSKI
BARÇA LEWEGO
7 EKSPERTEM BYĆ!
CIĘŻKIE ŻYCIE KOMENTATORA
EURO W TV – BOGACTWO WYBORU DLA WIDZA
MEDIA… TRENERZY… PIENIĄDZE
REPREZENTACYJNA LIGA NARODÓW
FUTBOL W TELEWIZJI
EKSPERCI I ICH OPINIE
PUCHAROWA WERYFIKACJA
REPREZENTACJA WEDŁUG MEDIÓW
GRA O EURO
SPECYFIKA GIER ZESPOŁOWYCH
EURO W TELEWIZJI. CZĘŚĆ I
EURO W TELEWIZJI. CZĘŚĆ II
TELEWIZJE STYGMATEM SPORTU
TELEWIZYJNA HEGEMONIA
8 PRZEMYŚLENIA STARSZEGO PANA
ZADBAJMY O PRZYSZŁOŚĆ I BEZPIECZEŃSTWO PIŁKARZY
RZECZ WAŻNIEJSZA OD SPORTU
ZBRODNIA I KARA
WYJĘCI SPOD PRAWA
SPORTOWE SKARBY NARODOWE
UEFA A SUPERLIGA: DYKTATURA PIENIĄDZA – UKŁAD (NADAL) ZAMKNIĘTY…
IGRZYSKA NAJLEPSZYCH
NOWE SZATY PZPN
(NIE)PEŁNOSPRAWNI MISTRZOWIE
KOSZMAR ROSYJSKIEJ WOJNY
BOHATERSKA UKRAINA
WOJNA ZAPLANOWANA
SUPERPUCHAR DLA RAKOWA
I KONGRES SPORTU A KADRA NARODOWA
SPOŁECZNA ODPOWIEDZIALNOŚĆ
ŻYCIE: NAUKA + BIZNES
KOMISJE (NIE)ZDROWIA UEFA i FIFA!
DOPINGOWY RAK SPORTU
NAUKA STYMULATOREM SPORTU
NAUKOWCY – SPORT – ZDROWIE
CZAS GLADIATORÓW
ZMIERZCH KORUPCJI?
DEMOKRACJA – ACH, TO TY…
FUTBOL TOTALNY ZAWSZE W MODZIE
EWOLUCJA FUTBOLOWEJ PRAWORZĄDNOŚCI
KRYZYS ŚWIATA SPORTU
KARIERA SEPPA BLATTERA
FIFA Gianniego Infantino
Moja wymarzona Ekstraklasa
Futbol przyszłości
Bez sportu nie mógłby żyć!
Koniec marca 2020 roku. Pandemia koronawirusa rozszalała się na dobre. Raz po raz odwoływano kolejne mecze i zawody w najróżniejszych dyscyplinach, aż sport zawodowy zamarł całkowicie. Stadiony i hale opustoszały. Kilka dni później wprowadzono zakaz wchodzenia do parków. Zamknięto także lasy. Takiej sytuacji świat nie widział od dziesięcioleci. Dzwoni telefon. Słyszę głos kierownika redakcji internetowej TVP Sport. „Łukasz, mamy pomysł. Rozbudowujemy dział felietonów na naszej stronie. Będzie dla nas pisał Andrzej Strejlau. Chcemy, żebyś mu w tym pomógł”.
Trenera Strejlaua znałem już od kilkunastu lat. Jako wydawca transmisji czy programów publicystycznych miałem okazję współpracować z nim jako ekspertem w studiu lub współkomentatorem. Ale była to oczywiście bardzo powierzchowna znajomość. Wysłuchałem wielu anegdot, pośmiałem się, kilka razy porozmawialiśmy dłużej o historii piłki nożnej, dyskutowaliśmy też o sprawach bieżących. Ale tylko tyle. Nadal był dla mnie tym trenerem, którego znałem z telewizji. Chyba każdy polski kibic kojarzy jego charakterystyczny głos. Pamiętam jak przez mgłę czasy, gdy w biało-czerwonym dresie pokrzykiwał na swoich piłkarzy jako selekcjoner reprezentacji Polski. Potem już zawsze występował w garniturze – albo wspominał Kazimierza Górskiego i jego wspaniałą drużynę, albo ratował polską piłkę z zarazy korupcji. Jak będzie nam się współpracowało? Jakim jest człowiekiem? O czym będzie pisał? Pierwsze „felietony” zrodziły się z dłuższych rozmów. To ja starałem się podsuwać tematy, wysłuchiwałem jego opinii i wszystko przelewałem na papier. O ile w ogóle można tak jeszcze powiedzieć w XXI wieku, gdy pracujemy głównie na komputerach, a pismo odręczne wywołuje ból dłoni już po złożeniu kilku podpisów.
Trener zaczął traktować swoją rubrykę w wyjątkowy sposób. Szybko stał się rasowym felietonistą. Opracował swój własny proces powstawania tekstów. Zapisał już setki kartek drobnym maczkiem, wyłącznie drukowanymi literami. Gdy przychodzi mu do głowy nowa myśl, nie boi się skreśleń i poprawek. Zawsze ma w zanadrzu dwa, trzy teksty na zapas. Tak bardzo się z nimi identyfikuje, że goszcząc w różnych redakcjach, często się na nie powołuje i odsyła do tego, co napisał. Sam nie czytał ich w internecie, a w… Telegazecie! Tak było, dopóki dostawca telewizji satelitarnej nie wymienił mu dekodera na model „nowszej generacji”. W efekcie trener musiał przerzucić się na wersje drukowane.
Niedawno świętowaliśmy piątą rocznicę współpracy. Zawsze uważałem go za postać wyjątkową, ale teraz mogę to powiedzieć z czystym sumieniem. To człowiek, który zna wagę każdego wypowiadanego słowa. Wszystko, co chce powiedzieć, ma przemyślane w najmniejszych szczegółach i bierze za to pełną odpowiedzialność. Ma swoje zasady, których nie nagina pod żadnym pozorem. Etyka przede wszystkim! Nigdy nie był w żadnej partii, dlatego zawsze mówił otwarcie to, co myśli. Dziś dodaje, że jako starszemu panu wszystko mu wolno i nie musi się gryźć w język. Dyskutuje o faktach, nie o opiniach. Doświadczenie, nie tylko to z ławki trenerskiej, pomaga mu spojrzeć na wiele spraw na chłodno i z odpowiednim dystansem. Chyba chciałby, żeby wszyscy kierowali się w życiu takimi samymi wartościami jak on, choć to przecież kompletnie nierealne. Gdy widzi głupotę, przerośnięte ego czy zwykłą ludzką zawiść, głośno je piętnuje. To wszystko znajdą Państwo w jego felietonach. Nie ma tu szukania sensacji czy kontrowersyjnych tekstów pod publiczkę. Da się za to wyczuć ogromną mądrość życiową. Trener pisze o tym, co dla niego ważne. Taki jest jego świat. Świat Andrzeja Strejlaua.
Przełomowy. Rekordowy. Historyczny. Taki był sezon 2024/25 dla polskich klubów w europejskich pucharach. Polski kwartet, a właściwie Jagiellonia Białystok i Legia Warszawa przy niewielkiej pomocy Wisły Kraków i Śląska Wrocław, zdobył aż 11,750 punktu dla polskiej ekstraklasy w krajowym rankingu UEFA.
Dlaczego to tak doskonały wynik? Spójrzmy na dane historyczne. W czasach zapaści naszej klubowej piłki, na przykład w sezonie 2018/19, polskie kluby łącznie uciułały zaledwie 2,250 punktu. Rok później było jeszcze gorzej – ledwie 2,125 punktu. Ekstraklasa tułała się pomiędzy 30. a 24. miejscem w rankingu krajowym, z zazdrością spoglądając nie tylko na Cypr czy Izrael, ale nawet na Białoruś, Azerbejdżan i Kazachstan! Później było trochę lepiej, ale daleko nam było do takich wyników jak w tym roku. Najlepszy i do tej pory rekordowy był sezon 2022/23, w którym dzięki znakomitej postawie Lecha Poznań w Lidze Konferencji Europy Polska uzbierała 7,750 punktu. A to przecież i tak wynik dużo poniżej tegorocznego. Idźmy dalej – 11,750 punktu to więcej, niż mają będące wyżej od nas w rankingu (w którym liczy się zsumowany wynik z ostatnich pięciu sezonów) Szkocja (9,250), Austria (9,650), Turcja (10,300) i Czechy (10,550). A przecież przez lata z zazdrością patrzyliśmy na grę i sukcesy tureckich czy czeskich klubów w europejskich pucharach.
Ale to jeszcze nie koniec. Teraz najlepsze. Dzięki tak pokaźnej zdobyczy punktowej Polska awansowała w rankingu UEFA na 15. miejsce (suma za pięć ostatnich sezonów to 35,000), które od sezonu 2026/27 da nam aż dwa miejsca w eliminacjach Ligi Mistrzów, jedno w eliminacjach Ligi Europy (dla zdobywcy Pucharu Polski) i dwa w eliminacjach Ligi Konferencji. Od początku istnienia tego rankingu nasza Ekstraklasa nigdy nie była tak wysoko. Daleko nam oczywiście do klubowych sukcesów z lat 70., ale wydaje się, że od lat 90., kiedy współczynniki klubów zaczynały być liczone na potrzeby ustalania liczby klubów uprawnionych do startu w Pucharze UEFA, nigdy nie było tak dobrze jak teraz. Czy aby na pewno?
W sezonie 1990/91 Legia Warszawa dotarła aż do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów, gdzie odpadła z Manchesterem United (1:3 i 1:1). I to dopiero był sukces! Inne polskie kluby nie poradziły sobie jednak tak dobrze. Lech Poznań odpadł w 2. rundzie Pucharu Europy z Olympique Marsylia (3:2 i 1:6). GKS Katowice przegrał w 2. rundzie Pucharu UEFA z Bayerem Leverkusen (1:2 i 0:4), a Zagłębie Lubin już w 1. rundzie Pucharu UEFA z Bologną (0:1 i 0:1). Dzięki Legii Polska wzbogaciła się o 5,750 punktu. Inne były czasy, inny regulamin europejskich pucharów, szybko można było natknąć się na naprawdę mocne drużyny. Seryjne zdobywanie punktów było zadaniem potwornie trudnym. Co jednak ocenimy wyżej: półfinał PZP czy tegoroczne ćwierćfinały LK Jagiellonii i Legii?
W sezonach 1995/96 i 1996/97 Legia i Widzew Łódź dostały się do fazy grupowej Ligi Mistrzów. Legia awansowała nawet do ćwierćfinału. Słabsze wyniki innych klubów obniżyły jednak ranking Polski, który wyniósł odpowiednio 5,750 i 6,250. I znowu pytanie: co powinniśmy cenić wyżej? Ćwierćfinał Ligi Mistrzów Legii czy tegoroczne wyniki?
Kolejny przykład. Kibice do dziś wspominają z wypiekami na twarzy mecze Wisły Kraków z Schalke, Parmą i Lazio w Pucharze UEFA w sezonie 2002/03. Dzięki Białej Gwieździe Polska wywalczyła 6,625 punktu. Co cenią Państwo bardziej - tegoroczne wygrane dwumecze z Molde i Cercle Brugge w 1/8 finału LK czy jednak popisy Wisły z renomowanymi rywalami? W sezonie 2010/11 w Lidze Europy zaszalał Lech Poznań. W grupie z Manchesterem City i Juventusem zajął drugie miejsce, zdobywając tyle samo punktów co City, a Starą Damę wyprzedził aż o pięć oczek. Niestety odpadł z rozgrywek w 1/16 finału z portugalską Bragą (1:0 i 0:2). Pozostałe kluby przepadły jednak w eliminacjach LE – wszystkie w 3. rundzie. Ruch Chorzów – z Austrią Wiedeń (1:3 i 0:3), Jagiellonia z Arisem Saloniki (1:2 i 2:2), a Wisła z Karabachem Agdam (0:1 i 2:3). Łączny dorobek punktowy był więc mizerny – 4,500. Czy jednak Lech, który dwukrotnie pokonał RB Salzburg, wygrał z City i dwukrotnie zremisował z Juventusem był gorszą drużyną od Legii Gonçalo Feio albo Jagiellonii Adriana Siemieńca?
Rok później do fazy grupowej Ligi Europy dotarły Legia Warszawa i Wisła Kraków. Oba kluby zaprezentowały się na tyle dobrze, że na wiosnę zagrały w 1/16 finału. Tam rywale okazali się minimalnie lepsi. Standard Liège od Wisły (1:1 i 0:0), a Sporting od Legii (2:2 i 1:0). Polska dopisała sobie w rankingu 6,625 punktu. Być może wówczas sukces Wisły i Legii nie został należycie doceniony. Dzisiaj obecność dwóch polskich klubów w fazie pucharowej Ligi Europy wywołałaby euforię w całym środowisku piłkarskim.
W Lidze Mistrzów polski klub wystąpił jeszcze tylko raz – chodzi oczywiście o Legię w sezonie 2016/17. Remis z Realem Madryt 3:3 i wyprzedzenie w grupie Sportingu to było coś. Warszawianie w nagrodę zagrali wiosną w 1/16 finału Ligi Europy, gdzie minimalnie przegrali z Ajaxem (0:0 i 0:1). Lecz inne kluby ponownie zawaliły – znowu już w eliminacjach Ligi Europy. Cracovia odpadła w 1. rundzie z macedońską Shkëndiją (0:2 i 1:2). Piast Gliwice w 2. rundzie ze szwedzkim IFK Göteborg (0:3 i 0:0). A Zagłębie Lubin w 3. rundzie z duńskim Sønderjyske (1:2 i 1:1). Nic dziwnego, że wynik ogólny był fatalny – zaledwie 3,875 punktu. I znowu pytanie: chcieliby Państwo ponownie zobaczyć remis naszego klubu z Realem Madryt w Lidze Mistrzów czy jednak lepsze są obecne seryjne zwycięstwa w europejskiej trzeciej lidze?
Tutaj dochodzimy do sedna sprawy. Decyzja UEFA o utworzeniu w 2021 roku Ligi Konferencji Europy okazała się zbawienna dla naszej piłki. W sytuacji kiedy nie tylko Liga Mistrzów, ale i Liga Europy zaczynały nam odjeżdżać i stawały się zbyt wysokimi progami, utworzenie europejskiej trzeciej ligi było strzałem w dziesiątkę. A zastąpienie fazy grupowej fazą ligową w tym sezonie rozbiło bank. Teraz nasze kluby w końcu mogą się wykazać. W meczach z rywalami na podobnym poziomie są w stanie wygrywać. Oczywiście nie ma w tym nic złego. Zwyciężać też trzeba umieć. Nie można nie zauważyć, że jakiś przełom nastąpił. Zmiana na lepsze jest wyraźnie widoczna. Synonimem upadku polskich klubów były słynne porażki z Levadią, Vålerengą, Cementarnicą, Stjarnanem, wspomnianą Shkëndiją, Rygą, Trenczynem czy Trnawą. Zresztą tę listę hańby można by było jeszcze mocno wydłużać.
Tymczasem teraz takie wpadki są już na szczęście coraz rzadsze, żeby nie powiedzieć – już nam się (prawie) nie zdarzają. Co więcej, w drodze do fazy grupowej czy nawet w fazie pucharowej jesteśmy w stanie eliminować zespoły z krajów, które przez lata biły nas jak chciały, jak na przykład duńskie Brøndby i Midtjylland, szwedzkie Djurgårdens czy norweskie Bodø/Glimt i Molde. Potrafimy także w pojedynczych meczach pokonać znacznie mocniejszych rywali. W ostatnich sezonach na liście najcenniejszych skalpów są Chelsea, Aston Villa, Leicester, Villarreal, Fiorentina czy Betis. Całkiem zacny zestaw. To na pewno zmiana na plus i obiecujący prognostyk na najbliższą przyszłość.
Coś drgnęło, ale czy warto trąbić o historycznych sukcesach i śnić sny o potędze? Niestety nie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Legia z sezonu 1995/96, Wisła 2002/03, Lech 2010/11 czy Legia 2016/17 rozbiłyby w pył dzisiejsze Jagiellonię i Legię. Zresztą nie tylko one – do listy można jeszcze spokojnie dodać klub, którego dobre występy nie zostały wcześniej wspomniane – mowa o Lechu z sezonu 2008/09 z Lewandowskim, Rengifo, Stiliciem, Peszką i Arboledą. A i Groclin Dyskobolia Grodzisk Wielkopolski z sezonu 2003/04 w składzie z Rasiakiem, Niedzielanem, Milą i Križanacem mógłby powalczyć z dzisiejszą Legią czy Jagiellonią. Gdyby na początku XXI wieku droga do Ligi Mistrzów wyglądała tak jak teraz, Wisła Bogusława Cupiała grałaby w niej co sezon. I nie byłaby bez szans na niespodzianki w fazie pucharowej. A wówczas na drodze do Champions League stawały rok w rok Barcelona lub Real.
Krótko mówiąc: poziom naszych eksportowych klubów w ostatnich latach regularnie się podnosi, ale to jeszcze nie to samo co dziesięć i więcej lat temu. Skoro jednak jest szansa seryjnie wygrywać i mierzyć się z równymi sobie, róbmy to i korzystajmy z okazji! Pytanie na koniec: co jest lepsze, dostać się do Ligi Mistrzów i tam polec z kretesem jak Slovan Bratysława w tym sezonie (komplet porażek w ośmiu meczach) czy jednak grać z równymi sobie w Lidze Konferencji i mierzyć się w ćwierćfinale z Chelsea i Betisem? Wybieram zdecydowanie bramkę numer dwa. Dalej zdobywajmy punkty w Lidze Konferencji i budujmy ranking. Wzmacniajmy się, rośnijmy, a kiedy będziemy gotowi, zaatakujmy w końcu wymarzoną Ligę Mistrzów. Bo to oczywiście ona pozostaje celem numer jeden. Jeśli będziemy mieli kilka drużyn w eliminacjach, a do tego będziemy je zaczynali od późniejszych rund, otworzy się przed nami szansa zagoszczenia w niej na dłużej.
Żyjemy w pięknych czasach. Aż sześciu Polaków miało szansę wystąpić w półfinałach Ligi Mistrzów. Ostatecznie na boisku zobaczyliśmy czterech, ale spokojnie można jeszcze doliczyć piątego – Szymona Marciniaka, który od lat należy do najlepszych sędziów świata. Do finału awansował Inter Mediolan Nicoli Zalewskiego i Piotra Zielińskiego. Co tydzień (a właściwie nawet częściej) możemy oglądać dwóch Biało-Czerwonych w pierwszym składzie Barcelony – jednego z największych klubów na świecie. Robert Lewandowski przebojem wdarł się do grona najlepszych napastników w historii futbolu. Przekroczył granicę 700 goli w karierze i nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Reprezentacja Polski od 2002 roku wystąpiła na 9 z 12 wielkich turniejów, w tym na ostatnich pięciu Euro z rzędu! Kibice piłki nożnej nad Wisłą naprawdę mają szczęście.
Oczywiście nie jest to to samo co w latach 70. i 80., kiedy sukces za sukcesem osiągały Górnik Zabrze, Legia Warszawa, Widzew Łódź czy reprezentacje Polski Kazimierza Górskiego i Antoniego Piechniczka. Kibice, którzy mogli przeżywać tamte emocje, są wyjątkowymi szczęściarzami. W przeciwieństwie do całego pokolenia, które pokochało futbol w latach 90.
Po półfinale Legii w Pucharze Zdobywców Pucharów w 1991 roku i srebrnym medalu olimpijskim w 1992 nastąpiła zapaść. Od 1986 roku aż do 2002 reprezentacja nie potrafiła wywalczyć awansu na mistrzostwa świata. Nasze kluby odpadały we wczesnych rundach europejskich pucharów. Na szczęście w tym marazmie Legia i Widzew zrobiły kibicom wspaniały prezent, awansując do Ligi Mistrzów w 1995 i 1996 roku. To było okienko na nowy, lepszy świat. Legia była blisko półfinału, Marek Citko z Widzewa strzelał takie gole, że każdy chłopak na podwórku chciał grać jak on. To była jednak tylko oaza na pustyni szarości i beznadziei. Karierę Citki brutalnie przerwała kontuzja. Żaden piłkarz Legii Pawła Jansa nie zrobił kariery na Zachodzie. Zagraniczni giganci przestali zaglądać na nasze stadiony, jakby kompletnie zapomnieli, że w kraju pomiędzy Odrą a Bugiem kiedyś rodzili się wybitni piłkarze, zdobywający tytuły króla strzelców mundialu czy walczący o Złotą Piłkę.
Jednym z wyjątków był Roman Kosecki. Dwa dobre sezony w Atlético Madryt. Gole strzelane Barcelonie i Realowi Madryt. Transfer do Nantes. Mecze Ligi Mistrzów z jego udziałem to było święto. Czekało się na nie z wypiekami na twarzy. Z francuskim klubem dotarł aż do półfinału. Tam minimalnie lepszy okazał się Juventus, który wygrał 2:0 w Turynie, ale przegrał 2:3 w Nantes. Kosecki był jak z odległej galaktyki – magicznej, kolorowej, emocjonującej.
Szlaki w Hiszpanii przecierał Koseckiemu Jan Urban, pozyskany w 1989 roku przez hiszpańską Osasunę Pampeluna. 30 grudnia 1990 roku Osasuna rozbiła na Estadio Santiago Bernabéu wielki Real Madryt aż 4:0, a Urban skompletował hat-tricka. Dzięki temu do dziś cieszy się mianem klubowej legendy. 45 goli dla Osasuny i jeszcze trzy dla Valladolid to było najlepsze osiągnięcie polskiego piłkarza aż do czasów Roberta Lewandowskiego.
Podobny status mógł osiągnąć Andrzej Juskowiak, król strzelców igrzysk olimpijskich w 1992 roku w Barcelonie. Świetnie zaczął w Sportingu. Później nieźle mu się wiodło w Olympiakosie, Borussii Mönchengladbach i Wolfsburgu, ale w europejskich pucharach praktycznie nie zaistniał. Kibice mimo wszystko emocjonowali się jego golami, czekając na doniesienia o kolejnych trafieniach nie tylko dla wymienionych wcześniej klubów, ale nawet dla Energie Cottbus czy drugoligowego Erzgebirge Aue, gdzie zakończył piłkarską karierę.
Juskowiakowi zabrakło kilku goli do bundesligowego dorobku Jana Furtoka, który strzelał dla HSV i Eintrachtu Frankfurt. Dwukrotnie dotarł z nimi do ćwierćfinałów Pucharu UEFA – tak się złożyło, że oba niemieckie kluby rywalizowały z Juventusem. I w obu dwumeczach Furtok zdobył bramkę. Nie wystarczyło to niestety do awansu. W 1990 roku Hamburg przegrał u siebie 0:2, a następnie wygrał na wyjeździe 2:1 i odpadł. Taki sam los spotkał w 1995 roku Eintracht. Po remisie 1:1 we Frankfurcie przyszła porażka w Turynie 0:3. Na miano legendy Panathinaikosu Ateny z pewnością zasłużył Krzysztof Warzycha: 500 meczów i niemal 300 goli, 244 w samej lidze greckiej. Pięć mistrzostw kraju i trzy tytuły króla strzelców. W sezonie 1995/96 dzięki jego sześciu golom ateńczycy walczyli o finał Ligi Mistrzów. W wygranym 3:0 ćwierćfinałowym meczu z Legią dwukrotnie pokonał Macieja Szczęsnego, a w półfinale dał swojej drużynie wyjazdowe zwycięstwo 1:0 z Ajaxem. Holendrzy wygrali jednak aż 3:0 w Atenach i to oni wywalczyli przepustki do gry o Puchar Mistrzów z Juventusem (przegranej po rzutach karnych). Gole Warzychy działały na wyobraźnię, ale Panathinaikos i liga grecka, mimo tak dobrych występów Koniczynek w Champions League, nie wypełniały tęsknoty kibiców za występami naszych piłkarzy w Hiszpanii, Włoszech, Anglii, Francji czy Niemczech. Choć przynajmniej nieco zaspokajały głód „polskich” goli za granicą. A był on tak duży, że rozemocjonowani fani przeglądali Telegazetę lub otwierali na przykład „Piłkę Nożną” w poszukiwaniu informacji, ile to bramek w danej kolejce zdobył… Mirosław Waligóra w Lommel. Takie to były lata 90. dla miłośników futbolu w Polsce. Kto zaczynał kibicowanie właśnie wtedy, mógł zahartować się do tego stopnia, że już zawsze będzie z tą dyscypliną na dobre i na złe.
W nowym stuleciu pojawiły się pierwsze oznaki lepszych czasów. W 2001 roku Jerzy Dudek trafił z Feyenoordu do Liverpoolu. Polak w topowym europejskim klubie – tego nie widzieliśmy od lat. W tym samym roku reprezentacja pod wodzą Jerzego Engela awansowała na mundial. Zachłyśnięta sukcesem zmarnowała swoją szansę w Korei Południowej, zawodząc miliony kibiców, ale szlak został przetarty. Tuż przed mundialem Feyenoord z Tomaszem Rząsą w podstawowym składzie zdobył Puchar UEFA. Piłkarzem tego klubu był też Euzebiusz Smolarek, ale w finale nie zagrał. W 2005 roku Liverpool po szalonym meczu i rzutach karnych z Milanem wygrał Ligę Mistrzów. Do historii rozgrywek przeszedł taniec Jerzego Dudka. I nieważne, że nasz bramkarz swoje taneczne kroki wykonywał chwilami niemal metr przed linią bramkową. W erze przed technologią VAR takie zachowanie uchodziło bramkarzom na sucho. W sezonie 2005/06 gole dla Bayeru Leverkusen w Champions League przeciwko Realowi Madryt, Romie i Liverpoolowi strzelał Jacek Krzynówek. Reprezentacja zagrała na drugim mundialu z rzędu. Po klęsce w Niemczech pracę stracił Paweł Janas. Zastąpił go legendarny holenderski trener Leo Beenhakker. Po lekkim szoku na początku efekty przyszły bardzo szybko. Zwycięstwo 2:1 nad Portugalią, czwartą wówczas drużyną świata, było być może najlepszym meczem Biało-Czerwonych od… mundialu w 1982 roku. W ciągu niemal 25 lat nie brakowało świetnych meczów. Polska potrafiła zremisować na wyjeździe 2:2 z Holandią z van Bastenem, Rijkaardem, Bergkampem i Koemanem w składzie czy również 2:2 z Brazylią, nie dawała się pokonać na własnych stadionach Anglii, ale czegoś zawsze brakowało do zwycięstwa. Aż tu nagle po porywającej grze wygrała z Portugalią Cristiano Ronaldo, Deco i Nuno Gomesa. Wynik nie oddaje naszej przewagi, po godzinie gry powinniśmy prowadzić nawet 4:0. Drużyna Beenhakkera wywalczyła pierwszy w naszej historii awans na mistrzostwa Europy, wyprzedzając w grupie Portugalię, Serbię, Finlandię i Belgię (!). Szkoda, że na Euro 2008 znów zabrakło znaczącego wyniku. W 2009 roku Szachtar Donieck z Mariuszem Lewandowskim w składzie zdobył ostatni Puchar UEFA przed przemianowaniem tych rozgrywek na Ligę Europejską. A teraz najważniejsze – za kadencji Beenhakkera w reprezentacji Polski zadebiutował Robert Lewandowski.
O Robercie było już na wstępie. Polak, który dwukrotnie został piłkarzem roku FIFA? Który zajął drugie miejsce w plebiscycie Złotej Piłki? Kogoś takiego nie mieliśmy od czasów Kazimierza Deyny i Zbigniewa Bońka. Zresztą Lewandowski mógł i powinien tę Złotą Piłkę zdobyć, ale w 2020 roku plebiscyt został odwołany z powodu pandemii koronawirusa, mimo że niemal wszystkie najważniejsze rozgrywki w Europie zostały dokończone. Lewandowski z Bayernem wygrał Ligę Mistrzów, z Borussią zagrał w finale tych rozgrywek. W historii klubu z Monachium zapisał się tak mocno, że zupełnie nie dziwi wybór do klubowej jedenastki wszech czasów i miano najlepszego piłkarza w XXI wieku. Pod względem goli ustępuje tylko Gerdowi Müllerowi. Obłęd! Czy ktokolwiek mógł przewidzieć, że doczekamy takiego piłkarza? Do Barcelony odchodził niejako wypchnięty przez Bayern, niechciany, zmierzający ku emeryturze. Tymczasem w ciągu zaledwie trzech sezonów przekroczył granicę 100 goli dla Barçy, wyprzedzając m.in. Ronaldinho. Wielka szkoda, że kontuzja w kluczowym momencie sezonu pokrzyżowała plany polskiego napastnika i nie pozwoliła mu postawić kropki nad i. Jego drugi tytuł króla strzelców ligi hiszpańskiej i zwycięstwo w Lidze Mistrzów były na wyciągnięcie ręki. W klasyfikacji strzelców w Lidze Mistrzów przebił już stówę, ustępując jedynie Cristiano Ronaldo i Leo Messiemu. Kibice tak przyzwyczaili się do goli „Lewego” w najważniejszych europejskich rozgrywkach, że chyba zapomnieli, że przed jego erą każdy gol Polaka w Champions League to było święto. Wspomniany Warzycha zdobył dla Panathinaikosu w trakcie czterech sezonów zaledwie osiem bramek w Lidze Mistrzów i do dziś jest… trzecim najlepszym polskim strzelcem! Drugim jest doskonale znany nawet młodszym fanom Arkadiusz Milik. Na swoim koncie zapisał… dziesięć trafień. Lewandowski jest więc ponad dziesięć razy lepszy! Dla tego piłkarza niemożliwe nie istnieje.
A mimo to cały czas ktoś na niego narzeka. Że za rzadko strzela w reprezentacji. Że tylko czeka na podania. Że jedynie kopie z bliska do pustej bramki. To wszystko brzmi niedorzecznie. Lewandowski w karierze strzelał już gole po bombach z dystansu. Trafiał z rzutów wolnych. Rzeczywiście nie ma na koncie wielu bramek po indywidualnych rajdach, ale nikt o zdrowych zmysłach tego od niego nie oczekiwał i nie oczekuje. On ma się zastawić, przyjąć wymagające podanie, skoczyć wyżej niż obrońca, uniknąć spalonego i strzelić nie do obrony. A to wszystko potrafi robić doskonale. W Barcelonie mamy też Wojciecha Szczęsnego. Dwóch Polaków w pierwszym składzie Barçy! Kto odważyłby się choćby pomyśleć, że coś takiego w ogóle będzie możliwe? Oprócz nich Nicola Zalewski i Piotr Zieliński w Interze. Jakub Kiwior w Arsenalu. Jeszcze nie tak dawno Polacy strzelali gole dla Milanu (Krzysztof Piątek) i Juventusu (Arkadiusz Milik).
Na Euro 2016 Biało-Czerwoni grali kapitalnie. Nie przegrali meczu, odpali w ćwierćfinale po rzutach karnych z Portugalią, późniejszym triumfatorem imprezy. A w półfinale czekała mocno osłabiona Walia… Finał mistrzostw Europy był tak blisko. Taka sytuacja może się nie powtórzyć przez najbliższe 50 lat. Dlatego cieszmy się, że żyjemy w takich czasach dla polskiej piłki. Cieszmy się każdym meczem, golem, przeżywajmy grę Biało-Czerwonych na najwyższym światowym poziomie. Bo po zakończeniu kariery przez Lewandowskiego może być różnie. Żeby tylko młode pokolenie kibiców nie musiało przeżywać tego, co ich starsi koledzy w latach 90.
Mimo że rankingi „naj” są tylko zabawą, często wywołują wielkie emocje i burzliwe spory. Z pewnością tak jest w przypadku rankingu najlepszych piłkarzy wszech czasów. Leo Messi ma swoich wiernych kibiców, tak samo jak Cristiano Ronaldo. Wielu fanów w średnim wieku wskaże na brazylijskiego Ronaldo, a jeszcze starsi na Diego Maradonę, Johana Cruyffa czy Pelégo. Do tej listy spokojnie można dopisać jeszcze kilka innych nazwisk.
To nie będzie kolejny ranking. Nic z tych rzeczy. Warto jednak wsłuchać się w dyskusje i obalić mity. Spieranie się na argumenty jest dobre, rozwijające i potrzebne, ale obok opinii w stylu „Kiedyś grali wolniej, obrońcy nie byli tak agresywni, ten Pelé czy Maradona dziś nie daliby sobie rady w naszej Ekstraklasie” nie można przejść obojętnie.
Tak, to niezaprzeczalny fakt – kiedyś w piłkę nożną grało się nieco inaczej. Trudno się temu dziwić. Przyjrzyjmy się samym warunkom zewnętrznym. Dziś w produkcji sprzętu dla piłkarzy wykorzystywane są technologie kosmiczne. Takich butów, w jakich grał Ferenc Puskás, współczesny piłkarz nie zgodziłby się nawet nałożyć na stopy. Nie zgodziłby się także na grę na takich boiskach, na jakich kiedyś zawodnicy po prostu zmuszeni byli grać. W odległych czasach grano w ulewach, brodząc w błocie po kostki. Śnieżyce też nie były problemem. Ile meczów z przeszłości w ogóle nie byłoby rozegranych, gdyby panowały dzisiejsze standardy! W XXI wieku nawet w środku zimy trawa jest zielona i równo skoszona.
Kolejna sprawa – przygotowanie fizyczne. Wiedza medyczna jest dziś tak zaawansowana, że granie w piłkę na najwyższym poziomie nawet po czterdziestce jest całkowicie możliwe i wykonalne. Piłkarze mają zupełnie inną świadomość własnych organizmów niż choćby dziesięć lat temu, nie mówiąc już o odleglejszych czasach. Widzimy, co wyprawiają Cristiano Ronaldo czy Luka Modrić, obserwujemy na co dzień Roberta Lewandowskiego. W innych sportach jest to samo – LeBron James jest tego najlepszym przykładem. Co prawda Stanley Matthews ponad pół wieku temu grał w piłkę po pięćdziesiątce, ale był absolutnym wyjątkiem. A tymczasem Michel Platini i Zbigniew Boniek zakończyli kariery w wieku 32 lat! Różnica jest więc kolosalna. A skoro piłkarze są lepiej przygotowani – mają więcej siły, wytrzymałości, szybkości, ich mięśnie i stawy są bardziej odporne na kontuzje, a jeśli uraz już się zdarzy, mogą wrócić na boisko dużo szybciej niż kiedyś – nic dziwnego, że gra stała się szybsza i bardziej fizyczna. To wszystko jest możliwe dzięki najnowszym technologiom procesów treningowych i odnowy biologicznej, czerpiących z doświadczeń podróży kosmicznych i wyprawy na Księżyc.
Można jednak odwrócić całą sytuację i zapytać: jak Messi czy Cristiano poradziliby sobie na południowoamerykańskich boiskach lat 60., gdzie często wysoka i sucha trawa nieustannie hamowała piłkę, albo w Anglii lat 70. i 80., gdzie dużą część sezonu grało się na grzęzawiskach, bo deszcz i śnieg zamieniały boiska w bagno? Ale nie trzeba się cofać aż tak daleko. Wystarczy przypomnieć półfinał Pucharu UEFA z kwietnia 1998 (!) na stadionie Dynama w Moskwie pomiędzy Spartakiem a Interem Mediolan. Trawy praktycznie nie było, jedynie błoto wymieszane z piaskiem, coś na kształt tego, co działo się na stadionie Legii w meczu z Panathinaikosem w ćwierćfinale Ligi Mistrzów (marzec 1996) lub na stadionie Wisły w spotkaniu z Lazio w 1/8 finału Pucharu UEFA (marzec 2003). Dziś piłkarski spektakl na najwyższym poziomie nie miałby prawa zostać rozegrany na takim boisku. Przede wszystkim ze względu na ryzyko kontuzji. Tymczasem wówczas w Moskwie sędzia kazał grać, ale nikt nie narzekał. Ronaldo Luís Nazário de Lima zupełnie nie przejmował się warunkami. Grał tak jak zawsze: mijał rywali jak slalomowe tyczki, strzelił dwa gole i wprowadził Inter do wielkiego finału. Czy dzisiejsze gwiazdy byłoby stać na podobny występ w takich okolicznościach?
Dobrze, wracamy do meritum. I opinii o „innych czasach”, gdzie podobno było łatwiej. Czy aby na pewno? Kiedyś obrońcy grali brutalnie, dużo brutalniej niż dziś. W czasach, gdy jeszcze nie było zmian, wyeliminowanie najlepszego rywala ostrym zagraniem stawało się wręcz elementem strategii. Po wprowadzeniu żółtych i czerwonych kartek sędziowie wcale nie sięgali po nie tak ochoczo. Nie było czegoś takiego jak ochrona zdrowia zawodników, tarcza dla największych gwiazd. Pelé w meczu z Portugalią na mistrzostwach świata w 1966 roku był faulowany tak często i mocno, że w ostatnim grupowym spotkaniu Brazylii z Węgrami już nie mógł zagrać. Najlepszym przykładem zaś jest Diego Maradona – być może najbardziej kopany przez rywali zawodnik w historii futbolu. Na mundialu w 1982 roku w starciu z Włochami Claudio Gentile sfaulował Argentyńczyka 23 razy. 23 razy! Nawet jeśli nie były to kopnięcia czy uderzenia łokciem zagrażające zdrowiu, to sędzia powinien przerwać ten obłęd. Ewidentnie Włosi postanowili obrzydzić Maradonie grę, uniemożliwić normalne funkcjonowanie na boisku. Cristiano Ronaldo sfaulowany po raz drugi czy trzeci przez Pawła Dawidowicza na Stadionie Narodowym zaczął machać rękami i wyliczać na palcach, ile to już razy był nieprzepisowo powstrzymywany. Znamy ten obrazek doskonale. Kilka fauli tego samego piłkarza i od razu kartka. A Gentile faulował 23 razy… Andoni Goikoetxea, piłkarz zwany Rzeźnikiem z Bilbao, złamał Maradonie nogę. Atak był tak perfidny, zamierzony i brutalny, że aż ciężko na to patrzeć. Dziś Goikoetxea zostałby zdyskwalifikowany na kilka, jak nie na kilkanaście meczów. Wówczas zobaczył tylko… żółtą kartkę.
Może i obrońcy grają dziś generalnie bliżej swoich rywali, nie zostawiają im miejsca, starają się pozamykać wszystkie przestrzenie, ale jednocześnie wiedzą, że oko sędziego i wspomagającej go kamery jest bezlitosne. Muszą uważać, bo jeden spóźniony wślizg może wykluczyć ich z gry. Kto miał więc trudniej? Maradona raczej zamieniłby się z dzisiejszymi gwiazdami. Dysponując być może nawet najwyższymi umiejętnościami technicznymi w historii futbolu, a do tego potężnym strzałem i siłą fizyczną, przy ochronie ze strony sędziów mógłby rządzić w światowej piłce przez lata. Tym bardziej gdyby dysponował taką opieką lekarzy, dietetyków, trenerów personalnych i psychologów jak dzisiaj i nigdy nie sięgnął po narkotyki…
Czas na dyskusję o elementach czysto piłkarskich. Kibice podważający poziom futbolu z lat 50., 60., 70. wskazują na liczbę błędów bramkarzy i wiele kuriozalnych goli nawet w meczach na najwyższym poziomie – mistrzostwach świata i Europy czy w klubowym Pucharze Europy. I to jest fakt. Bramkarzom zdarzały się naprawdę zabawne wpadki, co dziwi tym bardziej, że w tych samych meczach, w których popełniali rażące błędy, popisywali się też fantastycznymi interwencjami. Ale tych w krążących w internecie skrótach często nie ma, bo wiadomo – najważniejsze są gole. Niższy niż obecnie poziom bramkarzy, gorsza szybkość i zwrotność obrońców na pewno były na rękę gwiazdom pokroju Alfredo Di Stéfano, Ferenca Puskása, Garrinchy, Eusébio, Pelégo czy Cruyffa, ale czy tylko dlatego ci piłkarze uznawani są za najlepszych w historii? Na pewno nie. Di Stéfano miał taką technikę, że i w dzisiejszych czasach błyszczałby w swoim ukochanym Realu Madryt. Jeśli robił takie rzeczy z ówczesną piłką, w ówczesnych butach i na ówczesnych boiskach, na nowym Bernabéu by czarował. Puskás z kolei był niesamowicie szybki, a do tego świetnie strzelał. Czy te cechy dzisiaj nie są równie przydatne? Garrincha był zaś mistrzem dryblingu. Słychać oczywiście głosy, że mijał tych biednych obrońców tylko dlatego, że oni w ogóle nie potrafili grać w piłkę. Tego oczywiście nie da się sprawdzić, ale gdyby tylko można było przetestować zwody Garrinchy na dzisiejszych obrońcach, należałoby przeprowadzić taki eksperyment za wszelką cenę. Garrincha kochał zakładać przeciwnikom siatki, podawał i strzelał piętą – to było coś, co rywale, choćby na mundialu w 1958 roku, widzieli być może pierwszy raz w życiu. I także dlatego Garrincha przeszedł do historii. Dziś oczywiście to żadne nowości, ale jeśli ktoś potrafił kiwać 60 lat temu, czy nie próbowałby tego robić i doskonalić także obecnie? Eusébio to z kolei szybkość, siła, zwinność i doskonały strzał. Czy jest jakikolwiek trener, który nie chciałby u siebie takiego zawodnika? To samo dotyczy Cruyffa. Holender widział na boisku więcej od wszystkich kolegów z drużyny i rywali. Przewidywał rozwój akcji na kilka podań do przodu. Piłkarz przywódca. Skarb.
Wreszcie dochodzimy do Pelégo. To był prawdziwy fenomen. Natura dała mu niesamowite warunki fizyczne, a on dołożył do tego piłkarski talent poparty ciężką pracą. Był niezwykle wytrzymały, szybki, skakał bardzo wysoko. Strzelał z obu nóg, potrafił zrobić z piłką cokolwiek tylko chciał. Wykonywał wszystkie zwody, jakimi potem czarowali Ronaldo (przekładanki), Zinédine Zidane (rulety) czy Ronaldinho (elastico). Strzelał mnóstwo goli przewrotką. Na swój pierwszy mundial w 1958 roku pojechał w wieku 17 lat i rzucił świat na kolana. Zdobył sześć bramek w czterech meczach, w tym dwie w wielkim finale. Jakie są argumenty przeciwko niemu? Że strzelał te swoje setki goli drużynom przypadkowym, amatorskim. Sam Pelé wyliczył, że zdobył grubo ponad 1000 bramek. Zaliczał sobie trafienia we wszystkich możliwych meczach – także z drużynami wojskowymi, z którymi rywalizował w ramach odbywania służby w armii, co oczywiście jest dużym nadużyciem. Statystycy futbolu ustalili jego oficjalny dorobek na 757 goli. Czy to mało? Podczas kariery Pelégo w Brazylii nie było ogólnokrajowej ligi, więc drużyny grały w mistrzostwach stanowych, a z rywalami z całego kraju rywalizowały jedynie w krajowym pucharze. Czy to umniejsza jego dokonania? Taka liga stanu São Paulo, w której grał Santos Pelégo, nie była ligą przypadkowych drużyn. Mówimy o kraju, który w latach 50. i 60., także dzięki samemu Pelému, był zdecydowanie najlepszy na świecie. Nie ma się co oszukiwać: to ze stanu São Paulo i drugiego – Rio de Janeiro wywodziła się zdecydowana większość najlepszych piłkarzy i reprezentantów Brazylii. W swoich ligach stanowych rywalizowali więc z elitą. I jeszcze garść twardych danych – statystyki Pelégo w meczach z europejskimi klubami. Strzelił 144 gole w 130 meczach. Zdziwieni? Tak, odpierając kolejne zarzuty, to rzeczywiście były głównie sparingi. Innej okazji do regularnej gry z europejskimi rywalami Pelé po prostu nie miał. Tylko że – w przeciwieństwie do dzisiejszych sparingów – tamte mecze z Santosem były dla Europejczyków superprestiżowymi wydarzeniami, za które zresztą słono płacili. Tak też swoje spotkanie z Brazylijczykami potraktowała „kadra PZPN”, bo pod takim szyldem z Santosem zagrała reprezentacja Polski 25 maja 1960 roku. W obecności 130 tysięcy kibiców na Stadionie Śląskim goście prowadzili już 5:0, a dwa gole strzelił niezawodny Pelé. Ostatecznie skończyło się porażką Biało-Czerwonych 2:5. Tego meczu nie doliczyliśmy do wspomnianych klubowych statystyk Pelégo – w końcu rywalizował z reprezentacją, a nie klubem, gdzie piłkarze trenują ze sobą na co dzień i przynajmniej w teorii dużo lepiej się rozumieją. Ale Pelé walczył też z klubami ze Starego Kontynentu o konkretne tytuły – dwukrotnie o Puchar Interkontynentalny. I w obu przypadkach triumfował. W 1962 roku strzelił pięć goli w dwumeczu z wielką Benficą Eusébio (3:2 i 5:2). A rok później dwa gole w dwumeczu z Milanem (4:2 i 1:0). Jak widać, nawet w starciach z gigantami europejskiej piłki Pelé robił, co chciał. Był po prostu ponadczasowym geniuszem. Nie tylko spokojnie poradziłby sobie w dzisiejszej piłce, ale nadal byłby absolutną gwiazdą. Zresztą przeszedł w swojej karierze test na wielkość. Mundial w Meksyku, w 1970 roku, pokazywany w kolorze i transmitowany na cały świat miał dać odpowiedź, czy ten Pelé, znany dotąd jedynie z czarno-białych urywków, jest naprawdę taki dobry. Tak, był. W wieku 30 lat bawił się z przeciwnikami. Skakał o dwa piętra wyżej od nich. Strzelał z połowy. Wykonywał rzuty wolne. Asystował przy aż sześciu bramkach kolegów i sam zdobył cztery. To niesamowite, niewiarygodne wręcz liczby. Pelé był królem. Mając dzisiejszą opiekę, mógłby być tylko jeszcze lepszy. Pamiętajmy, że żeby zdążyć wyleczyć kontuzję przed mundialem w 1958 roku, stosował… okłady z gorących ręczników. Po prostu urodził się za wcześnie. Wiele z jego wspaniałych goli nie zostało uwiecznionych na taśmach filmowych – pozostały jedynie w pamięci widzów na stadionie i w relacjach dziennikarzy prasowych. Na pewno szkoda, że nie możemy zobaczyć jego najsłynniejszych zagrań z wielu kamer i w zwolnionym tempie. Tak jak to się dzieje dzisiaj, w czasach kiedy 900 goli Cristiano Ronaldo, 800 goli Leo Messiego czy 700 goli Roberta Lewandowskiego można zobaczyć w internecie po kilku kliknięciach.
Ale może to i dobrze… Dzięki temu w historii futbolu mamy bardziej romantyczne rozdziały. W dyskusjach o najlepszych piłkarzach wszech czasów nie deprecjonujmy zawodników grających kilka dekad temu. Jest to najzwyczajniej w świecie niesprawiedliwe. Messi i Cristiano są wielcy i genialni. Ich kariery splatały się ze sobą tak długo i często, że już zawsze o jednym będzie się mówiło w kontekście drugiego. Na hasło „Messi” ktoś od razu rzuci „Cristiano”. I odwrotnie. A tymczasem chyba zbyt często umyka nam, że ci piłkarze byli i są od siebie różni, do tego odgrywali na boisku inne role. Trudno więc porównywać ich dokonania i umiejętności, a co dopiero zestawiać ich z gwiazdami wcześniejszych dekad. Porzućmy spory i po prostu cieszmy się, że tylu znakomitych zawodników mogliśmy i nadal możemy oglądać na własne oczy.
(marzec 2020)
Sport jest bardzo ważną dziedziną życia, ale w tej szczególnej chwili schodzi na dalszy plan. Najważniejsze jest zdrowie ludzi. Mamy dziś do czynienia z globalną pandemią. W walce z nią pogrążony jest praktycznie cały świat.
Ta nierówna walka już ma szalony wpływ na wszystkie gałęzie gospodarki. Musimy okazać pełny szacunek lekarzom, ratownikom medycznym i pielęgniarkom. Także przedstawicielom takich zawodów jak sprzedawcy w sklepach. Mimo zagrożenia zakażeniem koronawirusem ludzie przychodzą zrobić zakupy i oczekują, że sklepy będą otwarte. Oczywiście generalnie siedzimy w domu, dbamy o higienę, myjemy ręce, ale zakupy raz na jakiś czas musimy zrobić. Jeszcze raz podkreślę: sport zszedł na dalszy plan. Nie może być inaczej w sytuacji, kiedy mamy do czynienia z permanentnym zagrożeniem życia setek, a może i tysięcy ludzi. Nie ma większej wartości niż życie.
Mimo wszystko chciałbym wierzyć, że kiedyś sytuacja wróci do normy. Pandemia przeminie i piłka nożna znów będzie sprawiała nam radość. Ci, którzy przeżyli pierwszą czy drugą wojnę światową, takie tragedie jak zrzucenie bomby atomowej na Hiroszimę i Nagasaki, po latach zdołali odzyskać równowagę i dziś na przykład organizują wielkie imprezy sportowe. Wszyscy odrabiamy teraz bardzo ważną lekcję – jak zachowywać się w sytuacji, kiedy mamy do czynienia z wielkim niebezpieczeństwem, być może większym niż komukolwiek jeszcze wczoraj się wydawało. Polska szybko podjęła dość drastyczne kroki w walce z epidemią; niewiele krajów od razu poszło tą ścieżką, dopiero dzisiaj się na nią decydują, starając się nadrobić stracony czas. Czy wszyscy powinni działać szybciej? Nie mnie to oceniać, to już muszą zrobić fachowcy.
(kwiecień 2020)
UEFA rozpatruje różne scenariusze dokończenia rozgrywek, tak krajowych, jak i międzynarodowych. Jej pierwsze reakcje były jednak bardzo mocno spóźnione. Na początku marca wykazała się wyjątkowym brakiem odpowiedzialności, decydując się na rozegranie meczów Ligi Mistrzów.
Ta decyzja okazała się tragiczna w skutkach – dla piłkarzy i tysięcy kibiców. To nie kto inny, ale właśnie działacze UEFA wrzucili nie kamyczek, a głaz do swojego ogródka. Teraz starają się szukać wyjścia z trudnej sytuacji. Być może zdecydują się głęboko sięgnąć do kieszeni i zaproponują program pomocowy dla europejskiej piłki. Jak to mówią, myślenie ma kolosalną przyszłość. Szkoda, że nikt w UEFA nie przypomniał sobie o tej starej zasadzie wcześniej. Jak to zwykle bywa, została na nowo odkryta w sytuacji, gdy tragedia już się wydarzyła. Oczywiście lepiej późno niż wcale – dobrze, że UEFA w końcu wykazała troskę, zaczęła poczuwać się do odpowiedzialności jako władza zwierzchnia europejskiego futbolu. Być może to właśnie federacja kontynentalna pomoże rozstrzygnąć spory dotyczące obniżania kontraktów na linii kluby–piłkarze. Jednak wiele wskazuje na to, że teraz zaczyna działać pospiesznie i przedwcześnie.
Mam tu na myśli oczywiście sygnały wysyłane przez najważniejszych działaczy z prezydentem UEFA na czele, że ligi, które już teraz zdecydują się na zakończenie rozgrywek, nie będą mogły wystawić przedstawicieli w europejskich pucharach. Taką groźbę usłyszeli podobno Belgowie. Tak naprawdę nikt nie wie, jaka jest sytuacja tamtejszych klubów, ilu zawodników spoza granic Belgii przebywa w kraju, a ilu w ojczyznach. Nie wiadomo, czy w najbliższej przyszłości kluby w ogóle byłyby w stanie skompletować kadry. Chyba trzeba przypomnieć pewnym osobom kolejną złotą zasadę: najpierw pomyśl, potem informuj o swoich działaniach. Dotyczy to nie tylko działaczy UEFA. To samo można powiedzieć o FIFA czy MKOl. Takie organizacje przynajmniej w teorii zatrudniają najlepszych, wybitnych, wysoko wykwalifikowanych specjalistów. Ich komunikaty powinny być głęboko przemyślane, a okazuje się, że wcale tak nie jest. Najlepiej pokazuje to przykład MKOl. Jednego dnia działacze zarzekają się, że letnie igrzyska olimpijskie zostaną przeprowadzone w pierwotnym terminie, a nie mija 48 godzin i przekładają je o rok.
Pamiętajmy, że sprawa dotyczy sportu zawodowego, a nie amatorskiego. Skąd pan Čeferin może wiedzieć, kiedy i czy w ogóle dane rozgrywki mogą zostać wznowione? Ile czasu zajmie piłkarzom dojście do formy startowej? Sportowcy, tak jak zwykli ludzie, mają zakaz wychodzenia z domów. Trenują we własnych salonach czy ogródkach, ale to nigdy nie zastąpi właściwego reżimu treningowego. W internecie możemy obserwować czy przeczytać, że piłkarze dostają indywidualne plany treningowe, kluby udostępniają im swoje sprzęty, nowoczesna technologia pomaga im podtrzymać dobrą kondycję, ale to nie wystarczy. Zbyt szybki powrót do gry może spowodować mnóstwo kontuzji, zrujnować zdrowie, może nawet złamać kariery wielu piłkarzy. W obecnej sytuacji UEFA nie może na nikim niczego wymuszać. Jest na to zdecydowanie za wcześnie.
Równo z trawą
Copyright © Andrzej Strejlau 2025
Copyright © Łukasz Zarzeczny 2025
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2025
Redakcja i korekta – Maciej Cierniewski, Marcin Dymalski
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Fotografie na okładce – Piotr Nowak
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek
inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2025
ISBN mobi: 9788383309637
ISBN epub: 9788383309644
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska
Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Małgorzata Folwarska, Marta Sobczyk-Ziębińska, Natalia Nowak, Martyna Całusińska, Ola Doligalska, Magdalena Ignaciuk-Rakowska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Małgorzata Pokrywka, Patrycja Talaga
E-commerce i it: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Monika Czekaj, Anna Bosowiec
Finanse: Karolina Żak
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl
Okładka
Strony tytułowe
Słowo wstępne
Jest super, więc o co Ci chodzi?
Rozpieszczeni
Inne czasy?
1 ŚWIAT W BEZRUCHU
SPORT W OBLICZU PANDEMII
NIE WYMUSZAJMY DOKAŃCZANIA ROZGRYWEK!
Strona redakcyjna
Table of Contents
