Rowerem na Wschód 1937 - Newman Bernard - ebook + książka

Rowerem na Wschód 1937 ebook

Newman Bernard

0,0
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Do jakiego miejsca w Europie można się wybrać rowerem, by móc powiedzieć, że to niebywale trudny wyczyn?

Od niemal stu lat odpowiedź się nie zmieniła. Do Rosji.

Angielski dżentelmen i szpieg, pisarz o niezwykłym poczuciu humoru przyprawionym ujmującą, iście lordowską wyniosłością, po raz kolejny wsiada na rower imieniem George. Tym razem jego podróż będzie wiodła przez Holandię i nazistowskie Niemcy. Dalej przez Czechosłowację, nad którą już zaczynają zbierać się wojenne chmury. Stamtąd nasz podróżnik przez Rumunię dotrze do Rosji Sowieckiej, by poznać i opisać ten przedziwny kraj. Tak oto spełnia się wielki projekt Bernarda Newmana – odwiedzić wszystkie kraje Europy.

By posmakować prawdziwego życia, stawia sobie warunek: Gdybym mógł wydawać pięć funtów dziennie, z całą pewnością bym je wydał – wątpliwe jednak, by podróż od hotelu do hotelu z kosmopolityczną obsługą oraz ciepłą i zimną wodą w każdym pokoju dostarczyła mi pamiętnych wrażeń. Pięć szylingów dziennie każe mi ograniczyć się do chłopskich chat i wiejskich gospód – i to mnie cieszy.

Po raz pierwszy i my możemy zobaczyć wszystkich naszych przedwojennych sąsiadów z perspektywy rowerowego siodełka. Już wkrótce dwaj najwięksi z nich rzucą się na Polskę, by ją unicestwić. Od południa wspierać ich będzie Słowacja. Rumunia okaże się jedynym państwem, do którego polskie władze i armia będą mogły się ewakuować. Teraz tego świata nie naznaczyła jeszcze wojna. Można go posmakować, zanim zmieni się bezpowrotnie.

2000 mil rowerowej podróży po Europie na dwa lata przed wybuchem II wojny światowej

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 540

Data ważności licencji: 11/18/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału

Ride to Russia

Copyright © 1938 by Bernard Newman

The right of Bernard Newman to be identified as the Author of the Work has been asserted by him in accordance with the Copyright, Designs and Patents Act 1988.

Projekt okładki i opracowanie typograficzne

Marcin Słociński / monikaimarcin.com

Na okładce wykorzystano mapę stworzoną przez autora i umieszczoną w oryginalnym wydaniu.

Redaktor inicjujący

Krzysztof Chaba

Opieka redakcyjna

Krzysztof Chaba

Magdalena Kowalewska

Opieka promocyjna

Klaudia Kusy

Koordynacja projektu

Agata Błasiak

Opieka językowa

Agnieszka Mąka

Weryfikacja merytoryczna

Tomasz Babnis

Adiustacja

Maciej Waligóra

Korekta

Paweł Denkowski

Wybór ilustracji

Ewelina Olaszek

Copyright © for the translation by SIW Znak sp. z o.o., 2025

Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025

ISBN 978-83-8427-520-7

Znak Horyzont

www.znakhoryzont.pl

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2025

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

Wprowadzenie

Paru przyjaciół zazdrość ogarnie na wieść o tym, że zawarłem umowę z wydawcą, a wszystko, co muszę zrobić, to przejechać rowerem przez Europę – i, oczywiście, napisać książkę o tej wyprawie. Ich zazdrość zmaleje, kiedy się dowiedzą, że zgodnie z tą umową moje wydatki nie mogą przekroczyć pięciu szylingów dziennie. Ten limit nie oznacza, że wydawcy są skąpi. Chodzi o to, że powinienem podróżować skromnie, żyjąc tak jak ludzie w odwiedzanych przeze mnie krajach. Gdybym mógł wydawać pięć funtów dziennie, z całą pewnością bym je wydał – wątpliwe jednak, by podróż od hotelu do hotelu z kosmopolityczną obsługą oraz ciepłą i zimną wodą w każdym pokoju dostarczyła mi pamiętnych wrażeń. Pięć szylingów dziennie każe mi ograniczyć się do chłopskich chat i wiejskich gospód – i to mnie cieszy.

Pewien korespondent ostatnio się na mnie zdenerwował, gdyż uznał mój list za niepoważny. Po wysłuchaniu odczytu dotyczącego jednej z moich wypraw napisał do mnie z pytaniem, jak dojechać rowerem do Konstantynopola1. Odpowiedziałem: „Proszę się wybrać do Calais lub Ostendy, ustawić się nosem na południowy wschód, wsiąść na rower i zacząć pedałować. Kiedy się pan zmęczy, niech pan zsiądzie i poszuka noclegu. I tak dalej”. Mówiłem zresztą zupełnie poważnie. Wyprawa zaplanowana krok po kroku by mnie przeraziła. Pewne przygotowania są oczywiście niezbędne. Podróżnik powinien zaznajomić się w jakimś stopniu z państwami, które odwiedza, zwłaszcza z ich historią. W tych zbłąkanych czasach paszport i niekiedy wizy są konieczne, przystoi też zgłębić komiczne ograniczenia walutowe w niektórych krajach. Trzeba załatwić papiery pozwalające na wwiezienie tam roweru, inaczej porzucimy go na pierwszej granicy. Te powody ograniczają nieco swobodę ruchów. Normalnie gdybym postanowił ruszyć do Rosji, to przeprawiłbym się na kontynent, ustawił nosem na wschód i zaczął pedałować. Ale z uwagi na owe względy praktyczne musiałem z góry podjąć decyzję, przez które państwa będę przejeżdżał.

Poza tym trasy nie planowałem. O szczegółach rozstrzygał kaprys chwili: jeśli usłyszałem o czymś ciekawym sto mil dalej, skręcałem we wskazanym kierunku, jeśli ktoś powiedział: „Jedź ze mną!”, jechałem. Na moją drogę wpływ miały nawet wiatry, które akurat przeważały. Nie mam powodów, by narzekać na swój los, gdyż zwykle towarzyszyła mi dobra gwiazda wędrowców. Pozbawiona precyzyjnego planu podróż nie gwarantuje wprawdzie wrażeń, które można by opisać jako typowe, ale gdy podróżujemy tak jak ja, na żywioł, na pewno wszędzie znajdziemy coś interesującego. Rzućmy okiem na mapę – czy już to nie wystarcza, by się zaciekawić? Przez Holandię, Niemcy, Czechosłowację i Ru­munię do Rosji – z jednego krańca Europy na drugi.

Była to jedna z moich najambitniejszych wypraw. Przejechałem tylko około dwóch tysięcy mil, ale druga połowa szlaku dała mi się ostro we znaki – czego świadectwem niech będą zdjęcia. Moim jedynym kompanem był George, serdeczny przyjaciel. Mogłoby się wydawać, że to zwyczajny rower, ale maszyna, która zdolna jest przewieźć mój ciężar po rumuńskich drogach, z całą pewnością nie jest zwyczajna. George jest moim przyjacielem nie tylko z uwagi na swoją niezawodność i oparcie, jakie mi daje. Gdy dotarłem do wschodniej Europy, był jedyną cząstką Anglii w zasięgu ręki – mogłem z nim rozmawiać i czułem, że mnie rozumie.

(Czytelników wcześniejszych relacji z moich wypraw może zainteresować fakt, że właściwy George zażywa obecnie zasłużonej emerytury. Jednakże George II okazał się ze wszech miar godnym jego następcą).

Z góry przewidywałem trudności w podróżowaniu po Rosji i – jak zobaczymy – nie pomyliłem się. To pod wieloma względami niesamowity kraj. Można tam robić rzeczy, które byłyby niemożliwe gdzie indziej, ale jest też parę bardzo prostych spraw, które najwyraźniej w Rosji są niemożliwe. Cierpliwy czytelnik dowie się, jak zdołałem dokonać niebywale trudnego wyczynu, jakim jest w tym państwie jazda rowerem.

Co roku z nabożną skrupulatnością powiadamiam wy­dawców, że to moja ostatnia długa wyprawa. Właśnie obcho­dziłem czterdzieste urodziny, a rumuńskie drogi sprawiły, że poczułem się bardzo stary – upieram się, że to zadanie dla młodego mężczyzny, lecz wydawcy twierdzą niebezzasadnie, że do odbycia podróży podobnych do moich i zdania z nich relacji niezbędna jest nie tylko energia, lecz także doświadczenie. Tak więc w czasie, gdy ta książka idzie do druku, my z George’em planujemy trasę ni mniej, ni więcej, tylko wokół Bałtyku2. Nie mamy ambicji bicia rekordów, lecz jeśli dotrzemy do Finlandii, będzie to oznaczało, że przejechaliśmy przez wszystkie kraje w Europie.

ROZDZIAŁ I

HOLANDIA

I

Pamiętam, jak kiedyś płynąłem z Dover z uroczą starszą damą, która po przybyciu do Francji niespokojnie pytała każdego człowieka w mundurze, czy to Calais – trwożąc się najwyraźniej, że przez pomyłkę wysiadła w Marsylii. W przypadku Hoek van Holland przynajmniej ten błąd nam nie grozi, ponieważ dobrze widoczna tablica zaświadcza o jego tożsamości. Praktyczna to konstrukcja, jak też, jeśli już o tym mowa, sama miejscowość. Nawet najlepsi jej przyjaciele nigdy nie przypisywali jej wybitnej urody lub świetności architektury – to po prostu dogodny punkt przesiadkowy, jeśli chcemy dotrzeć na kontynent.

Poprzednie popołudnie stanowiło wspaniały przykład słonecznego lata i kiedy toczyliśmy się z George’em w stronę Broadcasting House3, zewsząd otwierały się przyjemne widoki i nawet ludzkość była sympatyczna. Mój występ w audycji Children’s Hour4 miał być w zamierzeniu zabawny, ale najwyraźniej przygnębił Ministra Pogody5, który ronił wielkie, rzęsiste łzy, gdy wyłoniłem się z budynku. W Holandii nadal był ponury – wprawdzie już nie płakał, jednakże pochlipywał. W efekcie dalej było mokro, gdy jechaliśmy przez niskie poldery do Rotterdamu. Etap przejściowy, przekonywałem sam siebie, chwilowe potknięcie. Ale przez całą Holandię gonił nas lub gnał nam naprzeciw uporczywy deszcz, z którego to powodu holenderski rozdział będzie bardzo krótki, bo inaczej popsułby nastrój książki, która powinna być wesoła.

Rotterdam to mój stary przyjaciel, ale w wilgotnej mgle poranka powitanie wypadło chłodno. Pominąłem standardowe atrakcje – to nie był ranek na oglądanie posępnych holenderskich wnętrz: gdy pada, wolę Turnera od Rembrandta. Podjechałem więc do biurowca mieszczącego firmy handlowe – podczas wojny stanowił on przykrywkę dla potężnego niemieckiego systemu szpiegowskiego6. Nadal tam był.

Rotterdam przypomniał mi się kilka tygodni później. Jest tam parę ładnych nowych bloków z mieszkaniami dla robotników, niedaleko zaś spory obszar zajmują ogródki działkowe. Kiedy mówię, że rotterdamskie szopy na działkach, używane wyłącznie do przechowywania narzędzi ogrodniczych, są o wiele wystawniejsze i okazalsze niż niejedna rumuńska lub rosyjska chata, którą zamieszkuje cała rodzina, dobitnie to świadczy o odmiennym standardzie życia w zachodniej i wschodniej Europie.

Dordrecht był podobnie mokry, a za sprawą ostrego wiatru wiejącego prosto w twarz delikatna mżawka skapywała mi nieprzyjemnie za kołnierz. Miasto jednak ma swój klimat – Rotterdam to po prostu wielki port, nie tyle holenderski, co kosmopolityczny. Godzinami mogę się błąkać po jego ulicach, tak wiernie uchwyconych na płótnie przez niezliczonych malarzy, wystawać na mostach nad kanałami i wyobrażać sobie, że jestem w Wenecji. Tym razem moja wyobraźnia poddana została srogiej próbie, ponieważ żaden wysiłek woli nie był zdolny wyczarować południowego słońca. Ostatecznie wszedłem do Grote Kerk7, ale nie żeby podziwiać świątynię lub się w niej modlić, lecz by znaleźć schronienie.

Znam rowerzystów, którzy nie zamierzają wybrać się do Holandii, ponieważ jest taka płaska – lubią dreszcz emocji i trudy jazdy pod górę. Nigdy jednak nie jechali pod holenderski wiatr, który zmienia ten kraj w jeden długi podjazd. Brak może emocji, ale trudów jest pod dostatkiem. W Gorinchem dotarłem do punktu, w którym zacząłem sumować przejechane mile, co zawsze jest złym znakiem. Zamierzałem minąć to miasteczko w drodze do s‘Hertogenbosch. Ale dlaczego, przemyśliwałem, miałbym jechać do miejsca o takiej nazwie? Byłem tam lata temu i nigdy jeszcze nie udało mi się zapisać jej prawidłowo8.

Dordrecht, 1934 – w tle świątynia Grote Kerk

Nie wyglądało na to, by wschodni wiatr miał ustać. Wręcz przeciwnie, stosował taktykę godną Napoleona – gdy słab­łem, wzmagał szaleńczą furię. W porządku, ja też wiedziałem co nieco o metodach toczenia wojny. Nie mogłem zawrócić, gdyż widziałem już tego dnia Hoek van Holland, a to całkowicie wystarcza, ale mogłem skręcić na północ lub na południe i tym sposobem wystawiać mniejszą powierzchnię ciała na ataki wiatru. Rzut oka na mapę – pod ociekającym deszczem drzewem – i podjąłem decyzję: nigdy nie widziałem Utrechtu.

Zanim ruszyłem na północ, w pobliżu wiekowego mias­teczka Woudrichem natknąłem się na holenderskie więzienie państwowe w zamku Loevestein. Przypuszczam, że dla tej instytucji zalety architektury nie mają znaczenia, jednak Loevestein to jedna z najpaskudniejszych maszkar zrodzonych w ludzkim umyśle. Zbudowali go ponoć normańscy piraci, którzy docenili wartość lokalizacji u styku Renu i Mozy.

Taksując wzrokiem grube mury Loevestein, doszedłem do wniosku, że musiało to być więzienie pierwszej klasy. Mimo to opowieść kustosza zaskakiwała, bo chyba niemal wszystkim więźniom udało się uciec. Wymieniał długą listę sławnych nazwisk – mężczyzn, którzy spędzili tam całe lata w odosobnieniu, ale nieodmiennie kończył tę wyliczankę stwierdzeniem: „Uciekł”.

W jednej z historii dźwięczała nutka romantyzmu. Niejaki Arnoldus Geersteranus padł ofiarą dominującej ówcześnie doktryny religijnej i został wtrącony do Loevestein. Jego ukochana postanowiła dzielić z nim niewolę i pobrali się w więziennej kaplicy. W odpowiednim czasie uciekli. Podejrzewam okazjonalną pomoc w tych sztuczkach ze znikaniem. W jednym przypadku naczelnik zastrzelił stróżującego psa, gdyż ten ukradł kawał mięsa. Godzinę później otumanił straże, a w panującym chaosie cała grupa skazanych duchownych uciekła.

Za najbardziej romantyczną uchodzi ucieczka Grocjusza – Hugona de Groota, „wyroczni delftyckiej”9. W 1619 roku osadzono go w Loevestein, gdzie miał spędzić resztę życia. Przyjaciele mogli przysyłać mu książki, bo bez czerpanej z nich pociechy jego umysł umarłby z nudów. Pewnego dnia przyjechał ogromny kufer z książkami od jego żony – służący czekali na zwrot skrzyni z przeczytanymi dziełami. Byli to silni mężczyźni, więc z łatwością dźwigali ją na ramionach. Otworzyli ją dopiero po dotarciu do Gorinchem – i wypuścili ze środka Grocjusza. Naczelnik twierdzy wpadł oczywiście w furię i chciał uwięzić w zamian żonę uciekiniera, jednak pomysł ukrycia więźnia w skrzyni z książkami okazał się taką nowością, że przemówił do wyobraźni wyższych instancji.

Był też człowiek, który nie uciekł z Loevestein. Gozewijna de Wildego oskarżono o obrazę moralności, ale nigdy nie dowiedziono mu winy. Nadszedł dzień, kiedy wyprowadzono go z zamku i dano mu wybór między stosem a udaniem się po czerwonym dywanie prosto na ścięcie.

– Musisz umrzeć – rzekł naczelnik więzienia. – Ale rozwiej przynajmniej nasze wątpliwości. Możesz wybrać rodzaj śmierci, jaką zginiesz. Jeśli się przyznasz, zostaniesz ścięty, lecz jeśli nadal będziesz zaprzeczał swej winie, zostaniesz spalony na stosie.

Naturalnie de Wilde natychmiast się przyznał. Czuję, że zrobiłbym to samo. Warto odnotować, że „logikę” tych postępowań wskrzeszono w „rozwiniętych” krajach dzisiejszej Europy.

II

Utrecht jest niewątpliwie pięknym, starym miastem i wrócę tu jeszcze, by się co do tego upewnić. Przyjechałem późnym popołudniem, przemoczony do nitki, przebrałem się, wyszedłem na spacer i znów zmokłem. Holenderski deszcz ma w sobie coś wyjątkowego. Holendrzy są tego świadomi, a popularne tutaj leciusieńkie płaszcze przeciwdeszczowe dowodzą, że nie próbują oni ignorować tej prawdy. Holenderskie kurtki są wzorowane na murach twierdzy Loevestein.

Dzień był ciężki przez walkę z wiatrem, ale tylko mnie to dotknęło. W Holandii lubią, jak wieje. Holender o poranku wystawia głowę z okna, ale nie sprawdza, czy pada, lecz czy nie duje. Jeśli tak, wyskakuje z domu w nocnym stroju, łapie dyszel wiatraka i odpowiednio go obraca, by poryw tego, co nadejdzie, uderzył weń z pełną siłą. Pewien mężczyzna okreś­lił wiejący w ciągu dnia wiatr mianem „przyjemnej bryzy”, co powoduje, że nie miałbym ochoty stanąć twarzą w twarz z holenderskim huraganem.

W Utrechcie jest mnóstwo rzeczy wartych obejrzenia – piękne, stare budynki, pałace arystokracji, kanały poniżej poziomu ulic, dziesiątki mostów, potężne, choć posępne wiekowe kościoły, imponujące dzwonnice i muzea z wieloma obrazami przedstawiającymi holenderskie wnętrza. Holendrzy są znani ze swojej wrażliwości na wnętrza. Posiłek, jaki dali mi w Utrechcie, usatysfakcjonowałby ogra, chociaż poprosiłem jedynie o pół porcji.

Człowiek musi być ostrożny, zabierając się do jedzenia w Holandii – zawsze bowiem istnieje niebezpieczeństwo, że pójdzie spać owładnięty stuporem z przejedzenia. Pamiętam kolejny wieczór, kiedy to głodny dotarłem do wiejskiej gospody. Gospodyni obiecała mi kolację, przebrałem się więc, a kiedy zszedłem, zobaczyłem potężny płat świeżego łososia w otoczeniu dodatków. Ogarnął mnie zachwyt. Niezły to był posiłek jak na szybką przekąskę we wsi, przygotowaną w dziesięć minut – z wdzięcznością wgryzłem się w łososia.

Kilka minut później gospodyni wniosła największy befsztyk, jaki w życiu widziałem. Rozejrzałem się za towarzystwem, ale odkryłem, że sam miałem go zjeść. Zrobiłem, co w mojej mocy. W istocie był tak dobry, że żałowałem, że nie potraktowałem łagodniej łososia. Ale kiedy gospodyni weszła ponownie, rzuciła mi surowe spojrzenie:

– Nie zjadł pan! – oburzyła się. – Nie smakował panu?

– Ależ był pyszny – odparłem spiesznie. – Ale raczej duży…

– Duży! Powinien pan zobaczyć, jak mój chłopak rozprawia się z takim befsztykiem! No dobrze, tu ma pan parę kotletów cielęcych – i nie chcę tu wrócić i przekonać się, że połowę pan zostawił!

Nie śmiałem. Była to dorodna kobieta o władczej osobowości. Jednak moje wnętrzności buntowały się na samą myśl o dodatkowym obciążeniu. Musiałem oszukiwać – nie wydaje mi się, bym miał inną możliwość. Za oknem siedział kot, a ja daremnie usiłowałem go po kryjomu nakarmić. W końcu musiałem wsadzić kotlety do kieszeni. Nieźle ją sobie zapaprałem, ale przynajmniej miałem solidny lancz na jutrzejszy dzień. Resztki spożył przechodzący pies – i szybko zasnął.

Zasłużyłem jednak na uznanie w oczach gospodyni. Kiedy zobaczyła pusty talerz, poklepała mnie po głowie niczym nauczycielka chwaląca bardzo małego chłopczyka.

– Tak lepiej! – rozpromieniła się. – A teraz porządna porcja puddingu, nieco owoców i aż do rana nie będzie pan sobie krzywdował.

III

Jeździłem niegdyś po drogach rowerowych. Jeśli kiedykolwiek poczulibyście przypływ brawury, wspomnijcie o nich i o tylnych światłach jakiemuś rowerzyście, a potem zmiatajcie, jeśli wam życie miłe. Próbowałem jazdy na kilku takich rzekomych drogach rowerowych w Anglii i umknąłem na relatywnie bezpieczną szosę. Ścieżynka tak wąska, że gdy widzimy innego rowerzystę, to nieuchronnie zderzamy się z nim czołowo, nie jest drogą rowerową, nie jest też nią szlak, na którym studzienki i inne przeszkody wprawiają rower w niebezpieczne kołysanie lub gną mu koła i gdzie każda boczna dróżka wystawia rowerzystę na gniew niczego niepodejrzewających kierowców.

Do tego problemu zabrano się z niewłaściwej strony. W Anglii panuje przekonanie (tak przynajmniej wierzą rowerzyści), że cykliści są tak dokuczliwi, że najlepiej zepchnąć ich z dróg. W Holandii sądzą zaś, że cykliści są tak ważni, że muszą mieć dla siebie specjalne trasy – na wzór niemieckich autostrad. W Holandii wszyscy jeżdżą na rowerze – królowa, premier i rząd. Jedno z najbardziej znanych zdjęć ukazuje księżniczkę Julianę z mężem na tandemie, z księżniczką w roli kapitana na przednim siodełku. Nietrudno przewidzieć, kiedy wsiądzie na rower będąca jeszcze niemowlęciem księżniczka Beatrycze – mniej więcej dwa lata od chwili, gdy zacznie chodzić10.

Do kwestii dróg rowerowych można podejść jeszcze w inny sposób. Brytyjczycy są urodzonymi buntownikami i wszelka próba przymusu rodzi w nich automatycznie opór. Gdyby zarząd dróg zbudował specjalne drogi i pobierał opłaty za przejazd, rowerzyści ruszyliby na nie hurmem.

Po zjedzeniu jednego z podstawowych posiłków typowy Holender potrzebuje porządnego pojazdu. Rowery są zazwyczaj wagi ciężkiej, z potężnymi oponami balonowymi, wsparte na żelaznych stojakach. W każdym mieście znajdują się – o wiele ważniejsze od samochodowych – parkingi dla rowerów. Na niektórych działają przemyślne urządzenia: w blokowanej szczelinie mocujemy przednie koło i za pensa bierzemy kluczyk. Gdy zatrzymałem się na dziesięć minut na holenderskiej ulicy, naliczyłem sto siedemdziesiąt sześć rowerów. Jechali nimi rośli robociarze i szykowne biuralistki, korpulentne matrony i dzieci – czasami na tym samym rowerze. Holenderski rower jest wystarczająco solidny, by unieść dwie osoby, do rzadkości nie należy też mocowany na bagażniku specjalny fotelik dla małego dziecka. W ciągu wspomnianych dziesięciu minut poza rowerami pojawił się jedynie tramwaj, dziesięciu przechodniów oraz wózek, pchany przez starszą kobietę i ciągnięty przez pełnego zapału, energicznego psa.

Holenderski rząd, finansujący drogi rowerowe w rodzaju tych, które biegną wzdłuż Great West Road11, upadłby z hukiem, okryty sromotą. W Holandii ścieżki dla rowerów są szerokie i kryte porządną nawierzchnią – niekiedy oddalają się od szosy i meandrują w otwartym terenie niczym polne dróżki. Zazwyczaj otaczają je drzewa i – co o wiele istotniejsze – te drogi są wszędzie. To nie są przypadkowe odcinki z niebezpiecznym dojazdem do głównej szosy. Rowerzysta może dosłownie przejechać przeznaczoną dla siebie trasą z jednego krańca Holandii na drugi.

Jej system komunikacyjny jest naprawdę niesamowity. Zauważyłem, że wzdłuż drogi z Utrechtu do Amersfoort biegną obok siebie autostrada, zwykła szosa, zamknięte torowisko dla dalekobieżnych kolejek elektrycznych, droga rowerowa, szlak konny, dróżka dla pieszych, tory kolejowe i kanał. A nad głową ryczało mi stado samolotów! Z jakiegoś jednak niewytłumaczalnego powodu władze zaniedbały budowy metra.

George’a szalenie intrygowały wszechobecne w Holandii kanały. Oświadczył, że w oczywisty sposób mają one związek z doświadczaną przez nas złą pogodą – bo żeby je napełnić, trzeba mnóstwo deszczówki.

IV

Wspiąłem się na szczyt Amersfoortse Berg, który wieńczy pomnik wzniesiony przez wdzięcznych belgijskich uchodźców12. Samo wzgórze mierzy jedynie sto pięćdziesiąt stóp nad poziomem morza, ale ma to swoją wagę w kraju, którego setki mil kwadratowych znajdują się na poziomie morza lub poniżej. W zasadzie wierzę, że w pogodny dzień roztacza się stamtąd niezwykły widok. Z uwagi na mżawkę spowijającą okolicę widoczność była ograniczona do dwudziestu jardów.

W każdym holenderskim miasteczku można znaleźć coś ciekawego, a większość z nich jest dobrze zaopatrzona w pamiątki historii. Kilka śluz jest wyjątkowej urody, chociaż akurat piękno trudno uznać za motyw przewodni dawnej holenderskiej architektury – cechuje ją raczej surowa solidność i siła. Szara aura przydawała posępnym bastionom i wieżom szczególnej srogości.

W Amersfoort padało, a w Apeldoorn lało jak z cebra. Ulewa wprawiła mnie w takie przygnębienie, że źle skręci­łem i zamiast w Zutphen wylądowałem w Deventer. Nie miało to znaczenia – zastanawiałem się, czy odwiedzić pole bitwy, gdzie Philip Sidney podał manierkę z wodą umierającemu żołnierzowi13, lecz czułem, że wyobraźni mi nie dostaje, by odczuć emocje historycznej narracji. Któż doceniłby manierkę, gdy z każdą minutą lały się z nieba kolejne wiadra wody?

W Deventer rozmawiałem z policjantem. Zapewne z natury był potężnej budowy, ale w obszernym sztormiaku przypominał ludzki balon. Krzywym okiem spoglądał na moją lichą pelerynę i gołe kolana.

– To nie jest strój na tę pogodę – oznajmił. – Deszcz pada.

– Tak, zauważyłem. – I zaczęliśmy omawiać kwestię odzieży ochronnej, najlepszy temat do rozmowy zaraz po pogodzie.

– Cieszę się, że dostrzegłem jedną rzecz – powiedziałem, ruszając w dalszą drogę. – Kiedy wiele lat temu przyjechałem po raz pierwszy do Holandii, wiele osób śmiało się z moich gołych kolan. Dziś już tego nie robią.

– Łatwo to wytłumaczyć – odparł. – Skauci!

– A chłopcy śmiali się z moich okularów w rogowych oprawkach – narzekałem. – Dziś już tego nie robią.

– Też łatwizna – Harold Lloyd14!

Najwyraźniej cywilizacyjne wpływy skautingu i Hollywood są większe, niż przypuszczamy.

Za Deventer płaska okolica płynnie przeszła w łagodne wzniesienia, tak niepodobne do holenderskiego pejzażu, że poczuliśmy, iż zbliżamy się do granicy. Przyspieszyliśmy. Wiemy, że to śmieszne, ale mętnie nam się zdaje, jakby pogoda żywiła respekt wobec granic. W Niemczech mogło być piękne słońce. Nie mogliśmy sobie wyobrazić, by nawet niesforne chmury przepływały do Niemiec bez paszportu.

Zdaję sobie sprawę, że ten rozdział jest przygnębiający i żałośnie ubogi w informacje o Holandii. Szczęśliwym trafem mnóstwo jest znakomitych książek, które naprawią moje braki. Ja zaś zaklinam czytelnika, by wytrwał w lekturze.

Zapewniam, że nadeszła taka chwila podczas mojej wyprawy, kiedy deszcz ustał i błysnęło słońce, a od tego momentu ta opowieść staje się adekwatnie radosna.

ROZDZIAŁ II

NIEMCY

I

W Europie najmniej problemów przysporzy rowerzyście przekroczenie niemieckiej granicy. Gdyby nie głupia konieczność wypełnienia formularza i podania szczegółów dotyczących gigantycznej sumy pieniędzy, jaką wiozłem ze sobą, wjazd do Niemiec zająłby mi dokładnie dziewięćdziesiąt sekund.

– Dokąd się pan kieruje? – zapytał mnie uprzejmy pogranicznik.

– Pewnie do Hanoweru. A potem do Harzu.

– Ach, Harz! – Tu przewrócił oczami w błogim wspomnieniu. – To czemu nie wsiądzie pan w pociąg, żeby szybciej tam się dostać?

– Przez tę moją durną dumę – odparłem. – Powiedziałem, że przejadę całą drogę rowerem, więc muszę to zrobić. A poza tym na trasie mogą być ciekawe rzeczy.

– Nie ma nic specjalnego między granicą a Hanowerem – oznajmił. – No i pada.

– Tak, zauważyłem! – zgodziłem się z nim.

Uznałem słuszność tej oceny, pedałując z mozołem w mglistym kapuśniaczku. Kraj może i był interesujący, ale nie miałem szans tego dojrzeć – wyczułem raczej niż zo­baczyłem, że wjechałem w pagórkowatą okolicę. Od czasu do czasu mignął mi bielony dom z czarnymi belkami, widziałem starsze damy w tradycyjnych spódnicach w czerwone i czarne pasy, porozmawiałem też ze staruszkiem mającym identyczną brodę jak kozioł, którym się opiekował. Poza tym było to szalenie nudne popołudnie. W kawiarni w Osnabrück wyjąłem mapę i zacząłem się zastanawiać co dalej.

Lekki deszczyk zacinał najwyraźniej od morza. Może gdybym ruszył na wschód, zostawiłbym go za sobą. W pierwszym odruchu chciałem zanocować w Osnabrück, ale przypadkowe spotkanie w kawiarni zmieniło moją decyzję.

– Dokąd się pan wybiera? – zapytał mnie korpulentny osobnik, na którego bagażu widniały wzdłuż i wszerz napisy „komiwojażer”. – Do Hanoweru? Och, właśnie stamtąd jadę.

– Padało tam?

– Nie, dziś po południu było nawet słonecznie.

To mi wystarczyło. Pozbyłem się już początkowej sztywności, a deszcz pomógł mi przynajmniej zachować rześkość – najbardziej męczy jazda w palącym słońcu po zapylonych drogach. Postanowiłem jechać nocą do Hanoweru – w końcu ledwie osiemdziesiąt mil stamtąd.

Tamtego dnia wczesnym świtem spacerowałem po Osnabrück, gdzie Jerzy I zmarł na apopleksję w swojej karocy. W mieście znajduje się kilka zabytkowych budowli, ale niczym szczególnym się ono nie wyróżnia – ośrodek fabryczny rzadko taki bywa. Katedra nieładna, ale spodobało mi się parę starych drewnianych domów na sąsiednich ulicach.

Panował zaskakująco słaby ruch i nieczęsto niepokoiły mnie światła nadjeżdżających samochodów. Kiedy jechałem przez brukowane ulice Minden, miasto jeszcze czuwało, ale zbierało się już do snu. Po zatrzymaniu się na krótki popas, wdałem się jednak w ciekawą dyskusję („polityczne debaty” zrelacjonuję w opisach późniejszej podróży, żeby uniknąć powtórzeń). Pozbawiona była jadu, a nazistowski oficer, który przewodził oponentom, zaproponował, że pokaże mi miasto. O takiej porze wszyscy szanujący się mindeńczycy znajdowali się w łóżkach, a katedra i ratusz były tylko niewyraźnymi zarysami w wilgotnej ciemności. Kiedy uznaliśmy, że przydałoby się nam odświeżenie, mój przyjaciel wtargnął do mieszkania swojego przyjaciela. Nie było go, ale musiały ich łączyć iście komunistyczne więzy, ponieważ splądrował mu szafki i piwnicę. Przyjaciel mojego przyjaciela powrócił w środku naszej orgii. Nieproszeni goście bynajmniej go nie zirytowali, lecz wyraźnie był zakłopotany, ponieważ przyprowadził ze sobą damę. Ona jednak bodaj niczym się nie przejęła i szybko okazała się duszą towarzystwa. Nalegała nawet – ku pewnej niechęci przyjaciela mojego przyjaciela – by cała trójka odprowadziła mnie do granic miasta. Pożegna­łem ją radośnie wśród serdecznych życzeń, zresztą obsypałbym nimi każdego, gdyż deszcz ustał, a na firmamencie przeświecało słabowicie kilka gwiazd – przyćmione płomyki rozświetlające mgliste niebo.

Nadal było ciemno, kiedy dotarłem do Hanoweru. Zmarzłem, bo wiatr zmienił kierunek na północny. Cało­dobowa kafejka oferowała ciepłe dania i napoje, a ja zasnąłem z głową na stoliku.

Miasto powinno było zrobić na mnie wrażenie, lecz wzbudziło jedynie zainteresowanie. Mnóstwo więzów łączy je z naszym krajem – w istocie tylko przypadek, czyli to, że królowa Wiktoria urodziła się dziewczynką, ocaliło je przed staniem się dodatkiem do brytyjskiego tronu15. Szczęśliwy był to dla nas przypadek, jako że posiadanie Hanoweru w czasie narodzin Cesarstwa Niemieckiego pociągnęłoby za sobą niezliczone komplikacje.

Mnóstwo tam rzeczy do obejrzenia, a hanowerskie ulice handlowe są eleganckie i tak urocze, jak ich berlińskie odpowiedniki. Podobał mi się Stary Ratusz, potężna budowla o ujmującym majestacie, jednak pierwszą pielgrzymkę odbyłem na zamek, gdzie znajdują się liczne pamiątki po Czterech Jerzych16. To bezpretensjonalna rezydencja – Thackeray nazwał ją „ową brzydką kołyską, która wyniań­czyła naszych Jerzych”17. Kustosz muzeum mnie zachwycił – na podorędziu miał opowieść o każdym eksponacie, zwłaszcza o mundurach. Mówił z taką pewnością w głosie, że przysięglibyście, że żył w czasach, kiedy nosili je hanowerscy królowie. Nie, wróć, z łatwością by mnie przekonał, że sam taki mundur nosił.

Ogrody zamkowe rozciągają się na gigantycznym obszarze – wzorcem dla nich był Wersal, lecz są bardziej formalne i wyszukane. Nie widziałem działających fontann – nigdy nie mam szczęścia, by trafić na właściwy dzień, ale przyjaciele mówią, że jeśli lubicie takie rzeczy, to trzeba je koniecznie zobaczyć.

Bardziej mi jednak przypadła do gustu wędrówka po przedmieściach Hanoweru. Rowerów na ulicach było zaskakująco dużo, porównywalnie z ich liczbą na terenie holenderskich miast. Drogi rowerowe z definicji są wszędzie, zgodnie z holenderskim modelem. Jeśli trotuar jest dostatecznie szeroki, połowę przeznacza się dla rowerów, pas trawy oddziela rowerzystów od pieszych. W innym przypadku parę jardów jezdni odcina biała linia i biada kierowcy, który naruszy przestrzeń zastrzeżoną. Wolałem brukowane chodniki, ponieważ bruków tego miasta nie zbudo­wano do naprawdę wygodnej jazdy. Hanowerczycy widomie nie podzielają tej opinii, ponieważ co drugi obywatel jechał rowerem. Widziałem uwiązane do rowerów wózki mleczarzy i piekarzy, jak wesoło turkocząc, przemierzały brukowane ulice.

Również na przedmieściach Hanoweru zobaczyłem jedno z praktycznych osiągnięć nazistowskiego reżimu. Nie podobają nam się jego idee i metody, więc mamy skłonność do lekceważenia jego konkretnego dorobku. Tu zaś znajdowały się osiedla, których nie powstydziłoby się żadne miasto w Europie – urokliwe kwartały bloków mieszkalnych wśród drzew i ogrodów, a jakieś sto jardów dalej piękny las. Wszedłem do środka, by obejrzeć kilka mieszkań – jako że takie osiedla nie zawsze są tym, czym się wydają, a już kiedyś dałem się nabrać. Jednak w Hanowerze wnętrza były równie imponujące i przyjemne co fasady.

Kiedy późnym popołudniem wyjeżdżałem z miasta, zdarzyła mi się zabawna sytuacja. Na drodze rowerowej zapytałem jakiegoś rowerzystę, czy mógłby mi powiedzieć, którędy mam jechać do Hildesheim.

– Oczywiście. Sam jadę w stronę drogi na Hildesheim – odparł. – Proszę jechać za mną.

Zrobiłem, jak kazał. Dotarliśmy do dość skomplikowanego skrzyżowania, z ruchem okrężnym, światłami i wieloma wjazdami i wyjazdami. Spostrzegłem, że w rolę policji drogowej wepchnięto SA-manów18, co mnie ucieszyło – tych młodych ludzi zbyt długo trzymano w stanie groźnego lenistwa. Naturalnie podążałem wiernie za moim przewodnikiem, ale jeden z SA-manów zatrzymał mnie władczo po drugiej stronie skrzyżowania.

– Proszę to wziąć! – rozkazał, wciskając mi w dłoń ulotkę.

– Ale co ja takiego zrobiłem? – zapytałem szczerze zaskoczony. Niczego mi nie wyjaśnił, lecz pognał zatrzymać kogoś innego.

Na ulotce znajdowała się lista nakazów i zakazów drogowych. Na wypadek gdybym nie umiał czytać, po drugiej stronie zamieszczono obrazki ilustrujące niebezpieczeństwa na drodze. Muszę stosować się do wszystkich znaków drogowych, nie wolno mi raptownie włączać się do ruchu ani też przejeżdżać tuż przed zbliżającym się tramwajem, muszę zwracać uwagę na światła pojazdów, zwłaszcza te, które wyłaniają się zza wzgórza, muszę uważać na wsiadających i wysiadających z tramwaju pasażerów, nie wolno mi przejechać policjanta, który właśnie aresztuje pijaka i tak dalej. Gorąco aprobowałem wszystkie te sugestie lub regulacje. Bardzo chętnie zatrzymam ulotkę w charakterze prezentu, ale nadal się zastanawiam, dlaczego właściwie ją dostałem.

Wieczorna jazda nie była tak przyjemna, jak powinna być, ponieważ większość drogi pokrywał straszliwy bruk – wspaniały dla ciężkich pojazdów wojskowych, ale okropny dla tak delikatnego mechanizmu jak George. Bezustannie jęczał, przemocą poddawany wstrząsom, lecz dzielnie niósł mnie dalej. Kocim łbom zawdzięczam marne tempo, ponadto – mimo że okolica niczym szczególnym się nie wyróżniała – zatrzymywałem się kilka razy, żeby porozmawiać, i w rezultacie po raz drugi w ciągu dwudziestu czterech godzin jechałem po ciemku.

Było też niebezpiecznie. Jak przekonają się wytrwali czytelnicy, moja wyprawa do Rosji miała swoje momenty grozy. Tutaj jednak, w sercu cywilizowanych Niemiec, przeżyłem jedną z potencjalnie najgroźniejszych katastrof. Pędziłem w dół zboczem, kiedy dosłownie znikąd zjawił się nietoperz i wleciał mi prosto w twarz. Zaskoczony straciłem na chwilę równowagę i wywaliłem się jak długi. Nietoperz był najwyraźniej ogłuszony i leżał w kręgu słabego światła lampki George’a. Pozbierałem się i stwierdziłem, że doznałem niewielkiej szkody, ale kości nadal mnie bolały, gdy ostrożnie ruszyłem ku Hildesheim, wpatrując się czujnie przed siebie.

II

Niemcy dobrze znają i kochają Hildesheim, ale przeciętna liczba cudzoziemskich gości w ciągu roku jest tu zdumiewająco niska. Przesadą byłoby powiedzieć, że to jedna z nieodkrytych pereł wśród miast Europy, ponieważ bynajmniej nie jest ono nieznane, a publikowane we wszystkich językach książki opisują jego urok i piękno. Przypuszczam jednak, że napływ obcokrajowców nie sięga nawet pięciu procent liczby gości tłumnie zmierzających do Norymbergi, Monachium i innych miast na turystycznym szlaku. Taka jest właśnie jego istotna wada – nie to, że jest nieciekawe, bo przecież zaprojektowano je starannie i wnikliwie, ale że jest zbyt ograniczone. Nie przypominam sobie ani jednego z turystycznych szlaków, który byłby nieciekawy, ale poza nimi mogę wskazać setki miejsc równie interesujących jak te, które się przy tych trasach znajdują.

Wydaje mi się, że za lekceważenie Hildesheim odpowiada głównie powszechne żądanie szybkiego tempa. Kiedy brytyjski lub amerykański turysta wyrusza do Berlina, myśli raczej o tym, by dostać się tam w jak najkrótszym czasie – poleca swojemu biuru podróży, żeby przeszukało rozkłady jazdy, by znaleźć najszybszą trasę, po czym wybiera nie tę prowadzącą przez najciekawsze okolice, lecz tę, która urwie godzinę z planowanego czasu podróży. Moim zdaniem tacy podróżnicy rozsądniej zrobią, porzucając berliński ekspres w Hanowerze, ponieważ z miasta książąt elektorów do Hildesheim jest mniej niż godzina jazdy pociągiem.

Spacer po centrum Hildesheim przypomina chwilowy powrót do średniowiecza. Miasto nie stanowi tak doskonałej całości jak Rothenburg, lecz jest za to o wiele bardziej żywe i kolorowe, na mnie zaś w każdym razie owa wizja życia sprzed pięciuset lat robi dużo silniejsze wrażenie niż mniejsze miasteczko położone dalej na południe. W dobie rozkwitu Hildesheim było bogatym średniowiecznym ośrodkiem, a do dziś przetrwało ponad siedemset zabytkowych domów. Tu i ówdzie nowoczesne okropieństwa szpecą widok niczym sztuczny kieł wśród naturalnych zębów. Są jednak całe ulice, na których przez wieki nie wymieniono choćby jednego kamienia – czy raczej belki. Ta poprawka jest wysoce wskazana, ponieważ setki domów zbudowano w całości z drewna. Niektóre z nich cechuje zdumiewająco skomplikowana konstrukcja, są bogato zdobione, a niemal wszystkie mają wspaniale rzeźbione i barwnie malowane fasady. Historyczne domy cechów i rezydencje bogatych mieszczan odznaczają się zaskakującymi rozmiarami przy zgrabnych proporcjach. Dumę miasta stanowi Dom Cechu Rzeźników przy starym rynku. Nie jest jedynie najznakomitszym przykładem drewnianej architektury miasta, ale gdybym uczuwał pokusę, by wyrazić swój zachwyt nad jego pięknem, wystarczyłoby, żebym zacytował Viollet-le-Duca, sławny francuski autorytet w kwestii zabytków, który ogłosił Dom Cechu Rzeźników w Hildesheim najpiękniejszym budynkiem na świecie. Moja opinia ma niewielką wartość, ale jego zasługuje co najmniej na uwagę i szacunek.

Hildesheim – siedziba cechu rzeźników

Poprzedniego wieczoru wędrowałem po wąskich zaułkach, słabo jedynie oświetlonych nowoczesnymi lampami w historycznej scenerii. Teraz, we wczesnych godzinach porannych, jakaś przemożna siła wyciągnęła mnie z łóżka i kazała ponownie ruszyć na spacer, by pławić się w tych wspaniałościach. Roztaczający się wokół bajeczny widok co chwilę wbijał mnie w ziemię. Ludzie również zdawali się świetnie pasować do otoczenia. Ubrani byli oczywiście we współczesne stroje, ale krzątali się wokół codziennych spraw poranka w ten swobodny, a sumienny sposób, który przywodzi nam na myśl średniowiecze. Gdy Hildesheim się przebudziło, nie miałem najmniejszych trudności z wejściem do zabytkowych domostw – nie chodzi mi tutaj wyłącznie o budynki zachowane jako muzea i otwarte dla każdego, lecz o setki innych, które nadal są zamieszkiwane przez osoby prywatne i w wielu wypadkach należą do rodzin od pięciuset lat. Oczywiście nie usiłowałem odwiedzić ich wszystkich, ale odkryłem, że wystarczy stanąć przed którymkolwiek z nich z miną wyrażającą żywe zainteresowanie (co zresztą nie jest trudne) lub z podziwem zaglądać na podwórze, by już po chwili wdać się w rozmowę z kimś z mieszkańców, a po paru minutach zostać zaproszonym do środka.

Ogromnie się cieszyłem, widząc, że hildesheimczycy doceniają skarby, które otrzymali w spuściźnie, bo nawet w Niemczech duma z pamiątek przeszłości nie jest bynajmniej powszechna. Pokazywano mi tuziny ukrytych przykładów średniowiecznego kunsztu rzemieślniczego – przemyślne dzieła z żelaza w postaci kołatek i latarni, drzwi z litego drewna, grube na sześć cali, rzeźbione w majestatyczne wzory, malowidła wykonane farbą olejną – bądź w paru przypadkach wodną – bezpośrednio na ścianie. Artysta wykazał się tu mądrością, ponieważ, rzecz jasna, obraz olejny na tynku istnieje jedynie na jego powierzchni, a gdy tynk kruszeje i pęka, obraz przepada. Farba wodna ma większe szanse na przetrwanie, gdyż woda wsiąka w tynk19.

Kusi mnie, by opisać szczegółowo dziesiątki niepospolitych domów w Hildesheim – niektóre z drewna, o prostej, acz solidnej konstrukcji, niektóre małe, lecz kunsztowne, jeden zaś wyglądał pod każdym względem jak postawiona do góry nogami tradycyjna głowa cukru, która z każdym kolejnym piętrem zyskiwała na wspaniałości. Ale gdybym miał dać upust naturalnej admiracji dla Hildesheim, to złamałbym swoją pierwszą zasadę, bo usiłowałbym odgrywać rolę przewodnika. Zapewne nie wyrządziłbym też przysługi uprzejmym właścicielom hildesheimskich domów, którzy mnie do siebie zapraszali, ponieważ gdybym je bliżej opisał, mógłbym ich narazić na najazd niepożądanych gości. Nie sądzę jednak, by nawet ta niedogodność zbytnio ich przejęła, tak wielką czują dumę ze swojego dziedzictwa. W istocie w Hildesheim spotkałem najdzielniejszego człowieka w Niemczech – jego odwaga płynęła właśnie z tej dumy.

Do najtrwalszych i najokropniejszych obyczajów większości zwolenników skrajnych poglądów politycznych należy najwyraźniej chęć utrwalenia swojego przesłania na murach należących do innych ludzi. We wczesnym okresie nazistowskiego reżimu Niemcy były jedną wielką masą swastyk i sloganów. Wprawdzie ostatnio ich zalew nieco osłabł, jednak każdy młody nazista jest zdania, że nie spełnił codziennego dobrego uczynku, jeśli nie namalował kredą lub w inny sposób nie namazał paru swastyk na cudzych nieruchomościach. Oczywiście święte te symbole muszą pozostać in situ, dopóki nie znikną w naturalny sposób, gdyż zmycie ich uchodzi bez dwóch zdań za dowód straszliwego braku patriotyzmu – widziałem wiele szlachetnych budowli doszczętnie zniszczonych przez prymitywne totemy i hasła naskrobane na ścianach.

Ale kiedy szedłem jedną z okolonych średniowiecznymi domami ulic w Hildesheim, poczułem, że apopleksja zagraża mi dużo szybciej niż zwykle na widok tych świętokradczych aktów wandalizmu, jako że na fasadzie pysznego czternastowiecznego domu z drewna znajdował się cały zastęp swastyk. Kiedy jednak wpatrywałem się w nie wściekle, z frontowych drzwi wyłonił się mężczyzna z wiadrem i szczotką – miałem ochotę go uściskać, gdy rzucił się na swastyki i usunął je w ciągu paru minut. Nie oparłem się pokusie pogratulowa­nia mu odwagi.

– Niech sobie idą sadzić te swoje swastyki na dworcach kolejowych i w toaletach publicznych – powiedział. – Nie żebym miał coś przeciwko swastyce, uważa pan, ale nie na ścianach mojego domu. Moi przodkowie zbudowali go pięćset lat temu i dostałem go w takim stanie, w jakim go postawili. A co ważniejsze, zamierzam go również przekazać synowi w dokładnie takiej kondycji, w jakiej do mnie trafił.

Sądzę, że mieszkańcy Hildesheim w ogólności prezentują tę wysoce godną pochwały postawę, ponieważ zauważyłem, że tylko nieliczne domy szpeciły symbole czy slogany polityczne. Dworzec kolejowy i toalety publiczne zdobił natomiast zwyczajowy zestaw.

Blade słońce świeciło wątłym światłem przez rozwodnione chmury, a żywe kolory malowanych rzeźb stanowiły cudowny widok, gdy szedłem w stronę wiekowej katedry, zbudowanej przez żyjącego w dawnej epoce biskupa Bern­warda20. Eksperci mówią, że sama architektura świątyni to nic specjalnego, ale jest to nader miła dla oka budowla i ma dwa wyjątkowe atuty. Pierwszym są ogromne drzwi z brązu, na których znajduje się imponujący cykl płaskorzeźb ukazujących upadek człowieka i żywot Chrystusa. W istocie drzwi te są do tego stopnia wyjątkowe, a artyzm ich wykonania tak niedościgły, że sporządzono ich odlew dla Muzeum Wiktorii i Alberta. Katedralne krużganki również zdawały się moim nieuczonym oczom dostojnie piękne. Jednak dziewice Hildes­heim honorowe miejsce przyznają tysiącletniemu krzewowi dzikiej róży, który – jak głosi podanie – posadzono w roku zbudowania katedry i który od tego czasu kwitnie każdego roku. Dobry tuzin legend, większość z nich romantycznej natury, jest powiązany z tym drzewem.

III

W Hildesheim trwała niedziela i wydawało się, że niejednorodna ludność miasta, niemal równo podzielona na katolików i protestantów, stwarza dobrą okazję do zbadania skutków roz­maitych nazistowskich dekretów dotyczących spraw religijnych. W Rosji, jak zobaczymy, celem komunistów jest wytępienie religii. Niemcy realizują inną politykę – chodzi o podporządkowanie sobie Kościołów chrześcijańskich, aż staną się tak uległe, że same będą ochoczo służyć nazistom jako ośrodki wpływu. Pechowym trafem dla organizatorów tej kampanii religia w Niemczech okazała się stukrotnie silniejsza niż w Rosji. W rezultacie próba zawładnięcia Kościołami się nie powiodła, więc są one obecnie obiektem szyderstw ze strony władz, które starają się wzbudzić wobec nich niechęć – zwłaszcza co bardziej twardogłowi naziści głoszą bez przeszkód, że chrześcijaństwo jest beznadziejnie przestarzałe i nie zawiera ani jednego przesłania, które już nie byłoby obecne w nazistowskiej doktrynie. Członków SA oficjalnie zniechęca się do udziału w nabożeństwach. Z całą pewnością nie da się znaleźć w polityce nazistów niczego, co by skłoniło ludzi do chodzenia do kościoła, z kolei w dziesiątku oficjalnych i tysiącu nieoficjalnych czynów usiłuje się podważyć wpływ Kościoła.

Dlatego też z pewną ciekawością poszedłem na wczesno­poranną mszę w Hildesheim. Spóźniłem się pięć minut i odkryłem, że znalezienie miejsca siedzącego jest praktycznie niemożliwe – olbrzymia katedra pękała w szwach. Z zaskoczeniem zauważyłem, że wśród wiernych zdumiewająco dużo było przedstawicieli wojska – a nie muszę chyba mówić, że nie była to msza dla mundurowych, ale pośród ludzi klęczących przy drewnianych barierkach znalazłoby się ze stu żołnierzy. Szczera wiara całej kongregacji biła w oczy – jedyną rozczarowującą cechą nabożeństwa był śpiew, bo – jak na Niemcy – strasznie zawodzili drewnianymi głosami.

Gdy tylko zobaczyłem to, co chciałem zobaczyć, i porozmawiałem z paroma osobami, w tym z pastorem, ruszyłem do Świętego Michała, głównej świątyni protestanckiej. Kiedyś był to kościół katolicki – istotnie, w krypcie znajduje się sarkofag biskupa Bernwarda, którego można uznać za ojca Hildesheim. Podczas swojej posługi, od roku 993 do roku 1022, uczył ludzi kochać piękno i prawdę, a chociaż większość hildesheimskich budynków powstała pięćset lat później, to w ich artystycznej perfekcji można dostrzec jego wpływy. Dzięki przyjacielskiemu porozumieniu między dwoma wyznaniami krypta ciągle jest uznawana za przynależną do Kościoła Katolickiego i regularnie odprawia się w niej nabożeństwa. Pozostała część budynku jest protestancka.

Tu znowu napotkałem tłumne zgromadzenie. Co więcej, msza toczyła się z żywą werwą, co stanowiło nader korzystny kontrast z nabożeństwami, jakie widywałem w Niemczech w ubiegłych latach. Po jej zakończeniu zresztą powiedziałem pastorowi, że zwróciłem uwagę na żarliwość jego zboru.

– Cieszę się, że panu, cudzoziemcowi, rzuciło się to w oczy – odparł. – Dla mnie to aż nadto oczywiste. Co tydzień przychodzą do Boga po dobro, które rodzi się ze zła. Małostkowe szykany, z jakimi się spotykamy, są lekko tylko zamaskowanym błogosławieństwem. Po drodze odpadli od nas chwiejni i błąkający się bez celu – bezużyteczne odpryski zdrowego drzewa – lecz gałęzie, które pozostały, są mocne i twarde. Za każdym razem, gdy widzę się z moimi wiernymi, czerpię nową siłę z ich niewzruszonej wiary i mogę powiedzieć, że żadne prześladowania ani procesy sądowe nią nie zachwieją, lecz tylko przyciągną ich bliżej do mnie. Rozumie pan – ciągnął niespokojnie – że nie krytykuję tutaj obecnych władz. Nie mogą one, rzecz jasna, oczekiwać, że zaaprobuję ich stosunek do Kościoła chrześcijańskiego, ale pod innymi względami sądzę, że dokonały one w Niemczech wielkich dzieł. Bez wątpienia też chciałbym podkreślić, że większa część mojej gminy to zwolennicy panującego ustroju. Przekonują, że nie ma rządów idealnych i nawet jeśli Herr Hitler prowadzi nieroztropną politykę wobec Kościoła, to wystarczająco zrekompensował swój błąd niebywałymi sukcesami w innych dziedzinach prac na rzecz społeczeństwa. Jeśli o mnie chodzi, uważam, że wspomniane małostkowe szykany, które nas dotykają, zbliżają się do końca. Potrafimy już stawić zorganizowany opór i cios wymierzony w wiejski kościółek w Saksonii odbija się głośnym echem w całej Rzeszy.

Nie zdziwiłem się bynajmniej, słysząc, że zorganizowali opór. W Niemczech wszystko jest zorganizowane. Jeśli kiedyś zdarzy się tam coś pozbawione organizacji, to ludzie będą przecierać oczy ze zdumienia lub zwyczajnie w to nie uwierzą. Jednostka liczy się tylko jako część struktury. Wspominałem z uznaniem, że Niemcy przynajmniej nie za­niedbują Hildesheim i jego atutów, a właśnie tamtego niedziel­nego poranka odkryłem, że z Hanoweru jeździł specjalny pociąg, który przewoził siedmiuset czy ośmiuset proletariuszy, by zobaczyli średniowieczne domy. W Anglii taki pociąg wyplułby na stacji bezładną masę ludzką, która natychmiast rozpadłaby się na trójki i czwórki, te zaś ruszyłyby bez ładu i składu na włóczęgę po mieście. Znawcy Niemiec przyznają, że tutaj rzecz wygląda zupełnie inaczej. Wycieczkowicze rzędem wylegli przed dworzec i sformowali pochód, ustawiając się czwórkami – mężczyźni, kobiety i dzieci. Następnie marszowym krokiem udali się na rynek, poprzedzani przez orkiestrę dętą, którą przywieźli ze sobą specjalnie na tę okazję. Na rynku cała procesja została zdumiewająco szybko podzielona na grupy po pięćdziesiąt osób, nimi zaś zajęli się przewodnicy, oprowadzając je systematycznie po mieście. Widziałem ich później tego ranka, kiedy zakończyli zorganizowaną wycieczkę. Jedli suchy prowiant z plecaków – ale nadal byli zorganizowani, siedząc na ławkach w plenerze z zachowaniem wszelkiego ładu i porządku. Osobiście znienawidziłbym próby poddania mnie jakiejkolwiek organizacji, ale im się to najwyraźniej podobało. Urodzili się z pedantycznymi umysłami, a ja nigdy takiego nie posiadłem.

IV

Muszę wyrwać się z Hildesheim albo zostanę tu na resztę książki. Skierowałem George’a na południe i jechaliśmy przyjemną, acz nijaką okolicą. Widoczność była tak ograniczona, że nie zauważałem ani śladu gór na horyzoncie – choć przyjaciele mówili mi, że w pogodny dzień raptem znikąd wyskakuje pasmo Harzu.

Goslar – podobnie jak Hildesheim – powinien był mi przypaść do gustu, ponieważ ma równie fascynującą historię, a niektóre jego zabytki są równie imponujące. Nie sądzę, by to deszcz przytłumił mój entuzjazm, gdyż zdążyłem już przywyknąć do wilgoci. Wspaniały stary rynek Goslaru stał się jednak areną dla nazistowskiej młodzieżówki, a zestawienie tego widowiska z tak dostojnym otoczeniem dawało niepokojący zgrzyt. Na tysiącach młodzieńców i dziewcząt na paradzie nie robiło to jednak większego wrażenia. Po czymś, co dla każdego narodu poza Niemcami byłoby przytłaczającą nawałą muzyki marszowej, wykonywanej przez orkiestrę dętą o potężnych płucach, wystąpił nazistowski oficer i zwrócił się z przemową do zgromadzonych. Wypowiedział ledwie kilka słów, kiedy lunęło.

Dolina w Harzu

Znalazłem schronienie pod jedną z zabytkowych arkad. W pobliżu skryła się dama, która przedstawiła się jako dumna matka jednego z chłopców uczestniczących w paradzie. Z o wiele większym zainteresowaniem spoglądała na niebo niż na mówcę, a jej mina na widok pierwszych kropli deszczu była niemal komiczna. Łatwo było dostrzec walkę, jaką toczył w jej umyśle zdrowy rozsądek z patriotyczną dumą. Zdrowy rozsądek znalazł bezcennego sojusznika w matczynej trosce i kilka chwil później wołała do syna: „Herman, chodź tutaj i schowaj się przed deszczem!”.

Jej polecenie początkowo nie zostało wykonane, ponieważ ta sama bitwa musiała się toczyć w głowie Hermana. W tym wypadku jednak również zatriumfował zdrowy rozsą­dek i gdy pojedyncze krople zmieniły się w porządną ulewę, Herman złamał szereg i runął pod dach. Jego koledzy najwyraźniej doszli do podobnych wniosków i po paru minutach liczba ludności na placu zmniejszyła się o połowę. Mówca wszakże nie przestawał mówić. Nie słuchałem go zbyt pilnie, ale spodziewam się, że rzucił kilka słów o dyscyplinie i mięczakach.

Ucieszyłem się, widząc, że dla członkiń ruchu nazistowskiego zaprojektowano nowe mundury. W jednej z moich poprzednich książek21 wyrażałem się ogromnie krytycznie o stroju przewidzianym dla zwolenniczek ruchu na wczesnym jego etapie – był to rodzaj brązowego worka, w zasadzie pozbawionego kształtu, z wyciętą na górze dziurą, z której wyłaniała się głowa. Teraz dziewczęta noszą proste, lecz ładne niebieskie spódnice, białe koszule i całkiem eleganckie marynarki khaki. Mundur nie skrywa germańskiej bujności damskiej figury, ale przynajmniej dobrze wygląda i jest wcale korzystny.

Goslar obfituje w zabytki, ale jego dumę stanowi stary Pałac Cesarski. Ma to być jakoby najstarsza świecka budowla w Niemczech. Tradycja łączy ją z Nibelungami. Z pewnością pałac zaczęto stawiać na początku XI wieku, a przez wiele pokoleń stanowił siedzibę cesarza Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Później, jak to często bywało, popadł w ruinę, a obecnie jest intensywnie restaurowany.

Uznałem, że nie jest to tak ciekawy obiekt, na jaki wygląda. Położenie ma fenomenalne – usytuowany na najniższym stoku pierwszej z gór łańcucha Harzu. Najbardziej interesująca okazała się główna sala. Po południowej stronie znajduje się ciąg wspaniałych okien, natomiast pozostałe trzy ściany niemal w całości pokryte są malowidłami, które ukazują sceny z życia narodu niemieckiego. Są nowoczesne, lecz wyjątkowo dobrze wykonane. Jest tam także zabytkowa kaplica, imponująca w swojej miniaturowej godności: lochy i narzędzia tortur zdecydowanie warto zobaczyć.

Deszcz padał dalej, kiedy wyszedłem z pałacu, by ponownie pospacerować po Goslarze. A tak przy okazji – coś tu się nie zgadza z tą opowieścią o Nibelungach. Według niej jeśli usiądziecie w Wielkiej Sali pałacu w Goslarze, będziecie mogli podziwiać cuda Harzu. Ale jej okna wychodzą na dokładnie przeciwną stronę.

Najciekawszą z osobliwości Goslaru jest kolekcja zegarów, niektóre z nich są mechaniczne i tak skomplikowane, że przekracza to wyobraźnię zwykłego człowieka, niektóre zaś nawet zrobione ze słomy. Ważniejsze jednak, że nadal chodzą po tych paru stuleciach. Interesującą cechą zabytkowych domów w Goslarze, podobnie jak w Hildesheim, jest to, że ciągle mają lokatorów – w wielu przypadkach są to potomkowie rodzin, które je zbudowały. Okazjonalny turysta może się zatrzymać, jeśli ma ochotę, w wieży Achtermanna, solidnej szesnastowiecznej warowni, gdyż dzisiaj pełni ona funkcję hotelu – rzeczywistą część hotelową dobudowano do wieży, ale można w niej zjeść i nawet zanocować, jeżeli będziemy mieć szczęście i przydzielą nam pokój w samej baszcie. Zorientowałem się jednak, że przekracza to możliwości mojej sakiewki. Pięć szylingów dziennie ma swoje granice.

Dalsza część w wersji pełnej

Przypisy

1 Newman używa dawniejszej nazwy Stambułu, obowiązującej do 1930 r. (wszystkie przypisy, chyba że zaznaczono inaczej, pochodzą od tłumaczki).

2 Polski przekład ukazał się pod tytułem Rowerem wokół Bałtyku 1938. Unikalny reportaż zpodróży po Europie uprogu katastrofy, tł. E. Kochanowska, wyd. Znak Horyzont, Kraków 2024.

3 Główna siedziba BBC w Londynie, wybudowana w 1932 r. specjalnie na potrzeby radia.

4 Jedna z pierwszych audycji radiowych dla dzieci, emitowana przez BBC w latach 1922–1964. Wersja telewizyjna programu pojawiła się tuż po wojnie, w 1946 r. Zob. https://www.bbc.com/historyofthebbc/research/children-and-the-bbc, dostęp 5.06.2025.

5 To znane w angielskiej kulturze żartobliwe określenie sił „odpowiedzialnych” za panującą pogodę (Clerk of the Weather).

6 Mowa o wybudowanym w 1898 r. dziesięciopiętrowym Witte Huis (Biały Dom), który podczas I wojny światowej był siedzibą niemieckiej siatki szpiegowskiej. Budynek szczęśliwie przetrwał niemieckie bombardowanie miasta w 1940 r. (przyp. red.).

7 Kościół Najświętszej Marii Panny – gotycka bazylika, powstała w XIV i XV w., najważniejszy zabytek miasta, od XVI w. w rękach luteranów.

8 Prawidłowa wersja to ’s-Hertogenbosch. Dziwaczna na pozór nazwa oznacza po prostu „las księcia” w dawnym niderlandzkim (miasto założono na terenie należącym do księcia Henryka I Brabanckiego).

9 Nawiązanie do znanej w starożytności wyroczni delfickiej, w której Grecy zasięgali rady boga Apollona. Grocjusz pochodził z holenderskiego miasta Delft, stąd kalambur autora (przyp. red.).

10 Gdy Newman pisał swoją książkę, Holandią (Niderlandami) władała królowa Wilhelmina (1890–1948), po której tron odziedziczyła jej córka Juliana (1948–1980). Wspomniana na końcu księżniczka Beatrycze, urodzona w 1938 r., a więc krótko przed powstaniem książki, panowała w latach 1980–2013, obecnie zaś królem jest jej syn Wilhelm Aleksander (przyp. red.).

11 Great West Road (Wielka Droga Zachodnia) – jeden z głównych szlaków komunikacyjnych w Anglii, wiodący z Londynu na zachód, ku Bath i Bristolowi (przyp. red.).

12 Pomnik autorstwa belgijskiego architekta Huiba Hostego powstał w latach 1917–1919 jako wyraz wdzięczności dla Holandii, która okazała gościnność i wsparcie internowanym belgijskim żołnierzom podczas I wojny światowej. Holandia jako państwo neutralne podporządkowała się nakazom prawa międzynarodowego i internowała belgijskich żołnierzy, którzy po zajęciu ich kraju przez Niemcy uciekli do Holandii.

13 Philip Sidney, angielski poeta i żołnierz, śmiertelnie ranny w potyczce pod Zutphen w 1586 r., oddał swoją manierkę z wodą umierającemu żołnierzowi, mówiąc: „Bardziej jej potrzebujesz ode mnie”.

14 Harold Lloyd (1893–1971) – amerykański aktor komediowy i reżyser (przyp. red.).

15 Królowa Wiktoria pochodziła z dynastii hanowerskiej i była córką Edwarda Augusta, czwartego syna króla Anglii i elektora Hanoweru Jerzego III. Objęła tron brytyjski po śmierci stryja Wilhelma IV w 1837 r., ale ponieważ w Królestwie Hanoweru mężczyźni dziedziczyli przed kobietami, władzę przejął tam kolejny z jej stryjów, Ernest August, co doprowadziło do zerwania unii personalnej między obydwoma państwami (przyp. red.).

16 Mowa o czterech królach Wielkiej Brytanii z dynastii hanowerskiej, którzy władali w latach 1717–1830 (przyp. red.).

17 Cytat pochodzi z nietłumaczonego na język polski zbioru The Four Georges – humorystycznego portretu Anglii za panowania owych czterech władców: Jerzego I, II, III i IV (XVIII i początek XIX w.). Pierwotnie były to odczyty, które autor wygłaszał w latach 1855–1856, a później wydano je w formie książkowej (1860).

18 SA (Sturmabteilung) – jedna z hitlerowskich organizacji paramilitarnych. Po 1934 r. straciła na znaczeniu na rzecz konkurencyjnej SS (Schutzstaffel) (przyp. red.).

19 To domy szachulcowe, malowidła znajdują się między drewnianymi belkami.

20 Święty katolicki, biskup Hildesheim w latach 993–1022. Za jego pontyfikatu zbudowano miejscową katedrę (przyp. red.).

21The Blue Danube, ukazała się w 1935 r. (przyp. red.).

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Spis treści

Wprowadzenie

Rozdział I. Holandia

I

II

III

IV

Rozdział II. Niemcy

I

II

III

IV

Przypisy

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Spis treści

Strona redakcyjna

Meritum publikacji

Przypisy