Rowerem przez Polskę w ruinie - Newman Bernard - ebook + książka

Rowerem przez Polskę w ruinie ebook

Newman Bernard

0,0
38,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Już nie II RP, jeszcze nie PRL. Niezwykły reportaż o Polsce z 1945 roku

Kiedy angielski dżentelmen odwiedzał nasz kraj w 1934 roku, pisał:

W Anglii zaskakująco mało wie się o Polsce, a przecież to kraj, który za chwilę może być uznany za mocarstwo (…) – to nie zwykły parweniusz, lecz naród z historią i z przyszłością (…), liczy ponad 30 000 000 osób, ma energicznych i ambitnych przywódców [a jego] możliwości są niemal nieskończone. (…) W gruncie rzeczy sporo polskich problemów rozwiąże się samoistnie, gdy Polska zyska to, czego potrzebuje najbardziej – dwadzieścia lat pokoju.

Gdy w 1939 roku Bernard Newman kończył kolejną ze swoich rowerowych wypraw, jego słowa niosły złowieszcze przesłanie:

Próbuję przewidzieć losy Polski – jestem pewien, że ten mężny kraj przetrwa, ale o ile pewne znaki nie są szalenie mylące, to nadchodzą dla niego czasy cierpienia, a może i rozpaczy. Polacy jednak to twardy naród: przez sto pięćdziesiąt lat dławiły ich Rosja, Niemcy i Austria, a oni pozostali Polakami. Hitler nie przywiązuje wagi do historii, ja zaś tak. Niewykluczone, że kiedy ta książka się ukaże, Polska będzie toczyć walkę na śmierć i życie – i przetrwa, bo jej duch jest niezniszczalny.

Nadchodzi rok 1945. Warszawskie zgliszcza dopalają się na jego oczach, a on, brytyjski szpieg, rowerzysta i pisarz, znów stawia stopy na polskiej ziemi…

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 517

Data ważności licencji: 3/1/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



O autorze

O autorze

Bernard Newman był badaczem jedynym w swoim rodzaju. Gromadził fakty i zbierał opinie wyrażane zarówno przez robotników i chłopów, jak i przez ministrów, urzędników oraz głównych polityków epoki. Znany był ze szczerego i zaangażowanego przedstawiania podejmowanych tematów, a także z daru obiektywnej obserwacji. „The Times” określił go jako „przenikliwego, uczciwego, empatycznego i często ostrego” obserwatora. David Leghorn Thompson, który pewnego razu towarzyszył mu w Polsce, tak się o nim wypowiedział w programie BBC Books and Writers: „Ma niesamowity talent do błyskawicznego nawiązywania kontaktu z ludźmi, przerażającą energię, niezmożoną cierpliwość i pogodę ducha, a co więcej – pokłady jego poczucia humoru i wytrwałości są niewyczerpane”.

Newman walczył w okopach w 1918 roku, co stało się tematem jego pierwszej książki The Cavalry Went Through. Na liście sławnych ludzi, których spotkał, znajdują się Kennedy, Gandhi, Mandela, de Gaulle, Mosley, Hitler, Aung San, Chruszczow, król Laosu, król Albanii Zogu I, szach Iranu, Czang Kaj-szek, w wywiadach zaś bezlitośnie przypierał do muru przywódców Polski, Turcji, Pakistanu i wielu innych krajów. Na osobiste polecenie Mussoliniego trafił na indeks we Włoszech, ponieważ napisał powieść osnutą wokół próby zamachu na Duce.

Podczas pierwszej wojny światowej został zwerbowany do kontrwywiadu przez francuskiego oficera łącznikowego ze swojej jednostki, a gdy wybuchła wojna domowa w Hiszpanii, obserwował w górach w Maroko Hiszpańskim, jak Franco rekrutuje wojsko do swoich celów, i słał doniesienia z Hiszpanii do brytyjskich gazet. Niewiele wiadomo o jego późniejszej działalności szpiegowskiej, pewne jest natomiast, że sporządzał raporty dla brytyjskiego rządu ze swoich licznych podróży, zwłaszcza w okresie międzywojennym.

Po powrocie z każdej kolejnej wyprawy Newman jeździł z odczytami po całej Wielkiej Brytanii, opowiadając o ludziach i miejscach, które odwiedził. Ma na swoim koncie 502 odczyty i około 200 krótkich przemówień i audycji radiowych. Tylko w 1940 roku skierował ponad pół miliona słów do publiczności złożonej z ponad 250 000 osób, nie wliczając słuchaczy radiowych, i przejechał ponad 30 000 mil, spędziwszy jedynie 29 dni w domu. Wiele wypraw odbył na rowerze, stając się pod tym względem legendą. Zapalonym podróżnikiem pozostał aż do śmierci.

Bernard Newman jest autorem dobrze ponad 150 książek – podróżniczych, szpiegowskich, powieści oraz poważnych komentarzy na temat wydarzeń w Europie, Azji i na Bliskim Wschodzie.

Zmarł w 1968 roku, a w 2018 roku obchodziliśmy pięćdziesiątą rocznicę śmierci tego niezwykłego człowieka.

Streszczenie

Streszczenie

To fascynująca i wnikliwa opowieść o historii Polski, poczynając od jej zamierzchłych początków, a kończąc na problemach, jakie wyłoniły się po drugiej wojnie światowej. Bernard Newman zaznajamia czytelnika ze złożoną materią polskich granic, politycznym i terytorialnym rozwojem państwa oraz z jego relacjami z sąsiednimi krajami, by wymienić tylko parę tematów poruszanych w niniejszej książce.

Newman, głęboki znawca polskiej kultury, oferuje wyjątkowo interesującą relację z pierwszej ręki o warunkach panujących w Polsce, zwłaszcza w 1945 roku, i pisze z wielką znajomością rzeczy, pełen współczucia i zrozumienia, o kraju, jego krajobrazach i ludziach. To książka, która z pewnością spodoba się każdemu, kto pragnie poszerzyć wiedzę o Polsce.

Próbuję przewidzieć losy Polski – jestem pewien, że ten mężny kraj przetrwa, ale o ile pewne znaki nie są szalenie mylące, to nadchodzą dla niego czasy cierpienia, a może i rozpaczy. Polacy jednak to twardy naród: przez sto pięćdziesiąt lat1 dławiły ich Rosja, Niemcy i Austria, a oni pozostali Polakami. Hitler nie przywiązuje wagi do historii, ja zaś tak. Niewykluczone, że kiedy ta książka się ukaże, Polska będzie toczyć walkę na śmierć i życie – i przetrwa, bo jej duch jest niezniszczalny.

Bernard Newman, fragment z Baltic Roundabout („Wokół Bałtyku”), 19392

W momencie oddawania książki do druku autor przebywał służbowo za granicą i nie mógł dokonać korekty autorskiej. Jest głęboko wdzięczny panu I.O. Evansowi za wykonanie tego zadania.

Bernard Newman, 1946

1 Okres zaborów trwał w rzeczywistości 123 lata (przyp. tłum.).

2 To relacja z wyprawy rowerowej po Litwie, Łotwie i Estonii, którą Newman zapowiada w Rowerem przez II RP, tłum. E. Kochanowska, Znak Horyzont, Kraków 2020 (przyp. red).

Od tłumaczki

Od tłumaczki

„Chciałbym odwiedzić Polskę za, powiedzmy, piętnaście czy dwadzieścia lat. Będę ogromnie zdziwiony, jeśli do tego czasu nie stanie się zamożnym i potężnym państwem” – napisał w 1935 roku Bernard Newman w swoim zabawnym i pouczającym reportażu Rowerem przez II RP. Po dziesięciu latach, we wrześniu 1945 roku, wrócił do kraju spustoszonego wojną, poddanego – jeśli nie formalnie, to praktycznie – władzy Rosji radzieckiej. Nie był już beztroskim cyklistą, lecz jednym z członków delegacji brytyjskiej, której oficjalnym zadaniem było nawiązanie kontaktów kulturalnych z „nową Polską”. Wydana w 1946 roku książka Newmana pod tak właśnie brzmiącym tytułem oryginalnym, czyli Russia’s Neighbour – The New Poland, również znacząco się różniła od relacji z pierwszej podróży. Tym razem brytyjscy czytelnicy dostali do rąk publicystyczną rozprawę, której autor rozważał perspektywy polityczne i gospodarcze naszego państwa, opierając się o jego szkicowo przedstawioną historię, szczegółowy opis bieżącej sytuacji oraz – dla nas chyba dziś najcenniejsze – własne obserwacje, poczynione czy to podczas objazdu kraju (tym razem były to przede wszystkim Ziemie Odzyskane), czy też rozmów z przedstawicielami aparatu władzy, radzieckimi wojskowymi różnego szczebla, wysiedlanymi Niemcami, a także zwykłymi obywatelami. Wśród tych ostatnich znaleźli się zarówno zasiedziali mieszkańcy ziem powojennej Polski, jak i wygnańcy z Kresów, którzy przeważnie szukali sobie nowego domu na świeżo przyłączonych do niej terytoriach.

Pamiętać jednak musimy, że Newman nie stworzył naukowej monografii, tylko popularną analizę na użytek zainteresowanej publiczności, prezentował też – mimo niewątpliwej wiedzy o Polsce i sympatii do niej – punkt widzenia obywatela odległego imperium. Zdarzają mu się nieścisłości historyczne lub trudne dziś do potwierdzenia opowieści, jak choćby ta o zagadkowym tunelu, wykopanym jakoby przez polskich górników, by połączyć kopalnię na terenie austriackiego zaboru z kopalnią tuż za rosyjską granicą; członkowie PPS mieli nim przemycać ludzi i materiały propagandowe. Jako zaangażowany obserwator inaczej niż też, niż dziś to postrzegamy, tłumaczył rozmaite wypadki, ponadto w 1945 roku o wielu sprawach po prostu nie mógł wiedzieć, jak choćby o rzeczywistym przebiegu wydarzeń w Katyniu czy o faktycznych zachowaniach Wehrmachtu, który w ówczesnym przekonaniu zachowywał ponoć rycerski etos w przeciwieństwie do SS czy innych zbrodniczych formacji nazistowskich.

Angielski autor nie dysponował również, co oczywiste, dzisiejszymi możliwościami weryfikowania informacji, polegał więc na przykład na publicznie wyrażanych opiniach o członkach polskiego rządu, które z rozmaitych powodów mogły rozmijać się z prawdą albo wyrażać jedynie pobożne życzenia. Politycy ci byli przecież nieznani ogółowi, mogli zatem twórczo kreować swoje życiorysy, nie obawiając się przyłapania na jawnych kłamstwach (o ile tuż po wojnie ktokolwiek miałby czas i ochotę na takie dociekania). Mogli chcieć lepiej się zaprezentować w oczach społeczeństwa lub ukryć kłopotliwe wątki biograficzne, a nawet wybielić swoich mocodawców – w końcu przed śmiercią podczas stalinowskich czystek lat 30. uchronili się tylko ci komuniści z KPP, którzy nie zdążyli zbiec do ZSRR i siedzieli w więzieniach „pańskiej” Polski.

Newman przyznawał z pewnością duży kredyt zaufania nowym polskim politykom i – szerzej – aparatowi władzy, wielokrotnie zwracał uwagę na ich podkreślaną przez nich samych polskość, a dopiero na drugim miejscu przywoływane poglądy polityczne. Podobnie zresztą wierzył w zdrowy rozsądek Rosjan – w lekturze uderza pewna naiwność w traktowaniu ich jako pragmatycznych partnerów, tu jednak mamy niezasłużoną przewagę nad autorem, gdyż po prostu wiemy, „co było dalej”. Praktyczny Anglik nie tyle jednak nie zdawał sobie sprawy z możliwych scenariuszy politycznych, co zakładał, że Rosjanie widzą własną korzyść w pomyślnym rozwoju Polski. Działania zaś podejmowane przez odradzające się państwo niewątpliwie mu się podobały; donoszący o wizycie „angielskich literatów” w Krakowie „Dziennik Polski” z 18 września 1945 roku zaświadcza, że „p. Newman, który szczegółowo zapoznał się z polskim osadnictwem na Ziemiach Zachodnich, wyrażał się niezwykle dodatnio o polskiej akcji osiedleńczej”1.

Czasami opór polskiego czytelnika budzą sformułowania, którymi posługiwał się autor, lub sposób ujęcia problemów, który jednak trudno uznać za z gruntu błędny. Newman prezentował poglądy, by tak rzec, typowe dla kolonialnego imperium i uważał choćby, że mniejszości narodowe są potencjalnym źródłem konfliktów i słabości państwa. Chwalił więc trzeźwe podejście do rzeczywistości, pisząc, że „Rosja i Polska zgodziły się na całkowitą wymianę swoich mniejszości – cztery miliony Polaków z odstąpionych wschodnich terytoriów wysyła się do nowej Polski, natomiast pół miliona Ukraińców pozostających jeszcze w południowej Polsce przemieszcza się na właściwą Ukrainę”. O dobrowolności, jak wiemy, mowy nie było, kuriozalnie – najłagodniej mówiąc – brzmi też sformułowanie o odstąpionych jakoby przez Polskę terenach czy „właściwej” Ukrainie, ale pomijając fakt, że przytoczone liczby mogą nie być najbardziej adekwatne, to nie można zaprzeczyć, że cytowane zdanie odsyła do ustaleń na szczeblu państwowym, które faktycznie zapadły przy okazji polsko-radzieckiego układu o granicach z 16 sierpnia 1945 roku. Nie od rzeczy będzie również przypomnieć, że Newman napisał te słowa jeszcze przed akcją „Wisła” (przeprowadzaną w latach 1947–1950) i przed dużą częścią przesiedleń, które na jesieni 1945 roku cały czas trwały.

Innym przykładem z tej kategorii jest nazewnictwo stosowane przez Newmana wobec Armii Krajowej, którą konsekwentnie określa on mianem „podziemnej organizacji kierowanej z Londynu”, akowców zaś nazywa „partyzantami” lub „członkami AK”, terminy „żołnierze” i „wojsko” rezerwując dla wojsk regularnych. Można argumentować za przyjęciem takiego stanowiska, ponieważ – choćby w świetle różnych konwencji okołowojennych – definicja żołnierza była jasno ustalona, a polskie podziemie nie do końca ją spełniało, choć ostatecznie państwa alianckie uznały, że walczący z bronią w ręku akowcy stanowili część polskich sił zbrojnych. Nie zmienia to faktu, że z trudem czyta się słowa o „partyzantach w Warszawie”, czyli o powstańcach ’44 roku. Uważam jednak, że nie można wkładać autorowi w usta słów, których nie użył, a co więcej – świadomie dokonał innego wyboru.

Nie tyle już oburzenie, co zdziwienie może wywołać z kolei inna decyzja Newmana, a mianowicie traktowanie określeń „rosyjski”, „Rosjanie”, „Rosja” oraz „sowiecki”, „Sowieci”, „Rosja sowiecka” czy „Związek Radziecki” jako synonimów. Wyraźnie postrzegał on carską Rosję i bolszewicki Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich jako wschodnie imperium, którego charakteru i zasad postępowania nie zmieniła zasadniczo ustrojowa zmiana władzy. W przekładzie również zachowałam oryginalny rozkład tych określeń, gdyż – nawet jeśli mogą budzić one tu i ówdzie pewne zaskoczenie lub sprzeciw – są jednak zapisem myśli autora i pozwalają się zorientować w prezentowanym przez niego światopoglądzie.

Bardziej skomplikowany problem stanowią natomiast podejmowane przez autora próby obrony Polaków przed zarzutem powszechnego antysemityzmu i w niniejszym wstępie można tylko z grubsza zarysować ten wątek. Newman pisał otwarcie o trudnych relacjach polsko-żydowskich przed wojną, lecz starał się traktować je w zdroworozsądkowy sposób. „Antysemityzm, dowodził, „nie wynika wyłącznie z ustawowych regulacji, lecz wyrasta z ludzkich resentymentów, często absurdalnych lub nielogicznych, choć niekiedy nie bez racjonalnej podstawy”. W kłopotach i konfliktach ekonomicznych widział bowiem główne przyczyny wzajemnej wrogości różnych grup społecznych, stwierdzając wręcz, choć niekoniecznie zgodnie z prawdą, że antysemityzm pojawił się w Polsce ledwie sto lat wcześniej jako rezultat rywalizacji polskich przedsiębiorców z kontrolującymi gospodarkę żydowskimi biznesmenami. Przyznawał również rację polskim przedwojennym politykom, którzy optowali za emigracją Żydów, co tłumaczył dość niefrasobliwie tym, że zwolnią oni w ten sposób miejsce dla Polaków. Z dzisiejszego punktu widzenia brzmi to strasznie, pamiętajmy jednak, że – po pierwsze – twierdził tak Anglik, mieszkaniec mocarstwa zbudowanego na koloniach, po drugie – takie poglądy w latach 30. XX w. wydawały się całkiem racjonalne i nie oznaczały bynajmniej wezwania do przymusowych wysiedleń.

Przed 1939 rokiem Newman pozostawał optymistą – wprawdzie zbiorczo przypisał postawy antysemickie studentom uniwersytetów, co zdecydowanie nie było prawdą, ale dostrzegał protesty (części) profesorów, uważał też, że w ostatnich latach międzywojnia sprawy zaczęły zmierzać w dobrym kierunku, a opinia publiczna nie dała się przekonać do wprowadzenia w Polsce ustaw norymberskich. Po wojnie jednak zmierzył się z zupełnie inną sytuacją. Już w pierwszym rozdziale wstrząśnięty opisał zagładę dzielnicy żydowskiej w Warszawie, w dalszych częściach książki wyrażał zrozumienie dla ocalałych, którzy chcieli wyjechać z kraju, gdzie „każdy kamień przypominał im o horrorze”. Oceniał wprawdzie, że „wielu Polaków prezentujących dawniej łagodnie antysemickie poglądy przepełnia dziś współczucie dla Żydów”, ale swoim zwyczajem rozmawiał z wieloma ludźmi, chcąc się zorientować w nastrojach społecznych. Dowiedział się więc – co skrupulatnie odnotował w książce – o prześladowaniach Żydów przez akowców, o powojennych już pogromach, zetknął się także z „fantastycznymi opowieściami o masakrowaniu chrześcijańskich dzieci przez Żydów”. Polscy odbiorcy bez trudu rozpoznają znajomy schemat średniowiecznych jeszcze legend o krwi, nie zdziwią ich też antysemickie postawy czy zachowania wśród polskiego podziemia. Newman nie był jednak etnografem, kulturoznawcą czy tym bardziej specjalistą w dziedzinie historii Polski, uznał zatem – czemu trudno się dziwić, wziąwszy pod uwagę ówczesne realia – że za rozpowszechnianie takich historii odpowiedzialność ponosi nazistowska propaganda, natomiast „nienormalna atmosfera panująca w Polsce zniekształca osąd, a każdy incydent jest przesadnie wyolbrzymiany”.

Takie twierdzenia nie były, jak mogłoby się dziś wydawać, ucieczką przed trudnymi pytaniami. Zagorzały głosiciel tolerancji jako „jedynego rozwiązania europejskich bolączek” nie wahał się wyznać swojej zwyczajnie ludzkiej bezradności wobec skali tragedii drugiej wojny. W książce znajdziemy obszerne relacje z rozmów, jakie we wcześniejszych latach przeprowadził z polskimi uciekinierami w Anglii, którzy z rąk hitlerowców stracili bliskich, przeżyli niewyobrażalną gehennę. Newman trzeźwo oceniał, że takie doświadczenia niszczą nawet najszlachetniejsze jednostki, w innym miejscu pisał wprost o straconym pokoleniu młodych Polaków, których lata wojny i bezwzględnej walki z okupantem musiały wykoleić czy – w najłagodniejszym ujęciu – rozchwiać ich kodeks moralny. Miał jednak wbrew wszystkiemu nadzieję, że czas leczy rany.

Nie poprzestawał na wyrażeniu współczucia, gdyż doradzał – co ciekawe z dzisiejszej perspektywy – państwom Europy Środkowej, czyli Polsce, Czechosłowacji, Austrii i Węgrom, stworzenie federacji gospodarczo-obronnej. Uważał, że zdołałaby ona „w sojuszu z Rosją” zapobiec wszelkim próbom odradzania się niemieckiego nazizmu. Słaby punkt tej koncepcji dostrzegamy od razu, ale nie zmienia to faktu, że „autor rozlicznych dzieł politycznych”, jak przedstawiał go „Dziennik Polski”, nie po raz pierwszy wykazywał się dalekowzrocznością; sam bowiem przypominał, że już w wydanej w 1943 roku książce The New Europe optował „za federacjami państw na poziomie regionalnym jako pierwszym krokiem ku stworzeniu Stanów Zjednoczonych Europy”. Nawet taka pre-Unia Europejska w sugerowanym tu kształcie gwarantowałaby swoim obywatelom bezpieczeństwo i oddalała groźbę zwasalizowania przez obce potęgi z Rosją na czele. Małe państwa, konstatował Newman, „chcąc zachować niezależność, muszą być gotowe na poświęcenie jej cząstki”. Kiedy dzisiaj – jako obywatelki i obywatele Unii Europejskiej – czytamy te słowa, a tuż za naszą granicą toczy się wojna, nie możemy nie przyznać mu racji.

Niezależnie jednak od podziwu dla przenikliwości autora zaznaczyć trzeba od razu, że niekiedy z nadmierną swobodą traktował narody i grupy etniczne zamieszkujące interesującą go część Europy. Ale w porównaniu z Rowerem przez II RP, gdzie Bug wytyczał granicę, za którą zamieszkiwała już zasadniczo „ludność rosyjska”, tym razem Newman obszernie pisze o Białorusinach i Ukraińcach oraz o dążeniach niepodległościowych tych ostatnich. Kaszubi, Mazurzy czy górale (pod którym to pojęciem rozumiał wyłącznie górali tatrzańskich) stanowili dla niego „nieduże plemiona” (tribes), z grubsza przypominające Polaków bądź same za takowych się uznające. Wyraźnym podziwem darzył za to Hucułów; podobnie jak w poprzedniej książce przypisywał im pochodzenie od zbiegłych rycerzy-rozbójników, jako że mieli być zbyt arystokratyczni jak na zwykłych chłopów, które to wywody należy jednak między bajki włożyć. Nie zawsze wreszcie można jasno sprecyzować w lekturze, czy autor, pisząc o „Niemcach” żyjących na terenie Prus Wschodnich, miał na myśli etnicznych Niemców, czy też Mazurów. Skrupulatne rozważania na temat mniejszości narodowych żyjących na terenie przedwojennej i powojennej Polski służą wszakże analizie perspektyw rozwoju nowego państwa, spuentowanej taką oto frazą: „Polska opinia publiczna od lewa do prawa jest zgodna co do tego, że celem powinna być Polska jednolita etnicznie, całkowicie wolna od wichrzycielskich żywiołów”. Nie miejsce tu na przeprowadzanie krytyki myślenia kolonialnego, lecz zapewne winna ona objąć nie tylko Newmana, ale i naszych przodków.

Z czysto translatorskich problemów wspomnieć trzeba jeszcze o nazewnictwie miast i rzek na Ziemiach Odzyskanych – Newman posługiwał się będącymi wówczas w obiegu nazwami niemieckimi jak Danzig, Oppeln czy Breslau. W przekładzie jednak – z nielicznymi wyjątkami, gdzie mowa wprost o mieście niemieckim – zastosowałam nazwy polskie, żeby nie komplikować lektury. Osobną trudność stanowił przekład fraz i zdań, które prawdopodobnie wypowiadano po polsku. Przykładem może być fragment rozmowy z polskim Żydem na ruinach warszawskiego getta, w której mówi on o szczątkach tens of thousands of my people, co ostatecznie przełożyłam jako „dziesiątki tysięcy ludzi z mojego narodu”. Ale nie sposób stwierdzić (w tym i w wielu innych miejscach), jakie słowa i zwroty padły w rzeczywistości, nie wiemy nawet, bo autor tego nie zaznaczył, czy prowadził rozmowy po polsku, angielsku bądź w jeszcze innym języku, osobiście czy też przez tłumaczy. Ze wspomnianych doniesień prasowych w „Dzienniku Polskim” z 14 i 16 września 1945 roku wiadomo za to, że angielskim gościom towarzyszyli Antoni Słonimski, Ksawery Pruszyński i malarz Henryk Gotlib (w zapisie gazety Gottlieb) – każdy z nich mógł służyć Newmanowi za kompetentnego tłumacza, lecz można jedynie snuć przypuszczenia w tej mierze.

Na zakończenie kilka uwag, by tak rzec, technicznych – polski przekład opatrzyliśmy razem z redakcją przypisami tylko w tych miejscach, które zdecydowanie wymagają korekty merytorycznej lub dotyczą rzeczy ciekawych dla polskiego czytelnika. W wypadku podawanych przez Newmana danych liczbowych skorygowaliśmy w przypisach duże odstępstwa, ale część tego rodzaju informacji jest dziś trudna do zweryfikowania, bo nie wiemy, z czego korzystał autor i do jakich ściśle okresów czy zakresów się odnosił. Proponujemy, by zainteresowani czytelnicy i czytelniczki sięgnęli w razie potrzeby do dostępnych publikacji historycznych, jak Historia Polski w liczbach: ludność, terytorium w opracowaniu Andrzeja Wyczańskiego i pod red. Franciszka Kubiczka, Przedwojennej Polski w liczbach autorstwa Kamil Janickiego, Rafała Kuzaka, Dariusza Kalińskiego i Aleksandry Zaprutko-Janickiej czy do Małego rocznika statystycznego 1939 pod red. Stefana Szulca. Nie komentowaliśmy pojawiających się nieuchronnie powtórzeń z Rowerem przez II RP (anegdot czy opisów wydarzeń historycznych); autor nie mógł zakładać, że po upływie kilkunastu lat angielscy czytelnicy będą pamiętać rozmaite szczegóły o dalekim, acz niewątpliwie ciekawym kraju. Podobne powtórzenia znalazły się zresztą, co zrozumiałe, w relacji z kolejnych, ostatnich już wizyt Bernarda Newmana w Polsce, które przypadły dopiero na jesień 1957 i lato 1958 roku. Wcześniej władza ludowa odmawiała mu wizy do naszego kraju, mimo – przytaczanych w niniejszej książce – zapewnień „jednego z najważniejszych komunistycznych ministrów”, że niezależnie od tego, co Newman napisze w zapowiadanej relacji, z pewnością otrzyma zaproszenie do złożenia kolejnej wizyty w Polsce, cieszącej się wolnością słowa i poglądów politycznych. Przekład Portrait of Poland ukaże się w przyszłym roku, po 64 latach od pierwszego wydania.

Ewa Kochanowska

1http://mbc.malopolska.pl/dlibra/publication?id=97477&tab=3, dostęp: 13.09.2022.

Rozdział I Warszawa, 1945

I

Samolot krążył nad szkieletem miasta, które kiedyś było Warszawą, gdzie kobiety i mężczyźni żyli, kochali i dążyli do szczęścia. Z wysokości tysiąca stóp posępne ruiny zwane domami wyglądały jak rzędy popsutych zębów bez choćby jednej plomby. Na próżno szukałem jakiegoś dachu.

Lądowisko było usiane spiesznie zasypanymi lejami po bombach niczym dziobami po ospie. Gdy wyskoczyłem na ziemię, usłyszałem pytanie, czy mam ze sobą jakąś angielską gazetę. Po czym powitano mnie tak gorąco, że nawet ten przysłówek jest kompletnym niedomówieniem.

Samochód jechał wyboistą drogą brukowaną kocimi łbami. Minęliśmy maszerującą kompanię żołnierzy, którzy, co oczywiste, śpiewali. Niegdyś Polacy przechwalali się, że niemieccy żołnierze śpiewają na komendę, polscy zaś jej nie potrzebują.

Grzechot strzałów: ciężarówka gwałtownie zahamowała. Zobaczyłem, jak mężczyźni wyciągają ciało kierowcy z szoferki. Najwyraźniej zignorował dawane przez policjantów1 znaki, by się zatrzymał, a ci natychmiast otworzyli ogień. Metoda wydała mi się drastyczna – ten człowiek mógł w ogóle nie widzieć lub nie słyszeć ich sygnałów. Ale strzelali nieźle – w ciele kierowcy naliczyłem osiem dziur po kulach. Dowiedziałem się od policji, że miał on uzasadnione powody, by nie chcieć się zatrzymać.

Hotel, w którym mnie ulokowano, był jedynym, jaki wciąż stał w Warszawie2. Pełnił wcześniej funkcję niemieckiego klubu oficerskiego, dlatego oszczędzano go do ostatniej chwili. Później nie powiodły się plany jego zniszczenia. Wokół niego rozciągało się morze ruin.

Tak więc w ciągu dziesięciu minut zetknąłem się z kilkoma sprawami kluczowymi dla Polski we wrześniu 1945 roku. Entuzjastyczne powitanie Anglika symbolizowało przemożne pragnienie Polaków, by odnowić kontakty z Zachodem. Przypadkowa strzelanina zdradzała, że epoka przemocy jeszcze się nie skończyła. Przerażające zniszczenia świadczyły o straszliwym losie spustoszonego kraju, jednak śpiew maszerujących oddziałów był znamienny dla niezłamanego i niezłomnego ducha Polaków.

Nie ma na świecie drugiego takiego miasta jak Warszawa. Można by z nią porównać jedynie Stalingrad, ale tam okoliczności inaczej wyglądały – zniszczenia były skutkiem bitwy o miasto. Warszawa natomiast została zbombardowana w trakcie oblężenia we wrześniu 1939 roku, a następnie zrujnowana w powstaniu 1944 roku, jednak lwią część zniszczeń zadano umyślnie.

Niemcy palili i niszczyli ulicę po ulicy, dom po domu. Nic dziwnego, że z samolotu nie dostrzegłem żadnych dachów, bo ich po prostu nie było. Świetnie rozumiałem gniew Polaków.

Właśnie meldowałem się w hotelu, gdy usłyszałem jakieś zamieszanie na ulicy. Popędziłem na dwór: niektórzy ludzie wiwatowali, inni – zarówno kobiety, jak i mężczyźni – płakali bez skrępowania, a kilka osób klęczało na chodniku, poruszając ustami w modlitwie. Przyczyną tego poruszenia był wagon tramwajowy – bardzo nowy, bardzo czerwony, zarzucony girlandami kwiatów. Holowano go ulicami – był to pierwszy tramwaj w Warszawie, odkąd została tak potwornie zniszczona3. Gdy przejechał, dobiegły mnie dźwięki ożywionych rozmów – pełne szczęścia i podekscytowania, niczym głosy dzieci podczas zabawy. Tramwaj ten był jaskółką zwiastującą wiosnę. Do Warszawy miało powrócić normalne życie – z wolna, trudno zaprzeczać, ale gdy człowiek ma nadzieję, niczego mu więcej nie trzeba do szczęścia. Rozpacz wygnano już z miasta. Fizycznie było ono gigantycznym wrakiem, lecz mentalnie i duchowo kipiało życiem.

II

Kilka dni później przechadzałem się warszawskimi ulicami z pieskiem przyjaciela pracującego w brytyjskiej ambasadzie. Ludzie przyglądali się nam z ciekawością i sympatią. Musiałem się zatrzymać, bo tyle osób pochylało się nad psiakiem, chcąc go pogłaskać. Po paru minutach otaczał mnie tłum ludzi. Często wystarczą rzeczy drobne, by zwrócić uwagę na rzeczy wielkie. Raptownie uświadomiłem sobie, że w całej Warszawie nie widziałem ani jednego kota czy psa. Wszystkie zostały zabite i zjedzone w poprzednich latach.

Obecnie w Polsce już jest żywność. Niemcy mogli wysadzić domy w Warszawie, ale nie zdołali zniszczyć rozległych polskich równin: termin „spalona ziemia” to sentymentalna i emocjonalna przesada. Wojna stanowi zbyt pospolite doświadczenie dla europejskiego wieśniaka: jest on odporny, a jego proste wiejskie życie o wiele szybciej po kataklizmie wraca do normy niż sztuczne i poddane wielu ograniczeniom życie miasta. Żniwa całkiem dobrze się udały; brakowało wprawdzie mięsa i tłuszczów, ale niektóre artykuły żywnościowe występowały niemal w obfitości.

To znaczy – na razie. Podstawową trudność stanowił transport, zdemolowany i zniszczony przez wojnę, która spustoszyła Polskę. Dostawy towarów były bardzo nierównomierne, a zbliżająca się zima nie wróżyła w tej mierze niczego dobrego. Spowodowało to w niektórych rejonach monotonię diety, w innych zaś dziwaczne paradoksy. W pewnej chłopskiej chacie zaproponowano mi przekąskę – gospodyni, ubrana w jakieś przedpotopowe łachmany, podała gruby razowiec oraz... koszyk brzoskwiń, które w londyńskim sklepie poszłyby za 10 lub 15 funtów. Pociągi – w porywach – znowu jeździły. Konduktorzy nie mogli zagwarantować odjazdu o konkretnej godzinie lub w konkretnym dniu. Wsiadłem do jednego z pociągów na bocznicy, ponieważ warszawski dworzec stanowi obraz barbarzyńskich zniszczeń jakby dokonanych w diabelskim szale. W przedziale tłoczyło się około dwudziestu osób: dzieci przycupnęły na półkach bagażowych, mężczyźni podróżowali na buforach lub dachach wagonów – było tam, jak twierdzili, wygodniej i zdrowiej niż w przeładowanych przedziałach. Przyznałem im rację i wdrapałem się na dach wagonu, po czym, gdy pociąg zaczął przyspieszać, wystraszyłem się, że spadnę, i wróciłem do środka. Poznany przypadkowo człowiek wskazał mi lepszy sposób podróżowania – pociągiem towarowym z węglem. Za drobny prezent wręczony konduktorowi mogłem jechać trzecią klasą na bryłach węgla, za większą łapówkę pierwszą klasą na lorze z miałem węglowym – o wiele wygodniejsza opcja, naprawdę warta dopłaty w podróży, która mogła trwać dwa lub trzy dni.

Transport publiczny w Warszawie zniknął w pierwszych dniach wojny4. Po wyzwoleniu rząd posłał parę ciężarówek, które przewoziły nieprawdopodobną liczbę stłoczonych ludzi, jednak znalazło się tam miejsce również dla bardziej przedsiębiorczych duchów, uczepionych tylnej burty. Autobusy i tramwaje zostały w przeważającej mierze zastąpione przez chłopskie furmanki – długie i wąskie, toporne i bez resorów, z deskami przybitymi wzdłuż boków lub w poprzek wozu. Na rogach ulic furmani wykrzykiwali nazwy miejsc docelowych i za wożenie umęczonych ludzi z jednego końca martwego miasta na drugi zarabiali sumy przekraczające ich najśmielsze marzenia. Nie oferowali wygód ani szybkiej jazdy, ale są sytuacje, kiedy ludzie zapłacą ciężko zarobione pieniądze za sam przejazd.

Ci, którzy zaliczali się do klasy milionerów lub się o nią ocierali, mogli korzystać z nielicznych dorożek. Skromniejsze jednostki miały do dyspozycji pokaźną flotę taksówek – nie samochodów oczywiście, lecz trójkołowców: z zamocowanym z przodu siedziskiem dla dwóch osób oraz rowerzystą pedałującym wściekle z tyłu. W takim układzie z trudem dostrzegał on drogę przed sobą – byłem świadkiem wielu wypadków i podziw mnie ogarniał, że nie było ich więcej.

Na każdym rogu stała żołnierka z karabinem przewieszonym przez plecy, sprawnie kierująca ruchem. Niektóre ulice miały już całkowicie oczyszczoną powierzchnię, na innych natomiast droga wiła się nieregularnie między zwałami gruzu. Posuwanie się naprzód wiązało się z przykrym dylematem. Jeżeli szedłem środkiem ulicy, ryzykowałem, że potrąci mnie rikszarz, który zza głów pasażerów nie będzie widział, dokąd jedzie. Jeżeli zaś ulica pyszniła się chodnikiem, a ja z niego korzystałem, ryzykowałem jeszcze bardziej, że zabiją mnie spadające cegły i odłamki tynku. Los taki dosięgał ponad dwustu obywateli stolicy tygodniowo, sześć miesięcy po opuszczeniu miasta przez Niemców.

Warszawę zamieszkiwało kiedyś półtora miliona ludzi, wojna zredukowała tę liczbę do 200 tysięcy, a teraz, we wrześniu 1945 roku, było ich ledwie 400 tysięcy. Większość z nich mieszkała na Pradze, przedmieściu stolicy po drugiej stronie rzeki, ale ja spotkałem setki rodzin gnieżdżących się w piwnicach pod swoimi zrujnowanymi domami – a nawet na parterze, z prowizorycznym zadaszeniem przemyślnie, choć przerażająco ryzykownie przyczepionym do poczerniałych ścian. To nie było życie, tylko zwierzęca egzystencja. W żadnym cywilizowanym kraju nikt by psa nie umieścił w takich warunkach, jednak wojna nie zna ani ideałów etycznych, ani standardów przyzwoitości. Kiedy współczułem tym nieszczęsnym ludziom, śmiali się z moich niemądrych słów: przecież to był ich dom – inni mieli jeszcze gorzej.

Ruiny Warszawy. Skrzyżowanie ulic Śniadeckich i KoszykowejFot. Wacław Żdżarski

III

Jak oni w ogóle żyli, ci warszawiacy, których wyzuto z miasta? Bez budynków czy fabryk, z infrastrukturą komunalną ograniczoną do kranów z wodą na ulicy, ze splądrowanym dobytkiem, zburzonymi domami – jak ci ludzie żyli?

Wydaje się to prostym pytaniem, ale odpowiedź wymagała uporczywego drążenia. Nieodmiennie słyszałem: „Och, jakoś sobie radzimy”. Mało tego. Wiedziałem, że Niemcy rozpętali szaloną inflację, drukując polski pieniądz w tysiącach milionów. Teraz niewiele znaczył i nie miał żadnej wartości jako miara porównawcza. Na straganach widziałem czekoladę, której tabliczka zgodnie z oficjalnym kursem złotówki w przeliczeniu kosztowała 15 szylingów – tyle że nawet licząc po kursie czarnorynkowym, cena wynosiłaby 7 szylingów 6 pensów. Jakiś mężczyzna chciał sprzedać mi tani, bardzo zniszczony rower za 60 funtów. Przednie koło nie miało opony i jechało się na obręczy – stąd niska cena. Posiłek w jedynym hotelu w Warszawie czynił poważny uszczerbek w funcie, a niekiedy i w dwóch. Pierwszy obiad kosztował mnie 350 złotych, jednak maszynista, którego spotkałem godzinę później, powiedział mi, że jego zarobki wynoszą 300 złotych na tydzień. Jak on żył? „Och, jakoś sobie radzimy”.

Nie zdradził mi szczegółów, nie uczynili też tego ani następny napotkany człowiek, ani kolejni ludzie. Nie byli bynajmniej skryci – ta cecha nie zalicza się do polskich wad, ale po prostu nie chcieli mnie obciążać swoimi kłopotami.

W obliczu niemal całkowitego braku dóbr konsumpcyjnych i beznadziejnie zdewaluowanej waluty polski rząd musiał podjąć radykalne działania. Zwykłą metodą jest podniesienie płac, by pokryć koszty utrzymania, Polacy jednak zdecydowali się ustabilizować płace, koszty utrzymania zaś zmniejszyć. Jeżeli ich plan się powiedzie, rezultaty będą adekwatne do tak heroicznej decyzji, ponieważ z definicji musi to być długi proces, związany z dotkliwymi obciążeniami. Ponadto nie będą one równomiernie rozłożone i niektórzy ludzie będą musieli dźwigać o wiele cięższe brzemię niż inni.

Mężczyzna zatrudniony w fabryce otrzymywał mniej więcej 300 złotych na tydzień, bagatelna kwota, jeśli chodzi o siłę nabywczą, powiedzmy, że około 15 szylingów tygodniowo. Ponadto jednak miał zapewnione w pracy dwa posiłki dziennie, jego dzieci jadły w szkole, a żona, jeśli pracowała poza domem, również dostawała tam wikt. Jedzenie było ważniejsze niż pieniądze. Mężczyźnie przysługiwały też kartki żywnościowe, dzięki którym miał prawo kupić po uregulowanych, niskich cenach żytni chleb, mięso i masło oraz mleko dla dzieci. Kartki nie gwarantowały mu zakupu ustalonej ilości produktów w tygodniu, lecz jedynie umożliwiały nabycie cząstki tego, co akurat było dostępne. Polacy jednak niechętnie przyznawali w rozmowach, że w zasadzie nie sposób wyżyć z uczciwej pracy, nawet biorąc pod uwagę ową pomoc publiczną.

Dlatego też przynajmniej jeden członek rodziny musiał zabrać się do handlowania, czy to wyprzedając rodzinne mienie, jeśli jeszcze jakieś pozostało, czy też kupując i sprzedając łupy ze wschodnich Niemiec5. Była to najmniej akceptowalna cecha Warszawy – o wiele zbyt dużo osób było zaangażowanych w wymianę dóbr, a większość z nich nie została uczciwie nabyta. Pojawiła się nowa klasa spekulantów, o wiele paskudniejsza niż handlarze, których transakcjami rządził jakże pogardzany „motyw zysku”, ale którzy często zadowalali się rozsądną marżą. Nowa klasa, pozbawiona tradycji kupieckich, dążyła wyłącznie do bardzo szybkiego zrobienia pieniędzy.

Boleśniejsza od fizycznego cierpienia była duchowa demoralizacja. Przez pięć lat patriotyzm oznaczał dla ludzi oszukiwanie, rabowanie i zabijanie Niemców, a utrwalonych nawyków nie tak łatwo się pozbyć na życzenie, nawet gdyby ktoś tego zapragnął. Do tego zagadnienia będziemy musieli jeszcze niejeden raz powrócić.

Bezustannie pytałem: „Jak żyjecie?”.

Pewien urzędnik odparł:

– Moja pensja pozwala na utrzymanie mnie i mojej rodziny przez dziesięć dni w miesiącu. Później mamy już tylko posiłki w pracy, więcej nic. Jak dotąd udawało nam się przetrwać, wyprzedając resztki mienia, ale już prawie nic nam nie zostało. Boimy się zimy: żona nie ma w ogóle bielizny, a to jest mój jedyny garnitur, sam pan widzi, że jest bawełniany. Tak, obawiam się, że niektórzy z moich kolegów łapówkami sztukują pensje do poziomu umożliwiającego życie. To niezwykle smutne, bo uderza w same podwaliny społeczeństwa. Nie narzekam, w końcu to raj w porównaniu z tym, co działo się rok temu. Jakoś musimy sobie poradzić.

Pewnego dnia czekałem na samochód z ministerstwa. Kiedy szofer przyjechał o godzinę spóźniony, przyznał, że załatwiał po drodze parę prywatnych zleceń – korzystając z ministerialnego samochodu i paliwa!

– A co pan chcesz? – rzucił. – Zarabiam trzysta złotych na tydzień, człowiek z tego nie wyżyje.

– To dlaczego nie podniosą wam płac?

– Nie mogą – zaprotestował. – Przecież nie zapłacą mi więcej niż samemu ministrowi.

– Jak żyję? – rzekł pewien robotnik. – Nigdy mi się tak dobrze nie powodziło. Jestem murarzem i nie poszedłem do państwowej roboty, jestem na swoim. Wyciągam około sześciuset złotych dziennie. A za to można całkiem nieźle pożyć, nawet przy dzisiejszych cenach. Nie dostaję rządowych posiłków z razowca i warzywnej potrawki, codziennie jem biały chleb i mięso.

Sugerowałem, że złotówka jest warta mniej więcej pół pensa, ale nie dało się ustalić żadnego wskaźnika cen. Zegarki osiągały fantastyczne ceny, lecz grzebienie były tańsze niż w Anglii – i w o wiele większym wyborze.

– Brat i ja jesteśmy partnerami – powiedział mi mężczyzna, który na kupie gruzu rozkładał swoje artykuły na sprzedaż. – On przywozi towar, a ja go sprzedaję. Jeździ do Niemiec i kupuje od Rosjan. Jest silniejszy ode mnie, a siła jest tu konieczna, bo przywiezienie towaru do domu jest bardzo wyczerpujące. Zdarza się, że zostanie obrabowany po drodze. Ryzyko jest tak wielkie, że muszę żądać wysokich cen za te rzeczy, ale gdy ludzie tak strasznie ich potrzebują, to muszą płacić. Tygodniowo wyciągamy około pięciu tysięcy złotych na dwóch, czasami więcej.

Podejrzewałem, że „czasami” oznaczało raczej „często”. Smętnie rozmyślałem nad kolejami ludzkiej niesprawiedliwości, hojniej wynagradzającej tych, którzy na to nie zasługują. Jednak odzyskałem optymizm dzięki innym napotkanym ludziom.

Moja żona posłała przyjaciółce kupon wełny na sukienkę. Pierwsze słowa obdarowanej nie dotyczyły jakości materiału ani wzoru na nim, lecz brzmiały: „Ależ będę szczęśliwa w sukience, która nie została skradziona!”. A mężczyzna, który stracił dłoń, dom i wszelki dobytek, stwierdził: „Tak, jest ciężko, ale to dla Polski”.

Pewien napotkany człowiek okazał się zagadką. W tak oczywisty sposób wyglądał na skacowanego, że uznałem, iż musi mu się dobrze powodzić.

 – Nie, nic nie mam i niczego nie chcę – poprawił mnie. – Niemcy wysadzili mój dom i zabili dwie siostry. Widział pan urzędowe obwieszczenia rozklejane na murach? Informują, kiedy magistrat zacznie odgruzowywać ulicę, by ludzie mogli przyjść i zabrać swoich zmarłych. Kiedy zbliżała się kolej mojej ulicy, odpowiednio się przygotowałem. Sprzedałem wszystko, co mi zostało, i kupiłem dwie metalowe trumny, bo uważałem, że siostry muszą mieć godny pochówek. Ale kiedy usunęli gruz z mojego domu, nie znaleźli ich. Zostawiłem więc trumny w składziku, to były moje jedyne ruchomości. Ktoś się jednak włamał i je ukradł, a ja zostałem z niczym. No to skrzyknąłem paru przyjaciół i upiliśmy się. Co innego mogłem zrobić?

Taką to miałem zagadkę.

IV

Warszawa była dumnym miastem, jej ulice i domy byłyby ozdobą każdej stolicy zachodniej Europy. Znajdowały się tam zarówno zabytkowe zamki, jak i nowoczesne budynki w typie drapaczy chmur.

Dziś leżą w gruzach. Zamek Królewski, niegdyś wzorzec skromnej godności, jest rumowiskiem. W okolicy wszystko zostało kompletnie spustoszone, bez porównania nawet w tym męczeńskim mieście. Nawet najwytrwalsi nie znajdą choćby piwnicy, by w niej egzystować.

Minąłem kamienny cokół, na którym kiedyś stał słynny posąg. W ponurych czasach poddaństwa rosyjskim carom poeta Adam Mickiewicz krzepił polskiego ducha. Car niechętnie zezwolił na postawienie pomnika ku czci poety. Odsłonięcie przeszło do historii. Rosyjski gubernator kazał zburzyć szereg domów, by jego armaty mogły panować nad ogromnym tłumem. Miało nie być przemówień – nie wolno było wygłosić choćby jednego wersu z dzieł Mickiewicza.

Henryk Sienkiewicz, autor Quo vadis, usłuchał więc nakazów dosłownie. Uniósł rękę z notatkami stanowiącymi podstawę jego niedoszłej mowy, a następnie pociągnął za sznury, które przytrzymywały płachty okrywające posąg. Rosjanie wyprężyli się przy działach, jednak trwała głęboka cisza, póki nie przerwał jej kobiecy szloch. Okazał się zaraźliwy, setki tysięcy oczu były mokre od łez. Rosjanie nigdy nie rozumieli polskiego ducha, dzięki któremu takie sceny są pamiętane latami, podczas gdy o oficjalnej uroczystości dawno by już zapomniano6.

Katedra jest ruiną, ale miałem zobaczyć jeszcze gorsze rzeczy. Do moich ulubionych zakątków Warszawy należało Stare Miasto – otwarta przestrzeń, która kiedyś była placem targowym miasta7. Stojący pośrodku ratusz dawno już padł ofiarą odwiecznego wroga, ognia8, ale przyległe budynki – w feerii barw – ocalały. Fasady pozwalały ocenić status właścicieli – kupcowi przysługiwały dwa okna na ścianie frontowej, szlachcicowi trzy, księciu pięć. Domy odznaczały się pokaźnymi rozmiarami i wielkim dostojeństwem, lecz ich cechą charakterystyczną były jaskrawo pomalowane ściany, pokryte misternymi ornamentami. Szczególnie nocą, w mdłym świetle starodawnych latarni, Stare Miasto było miejscem jak ze snu.

Teraz jest odrażającą kupą gruzu. Myślałem, że dobrze je znam, ale z trudem mogłem odtworzyć choćby jego zarysy. Każdy dom jest pustą skorupą, jedynie z dwóch lub trzech zostało coś więcej niż parę jardów kwadratowych frontonów, które przyciągały artystów z całego świata. Kiedyś, za dnia, to miejsce tętniło życiem: teraz stałem tu przez godzinę, sam, niewyobrażalnie smutny. To miejsce cuchnęło śmiercią.

Ponad jedną czwartą populacji Warszawy stanowili Żydzi. Dawno temu mieszkali we własnej dzielnicy, w getcie9. W ostatnich czasach wielu z nich dobrze się powodziło i nie sposób było znaleźć skrawek miasta bez choćby jednego Żyda, jednak ich ubożsi bracia z uporem trzymali się swojego kwartału.

To nie było przyjemne miejsce – labirynt ciasnych uliczek, podejrzanych i obskurnych, ze straszliwie przeludnionymi czynszówkami. Ich mieszkańcy trwali nieustępliwie przy swojej religii; nieogoleni młodzieńcy, mężczyźni z bujnymi brodami, wszyscy nosili tradycyjne długie czarne płaszcze i czarne kaszkiety z miniaturowym daszkiem. W Londynie można przejść obok Żyda czy chrześcijanina, nie wiedząc, który jest który, ale w Warszawie Żyd rzucał się w oczy – niekiedy iście biblijna, dostojna figura, niekiedy już nie tak ujmująca. Spotykało się ich co parę jardów, a właśnie sobie uświadomiłem, że jak dotąd nie widziałem żadnego Żyda. Ze Starego Miasta ruszyłem w drogę, gramoląc się przez zwały cegieł – nie musiałem podążać ulicami: gdy raz ustaliłem, dokąd chcę iść, mogłem poruszać się niemal po linii prostej.

Gdy Hitler wkroczył do Polski, Żydzi musieli wiedzieć, co ich czeka. Warszawskie getto zostało otoczone wysokim ceglanym murem, przekazywano im tam, niczym trędowatym, skąpe racje żywności. W 1943 roku zdesperowani Żydzi, tysiącami ginący z głodu, zerwali się do powstania. Zostali unicestwieni, ale przynajmniej była to łaskawsza śmierć. Później niemieccy inżynierowie obrócili getto w perzynę. Stanąłem przy otaczającym je murze i aż się wzdrygnąłem. Widok był niewiarygodny. Zniknął labirynt ulic, a na jego miejscu rozciągało się pofałdowane morze gruzu o powierzchni niemal mili kwadratowej. Nawet bomba atomowa nie mogłaby spowodować tak barbarzyńskich zniszczeń.

Wstrząśnięty przerażającym widokiem tego, do czego doprowadziła ślepa zemsta człowiecza, szedłem wolno wzdłuż granicznego muru. I wtedy zobaczyłem pierwszego Żyda: miał zapadłą twarz, a jego długa broda była prawie biała. Po policzkach płynęły mu łzy.

Podczas rozmowy udało mi się go stamtąd odprowadzić. W końcu zapytałem:

– Dlaczego pan tu przychodzi? Po co panu te tortury?

– Muszę. Wszystko, co miałem, leży tu pogrzebane. Pod tymi ruinami leżą zmasakrowane dziesiątki tysięcy ludzi z mojego narodu10.

– Był pan tutaj? – spytałem łagodnie.

– Byłem tutaj. Byłem młody i przetrwałem.

Pochwycił moje spojrzenie, skierowane na jego siwopopielatą brodę.

– Kiedy wybuchła wojna, miałem dwadzieścia pięć lat – odparł. – Miałem żonę i dwoje dzieci, miałem rodziców. Teraz, po sześciu latach, jestem samotnym, starym człowiekiem. Nasz naród doświadczył cierpienia w ciągu dziejów, lecz czegoś takiego nigdy nie zaznał.

V

We wrześniu 1945 roku jeden z krańców Warszawy przypominał w zasadzie jeden wielki Targ Kaledoński11. Wszystkie sklepy zostały zniszczone, a do tej pory udało się ich ponownie otworzyć może z pół tuzina. Reszta handlu w mieście odbywała się na dworze.

Kupa gruzu albo potrzaskanych płyt chodnikowych służyła za stoisko, deska lub sfatygowana walizka tworzyła podstawę ekspozycji reklamowej. Czasami kupiec wystawiał zapasy tylko jednego artykułu. Białego chleba po 20 złotych za kilogram było w sprzedaży pod dostatkiem – regulowana cena razowca wynosiła tylko złotówkę za kilogram, ale mieszkańcy polskich miast nigdy nie udawali, że przepadają za czarnym chlebem. Targowisko nie było w żaden sposób uporządkowane – po prostu się rozrastało na wszystkie strony. Obok szopy, która z powodzeniem, choć łamiąc standardy higieny, pełniła funkcję sklepu mięsnego, dostrzegłem stragan, na którym wisiały rzędy biustonoszy w jaskrawych kolorach. Niewiele jest ludzkich potrzeb, których nie można zaspokoić drogą kupna – za odpowiednią cenę.

To były wysiłki zawodowców. Obok nich tu i ówdzie działali handlarze czy też częściej handlarki z przypadku. Ich dzielne twarze niejednokrotnie skrywały tragedię. Widziałem ładną dziewczynę oferującą piękne szachy i z najwyższą chęcią bym się dowiedział, czemu musi je sprzedać, ale nie miałem prawa przysparzać jej dodatkowych upokorzeń. Z pewnością żył jej stary ojciec, choć musiał się rozstać ze swoją najcenniejszą własnością. Przekląłem fakt, że funt miał tak niewielką wartość, w przeciwnym razie mógłbym zaproponować dziewczynie przyzwoitą cenę za szachy, a nie zostawiać ją na łasce spekulantów – żadnych tam „kapitalistów” czy „finansistów”, lecz ludzi podłego rodu, którzy nie wahali się żerować na jej krytycznym położeniu.

(Zgodnie z oficjalnym kursem wymiany walut funt jest wart 4 dolary, ale na warszawskim targu tylko 2. Dolar zawsze cieszył się w Polsce wysokim poważaniem – w Stanach Zjednoczonych żyło mnóstwo polskich emigrantów, którzy słali pieniądze do domów, ponadto wcale nierzadko spotykało się mieszkańców wsi, którzy lokowali oszczędności w stabilniejszym dolarze, a nie w niepewnej złotówce. Funt jest słabo znany, a dopóki brytyjskie towary nie staną się swobodnie dostępne, jego siła nabywcza pozostanie ograniczona).

Były tam kobiety, które miały na sprzedaż lichą odzież lub też, co bardziej przykuwało uwagę, dziecięcą zabawkę. Każda z nich w oczywisty sposób miała swoją historię do opowiedzenia, jednak nie śmiałem pytać, zwykła ludzka przyzwoitość mnie powstrzymywała.

W tłumie kręciło się kilku rosyjskich żołnierzy, całkowicie ignorowanych przez Polaków. Kobiety i dzieci szły ulicą, niosąc miski z zupą – były to ich przydziałowe racje. Zawodowi handlarze głośno zachwalali swój towar, amatorzy stali cicho, przełykając dumę.

Tutaj z kolei, rozłożony na kilku jardach gruzu, znajdował się sklep żelazny – rozległa powierzchnia pokryta najrozmaitszym żelastwem, przeważnie w stanie bliskim rozpadu. Zastanawiałem się, co też właściciel robił w nocy z tą zbieraniną, wróciłem więc później, żeby to zobaczyć. Nakrył towar rozpadającymi się arkuszami przerdzewiałej blachy, położył się na wierzchu i zasnął. Niedaleko stała nędzna buda, jaką wzgardziłby jaskiniowiec, jednak człowiek, który ją zamieszkiwał, był wykwalifikowanym inżynierem i obsługiwał zwykłą tokarkę, stojącą niedaleko pod gołym niebem.

Nikt, kto nie widział tego na własne oczy, nie zrozumie życia w mieście, gdzie wszystko zostało zniszczone. Bombardowania w Wielkiej Brytanii już były ciężkie do zniesienia, lecz oznaczały przecież zburzenie domów stojących przy paru ulicach, a ich mieszkańcy stłoczyli się u sąsiadów. W Warszawie nikt nie miał sąsiadów, ponieważ każdy dom był ruiną.

A jednak mimo ciosów, jakich nie zaznał żaden inny cywilizowany obszar, Warszawa nie była martwym miastem. Wręcz przeciwnie, kipiała życiem. Jej cegły i kamienie wysadzono w powietrze, ale duch warszawiaków był niepokonany. Gdy teraz po raz pierwszy zobaczyłem Warszawę, poczułem, jakbym dostał w twarz, zniszczenia były tak brutalne i tak powszechne. Potem jednak oderwałem wzrok od potrzaskanych ścian i spojrzałem na uśmiechnięte twarze. Nie było w nich śladu rozpaczy – zamiast niej wyraźna determinacja, by rozpocząć wszystko od nowa.

Uliczny fryzjer, WarszawaFot. Wacław Żdżarski

Na każdym rogu, pod osłoną ponurych ruin, które kiedyś były domem, stał na chodniku stragan z kwiatami. Jaskrawe kolory jesiennych kwiatów odcinały się żywo na tle szarych zwałów gruzu. To było tak typowe dla Polaków – stragany z kwiatami w środku ruin, gdzie zwyczajnie praktyczny człowiek nalegałby, żeby przeznaczyć każdego pensa na sprawy materialne, skupiając na nich wszelkie wysiłki. Jakaś kobieta przystanęła: jej buty składały się z pasków płótna, przytrzymywanych tasiemkami, suknię miała wytartą i połataną. Przeliczyła swój bezcenny zapas złotówek – może miała kupić chleb, lecz zamiast niego kupiła kwiaty. To, co ciało straciło na pożywieniu, duch zyskał na animuszu. Im brzydsze okoliczności, tym ważniejsza jest rola piękna.

Uśmiechała się, odchodząc. Przyciskała usta do kwiatów niczym do skroni dziecka.

VI

Polski rząd składał się głównie z komunistów, lecz zdecydowanie pragnęli oni uniknąć błędów popełnionych przez Rosję sowiecką. Pierwszym z nich była polityka izolacji – zapewne przemawiały za nią istotne powody, ale na dłuższą metę bardziej zaszkodziła ona Rosji niż komukolwiek innemu.

Kulturowo Polska zawsze ciążyła ku Zachodowi – wojna zerwała te więzy ku wielkiemu ubolewaniu Polaków. Teraz jednak rząd wykorzystał okazję, jaką stwarzało ustanowienie bezpośredniej linii lotniczej między Londynem a Warszawą, i zaprosił niewielką delegację do Polski. Na początku pojawiły się różne trudności, ponieważ Rosjanie odmówili nam zezwolenia na przelot nad ich strefą okupacyjną w Niemczech. W końcu udało się to załatwić i przybyliśmy do Warszawy jedynie o dziesięć dni spóźnieni.

Wśród moich towarzyszy byli: Storm Jameson – nie tylko znakomita powieściopisarka, ale i prezeska angielskiego PEN Clubu, międzynarodowego stowarzyszenia pisarzy, której życzliwa i współczująca osobowość natychmiast przemówiła do emocjonalnych Polaków; Val Gielgud – dyrektor działu spektakli telewizyjnych BBC, miał ponownie nawiązać kontakty z Polskim Radiem; David Cleghorn Thomson z British Films zamierzał zapoznać się z pomysłami polskich wytwórni filmowych12, a zadaniem małżonki Cecila Chestertona13 było zbadanie warunków społecznych. Ja z kolei chciałem zobaczyć nową Polskę, a zwłaszcza odwiedzić nowo przyłączone Ziemie Zachodnie. Planowaliśmy wspólnie pojechać do Krakowa, gdzie zostawiłbym uczestników delegacji, którzy zajęliby się powierzonymi im sprawami kultury, sam zaś ruszyłbym na podbój nieznanych krain.

Ostatniego dnia w Warszawie przewędrowaliśmy z Valem Gielgudem całe miasto. Spieszyliśmy się, ponieważ po zmierzchu na ulicach robiło się niebezpiecznie. Rosjanie poluzowali dyscyplinę i co noc dochodziło do napadów i strzelanin.

Szliśmy ulicami wśród zburzonych kamienic, gdzie nawet szczur nie znalazłby schronienia. Świadkami ciężkich walk, jakie toczyli warszawiacy, gdy stanęli do powstania przeciwko najeźdźcy, były wypalone niemieckie czołgi, tramwaje i ciężarówki, tworzące kiedyś barykady, oraz usiane śladami po kulach zachowane jeszcze ściany budynków. Nieświadomie zwolniliśmy kroku, jak gdybyśmy szli przez cmentarz. Tutaj kobiety i mężczyźni walczyli i umierali; te potrzaskane kawałki cegieł stanowiły jeszcze rok temu domy takich samych ludzi jak my. Światło zachodzącego słońca, oślepiający szkarłat, zmiękczało kontury ruin – za dnia aż nadto wyraźnie widać, że są świeżej daty, przez co budzą przygnębienie, jednak o tej porze wydaje się, że przybywa im lat, że zyskują na dostojeństwie i splendorze. Napotkaliśmy jedynie chłopaka z dziewczyną. Im także się spieszyło, ale od czasu do czasu przystawali – wobec pocałunku i szeptów zakochanych niczym była napaść rozbójników, zapewne też nie mieli niczego, z czego można by ich obrabować, nikt zaś nie mógł odebrać im ich miłości.

Dotarliśmy do otwartej przestrzeni w centrum miasta. Z jednej strony zamykał ją Ogród Saski, niegdyś uroczy park – i z pewnością znów taki będzie, ponieważ dostrzegłem ogrodniczki z zapałem atakujące chwasty szpecące alejki. Tuż przy wejściu do parku znajdował się grób polskiego nieznanego żołnierza, usytuowany swego czasu w majestatycznej kolumnadzie, dziś zredukowanej do pół tuzina pogruchotanych arkad; nawet kamienna płyta na Grobie Nieznanego Żołnierza została rozbita przez barbarzyńców, którzy ogarnięci żądzą zemsty nie cofali się przed niczym, a czcili tylko własnych pogańskich bogów14.

Przy pozostałych trzech stronach placu piętrzyły się posępne szkielety zrujnowanych budynków – jeden z nich, dawniej siedziba Ministerstwa Spraw Zagranicznych, książęcy pałac wielkiej urody i wartości historycznej, dziś szpetna kupa gruzu15. To był plac Piłsudskiego. Niegdyś wznosił się tu sobór, którego cebulaste kopuły górowały nad Warszawą16. Dla Polaków był on symbolem ucisku, więc zburzono go, gdy po pierwszej wojnie światowej Polska odzyskała niepodległość.

Val Gielgud raptownie się zatrzymał.

– Pamiętam, jak byłem w tym miejscu w tysiąc dziewięćset dwudziestym roku – powiedział. – Pamiętasz tamtą sytuację? Rosja i Polska toczyły ze sobą wojnę. Po początkowych sukcesach Rosjanie zmusili Polaków do odwrotu w popłochu i podeszli pod mury Warszawy. Ludzie o bardziej racjonalnym nastawieniu zaakceptowaliby porażkę, ale polska dusza rozkwita w desperackiej walce z przeważającymi siłami wroga. Widziałem polskie wojsko ruszające do bitwy, która miała rozstrzygnąć o losach ich kraju. Większość żołnierzy wywodziła się z oddziałów generała Hallera, które tak dzielnie walczyły na Zachodzie, jednak niektórych z nich wcielono swego czasu jeszcze do armii niemieckiej17. Nigdy nie widziałem bardziej pstrokatej zbieraniny: mężczyźni w brytyjskich mundurach khaki, francuskim błękicie, włoskiej zieleni, niemieckim feldgrau i jeszcze rosyjskiej szarości. A na czele jechało trzech trębaczy w stroju polskich ułanów z tysiąc osiemset trzydziestego roku! Generał Haller przyjmował defiladę na schodach soboru. Na ulicy cisnął się tłum, jednak nie wiwatował na cześć żołnierzy idących w śmiertelny bój, ludzie klękali, modlili się i płakali.

Gdy pospieszyliśmy dalej, chcąc uniknąć wcześnie ruszających na łowy rabusiów, uprzytomniłem sobie, że w tamtej dramatycznej chwili Gielgud zobaczył polską historię w niezwykłym skrócie – przeróżne mundury, symbolizujące rozbiory Polski, różnolita armia, naprędce zwołana ze wszystkich zakątków kraju, typowy przykład polskiej zdolności improwizacji, trębacze, malownicze figury przywodzące na myśl romantyczne dzieje Polski, sobór prawosławny, pomnik długich lat rosyjskiej okupacji, i wreszcie ludzie, którzy nie wznosili wiwatów, lecz modlili się i płakali, tym samym jasno dowodząc, że są Polakami.

Powrócimy jeszcze do Warszawy, lecz najpierw kluczową rzeczą jest przyjrzenie się burzliwej historii Polski. Dlaczego armia obszarpańców szła na rosyjskich najeźdźców? I co się stało, gdy odniosła zwycięstwo? Setki pytań domagają się odpowiedzi, zanim wrócimy do warszawianki, która kupiła kwiaty zamiast jedzenia. Nie ma drugiego narodu w Europie, który byłby bardziej świadom swojej historii niż Polacy, żaden też nie pielęgnuje z większym oddaniem dawnych idei, namiętności i uprzedzeń. Nie da się zrozumieć dzisiejszej Polski bez rzutu okiem na Polskę wczorajszą. Osiemnasto- czy dziewiętnastowieczny Anglik, powróciwszy do życia, zgłębiałby w bezradnym zdumieniu złożoną naturę europejskiej sceny – Polak zaś, urodzony w tej samej epoce, czułby się jak w domu, ponieważ główne problemy dotyczące przetrwania jego kraju w zasadzie się nie zmieniły mimo upływu lat.

Polski obyczaj życia historią bywa bardzo irytujący. Anglicy i Amerykanie, spierając się z Irlandczykiem o bieżące sprawy, odkrywają, że ma on kłopotliwą skłonność nawiązywania do Olivera Cromwella18, którego związek z aktualnymi zagadnieniami nie zawsze jest oczywisty. Jednak nie zdołamy zrozumieć irlandzkiego punktu widzenia, o ile nie jesteśmy gotowi odwołać się właśnie do Olivera Cromwella. Tak samo jest z Polakami. Nie jest to zresztą jedyna cecha łącząca Polskę i Irlandię, dwa zdecydowanie katolickie narody, rządzone przez długi czas przez obcych. Podobieństwo ich historii skłania do wyszukiwania podobieństw ich narodowych charakterów. Cierpienia Polaków były jednak o wiele sroższe, obecnie zaś rzadko spotyka się w Polsce radosną niefrasobliwość Irlandczyków.

Paderewski, wielki pianista, który w 1919 roku został pierwszym premierem odrodzonej Polski19, miał ulubioną anegdotę. Pewien profesor uniwersytecki dał do opracowania pochodzącym z różnych krajów studentom ogólne zagadnienie – „Słoń”. Student Anglik spłodził esej Słoń i metody upolowania tegoż. Francuz zatytułował swoje wysiłki: Życie miłosne słonia. Niemiec, po wyczerpujących badaniach, stworzył potężny elaborat Wprowadzenie do wstępnych studiów nad gastronomicznym potencjałem słonia. Rosjanin, wypaliwszy mnóstwo cygar, oddał pracę z zaskakującym nagłówkiem Słoń, lecz czy istnieje?. Polak zaś opatrzył swoje dzieło tytułem Słoń a sprawa polska.

Było to całkowicie usprawiedliwione. Przez dwa wieki Polska stanowiła główny problem w burzliwej mieszaninie spraw europejskich. Ktoś, kto twierdziłby, że udało mu się ostatecznie go rozwiązać, byłby nie tyle zuchwały, ile pochopny.

1 W ówczesnej Polsce działała już Milicja Obywatelska, powołana w październiku 1944 r. dekretem PKWN (przyp. red).

2 Mowa o hotelu Bristol przy Krakowskim Przedmieściu (przyp. tłum).

3 Grzegorz Piątek w Najlepszym mieście świata precyzyjnie podaje datę powrotu tramwajów do powojennej Warszawy: „Od czerwca na Pradze, a od września na lewym brzegu znowu kursowały tramwaje”. Z Newmanowym opisem entuzjastycznego ich przyjęcia w pełni zgadzają się przytaczane w książce wspomnienia warszawiaków. Zob. Grzegorz Piątek, Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944–1949, Warszawa 2020, s. 165 (przyp. tłum.).

4 Kryzys trwał tylko krótki czas, bo po kapitulacji stolicy już pod koniec października 1939 r. uruchomiono ponownie komunikację tramwajową i z ograniczeniami funkcjonowała ona do wybuchu powstania warszawskiego (przyp. red.).

5 Pod tym pojęciem Newman rozumiał Ziemie Odzyskane, czyli zachodni pas dzisiejszej Polski (przyp. tłum.).

6 Przebieg uroczystości był w rzeczywistości nieco inny, niż podaje autor. Władze rosyjskie starały się ograniczyć liczbę widzów, ale nie groziły im bynajmniej armatami. Badacze szacują liczbę uczestników na ponad 12 tys. (przyp. red.).

7 Podobnie jak w pierwszej książce Newmana o Polsce, czyli Rowerem przez II RP, najwyraźniej utożsamia on Stare Miasto ze staromiejskim rynkiem (przyp. tłum.).

8 Tu również pojawiają się problemy topograficzne – na staromiejskim rynku faktycznie stał stary ratusz, ale rozebrano go jeszcze w 1817 r., funkcję zaś stołecznego ratusza przejął zbudowany w latach 1773–1785 pałac Jabłonowskich, który do nowej roli przystosowano w latach 1817–1819. Mieścił się on jednak przy ul. Senatorskiej, tuż przy pl. Teatralnym, Newman zapewne widział go przed wojną. Jednak ocalałe kolorowe kamienice, o których wspomina Newman, znajdują się na Rynku Starego Miasta. Pałac Jabłonowskich uległ zniszczeniu jeszcze we wrześniu 1939 r., a po powstaniu był już tylko wypaloną ruiną. Rynek jest odległy od pl. Teatralnego o mniej więcej 500 m, a we wrześniu 1945 r. tereny te zasadniczo były morzem gruzów, można więc zrozumieć dezorientację przybysza (przyp. tłum., red.).

9 Newman nie posługiwał się tym słowem (ghetto) w znaczeniu, jakie przywykliśmy mu nadawać po drugiej wojnie światowej, odwoływał się bowiem do przyjętego pod koniec XIX w. rozumienia. Ghetto oznaczało „zatłoczone dzielnice miast, na mieszkanie w których skazane były wskutek nędzy lub uprzedzeń inne grupy etniczne bądź rasowe” (zob. www.merriam-webster.com/dictionary/ghetto, dostęp: 7.05.2022) i w takim sensie używane jest w tym przekładzie. Szerzej na temat tego rodzaju problemów translatorskich – zob. wstęp (przyp. tłum.).

10 Nie wiemy, jakich słów użył w rzeczywistości rozmówca Newmana, dysponujemy jedynie angielskim tłumaczeniem autora (chyba że rozmawiali po angielsku): Tens of thousands of my people lie mangled beneath these ruins. Użycie słowa „naród” w ponownym (?) przekładzie na język polski wydaje się jednak uzasadnione (przyp. tłum.).

11 Otwarte w latach 50. XIX w. olbrzymie targowisko (Caledonian Market) w londyńskiej dzielnicy Islington, początkowo służące jako targ bydła, a później miejsce handlu wszystkim, co sobie można wyobrazić, zwane „e-bayem swoich czasów” (przyp. tłum.).

12 We wrześniu 1945 r. one jeszcze nie istniały; wszystkie zostały zamknięte przez okupanta i dopiero w grudniu 1945 powstało Przedsiębiorstwo Państwowe Film Polski, zatem albo Brytyjczycy nie znali panującej w Polsce sytuacji, albo też Newman użył skrótu myślowego, mając na myśli polskie kinematografy (przyp. red.).

13 Chodzi o Adę Elizabeth Chesterton (1869–1962), znaną brytyjską dziennikarkę i społeczniczkę. Polska nie była dla niej zupełnie nieznanym krajem, bo odwiedziła ją tuż po pierwszej wojnie światowej, a efektem tej wizyty był szereg artykułów dla „Daily Express” (przyp. tłum.).

14 Newman widział przed wojną Grób Nieznanego Żołnierza, a swoje wrażenia spisał w Rowerem przez II RP na s. 118 (przyp. tłum).

15 Mowa o pałacu Brühla, wybudowanym w XVII w. dla marszałka sejmu Jerzego Ossolińskiego; w 1750 r. kupił go minister króla Augusta III Henryk Brühl, któremu budowla zawdzięcza swoje miano. W latach 80. XIX w. zaczęła ona pełnić rozmaite funkcje publiczne, aż w latach 30. XX w. wprowadziło się do niej Ministerstwo Spraw Zagranicznych. W grudniu 1944 r. Niemcy wysadzili pałac, a po wojnie nie zdecydowano się na jego odbudowę (przyp. tłum.).

16 Chodzi o sobór św. Aleksandra Newskiego, wzniesiony w latach 1894–1912 na rozkaz cara Aleksandra III w odpowiedzi na propozycję ówczesnego generała-gubernatora Warszawy Josifa Hurki. Kilkanaście lat po ukończeniu budowy, w latach 1924–1926, uznawaną za symbol rusyfikacji świątynię rozebrano (przyp. tłum.).

17 To raczej poetycka wizja mająca ukazać, że polscy żołnierze wcześniej walczyli w innych armiach. Armia Hallera nie zdołała wziąć znaczącego udziału boju, w końcowych walkach I wojny światowej z jednostek polskich uczestniczył tylko 1 Pułk Strzelców od lipca 1918 r. w Szampanii, a od połowy października 1918 r. także 1 Dywizja Strzelców Polskich. Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Armia_Polska_we_Francji, dostęp: 23.08.2022 (przyp. red.).

18 Oliver Cromwell (1599–1658) – przywódca rewolucji angielskiej, która obaliła monarchię Stuartów. W latach 1649–1653 dowodzone przez niego wojska dokonały brutalnej pacyfikacji Irlandii (przyp. red.).

19 Pierwszym premierem kraju po odzyskaniu niepodległości był Jędrzej Moraczewski (od 17.11.1918 r.); jego gabinetowi, czyli Tymczasowemu Rządowi Ludowemu Republiki Polskiej, podporządkowały się regionalne ośrodki władzy, m.in. rząd lubelski Ignacego Daszyńskiego (7–11.11.1918 r.). Paderewski był szefem rządu, który został utworzony 16.01.1919 r. po ustąpieniu rządu Moraczewskiego (przyp. red.).

Rozdział II Dawna Polska

I

Polacy są plemieniem słowiańskim, spokrewnionym z Rosjanami, Czechami, Słowakami, Serbami, Chorwatami i Bułgarami. Pierwszy znany obszar, na którym osiedli, to tereny między Wisłą a Odrą. Na tym wczesnym etapie panował jeszcze ustrój czysto plemienny, jednak w 1025 roku Polacy mieli już króla Bolesława1. Pokolenie wcześniej kraj przyjął chrześcijaństwo, a kierunek, skąd przyszło, trzeba uznać za jedno ze źródeł współczesnych polskich problemów. Ruś została zewangelizowana przez Konstantynopol i włączona do struktur Kościoła prawosławnego, Polska natomiast przyjęła chrześcijaństwo z Rzymu i w ten sposób nawiązała bliskie kontakty z kulturą i myślą Zachodu. Ten trwający od tysiąca lat podział ma dziś fundamentalne znaczenie. Pierwszy konflikt między Polakami a Rosjanami był konfliktem idei.

Polska przez wieki stanowiła wschodni przyczółek zachodniej cywilizacji. Na polskiej ziemi zatrzymywano hordy barbarzyńców nadciągających ze wschodu. Kraj zaakceptował rolę przedmurza broniącego chrześcijaństwo przed pogańskimi najeźdźcami jako swoją misję historyczną.

Kiedy ostatecznie pobito Tatarów, Polsce zagroziło nowe niebezpieczeństwo. W Niemczech powołano zakon rycerski, który miał służyć krucjatom – Zakon Krzyżacki. Jednak Palestyna leżała daleko, podróż była długa i niewygodna, a bliżej domu, na wschodnich wybrzeżach Bałtyku, żyły pogańskie plemiona, zdecydowanie wymagające objęcia działalnością misjonarską. Metoda była prosta – mordowano wszystkich tubylców, którzy nie chcieli przyjąć chrześcijaństwa. Ci, którzy to uczynili, stawali się chłopami pańszczyźnianymi w służbie rycerzy, oni sami zaś obsadzili się w roli panów feudalnych. Prusy były główną twierdzą Krzyżaków, a Teutoni obrabowali miejscową ludność ze wszystkiego, włączając nazwę.

Tę nową plagę ściągnął na Polskę słaby polski książę2 – zamiast któregoś z pogańskich sąsiadów poprosił o pomoc Krzyżaków. Ci zaczęli dokonywać zbrojnych wypadów na polskie ziemie, jako że rycerze krzyżaccy niewiele różnili się od zorganizowanych bandytów. Zasadne jest porównanie między Krzyżakami a nazistami. I jedni, i drudzy głosili najpierw wzniosłe ideały i bronili ich z religijnym zapałem, a skończyli jako bandy pozbawionych skrupułów koniunkturalistów, zainteresowanych jedynie własnym wywyższeniem.

Krzyżackim najazdom postawiono tamę dopiero w 1410 roku. Wtedy to na polach Grunwaldu ich wojska zostały ostatecznie pobite. Mimo podejmowanych wysiłków Krzyżacy nigdy już nie odzyskali dawnej dominującej pozycji na południowych brzegach Bałtyku. Sto piętnaście lat po Grunwaldzie zakon został rozwiązany3. Wielki Mistrz mianował się dziedzicznym księciem Prus, złożył hołd lenny z księstwa pruskiego królowi Polski, a w charakterze godła otrzymał orła podobnego do polskiego, tyle że czarnego, a nie białego. Nazywał się Albert von Hohenzollern, a do jego potomków należał ostatni cesarz Niemiec4.

Polska pod koniec XV wieku

W czasach hołdu pruskiego Polska była już związana unią z Litwą – w 1386 roku polska królowa Jadwiga poślubiła Litwina Jagiełłę. Litwini władali naówczas pokaźnym imperium, byli tęgimi wojownikami i bez trudu poddawali swojej woli luźno powiązane ze sobą wzajemnie ruskie plemiona. Na wschodzie ziemie litewskie rozciągały się aż po Kijów i Dniepr.

Następne dwieście lat to złota epoka w dziejach Polski, będącej wtedy u szczytu potęgi, sławy i rozwoju kulturalnego. Sąsiednie państwa z własnej woli szukały jej protekcji, ponieważ cieszyła się reputacją tolerancyjnego kraju – tak na przykład podczas długich wojen religijnych, które niszczyły resztę Europy, w Polsce panował pokój. Pod koniec szesnastego wieku była największym państwem w Europie.

II

Przyda się nam szybki rzut oka na społeczną strukturę Polski w owym okresie, ponieważ epoka jagiellońska wywarła bodaj większy wpływ na jej losy w kolejnych stuleciach niż przypadające na ten okres panowanie Tudorów na Anglię.

Polski magnat żył w książęcym państewku, porównywalnym z włościami brytyjskiego diuka lub earla. Miał swój pałac w stolicy i co najmniej kilka ziemskich majątków. Wystawność była wówczas w modzie, a obyczaje feudalne miały się dobrze – potężny ród Radziwiłłów zatrudniał 20 tysięcy służby. Panował system patriarchalny – szlachetnie urodzony pan uważał się za głowę rodziny. Każdy mógł szukać u niego pomocy i opieki, czy to chłop pańszczyźniany, czy też krewni. Wyłącznie jego szczodrość wyznaczała ramy tego, co dziś określamy mianem świadczeń społecznych, a ich standard często był wysoki. Zaiste polski magnat owej epoki spokojnie mógł się mierzyć ze swoimi europejskimi odpowiednikami.

Druga z klas polskiego społeczeństwa miała zdecydowanie większe znaczenie niż możni panowie, była również o wiele liczniejsza – to szlachta5. Panowała „demokracja szlachecka”. Każdy z członków dobrze urodzonej rodziny, nawet najodleglej spokrewniony z jej główną gałęzią, był uznawany za szlachcica. Król uszlachcał mężczyznę za zasługi w bitwie i nadawał mu ziemskie dobra. Po jego śmierci dzielono je między jego synów i w ten sposób po upływie kilku pokoleń nierzadko składały się one z paru tuzinów wiejskich zagród – ale ich właściciele mieli prawo twierdzić, że należą do szlachty. Zamożność nie miała najmniejszego wpływu na tę kwestię: „Lord jest bogatym dżentelmenem, a dżentelmen jest ubogim lordem”6. Dziesiątki tysięcy dzisiejszych polskich chłopów mają szlacheckie pochodzenie.

Władzę polityczną mieli jedynie magnaci i szlachta – wedle współczesnych standardów brzmi to jak zaprzeczenie demokracji, ale polska szlachta była tak liczna, że stanowiła 5% społeczeństwa7 w epoce, kiedy tylko 2% ludności w Anglii miało prawo głosu. Szlachta wywierała również znaczny wpływ kulturowy, lecz z samej swojej natury była nastawiona konserwatywnie i stawiała opór płynącym z zachodniej Europy falom reform, które niosły awans społeczny pospólstwu. Wiele jednak szlacheckich koncepcji dotyczących takich kwestii jak honor, wierność oraz wolność odcisnęło głębokie piętno na polskiej myśli i historii.

Najliczniejszą z klas społecznych w Polsce stanowili chłopi. Wiedli oni często nędzny żywot, przywiązani do ziemi swojego pana. Zwykle przydzielano im niewielkie gospodarstwa, lecz musieli odpracować określoną liczbę dni w roku na rzecz pana, który również zabierał część ich zbiorów – w zamian za co jednak zaopatrywał ich w nasiona, zwierzęta gospodarskie i sprzęt, a także chatę.

Społeczna przepaść między chłopem a właścicielem ziemskim doprowadziła do wykształcenia się potęgi księdza. Żył wśród chłopów, ale na ogół pochodził ze szlachty8, służąc jako łącznik między obiema klasami.

Biorąc pod uwagę długie lata poddaństwa, współczesny awans polskiego chłopa jest godny podziwu. Jest on trzonem polskiego narodu – przetrwał wojny i zarazy, tyranię i rewolucję. Pokonał wszelkie przeciwności, jakie za sprawą ludzi i natury stanęły na jego drodze. Dziś szanuje się jego wartość, a wielu polskich przywódców jest chłopskiego rodu.

Czwarta klasa w Polsce była etniczną osobliwością. Tradycja nie pozwalała szlachcie zajmować się handlem, chłopom nie wolno było tego czynić – ich obowiązki były wyłącznie rolnicze. Stąd też klasę kupiecką importowano z zagranicy – składała się głównie z Niemców i Żydów. Dlatego właśnie warstwa, która normalnie tworzyłaby solidną klasę średnią, obejmowała niemal wyłącznie cudzoziemców!

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

1 Rok 1025 to data zarówno koronacji, jak i śmierci Bolesława I  Chrobrego (przyp. tłum.).

2 Chodzi oczywiście o Konrada Mazowieckiego (przyp. tłum.).

3 Zakon Krzyżacki został rozwiązany w Prusach, natomiast po dziś dzień przetrwały jego placówki położone dalej na zachód (przyp. red.).

4 W Polsce częściej spotyka się wersję imienia Albrecht. Hohenzollern był przodkiem cesarzy niemieckich w linii żeńskiej, ponieważ linia męska wygasła na jego synu Albrechcie Fryderyku, który miał pięć córek. Jedna z tych córek stała się praprababką królów pruskich, a tym samym cesarzy niemieckich (przyp. red.).

5 Autor podaje w tym miejscu polską nazwę (przyp. tłum.).

6 Newmanowskie porównanie podkreśla osobliwą z punktu widzenia Brytyjczyka zasadę dziedziczności szlachectwa i podziału majątku – w Anglii tytuł, dobra i przywileje dziedziczył jedynie najstarszy syn (przyp. tłum).

7 Trwa dyskusja badaczy nad dokładnym określeniem tej wielkości, ale szacunki wahają się od ok. 6% do nawet 10% (przyp. red.).

8 Duchowieństwo prowincjonalne (np. plebani) najczęściej nie wywodziło się ze szlachty, a z niższych warstw społecznych (z mieszczaństwa, a nawet chłopstwa) – pochodzenie społeczne decydowało o tym, jakich godności kościelnych mogli dostąpić duchowni (przyp. red.).