Romans według Hanki Koc - Anka Tomczyk - ebook

Romans według Hanki Koc ebook

Anka Tomczyk

5,0

Opis

Romans to nie to samo co prawdziwy związek. To tylko niezobowiązująca chwila przyjemności. Relacja wyłącznie na dobre czasy — tak twierdziła Hanka, kiedy przed laty spotykała się z żonatym mężczyzną. Czy wspomnienie tamtej znajomości wpłynie na jej obecne życie i decyzje? Jak zareaguje, kiedy dowie się, że tym razem to ona jest zdradzaną żoną? Pełna przekory, wielowątkowa powieść obyczajowa o relacjach międzyludzkich, samotności oraz sile, czasem pozornie błahych, uczuć. Nie tylko dla kochanek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Anka Tomczyk

Romans według Hanki Koc

Projektant okładkiAnka Tomczyk

Ilustratorcanva.com

© Anka Tomczyk, 2022

© Anka Tomczyk, projekt okładki, 2022

© canva.com, ilustracje, 2022

Romans to nie to samo co prawdziwy związek. To tylko niezobowiązująca chwila przyjemności. Relacja wyłącznie na dobre czasy — tak twierdziła Hanka, kiedy przed laty spotykała się z żonatym mężczyzną. Czy wspomnienie tamtej znajomości wpłynie na jej obecne życie i decyzje? Jak zareaguje, kiedy dowie się, że tym razem to ona jest zdradzaną żoną?

Pełna przekory, wielowątkowa powieść obyczajowa o relacjach międzyludzkich, samotności oraz sile, czasem pozornie błahych, uczuć.

Nie tylko dla kochanek.

ISBN 978-83-8324-404-4

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Dedykuję inspirującemu P.

Prolog

Banał nad banałami,

kiedy żonaty pan

zakocha się w niezamężnej pani.

Jej podpis na wewnętrznej stronie okładki książki był wyraźnie niepewny. Złożony z nadmierną starannością i lękiem. Albo wstydem. Drobne litery o niezbyt wyrobionym kształcie nie trzymały się żadnego wzorca, przez co trudno było rozpoznać w ich szczegółach jakąkolwiek powtarzalność. Dla przypadkowego obserwatora jej podpisy musiały wyglądać za każdym razem inaczej. Czasem były po prostu brzydkie, niechlujne, mało czytelne. Innym razem mogły być eleganckie i przejrzyste, wręcz ozdobne, przypominające swym charakterem rękopisy poetów epoki romantyzmu. Wszystko zależało od dnia. Od jej humoru. Od czasu, jakim akurat dysponowała. Od rodzaju papieru i długopisu, który w danej chwili trzymała w dłoniach. Możliwe, że znaczenie miała również sama treść podpisywanego tekstu. Książka ulubionego autora zasługiwała zapewne na bardziej kunsztowne zwieńczenie niż kupiony przypadkiem debiut.

Ten pierwszy podpis, który zobaczyłam lata temu, był bardzo zwyczajny. Gdybym sama nie pisała w podobny sposób, pomyślałabym że jego autorka pozbawiona jest charakteru. Niepozorne literki, nie zapisane ani zbyt szeroko, ani zbyt wąsko układały się w nudną linijkę, która przekazywała wyłącznie chłodną treść na temat danych osobowych. Nie kryły się w niej żadne podteksty, żadne podprogowe informacje, nic co niosłoby dodatkową treść. Po prostu inicjał imienia zakończony kropką, po której ciągnął się szereg liter nazwiska. Pierwsza z nich była lekko poprawiona. Kolejne zapisane zostały już na tyle ostrożnie i wyraźnie, że nie wymagały powtórnej ingerencji.

Podpis, jak wiele. Pospolity aż do bólu. Mimo to, patrzyłam na te kilka liter jak zahipnotyzowana. Tak, jakbym mogła wyczytać w nich jakieś ukryte wiadomości, symbole lub ostrzeżenia. Nie odnalazłszy żadnego z powyższych, dostrzegałam jedynie pewną charakterystyczną cechę wspólną, która łączyła mnie z autorką tego podpisu. Nie chodzi tu o sam kształt liter, co raczej o ich motorykę. O ich niestałość i ulotność, o brak ustalonego szablonu i określonego rytmu znaków. Jakbyśmy przy okazji składania każdego podpisu rodziły się na nowo.

Był listopad 1994 roku. Trzymałam w rękach stare wydanie „Życia przed sobą” Émilie Ajara. Pierwszą książkę, którą za pośrednictwem jej męża pożyczyłam z ich prywatnej biblioteczki. Zapewne, kiedy ją podpisywała, nie wiedziała jeszcze, że pod tajemniczym pseudonimem debiutującego pisarza ukrył się, dobrze już znany, Romain Gary.

Czytając tę powieść wielokrotnie wracałam wzrokiem do wnętrza tylnej okładki, gdzie w pożółkłej ze starości bieli, na samym dole czerniał ślad atramentu. Swoisty ekslibris. Namacalne świadectwo jej istnienia. Kolejny pomost, który łączył nas pomimo znacznej odległości i wielu różnic. Czytając tę, jak i pozostałe książki, które do niej należały, czułam się czasem wręcz zażenowana swoją zuchwałością. Jakbym przekręcając kolejne strony, profanowała jakąś świętość. Jakbym otwierając kolejne okładki, wkraczała na cudzy teren. Na jej teren.

Dostrzegając śmieszność tych rozterek, za każdym razem wracałam jednak do tekstów utworów, próbując zapomnieć nie tylko o wspomnianych podpisach, ale także o ich właścicielce.

Ona po prostu była sobie. Gdzieś daleko, na krańcu Polski. Miała zwyczaj podpisywania zakupionych przez siebie książek i zupełnie nie zdawała sobie sprawy z mojego istnienia. Wydawała się tak odległa, że niemal nierealna. Nie przypuszczałam nawet, że w przyszłości stanę się do niej w pewnym sensie podobna.

W tamtym czasie dzieliło nas wiele. 25 lat życia, 484 kilometry drogi, 13 centymetrów wzrostu, jakieś 15 kilogramów wagi, poglądy polityczne, status cywilny i życie prywatne. Była ciepłą, niską i pulchną blondynką po pięćdziesiątce. Tradycjonalistką, oddaną matką i żoną. Rodowitą mieszkanką Szczecina. Uznaną tłumaczką języka włoskiego w jednym z większych wydawnictw w kraju. Normalną kobietą, na której można było polegać i która od lat była oparciem dla swoich najbliższych — trojga dorosłych już dzieci oraz męża, któremu zawsze bezgranicznie ufała. Pewnie nawet nigdy nie pomyślała, że jej ukochany mógłby ją zdradzić. Może gdyby przewidziała taką okoliczność, podobnie jak swoje książki, podpisałaby i jego ciało. Swoje imię mogłaby na przykład wytatuować na jego podbrzuszu lub plecach. Może powstrzymałoby go to przed bliższą znajomością z inną.

Może. A może i nie.

Psychoterapia

— Zatem Marek odszedł — moja psychoterapeutka, Marta Modlińska powtarza matowym głosem nowinę dnia, którą objawiłam jej chwilę po tym jak tylko rozsiadłam się w miękkim fioletowym fotelu.

Oparłszy się plecami o ciepły plusz, czekam na to, co powie dalej. Może będzie mnie pocieszać? Przez chwilę czuję na sobie jej świdrujące spojrzenie, rzucane zza okularów w prostokątnych oprawkach. Wygląda tak, jakby chciała odczytać wszystkie moje myśli. Nie osiągnąwszy jednak celu, z fałszywie radosną ekscytacją, nieoczekiwanie oznajmia:

— To absolutnie cudownie! Spójrz na tę sytuację jak na szansę, jak na obietnicę wszystkiego, co dopiero przyjdzie. Być może otwiera się przed tobą nowy etap, nowy lepszy rozdział…

Dla Modlińskiej wszystko, co tylko może się wydarzyć, jest absolutnie cudowne. Kiedy rok temu wyznałam jej, że mój mąż ma romans, swój wywód także rozpoczęła podobnymi słowami. Znajomość Marka z dwudziestosiedmioletnią Iwoną, miała jej zdaniem, rozwiać nudę w naszym związku, a także przypomnieć nam obojgu, jak bardzo wartościowe jest nasze małżeństwo.

— Paradoksalnie, zdrada wychodzi czasem małżeństwu na dobre — przekonywała.

Jak się okazało, nie miała racji. Zdrada Marka wyszła naszemu małżeństwu bokiem.

Mimo to, nie zamierzam rezygnować z sesji z Modlińską. Teraz, kiedy nie wiem, co ze sobą zrobić, potrzebuję kogoś takiego, jak ona.

Psychoterapia jest dla mnie zjawiskiem zupełnie nowym. Fanaberią wieku dojrzałego. Luksusem, do którego zachęcił mnie pewien artykuł z czasopisma dla kobiet.

Rok temu, kiedy odkryłam, że mój mąż spotyka się z młodszą od niego o połowę dziewczyną, postanowiłam przemilczeć ten fakt i poczekać na dalszy rozwój wydarzeń.

— Może to tylko przypadkowy skok w bok… — tłumaczyłam sobie, obserwując jak Marek szykuje się na randki z inną.

Mężowską zdradę postanowiłam przetrwać z godnością i bez zbędnych histerii. W końcu, w życiu zdarzają się przecież większe dramaty, czyż nie?

To kontrolowanie własnych emocji, w pewnym momencie odbiło się jednak na mojej psychice. Tłumione w sobie uczucie zawodu i żalu, negatywnie wpłynęło na moje nastawienie do życia. Zapadłam się w sobie i przygasłam. Niby nic wielkiego. Żadne załamanie, czy depresja. Ot, dojrzała babka po pięćdziesiątce nie potrafi poradzić sobie z porażką w wyścigu o prym i rolę w przedstawieniu. Nic ponadto.

Potrzebowałam rozmowy z kimś z zewnątrz. Z kimś, kto nie będzie emocjonalnie zaangażowany w moje życie i kto nie zna prywatnie ani mnie, ani Marka. Przede wszystkim z kimś, kto na chłodno wysłucha mojej historii, a potem również na chłodno poda mi gotową radę.

Tak oto, na początku roku, trafiłam do gabinetu cenionego doktora psychiatrii, Roberta Bugajskiego. Po długiej selekcji i dokładnym czytaniu internetowych opinii uznałam, że to właśnie ten psychoterapeuta będzie dla mnie najlepszy. Niestety bardzo szybko okazało się, że nie był to dobry kierunek.

Doktor Bugajski odstręczał mnie już samym powitaniem. Do dzisiaj pamiętam jego irytujący tembr głosu oraz gardłowe „r”, którym okraszał każde swoje dzień dobhhhrrrry. Zniechęcał mnie tym zarówno do słuchania, jak i mówienia, a jedyne słowa, jakie wypowiadałam w jego kierunku z własnej woli to pożegnalne do widzenia. Chcąc jak najszybciej zakończyć wizyty w gabinecie tego specjalisty, recytowałam wszystko to, co chciał usłyszeć. W taki sposób, po 4 sesjach rozmów, Bugajski oświadczył, że psychoterapia przyniosła ekspresowe skutki, a ja jestem najzupełniej zdrowa. On wyglądał na dumnego z siebie, ja natomiast nadal chodziłam smutna.

Moje drugie podejście z psychoterapią to gabinet magister Łucji Krysiak. Wychwalana w internecie za rzeczowe podejście do pacjenta i brak sentymentalizmu, obiecywała fachową diagnozę i jasną współpracę. Wysoka, ciemnowłosa czterdziestka o żelaznym uścisku dłoni i masywnych jak kolumny Partenonu, udach w opiętych spodniach koloru khaki, wzbudziła mój niepokój już samą swoją fizjonomią. Ton jej głosu przypominał żołnierskie komendy, których niewykonanie, mogło grozić wyłącznie egzekucją. Przestraszona pierwszą rozmową z mgr Krysiak, musiałam zdezerterować.

Postanowiwszy dać sobie jeszcze trzecią szansę, tym razem już bez przeczesywania internetowych forów, umówiłam się na wizytę w pierwszym lepszym gabinecie, który znajdował się w pobliżu mojego miejsca pracy. W taki sposób trafiłam na terapię do mgr Marty Modlińskiej, która nieoczekiwanie okazała się strzałem w dziesiątkę. Wątpię, żeby moja psychoterapeutka była w stanie wyleczyć mnie z mojej melancholii, ale przynajmniej potrafi słuchać i ma przyjemny dla ucha, głos.

Teraz, kiedy Marek odszedł z mojego życia na zawsze, a ja niebezpiecznie zbliżam się do bieguna własnego smutku, zdecydowanie potrzebuję dodatkowej stymulacji w postaci rozmów z kimś, kto mnie wysłucha i na koniec stwierdzi, że cokolwiek by się nie działo, będzie absolutnie cudownie. Wiem, że rozmowa z Modlińską w niczym mi nie pomoże, ani niczego nie zmieni. Dzisiaj jednak z zupełnie szczerą bezradnością przyznaję przed nią, że:

— Nie radzę sobie z tym rozstaniem, pani Marto. Kompletnie nie radzę.

Modlińska szykując się chyba na dłuższą opowieść, rozpina swoją szarą garsonkę i siada wygodnie w swoim żółtym fotelu. Nie widzę jej stóp. Jestem jednak niemal pewna, że zsunęła z nich swoje przyciasne szpilki i oddycha z ulgą. Modlińska różni się od reszty psychoterapeutów. Przede wszystkim tym, że sprawia wrażenie, jakby to ona sama korzystała z terapii. To spostrzeżenie zawsze mnie rozbawia i rozluźnia. Teraz jednak, kiedy z przymkniętymi powiekami ponagla mnie, bym przerwała przedłużającą się ciszę, czuję dezorientację.

— Ja nawet nie wiem od czego zacząć — waham się.

— Co do niego teraz czujesz? — pyta, wyglądając jakby zatapiała się w świecie własnych myśli.

— Mieszaninę różnych emocji — mówię szczerze.

— Jakich? Nazwij je — mając nadal zamknięte powieki, ciągnie mnie za język.

Zapada długa cisza. Zastanawiam się nad tym co czuję na tyle długo, że wyraźnie zniecierpliwiona pani psycholog otwiera oczy i decyduje się zadać mi pomocnicze pytanie:

— Skup się i powiedz, co czujesz w tej chwili. Wybierz trzy elementy, które jako pierwsze przychodzą ci do głowy.

Tęsknota? Nienawiść? Żal? Te trzy uczucia przychodzą mi właśnie na myśl.

— Tęsknię za nim, nienawidzę go i mam do niego żal — wypowiadam w końcu na głos to, co czuję.

Zastanawiam się, czy przypadkiem nie mówię od rzeczy. Modlińska jednak nie dziwi się temu zestawowi uczuć. Pyta tylko dlaczego go nienawidzę.

W odpowiedzi kręcę głową. Chyba jednak to nie to.

— Nie. Nie nienawidzę. To chyba zbyt mocne uczucie — próbuję się wykręcić, po czym dodaję: — Chyba bardziej czuję do niego złość.

— Co cię najbardziej złości w tej sytuacji? — pyta ona.

— To, że mnie zostawił i potraktował tak instrumentalnie, tak lekceważąco — odpowiadam.

— To normalne. Złość po porzuceniu jest naturalna — tłumaczy. — Masz do niej prawo. Tak samo do żalu i smutku.

— Nie mogę zrozumieć, że mógł tak po prostu odejść…

— Cóż… — wzdycha ona. — Każdy człowiek jest autonomiczną jednostką, która może podjąć decyzję o rozstaniu. Marek również. Im szybciej to uszanujesz, tym łatwiej powrócisz do równowagi.

— Przykro mi, że zrobił to w taki sztampowy sposób. Dziecko z kochanką! To przecież taki banał! Nie tak sobie wyobrażałam nasz koniec.

— A jak sobie wyobrażałaś?

— Sama już nie wiem… Myślałam chyba, że to ja poproszę o rozwód — przyznaję.

— Ale nie poprosiłaś… Dlaczego?

— Może myślałam, że ta cała sprawa rozejdzie się po kościach? Albo czekałam na lepszy moment? Nie byłam jeszcze gotowa na to rozstanie.

— Myślisz, że później byłoby łatwiej? — pyta pocieszającym tonem Modlińska.

Oczy ma już szeroko otwarte i patrzy na mnie trochę, jak na małą naiwniarę.

— Wiem, że wcale by nie było, ale uważam, że to nie był odpowiedni czas — mamroczę.

— Widocznie to właśnie był odpowiedni czas — podkreśla moja terapeutka. — Nic nie dzieje się ani za wcześnie, ani za późno. Marek najwidoczniej wykonał już swoje zadanie w twoim życiu. Być może musiał odejść, by zrobić miejsce dla kogoś lub czegoś innego.

Ta wypowiedź pachnie mi tekstem z książki „Jedz, módl się, kochaj” E. Gilbert.

— Czytałaś „Jedz, módl się, kochaj”? A może oglądałaś film? Grała tam chyba Julia Roberts… — pyta Modlińska.

Jasne. Inny terapeuta posiłkowałby się jakąś fachową literaturą, układał jakieś okrągłe zdania i prezentowałby swoje własne teorie. A Modlińska odsyła mnie do popkulturowego bestsellera. Jest kompletnie nieprofesjonalna, a jej metody wydają się nieco podejrzane. Ma beznadziejne opinie w internecie i wygląda na zbyt zrelaksowaną. Ale właśnie za to ją lubię. W końcu tylko ona potrafi powiedzieć mi, że wszystko, co robię jest absolutnie cudowne.

Siedem etapów porozstaniowego żalu

Zgodnie z rozrysowanym przez Modlińską schematem, porozstaniowy żal podzielić można na kilka etapów.

Na początku jest szok. W głowie panuje chaos myśli, panika, smutek, złość, niedowierzanie i poczucie pustki. Na domiar złego, wszystkie te psychiczne aspekty spotykają się najczęściej z autentycznym fizycznym bólem.

Tak, tego już doświadczyłam. Przyspieszone bicie serca, kłucie w klatce, mdłości, bóle mięśni i ogólne zmęczenie organizmu zazwyczaj nie trwają jednak długo.

Na pomoc skołatanym nerwom przychodzi bowiem nadzieja. Taka bezpodstawna i wręcz upokarzająca. Organizm w tym czasie przyzwyczaja się do nowej sytuacji i wycisza buzujące hormony.

To chyba też już przeszłam.

Gdy nadzieja okazuje się, jak to prawie zawsze bywa, matką głupich, mózg osoby porzuconej wchodzi w etap wyparcia.

— Czyli co? Będę wmawiać sobie, że nic się nie stało? Że moje małżeństwo w ogóle nie istniało? — pytam Modlińską.

— Chodzi bardziej o wyparcie faktu, że rozstanie cię zabolało — wyjaśnia, podnosząc wzrok znad kartki.

Okulary ześlizgnęły się jej prawie na sam koniec spiczastego nosa. Patrzę prosto w jej ciepłe brązowo-zielone oczy i bezgłośnie pytam, czy to właśnie na tym etapie jestem? Modlińska, nie dając jednak jednoznacznej odpowiedzi na moje nieme pytanie, palcem wskazującym popycha swoje okulary w górę, a na kartce zielonym cienkopisem stawia numer cztery.

— Etap czwarty to złość — mówi. — Trzeba z nią uważać, bo czasem przeradza się w pragnienie zemsty.

Nigdy nie byłam mściwa, a Markowi życzę… Czego ja mu mogę życzyć? Powiedzmy, że wszystkiego dobrego. Będę wspaniałomyślna. Pomimo wszystko. Gdyby jednak złość zawładnęła moim umysłem, jej następstwem może być obniżenie mojego poczucia samoakceptacji.

Po problemach z oceną własnego ego, przychodzi natomiast najdłuższy i najbardziej mozolny etap przyjęcia nowej sytuacji oraz odbudowy nadwątlonej równowagi. W tym przypadku największą robotę wykonuje za nas czas. Miesiące mijają, przychodzi zobojętnienie, a w końcu i ulga zapomnienia.

Gdy to się uda, nadchodzi moment na poszukiwanie nowych celów w życiu. Przychodzi zrozumienie przeszłości i ostateczne rozstanie z ciążącym balastem przebrzmiałych uczuć. Człowiek wchodzi wtedy na ogół w fazę gotowości do wejścia w nowe relacje.

— Może z wyjątkiem osób przewrażliwionych, szalonych i żądnych zemsty — dodaje moja psychoterapeutka.

Posyłając mi przy tym badawcze spojrzenie, zastanawia się pewnie, czy przypadkiem nie należę do którejś z tych grup. Kiedy na końcu kartki jednym wprawnym ruchem kreśli cienką, zieloną kreskę, oddycham z małą ulgą.

Najwyraźniej jestem normalna, a wszystkie reakcje mojego organizmu, które towarzyszą mi od kilkunastu tygodni są powtarzającą się regułą. Świadomość tego faktu w niczym jednak nie zmienia mojego samopoczucia. Czuję się źle. Koszmarnie źle.

Marek

Marka poznałam w wieku 35 lat. Ja byłam starzejącą się panną. Zamkniętą w sobie emerytowaną baletnicą. Pół Polką, pół Japonką ze sztywnymi jak drut, kruczoczarnymi włosami do ramion i filigranową sylwetką. On natomiast był podstarzałym kawalerem. Niebieskookim szatynem z zakolami nad czołem i tendencją do tycia w okolicach brzucha. Oboje byliśmy samotni, znudzeni i skwaszeni uczuciowymi niepowodzeniami. Marek miał ich na swoim koncie kilka. Ja tylko jedno, ale za to silnie zakorzenione w pamięci.

Kiedy zaczęliśmy umawiać się na randki, wszystkie znaki na niebie i ziemi, krzyczały do nas, że to właśnie TO. Obietnica poważnego związku na całe życie. Szansa na odmianę losu. Niepowtarzalny dar. Furtka do niedostępnego dotąd świata. Nic innego, tylko miłość.

Z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że czego jak czego, ale miłości pomiędzy nami było akurat najmniej. Owszem, wielka sympatia, dobre porozumienie, podobne poglądy i podejście do życia. Wszystko, ale nie miłość.

Wtedy jednak, byliśmy tak bardzo spragnieni bliskości drugiego człowieka oraz stabilizacji, jaką gwarantuje założenie rodziny, że patrzyliśmy na naszą relację zupełnie inaczej. Czując, że to nasza ostatnia szansa na normalność, wmówiliśmy sobie nawzajem uczucie, którego nigdy pomiędzy nami nie było. W tym błędnym przekonaniu, utwierdzali nas na dodatek nasi bliscy, przyjaciele oraz znajomi, którzy z wielkim entuzjazmem kibicowali naszemu związkowi.

Gdybyśmy spotkali się 10 lat wcześniej, cała ta znajomość rozpadłaby się pewnie po kilku miesiącach. Zbliżająca się wielkimi krokami i nieco przerażająca czterdziestka, przekonała nas jednak do nieco pochopnego kroku, jakim był ślub.

— Dobrze robicie. Jak nie teraz, to kiedy? I tak już młodzi nie jesteście — mówili nasi rodzice.

— Nie ma co się zastanawiać w takim wieku — komentowali znajomi.

— Marek to dobry chłopak. Hanka to dobra dziewczyna. Będziecie szczęśliwi — przekonywali wszyscy.

Uwierzyliśmy. A potem, bez większego przekonania, powiedzieliśmy sobie sakramentalne tak, włożyliśmy na palce obrączki i zaczęliśmy żyć, tak jak inni. Za 9 miesięcy urodził się Bruno. Z dzieckiem przecież też nie było na co czekać. A potem? Potem wszystko toczyło się jak u wszystkich. Proza życia. Kłótnie, zgody, budowa domu, praca, obiady, jakieś wakacje. Dzień za dniem. A każdy we mgle jakiegoś uczuciowego niedostatku, o którym nikt nie mówił jednak na głos. Nie było co narzekać. Mieliśmy rodzinę, fajnego syna, przytulny dom i szczekającego radośnie psa. 20 lat wspólnych wspomnień to przecież coś. Czego można jeszcze chcieć?

Marek w pewnym momencie, do tej układanki postanowił jednak dołożyć dodatkowy element. I wtedy wszystko się zmieniło.

Ona

Chyba już od początku naszego małżeństwa wiedziałam, że ten moment kiedyś nadejdzie. Tak, jakby była to nieuchronna kolej rzeczy. Byłam pewna, że prędzej czy później, ona zjawi się w naszym życiu i w mniejszym lub większym stopniu zmieni je. Nie wiedziałam tylko, kiedy przyjdzie i jaka będzie. Słuchając słów małżeńskiej przysięgi, które 20 lat temu składał mi przed ołtarzem Marek, oczami wyobraźni widziałam już jego przyszłą zdradę. Po prostu wiedziałam, że to się kiedyś wydarzy. Po latach okazało się, że miałam rację.

— Samospełniająca się przepowiednia — wyrokuje Modlińska. — Oczekując jego zdrady, być może podświadomie zachęcałaś go do tego kroku własnym zachowaniem.

Jasne. Wepchnęłam go w ramiona młodszej, bez jego zgody! On biedny, dobry mąż wcale tego nie chciał. To ja, zła żona, zmusiłam go do bzykania się z inną. Modlińska słysząc moje ironiczne słowa, uśmiecha się dobrodusznie, po czym mówi:

— Czasem wysyłamy takie podprogowe sygnały, o których sami nie zdajemy sobie sprawy.

Zastanawiam się, jakie sygnały wysyłałam w ostatnich latach w stronę Marka. Po dłuższej chwili, dochodzę do wniosku, że nasza komunikacja nie miała żadnych ukrytych treści. W naszej relacji wszystko było z góry jasne. Byliśmy dwójką przyjaciół, którzy zdecydowali się na wspólne życie. Powołaliśmy na świat dziecko, tworząc wokół niego rodzinną otoczkę różnych złudzeń. Złudnej bliskości, złudnej miłości, złudnego przywiązania. Od początku żyliśmy jakoś obok siebie. Nawet seks był w naszym związku formą obowiązku. Zwyczajem, który przez jakiś czas należało przestrzegać i który, w pewnym momencie, z racji wieku, można było wreszcie porzucić. Im bardziej byliśmy przyzwyczajeni do tego naszego wspólnie wykreowanego światka, tym bardziej oddalaliśmy się od siebie, tworząc własne, prywatne bańki.

To, że Marek ma kogoś na boku, poczułam od razu. Tak mi się wydaje. Coś się zmieniło w jego wyglądzie i zachowaniu. Jakieś niuanse, których postronny obserwator pewnie by nie zauważył, a które ja wyłapałam bez problemów. W końcu był moim przyjacielem, a prawdziwych przyjaciół czyta się jak książkę. Pozornie wszystko wyglądało tak, jak zawsze. Marek niezmiennie spokojny i poważny, ale z tłumioną iskierką, która błyskała czasem w jego oczach w zupełnie niekontrolowany sposób. Widać było, że był szczęśliwy. Był zakochany. Był taki lekki. Aż żal byłoby to zakłócać.

— Ale mimo wszystko, zdrada cię bolała… — wtrąca Modlińska.

Oczywiście, że bolała. Czułam się zraniona, oszukana, upokorzona, odstawiona na boczny tor. Ale powiedzmy sobie szczerze, od 4 lat spaliśmy w osobnych łóżkach, a nasze rozmowy skupiały się głównie na komentowaniu pogody za oknem lub narzekaniu na wysokość rachunków za prąd i gaz. Totalne znudzenie, wypalenie i brak wspólnego mianownika, którym dotychczas był dla nas nasz syn. Kiedy Bruno, tuż po maturze wyprowadził się z domu i zaczął żyć swoim życiem, staliśmy się na nowo, dwiema odrębnymi jednostkami, które przed laty z zimnym wyrachowaniem, połączyły swoje siły w walce z samotnością. Kiedy zjawiła się Iwona, nawet ta samotność przestała być naszym, wspólnym wrogiem.

— Chcesz powiedzieć, że połączyła was tylko samotność? — pyta z zaciekawieniem Modlińska.

Wstyd przyznać, ale chyba tak.

Po dwudziestu latach małżeństwa, Marek pewnego dnia oznajmił:

— Musimy porozmawiać… Poznałem kogoś i będę miał z tą kobietą dziecko.

Kompletnie oniemiała tą nowiną, przez dłuższą chwilę nie wiedziałam co powiedzieć. Dziecko? Jak to dziecko? Przecież Marek miał tylko przez jakiś czas zabawić się z tą małą, a potem skończyć tę znajomość. Przecież miał spędzić ze mną starość. Miał być obok mnie aż do końca. Nieprzygotowana na taki obrót spraw, przez kolejne kilkadziesiąt sekund, mierzyłam swojego męża zaskoczonym wzrokiem.

— Dziecko… — mruknęłam w końcu, po czym przybrawszy na twarz lodowaty wyraz twarzy, dodałam: — Cóż… W takiej sytuacji musimy się rozstać.

To chyba o czymś świadczy.

— Na pewno świadczy o wypaleniu uczuciowym. Ale to zupełnie powszechna sprawa. Wiele par z takim stażem przeżywa podobne problemy. Namiętność, która na początku rozpala związek, po pewnym czasie znika. Jeśli się jej nie zastąpi czymś innym i nie podeprze czymś głębszym, relacja może zupełnie zgasnąć — tłumaczy psychoterapeutka.

— Problem w tym, że w naszym związku nigdy nie było namiętności. Nawet na początku — wyznaję.

Kochanka

Moja psychoterapeutka na kolejnym spotkaniu, pyta z czym kojarzy mi się słowo kochanka. Pierwsze, co przychodzi mi do głowy to moje panieńskie nazwisko i imię.

Przed ślubem nazywałam się Hanka Koc. Przyjmując stosowaną w Japonii zasadę odwrotnej kolejności — Koc Hanka. Jeśli usunie się odstęp pomiędzy imieniem i nazwiskiem wychodzi kochanka. Zabawna gra słów, nieprawdaż? Przez jakiś czas miałam nawet taki adres mailowy — kochanka@… Rozśmieszałam tym wszystkich do łez. Nawet Marka.

— Ale kim według ciebie jest kochanka? — Modlińska zbywając te pierwsze skojarzenia uśmiechem, zmusza mnie do głębszej analizy.

Kim jest kochanka? Ale która? Chodzi o kochankę Marka, Iwonę? Czy może o jakąś inną, niesprecyzowaną panią?

— Jaki obraz widzisz, kiedy słyszysz to słowo? Jaki ładunek emocjonalny dla ciebie niesie? — doprecyzowuje swoje pytanie Modlińska.

Kochanka w ujęciu semantycznym? To słowo budzi we mnie dosyć skrajne uczucia.

Kochanka. Ta trzecia. Ta zła. Niszczycielka rodzinnego szczęścia. Kim ona może być? Czym różni się od reszty uczciwych kobiet? A w czym je przypomina? Większość ludzi powie pewnie, że to bezczelna dziwka/kurwa/szmata/zdzira/suka[1]. Stereotypowa kochanica to wyuzdana, sztuczna, młoda lala. Z dużym biustem, jędrnym tyłkiem, talią osy i nogami do nieba. Rzecz jasna ubrana w obcisłą miniówkę i ordynarną bluzkę z dekoltem. Pozbawiona zahamowań, zawsze chętna do seksu i otwarta na łóżkowe eksperymenty. Taka, co pieprzy się z nieznajomym w toalecie i robi loda, gdy tylko ktoś ją o to poprosi. Oczywiście trzeba jeszcze dodać, że jest to lecąca na kasę materialistka i wyrachowana intrygantka. Ostatecznie może to być niezbyt inteligentna, ale ładna w pospolity sposób, naiwniara. Po prostu łatwa panienka. Ale czy zawsze?

— Kochanka to czasem, w gruncie rzeczy, bardzo nieszczęśliwa kobieta — mówię, starannie dobierając słowa.

Modlińska spogląda na mnie nieco zdziwiona. Chyba nie tego się spodziewała. Oczekiwała pewnie raczej obelg, wyzwisk albo przynajmniej zdecydowanego potępienia.

Gdyby nie pewien epizod z mojej własnej przeszłości, być może tak właśnie bym zareagowała. Jedno wspomnienie sprzed 25 lat, rozkazuje mi jednak spojrzeć na wszystko z nieco innej perspektywy.

Modlińska patrzy na mnie pytająco.

Ja jednak zwlekam z reakcją. Nigdy nikomu o tym nie opowiadałam. Ale może to właśnie najlepszy czas na rozliczenie się z nie do końca zamkniętą przeszłością?

[1] Podkreślić właściwe, według uznania.

Przeszłość

Skończyłam właśnie 30 lat i zaliczałam się do grona tych smutnych, nijakich dziewczyn, które pomimo że wykształcone i inteligentne, nie były ani wystarczająco atrakcyjne, ani na tyle przebojowe, by kiedykolwiek korzystać w pełni z uroków życia. Po zakończeniu wieloletniej przygody z tańcem klasycznym oraz uzyskaniu w międzyczasie tytułu magistra filologii japońskiej, osiadłam na stałe w rodzinnej Łodzi i zatopiwszy się w szarzyźnie zwykłych dni, popadłam w marazm.

W tamtym czasie wszystko wokół mnie wydawało się szare. Począwszy od włosów babci, z którą mieszkałam w szarym mieszkanku na 4 piętrze szarego bloku, po jakże szarą ulicę szarego Widzewa, który stanowił idealnie zlewające się tło pod kolorystykę moich ówczesnych szarych strojów oraz szarych myśli.

Kończąc karierę tancerki baletowej i nie bardzo wiedząc, co ze sobą dalej począć, zatrudniłam się na ćwierć etatu w jednym z nowo otwartych biur tłumaczeń w okolicy. Marząc o zleceniach dużych literackich przekładów, w rzeczywistości musiałam zadowolić się formalnymi i nudnymi tłumaczeniami tekstów urzędowych oraz sporadycznymi lekcjami z poważnymi biznesmenami, którzy rozpoczynali właśnie współpracę z japońskim rynkiem. Od czasu do czasu wyjeżdzałam gdzieś w Polskę, by wymieniając z gośćmi z Japonii przyjazne ukłony, świadczyć także tłumaczenia ustne. Przeważającą część swojego ówczesnego życia, spędzałam jednak ślęcząc przy starym biurku babci nad siermiężnymi umowami oraz dołączanymi do nich aneksami.

Moje życie było względnie ustabilizowane i zdecydowanie nudne. Pozbawione jakichkolwiek szaleństw i uciech. Poukładane w aż nazbyt pedantyczny sposób. Prowadząc tę swoją szarą egzystencję, czułam jakbym znajdowała się w jakimś letargu. Nie byłam szczęśliwa, ale też nie byłam na tyle nieszczęśliwa, by próbować coś zmienić. Nie miałam żadnych konkretnych planów na swoją przyszłość, ani żadnych oczekiwań wobec tego, co mogłoby mi się jeszcze przydarzyć. Szczerze mówiąc, nie przewidywałam żadnych większych przełomów, czy przygód, a swoje życie prywatne traktowałam jako dawno zapomnianą pustynię, przez którą nie wędrują już nawet karawany.

Ta skończona trzydziestka to był kryzysowy moment. Jakaś mało wyraźna granica pomiędzy młodością, a starością. Człowiek w tym wieku wygląda jeszcze dosyć świeżo, ma mnóstwo energii, rozwija się, podejmuje ważne decyzje, widzi przed sobą jeszcze przyszłość. Ale tej przyszłości jest już mniej niż gdy miało się lat 18.

Wchodząc do klubu 30+, miałam na koncie wiele mało znaczących występów w baletowych przedstawieniach, dyplom niewiele znanej w Polsce japonistyki, iluzoryczne szanse na zmiany oraz przeogromnie doskwierające poczucie pustki wokół siebie. W związku z mężczyzną nie byłam nigdy. Może to nieprawdopodobne, ale mając 30 lat, nadal pozostawałam nienaruszoną dziewicą. Nie chodziłam na randki, nie szukałam miłości, a spotykanych przypadkiem facetów w ogóle nie interesowałam.

Dla tych wszystkich wolnych i poszukujących swojej drugiej połówki, młodych mężczyzn byłam zawsze zbyt jakaś. Zbyt wyniosła, zbyt poważna, zbyt sztywna, zbyt chuda, zbyt płaska, zbyt nieśmiała, zbyt śmiała, zbyt mądra, zbyt głupia. Zbyt taka. Zbyt nie taka. Po prostu zawsze inna, niż tego by oczekiwano. Dla żadnego nie byłam w sam raz. Oni dla mnie zresztą też.

— Bo ty ich wszystkich odpychasz. Patrzysz jakoś z góry. Jesteś nieprzystępna i nie potrafisz z nimi rozmawiać — tłumaczyła mi czasem moja przyjaciółka, Kryśka.

Faktycznie, rozmowy z większością facetów kończyły się w martwym punkcie, zaraz po przywitaniu.

— Onieśmielasz ich — powtarzała druga z moich przyjaciółek, Natalia, która przy każdej okazji wypominała mi zadurzonego ponoć we mnie przed laty Krzysia Ceglarskiego.

Krzyś, który mieszkał na tej samej ulicy, co ja i moje koleżanki, od 4 lat był już mężem rudowłosej Agaty oraz ojcem dwuletniego Kornela, ale Natalia ciągle potrafiła wspominać jego nieśmiałość i nieporadność w zalotach.

— Facet nie zna wstydu, kiedy chce zdobyć kobietę — powtarzałam, wierząc w rację swoich słów.

Miałam dość niezdecydowanych i niepewnych jutra chłopców, którzy jednego dnia wypatrywali niskiej brutneki, by przy kolejnej okazji zwrócić się jednak w stronę długonogiej blondynki. Miałam powyżej uszu tych wszystkich domysłów, podchodów i niepewności uczuć. W pewnym momencie odpuściłam.

— Będzie co ma być — powiedziałam, pozostawiając swoje życie uczuciowe na łaskę przypadku.

Skupiwszy się na pracy, zapomniałam jednak, że aby kogoś poznać, nawet przypadkowo, trzeba czasem gdzieś wyjść. Na imprezy, nie licząc zawodowych spotkań, nie chodziłam od czasów studenckich. Nie miałam na to chęci. Po pracy stawiałam na rozwój intelektualny i osobisty, coraz bardziej zapominając o wymykającym się gdzieś życiu uczuciowym. Przy takim stylu życia, jedyne znajomości, na jakie mogłam liczyć to wyłącznie takie zaczynające się od gwizdów i krzyków w stylu: Eeee lala!, czy: Te cukiereczek…, które padały pod moim adresem z ust żuli lub więźniów, wykonujących czasem prace socjalne na miejskich skwerkach.

— Znajdź sobie kogoś! — radziły koleżanki i rodzina.

Ale to nie było takie łatwe. Większość moich rówieśników od dawna miała pozakładane rodziny, płodziła dzieci, albo od lat tkwiła w wygodnych i dających względne poczucie bezpieczeństwa, nieformalnych związkach. Wolnych facetów wokół można było policzyć na palcach jednej ręki. Spośród nich większość w kontaktach z kobietami zachowywała się niczym agenci nieruchomości albo łowcy posagów. Bez apartamentu w centrum, dobrego wozu i wysokiej pensji po prostu dla nich nie istniałaś. Reszta albo piła na umór, albo kradła, zapuszczając korzenie w przestępczym światku. Zresztą, nawet tacy w przeważającej liczbie posiadali jakieś partnerki. Przyglądając się im, zastanawiałam się czasem, czy w tym kraju są jeszcze jacyś wolni mężczyźni przed pięćdziesiątką. Widząc błysk ślubnych obrączek na palcach nawet największych szumowin z okolicy, zaczynałam szczerze w to wątpić.

— Facetów w Polsce jest po prostu mniej niż kobiet. Statystycznie któreś muszą zostać starymi pannami — mówiłam z lekkim śmiechem, nie rozpaczając zbytnio nad swoim potencjalnym losem.

Może nawet byłam z nim pogodzona. Potrzeba bliskości, akceptacji, czy też zwykłej próżnej kobiecej chęci bycia pożądaną czasem jednak przypominała o sobie. Po tej magicznej trzydziestce poczułam się nagle koszmarnie wyobcowana. Właśnie wtedy samotność zaczęła doskwierać mi jakoś mocniej. Nagle oplotła mnie swoją siecią jakoś silniej i w bardziej zdecydowany sposób przypomniała o swojej obecności.

Kiedy na kolejnych z rzędu, spędzonych w pojedynkę wakacjach w Ustce, całym romantyzmem na jaki mogłam liczyć okazało się wymijanie spacerujących po plaży roześmianych i zakochanych ludzi, poczułam że dłużej tego nie zniosę. Że jeśli wkrótce w moim życiu osobistym nic się nie wydarzy, to chyba zamienię się w kamień. Marzyłam, żeby spotkać kogoś, kto pokochałby mnie taką, jaka jestem i kogo ja pokochałabym równie mocno w podobny sposób. Chciałam takiego uczucia na 100 %. Żadnych domysłów, niepewności, niedopowiedzeń, wstydliwych spojrzeń i wyczekiwania na pierwszy krok. Chciałam porywu namiętności, uniesienia, szaleństwa. Miłości przez duże M. Niezależnie z jakiej strony by przyszło i jak długo miałoby trwać.

Tak sobie tęskniłam, wzdychałam, marzyłam i nawet nie spodziewałam się, że moje życzenie może się wkrótce spełnić. Ale jak to z życzeniami bywa, jeśli już się spełniają, to zazwyczaj nie tak, jakbyśmy tego oczekiwali.

Adam

Pierwszy raz spotkaliśmy się latem, tuż po moim powrocie ze wspomnianych wakacji. On był dyrektorem łódzkiego oddziału pewnej dużej firmy farmaceutycznej ze Szczecina, która od kilku lat współpracowała z rynkiem japońskim. Łódzkie biuro tłumaczeń, do którego udał się pewnego dnia po wsparcie, skontaktowało go ze mną. I tak zaczęła się nasza znajomość.

— Adam Kuntz — przedstawił się na wstępie, wysuwając w moją stronę nieoczekiwanie lewą dłoń.

— Hanna Koc — odpowiedziałam, uśmiechając się na widok tego niecodziennego powitania.

— Przepraszam! Ta leworęczność… — spostrzegłszy swój błąd, szybko podmienił lęwą rękę na prawą.

— Nic nie szkodzi — roześmiałam się, odwzajemniając jego delikatny uścisk.

Stał przede mną wesoły, siwiejący pan w okularach. Wysoki i proporcjonalnie zbudowany mężczyzna po pięćdziesiątce. Sympatyczny człowiek o miłym obyciu, interesującym wnętrzu i szerokich horyzontach. Może to dziwne, ale jakoś naturalnie i szybko nasze biznesowe konwersacje zaczęły przenosić się na prywatny grunt.

Pamiętam jak pod koniec tego pierwszego spotkania, przyglądając mi się z dyskretnym zaciekawieniem, Adam spytał w pewnym momencie o moje pochodzenie.

— Jeśli można spytać… Ma pani jakieś azjatyckie korzenie?

— Tak, mój ojciec jest Japończykiem — odpowiedziałam.

— Ach… To stąd ten japoński — pokiwał głową, po czym dodał: — To i obywatelstwo ma pani pewnie podwójne?

— Nie. Tylko polskie. Nawet nie znam swojego biologicznego ojca — wytłumaczyłam z rozbrajającą szczerością, z jaką rzadko komu objaśniałam swoje rodzinne powiązania.

Na ogół tego typu pytania zbywałam wymijającymi odpowiedziami. Tym razem jednak nie wiedząc nawet dlaczego, poczułam do tego obcego mężczyzny jakieś nieuzasadnione zaufanie. Adam lekko zaskoczony moją otwartością, przeprosił za swoją ciekawość.

— Nie powinienem pytać. Wścibski stary dziad ze mnie — uśmiechnął się nieco zmieszany.

— To żaden problem. Ludzie często o to pytają. No i nie jest pan znowu taki stary… — dodałam, sprawiając mu chyba tym komentarzem wyraźną przyjemność.

Kończąc tę pierwszą rozmowę, pomyślałam, że fajny z niego facet. Po drugiej, coś z tyłu głowy szeptało mi, że intrygujący. Po trzeciej, zaczęłam dostrzegać w nim jakiś dojrzały urok i magnetyzujący błysk w oku. Choć wiedziałam, że miał żonę, przez myśl przemknęło mi wówczas, że miło byłoby się do kogoś takiego przytulić.

Od tamtego momentu zaczęłam z pewną małą premedytacją przykładać większą uwagę do swojego wyglądu. Nie wiem, po co. Może chciałam podbudować tym swoją kobiecą próżność? Może sprawdzić własną siłę rażenia? Nie miałam w planach niczego zdrożnego, ale z jakąś większą starannością nakładałam delikatny makijaż i bardziej precyzyjnie prasowałam koszule, które jakby na przekór moim skrytym pragnieniom, zapinałam jednak pod samą szyję. Nie stroiłam się, nie odstawiałam na uwodzicielskiego wampa, który z wywalonym na wierzch dekoltem epatuje wybudzonym po jakiejś zimowej przerwie, seksapilem. To moje podkreślenie swojego kobiecego uroku miało być delikatne i nieoczywiste. Nierzucające się przy pierwszym spojrzeniu i niewymuszone. Gdy na którymś spotkaniu zobaczyłam w jego oczach taki typowy męski zachwyt, zrobiło mi się ciepło na sercu. Rozmawiało się nam tamtego dnia wyjątkowo miło. Tak bardzo, że w którymś momencie on wyszedł z propozycją przejścia na ty. Zachęcając, by mówić do niego po prostu Adam, sprawiał wrażenie jakby liczył na coś więcej. Wtedy jeszcze nie rozpatrywałam tej możliwości na poważnie. Nasze ocierające się czasem o delikatny flirt rozmowy, miały przecież pozostać tylko flirtem.

Od tamtego dnia, kiedy porzuciliśmy oficjalne formy, odbyliśmy jeszcze wiele zupełnie niewinnych spotkań, podczas których tłumaczyliśmy sterty dokumentów oraz omawialiśmy dziesiątki potencjalnych rozmów, na które on chciał się przygotować. W międzyczasie zdradzaliśmy sobie nawzajem coraz więcej osobistych szczegółów i wdawaliśmy się w coraz to bardziej prywatne rozmowy. Pomostem, który nas wówczas połączył była oczywiście Japonia. Choć to we mnie płynęła japońska krew i to ja biegle władałam językiem japońskim, to Adam bywał w kraju samurajów i o wiele lepiej znał mentalność jego współczesnych mieszkańców. Nasze rozmowy w nieoczywisty sposób stawały się dla mnie interesującym i pouczającym źródłem wiedzy. Z drugiej jednak strony, może Kraj Kwitnącej Wiśni był tylko przykrywką dla rodzącej się w obojgu nas wzajemnej fascynacji?

Polubiłam go i to chyba najbardziej zaważyło na mojej późniejszej decyzji, co do kontynuowania naszej znajomości na gruncie pozabiznesowym. Rzadko zdarzało mi się czuć sympatię do kogoś ot tak. Niewielu osobom udawało się zbliżyć do mnie na tyle blisko, bym mogła powiedzieć, że ich lubię lub nie. Większość ludzi pozostawało dla mnie w jakiejś wiecznej poczekalni. Zimnej przestrzeni, która utrzymywała bezpieczny dystans wobec każdego gościa. Nigdy nie lubiłam spoufalać się z przypadkowymi ludźmi. I ludzie również nigdy nie zabiegali o zacieśnianie więzi ze mną. W kontaktach z innymi na wstępie znajomości zawsze przybieram lekko chłodną, pełną rezerwy pozę. Od rozmówcy zależało, czy ten zewnętrzny chłód został ocieplony bardziej przystępną wersją mojej osoby, czy też nie. Mało kto wykazywał jednak chęć poznawania mojego wnętrza. Większość osób pozostawała obojętna na to, co myślę, robię i jak żyję, zadowalając się w relacjach ze mną jedynie formalnymi rozmowami.

Adam był jednym z niewielu, którzy zdecydowali się przedzierać przez zimne woale, za którymi skrywałam samą siebie. I robił to na tyle umiejętnie, że pod jego wpływem, w pewnym momencie sama zaczęłam zrzucać kolejne warstwy ochronnych masek. Potrafił ze mną rozmawiać i kłamać w inteligentny sposób. Na tyle gładko i nieszkodliwie, że choć wiedziałam, kiedy ubarwiał rzeczywistość, lubiłam go słuchać. Nie był banalnym komplemenciarzem. Nie odbiegał w swych wypowiedziach zbyt daleko od prawdy i nie składał obietnic bez pokrycia. Jego kłamstewka najzwyczajniej umilały czas, tworzyły miłą atmosferę i otulały moje ego ciepłą kołderką ułudy.

Pojawił się w moim życiu w odpowiednim momencie. Ani wcześniej, ani później nasza znajomość nie mogłaby rozwinąć się w takim stopniu, w jakim rozwinęła się właśnie wtedy. Tuż po tej nieszczęsnej trzydziestce, zamknięta w jądrze samotności i dopiero co wyzwolona z młodzieńczych zahamowań, poczułam się na tyle frywolna, by móc się zabawić. Porzucając więc na chwilę całą swoją śmieszną powagę, stałam się czyjąś zabaweczką. Fanaberią starszego, znudzonego pana, który nie musiał nawet specjalnie wysilać się, by mnie zdobyć. Nie był zmuszony snuć perspektywicznych obietnic ani udawać kogoś, kim nie był. Pewnego dnia, z lekką obawą i nieśmiałością zapytał po prostu, czy nie poszlibyśmy do teatru na premierę sztuki.

— Mam dwa bilety. Główną gwiazdą ma być Szapołowska — powiedział.

W tej propozycji, po raz pierwszy wyartykułował na głos zainteresowanie mną jako osobą, jako kobietą, a na pewno kimś więcej niż tłumaczką japońskiego. To zaproszenie było dla mnie potwierdzeniem wcześniejszych podejrzeń wobec jego osoby. Nie wiedziałam jeszcze, do czego może nas to zaprowadzić, ale z lekkim rozbawieniem i ciekawością, zgodziłam się mu potowarzyszyć.

Umówiliśmy się na 18 przed budynkiem teatru. Zmierzając na miejsce, już z odległości kilkuset metrów, dostrzegłam jego sylwetkę. Czekając przed wejściem, przyglądał się wywieszonym na witrynach afiszom. Wtedy po raz ostatni spojrzałam na niego poprzez pryzmat bezpiecznej relacji dwojga obcych ludzi. Już wkrótce wszystko miało się zmienić.

Nie wiem, o czym była sztuka, którą oglądaliśmy i nie wiem, kto prócz Szapołowskiej w niej wystąpił. Poszczególne sceny i wypowiadane przez aktorów słowa, nie układały się w godną do zapamiętania całość. Cała moja uwaga skupiona była bowiem na bliskości mojego towarzysza, który wykorzystując kameralną aurę widowni, przez całe przedstawienie delikatnie gładził moją dłoń.

Po zakończonym spektaklu, siedząc w przytulnej kawierence i przyglądając się sobie nawzajem z coraz większą śmiałością, oboje zdawaliśmy już sobie sprawę, że chcemy tego samego. Kierowały nami inne pobudki, ale wychodząc z odległych punktów startowych, znaleźliśmy się równo w połowie tej samej drogi.

— Co ty właściwie o mnie myślisz? — zapytałam go w pewnym momencie.

— Po prostu czuję się bardzo dobrze w twoim towarzystwie. Spodobałaś mi się od samego początku, choć podczas pierwszego spotkania trochę się wystraszyłem — wyznał.

Na moje podniesione ze zdziwienia brwi i pytający uśmiech, wyjaśnił:

— Otworzyła mi taka surowa pani Japonka w czarnej koszuli zapiętej pod szyję. Nawet mankiety miałaś pozapinane szczelnie przy nadgarstkach. Pomyślałem sobie: z taką nie pogadasz!

— Pół Japonka — wtrąciłam ze śmiechem, pozwalając jednak, by mówił dalej.

— Szybko zauważyłem, że dobrze mi się z tobą rozmawia. I tak gdzieś od 3 spotkania zacząłem rozmyślać, jak by tu się do ciebie nieco zbliżyć…

— Czyli te konwersacje po japońsku to był tylko pretekst, nie konieczność? — zapytałam.

— Na początku przychodziłem na poważnie, w celu nauki. A potem… — uśmiechnął się lekko zawstydzony. — … A potem, nie ukrywam, łączyłem przyjemne z pożytecznym.

Tamtego wieczora poszliśmy jeszcze na spacer. Długo kluczyliśmy pomiędzy cichnącymi uliczkami, których poczciwi mieszkańcy dawno już poszli spać. Zaprowadziwszy mnie w jakiś ciemny zaułek, Adam niczym napalony nastolatek objął mnie nagle w pasie i zachłannie pocałował.

— Dawno się nie całowałem — stwierdził przepraszająco chwilę później.

— Ten pierwszy pocałunek wyraźnie nam nie wyszedł.

— Nie tylko ty… — dodałam, mając na uwadze swój kompletny brak doświadczeń w tej dziedzinie.

Gdybym mu wtedy powiedziała, że mając 30 lat, jeszcze nigdy się nie całowałam, chyba by nie uwierzył. A jeśli już, to pewnie ze strachu przed moim dziewictwem, wycofałby się i szybko uciekł. Tego jednak nie chciałam. Przemilczawszy swój sekret, pozwoliłam więc, by ponownie mnie objął i pocałował po raz drugi.

Idąc potem w jego objęciach i rozmawiając z nim o wszystkich tych typowych dla pierwszych randek bzdurach, czułam się najzwyczajniej zadowolona i dziwnie lekka. Umawiając się z nim na kolejne spotkanie miałam świadomość, że wkraczam na jakąś ciemną, zakazaną dla grzecznych dziewczynek, ścieżkę. Znajdowało się na niej jednak coś na tyle pociągającego, że dając sobie chwilowe rozgrzeszenie, wchodziłam na nią praktycznie bez zastanowienia i jakiegokolwiek poczucia winy.

Na drugiej randce, na którą wybraliśmy się do pustego, ciemnego parku, porzucając na chwilę własne zasady i sztywny gorset, w którym od zawsze tkwiłam, pozwoliłam mu na zbyt śmiałe obmacywanie. Siedząc na ławce wśród zeschłych jesiennych liści, wtuleni w siebie całowaliśmy się jak para małolatów. Odarta z całej powagi i sensu, sytuacja śmieszyła mnie i dziwiła zarazem.

— Porządny, poważny pan dyrektor na wilgotnej ławce w miejskim parku wyprawia takie rzeczy… — śmiałam się w głos, patrząc w jego błyszczące w świetle latarni oczy.

— Z poważną, surową lektorką japońskiego — dodawał on, wkładając swoje ręce pod mój płaszcz.

Kiedy po kilkunastu minutach namiętnych pocałunków i pieszczot, zatrzymaliśmy się w melancholijnym bezruchu, szepnęłam:

— To takie irracjonalne, że aż trudno uwierzyć, że prawdziwe.

— Bez przyszłości. Bez sensu. Ale może właśnie dlatego takie piękne — dodał, po czym spojrzał

na rozgwieżdżone niebo.

Zaczął mówić o gwiazdach, konstelacjach, planetach oraz uroku jesiennych wieczorów. Tanie banały, pomyślałabym w normalnych okolicznościach. Wtedy jednak bezwiednie uległam tej romantycznej aurze, którą wokół mnie roztaczał. Nie wierzyłam w to, co mówił. A jednak z przyjemnością chłonęłam, płynące tamtego wieczora w moim kierunku, słowa. Grzejąc się w ich cieple, postanowiłam po prostu dać się oczarować ich magii.

Starałam się do niego nie przyzwyczajać, trzymać na możliwie bezpieczny dystans, wmawiać sobie, że nie jest kimś ważnym w moim życiu. Bo przecież nie był. Nie mógł być. A przynajmniej nie powinien. Stanowił jakiś interesujący i może dla niektórych szokujący punkcik w moim nudnym życiorysie. Był jak ozdobny, kolorowy inicjał umieszczony pośrodku strony, zadrukowanej standardową, czarną czcionką. Był jak intrygujący, ale w ogólnym rozrachunku niewiele znaczący epizod, którego usunięcie nie zmieniłoby przebiego całego filmu, aczkolwiek zubożyłoby jego ostateczną wersję o kilka minut śmiechu i wzruszeń.

Śmiech. To chyba kluczowy czynnik, który zbliżał mnie do Adama i w jakiś sposób przywiązywał do niego. W jego obecności śmiałam się zdecydowanie więcej niż zwykle. Ten facet rozśmieszał mnie i wprawiał w dobry nastrój. Czasem robił to w sposób zamierzony, czasem zupełnie przypadkiem. Nigdy nie byłam wesolutką i bezstroską śmieszką. Wręcz przeciwnie, zawsze poważna, może nawet wręcz ponura. Przy nim jednak stawałam się w jakiś niezrozumiały sposób, weselsza.

— Czy ty wiesz, że tak naprawdę to w ogóle mnie nie znasz? Zupełnie nie znasz mojej prawdziwej natury. Jestem osobą melancholijną i smutną. Zupełnie inną niż gdy jestem z tobą — wyznałam mu pewnego razu.

— To chyba musisz się strasznie męczyć, grając tak w moim towarzystwie — stwierdził.

— Właśnie najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że nie gram. To dzieje się bezwiednie, bez mojej woli. Śmieszysz mnie, rozchmurzasz… — tłumaczyłam.

— To chyba nie najlepiej o mnie świadczy jako o kochanku… Powinienem być twardy, zimny facet. A ja cię śmieszę! — skomentował pół żartem, pół serio.

— Ale ja nie chcę żadnych twardych i zimnych. Potrzebuję ciepłego, miękkiego i rozweselającego misia — zapewniłam szczerze, choć wcale nie byłam pewna, czy akurat on jest właśnie kimś takim.

Na tamtym etapie naszej znajomości, często zastanawiałam się ile było kłamstw, a ile prawdy w tym, co do mnie mówił. Jaki był naprawdę? Czy taki, jakim się przedstawiał? A może tak, jak ja w jego towarzystwie, także i on w moim stawał się kimś zupełnie innym? W tamtym czasie nie byłam w stanie oszacować autentyczności ani jego słów ani zachowań. Zresztą nie było to wówczas najważniejsze.

Blisko, coraz bliżej

Na seks zdecydowaliśmy się szybko. Pragmatycznie rzecz ujmując, potrzebowaliśmy fizycznej bliskości, a skoro chcieliśmy tego oboje i to w tym samym czasie, nie było sensu zwlekać. Uznałam, że w takiej relacji jak nasza, nie ma sensu zgrywać mniszki. Jeśli miałam zostać jego kochanką, to czy miało wielkie znaczenie na której randce do tego dojdzie? W naszym przypadku stało się to w tydzień po pierwszej.

Ten pierwszy raz był bardzo onieśmielający. Głównie z mojej przyczyny. W końcu dla 30-letniej dziewicy, seks to niemal czarna magia. Moje onieśmielenie i niepewność tamtego wieczora musiały udzielić się także Adamowi. Momentami jego zachowanie przypominało bowiem ostrożne badanie nieznanego lądu. Każdy dotyk był jak niepewne stawianie stopy na niestabilnym gruncie. Każde spojrzenie, zdradzało niewypowiedziane na głos, ale wiszące gdzieś pomiędzy nami, pytanie. On był wyraźnie podekscytowany i nieco zestresowany bliskością znacznie młodszej kobiety. Ja natomiast, czułam się wyraźnie zażenowana swoją nagością oraz oczywistym brakiem doświadczenia. Obawiałam się, że Adam będzie oczekiwać ode mnie czegoś, czego nie będę umiała mu dać. Że może spodziewa się z mojej strony zupełnej rozwiązłości i zachowań rodem z filmów porno. Nawet jeśli właśnie tego się spodziewał, nie dał mi odczuć, że jest zawiedziony. Tuż po, kiedy leżeliśmy jeszcze wtuleni w siebie, wyraził jedynie zdziwienie moją delikatnością i zawstydzeniem. Do dzisiaj nie wiem, czy nie zauważył, że był moim pierwszym facetem, czy też po prostu nie skomentował tego faktu. Tak czy inaczej, byłam mu wdzięczna zarówno za to dyskretne przemilczenie mojego wstydliwego sekretu, jak i za cierpliwe dostosowanie się do mojej eterycznej natury.

— Jesteś taka krucha i delikatna, że aż nie mogę się nadziwić — mawiał potem wiele razy, gładząc mnie zawsze z czułością po nagich ramionach.

Sam preferował mocniejsze pieszczoty, których musiał nauczyć mnie krok po kroku. Jednocześnie, nigdy nie starał się wymuszać na mnie żadnych zachowań, których sama bym nie akceptowała. Nie było w nim irytacji, kiedy nie chciałam zgodzić się na coś, czego on sobie życzył, a czego ja nie miałam ochoty czynić. Był cierpliwy i wyrozumiały, nie wymagał bym się dla niego zmieniała, na nic nie naciskał i zawsze sprawiał, że czułam się w łóżku najważniejsza. W jego objęciach szybko zapominałam o głęboko zakorzenionych w mojej świadomości kompleksach i skrępowaniu. Z dnia na dzień, zrzucałam z siebie tę wytworzoną przez lata samotności, powłokę dziewiczego sztywniactwa. Pozbycie się tej swoistej wylinki nie było jednak takie proste. Moje wewnętrzne ograniczenia i zahamowania potrafiły przypomnieć o sobie w każdej chwili.

— Zgaś światło — prosiłam zawsze, gdy Adam zaczynał mnie rozbierać.

— Po co? — pytał.

— Żebyś nie widział moich niedoskonałości… — odpowiadałam.

— Ale ja widzę tylko twoje doskonałości — przekonywał, posłusznie gasząc jednak oświetlenie.

Leżąc później ze mną w tych ciemnościach, mruczał mi do ucha komplementy, w które nie bardzo wierzyłam, ale które zawsze sprawiały mi sporą przyjemność.

— Uwielbiam twoje piersi i chyba kiedyś ci je zjem… — uśmiechał się, całując mój biust.

— To raczej się nimi nie najesz… Sądząc po rozmiarze, to bardzo dietetyczne danie — odpowiadałam z ironią.

— Dla mnie w sam raz — zapewniał.

— Akurat… Tylko tak mówisz. Wszyscy faceci wolą duże cycki — roześmiałam się mu prosto w twarz.

— Wcale nie wszyscy… — oburzył się, po czym podparłszy się na jednym łokciu, patrząc na mnie, zapytał: — No co? Powiedział ci ktoś, że masz za małe?

— Yhmmmmhmmm… — mruknęłam wówczas wymijająco, przytulając się do jego ciepłego torsu.

Nikt nie musiał mi tego mówić. Przecież zawsze wiedziałam, że jestem płaska jak deska i nie wpasowuję się w ideał męskich marzeń. Zapewnienia Adama, jakoby miało być inaczej, odbierałam jako miłą, choć nieco sztuczną kurtuazję. Słuchałam ich z powątpiewaniem, ale i maleńką satysfakcją.

Całą młodość czekałam na kogoś, dla kogo byłabym wystarczająco atrakcyjna i nigdy wcześniej nikogo takiego nie spotkałam. W męskich oczach zawsze byłam jakaś wybrakowana i niekompletna. W pewnym momencie zaczęło mi się wydawać, że stałam się wręcz przezroczysta i niewidzialna. Teraz tak sobie myślę, że Adam stanął na mojej drodze tylko po to, żeby moja uśpiona kobiecość miała okazję rozkwitnąć. Niczym Agawa. Ten jeden, jedyny raz w pełni.

W tamtym momencie nie ważne było, że nasza relacja nie miała przyszłości, że była grzeszna, niestosowna i z racji różnicy wieku może wręcz śmieszna. On jako pierwszy dał mi poczucie pełnej akceptacji siebie jako kobiety. Miał dziwną umiejętność przekonywania do swoich racji, nie narzucając w żadnym stopniu swojego zdania. Nigdy nie forsował na siłę własnych opinii, a jednak budził wiarę w ich słuszność. Choć tak naprawdę nie brałam na poważnie tych wszystkich miłych i czułych słówek, którymi karmił mnie podczas naszych spotkań, to lubiłam ich słuchać. Sprawiały, że przynajmniej przez krótką chwilę czułam się autentycznie fantastyczna i boska. W jego ramionach zaznawałam beztroskich chwil złudnej przyjemności, która pozwalała mi choć na moment zapomnieć o przyziemności własnego istnienia.

To moje dobre samopoczucie działało też w drugą stronę.

— Ale przy tobie odmłodniałem — Adam skomentował pewnego razu, kiedy maszerowaliśmy podczas jednego z nielicznych wspólnych weekendów w górach.

— Siedziałbym z pilotem w fotelu. A tak, uganiam się za młodą dziewczyną — dodał, zarządzając jednocześnie krótki postój.

Odwróciłam się wtedy do niego i zarzucając mu ręce na szyję, przytuliłam się na dłuższą chwilę. Oboje podobnie zdyszani, próbowaliśmy wyrównać przyspieszone marszem, oddechy.

— Twoje tęczówki są dzisiaj tak intensywnie niebieskie — stwierdził wówczas, wpatrując się w moje oczy.

Jego były intensywnie brązowe, ale tego faktu nie skomentowałam na głos. Zrobiłam mu zamiast tego szybką fotkę, na której wyszedł jakoś tak dobrotliwie i poczciwie. Nie jak stary napaleniec, który zabawia się z młodszą dziewczyną, ale jak fajny człowiek, którym przecież w gruncie rzeczy był. Czasem o tym zapominałam, oceniając go ciągle przez pryzmat zdrady, której się ze mną dopuszczał.

Bo w moim postrzeganiu jego osoby było wiele sprzeczności. Z jednej strony widziałam w nim bezwstydnego, dwulicowego zbereźnika, wstrętnego satyra, wiarołomnego męża i przede wszystkim kogoś, kto wykorzystuje moją samotność oraz desperację. Z drugiej strony dostrzegałam w nim ciepłego i czułego mężczyznę, może w pewnym sensie ofiarę własnych namiętności i fantazji, trochę hedonistę, ale w gruncie rzeczy normalnego, dobrego człowieka. Na początku udawało mi się traktować go z pobłażliwością i dużą dozą ostrożności. Rezerwa była chyba najzdrowszą formą ochrony. Nie chciałam przyzwyczaić się do niego zbyt mocno, by nie cierpieć w razie nieoczekiwanego rozstania. Wmawiałam sobie, że jeśli znudzi się i mnie rzuci, to przejdę nad tym faktem z godnością i bez większego żalu. Jego żartów na temat naszego potencjalnego rozstania słuchałam jednak z jakąś nieprzyjemną gulą w gardle i niepokojem.

— Powinienem być twardy, zimny drań. Wykorzystać, a potem rano powiedzieć: spadaj mała — żartował czasem, a ja z niepewnością zastanawiałam się, czy przypadkiem nie zrealizuje tego planu naprawdę.

Liczyłam się z taką możliwością, ale wydawała mi się wówczas tak bardzo odległa, że aż nieprawdopodobna. Sam Adam też chyba nie do końca w nią wierzył

— To raczej ty pewnego dnia kopniesz mnie w tyłek. I co gorsze, dobrze zrobisz — dodawał z poważną miną.

Co tak naprawdę wtedy myślał, pozostawało tajemnicą. Przynajmniej do pewnego czasu.

Pierwszy tydzień po

— Może to karma? — pytam na kolejnej sesji swoją psychoterapeutkę. — Ta zdrada Marka — dodaję dla jasności. — Może to właśnie rezultat mojego romansu sprzed lat? Kara za dawne błędy? Uczynione kiedyś zło, powraca ponoć tak samo, jak i dobro.

Modlińska słucha moich słów z zainteresowaniem. Podnosząc coraz wyżej brwi, robi jednak pełną powątpiewania minę.

— Karmę to ty możesz sobie kupić w sklepie zoologicznym i co najwyżej dać psu do miski — mówi z ironią. — Dobrze ci radzę! Nie idź w stronę tych wszystkich filozofii wschodu. Jeden z moich pacjentów przez lata wierzył w te hinduistyczne nauki. Teraz boi się usiąść latem na trawie.

Na moje pytające spojrzenie, pospiesznie wyjaśnia:

— Facet myśli, że jego ciężkie pośladki mogą sprawiać ból niewinnym i delikatnym źdźbłom.

Tą historyjką Modlińska rozkłada mnie na łopatki. Śmiejąc się na myśl o tym wrażliwcu z wielkim tyłkiem, uświadamiam sobie, że od dawna nic mnie tak nie rozśmieszyło. Moja psychoterapeutka dostaje za to dużego plusa. A prawo karmy zostawiam innym.

— Opowiedz lepiej, jak zareagowała twoja głowa i ciało tuż po odejściu męża? Płakałaś? Krzyczałaś? — pyta psychoterapeutka.

Nie płakałam. Nigdy nie płaczę. Głosu też nie podnoszę. Choć zdaję sobie sprawę, że to dziwne. Kiedy dochodzi do rozwodu, płacze i krzyki są chyba czymś normalnym. W moim przypadku wszystko tego dnia było dziwnie przytłumione. I jest takie nadal. Czuję się tak, jakby ktoś narzucił na mnie i mój świat jakiś gruby koc. Wszystko straciło smak, zapach i kolor.

— A jak wyglądało tamto rozstanie z Adamem? — moja psychoterapeutka notując coś w swoim notatniku, pyta nagle o zamierzchłą przeszłość.

Próbując odgrzebać w pamięci tamten czas, dochodzę do wniosku, że wtedy na początku też trzymałam się w ryzach. Dopiero jakiś tydzień po rozstaniu, zrozumiałam, że nie będzie tak łatwo, jak myślałam.

Pamiętam, jak siedziałam przez godzinę nad talerzem ostygniętej już zupy brokułowej i zachodziłam w głowę, jak to możliwe, że nie mogę nic przełknąć. Zmusiłam się do kilku łyżek, ale nawet nie poczułam ich smaku. Serce biło mi nader szybko i nierównomiernie, w oczach pojawiały się łzy, a myśli krążyły wokół rozmowy telefonicznej, którą przeprowadziłam z Adamem tydzień wcześniej. Trwała 14 minut. Tyle czasu było potrzeba, żeby poinformował mnie o końcu naszego związku. Po prostu zadzwonił i powiedział, że firma, w której pracował, wysyła go z powrotem do rodzinnego Szczecina. Dodał, że żałuje i że będzie tęsknił za naszymi spotkaniami. Kiedy zdziwiona milczałam, trawiąc tę nowinę, on mówił coś jeszcze. Słuchałam go, ale myślami byłam już gdzie indziej.

— Jak to wyjeżdża? — nie mogłam pojąć. — Tak nagle?

Choć w mojej głowie od kilku tygodni rodziły się już różne podejrzenia, to jednak wieść o rozstaniu spadła na mnie z zaskoczenia. Zasmucona, zapytałam w pewnym momencie z niedowierzaniem:

— To już się nigdy nie zobaczymy?

Adam westchnąwszy milczał przez chwilę, po czym odezwał się jakimś dziwnie niechętnym tonem:

— Ehhhhhh… Może ewentualnie jutro.

Chwytając się tego jutra, uzgodniłam więc szybko godzinę naszego ostatniego spotkania i rozłączywszy się, zaczęłam analizować zakończoną rozmowę.

— To już naprawdę koniec? Definitywny? Ostateczny? Już nigdy więcej nie spojrzę w jego oczy? Nie poczuję jego zapachu? Nie wtulę się w jego ramiona? Został mi już tylko jeden wieczór? Jedno spotkanie? Od jutra będę musiała o nim zapomnieć? — rozmyślałam z jakąś desperacją.

Tyle rzeczy jeszcze miałam mu do powiedzenia. Tyle tematów nieporuszonych czekało na swoją kolej. Różne bzdurki, które moim zdaniem powinien był usłyszeć. Wybierając sukienkę na tę ostatnią randkę, myślałam o tym, by być dla niego piękną. Ten ostatni raz zachwycić go swoją kobiecością. Choć do spotkania pozostawało jeszcze blisko 20 godzin, ja byłam już jednym, wielkim oczekiwaniem i tęsknotą. Kiedy leżąc już w łóżku, około 23.30 usłyszałam dzwonek telefonu, wiedziałam, że to on. Wiedziałam, że odwoła to spotkanie. Nasze ostatnie spotkanie. Kiedy drżącą ręką, podniosłam słuchawkę i usłyszałam z jego ust jakiś tani wykręt, poczułam się kompletnie mała i śmieszna. Totalnie zawiedziona i odarta z honoru.

Kiedy oniemiała odłożyłam słuchawkę, wszystko było już jasne. On nie chciał się ze mną zobaczyć. Powinnam była to wyczuć już wcześniej. Przecież to nie on wyszedł z inicjatywą tego spotkania. Zrobił mi łaskę, słysząc żal w moim głosie. Przystał na to spotkanie na odczepnego, a potem po kilku godzinach wymigał się pierwszą lepszą wymówką. Adam wyraźnie nie chciał mnie już widzieć. Dla niego zakończeniem naszej znajomości była ta rozmowa przez telefon. Niczego więcej już nie potrzebował. I nie potrafił nawet powiedzieć tego wprost.

Minuty mijały, a ja wpatrując się w aparat telefoniczny, miałam nadzieję, że ten jeszcze zadzwoni. Że Adam powie coś z kurtuazją, co pozwoli zachować mi twarz. Że zaproponuje jakiś inny termin. Że po prostu spotka się ze mną i powie mi wszystko, to co powinien. On jednak najzwyczajniej mnie zignorował, zatrzaskując tym samym drzwi, które jeszcze niedawno nas łączyły. Tak oto, wszystko to, czym żyłam przez cały rok rozpadło się w drobny pył. Rozumiałam, że może chcieć odejść. Ale dlaczego w tak zimny i obojętny sposób? Czy aż tak mało ważna byłam dla niego? Dlaczego nie chciał mi nawet spojrzeć w oczy? Nie oczekiwałam wiele. Jedynie ostatniego uścisku i kilku ciepłych słów. Wystarczyłoby 15 minut rozmowy w cztery oczy. Nie przez telefon. Czy to było dla niego aż tak dużo? W tamtej chwili nabrałam pewności, że ta wyprowadzka z Łodzi to tylko bujda. Wymyślona specjalnie dla mnie tania historyjka.

— Co było potem? — podpytuje Modlińska.

— W zasadzie już nic. Pomiędzy nami już nic więcej się nie wydarzyło. Kontakt został urwany. On o mnie zapomniał. A ja… Ja cierpiałam i zadręczałam się pytaniami bez odpowiedzi.

Zastanawiałam się, dlaczego odszedł. Czy mu się znudziłam? Czy znalazł inną zabaweczkę? A może zaczęły go gryźć wyrzuty sumienia i postanowił już nie zdradzać swojej żony? Przez wiele miesięcy po tym rozstaniu rozmyślałam o ewentualnych powodach. Tak, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie.

— Co było najtrudniejsze na tamtym etapie? — pyta Modlińska.

— Chyba to, że nie mogłam pogodzić się z nowo zaistniałą sytuacją. Tęskniłam za jego głosem, ciałem, nieco ironicznym spojrzeniem rzucanym spod okularów, za jego śmiechem i dotykiem.

Tęskniłam i czułam, że nie będę potrafiła bez niego żyć. Zaskoczona własnymi reakcjami, nie rozumiałam co się ze mną dzieje. Pustka, która została mi po Adamie wypełniała mnie i dusiła swoim bezkresem. Serce uderzało mi wtedy niczym u sprintera po rekordowym biegu, a łzy leciały ciurkiem po twarzy, praktycznie bez przerwy. Chodziłam jak struta i nie widziałam przed sobą żadnej przyszłości. W nocy nie mogłam spać, w dzień nie byłam w stanie normalnie myśleć. Jedyne, czego wtedy chciałam, to jego powrotu. Bez względu na cenę i czas. Choćby na chwilę.

— Słyszała pani może o senbazuru? — pytam nagle Modlińską.

— Ta w odpowiedzi kręci tylko głową.

— To taka japońska legenda — wyjaśniam. — Głosi, że złożenie tysiąca żurawi origami może spełnić każde życzenie.

Zawiesiwszy na chwilę głos, uśmiecham się do wspomnień, po czym z kpiną dodaję:

— I ja głupia, zaczęłam wtedy składać te nieszczęsne żurawie… Robiłam po dziesieć dziennie.

Modlińska posyłając mi zaciekawione spojrzenie, pyta:

— I złożyłaś je wszystkie?

— Prawie… — mruczę w odpowiedzi.

— Ile zabrakło? — pyta, nie spuszczając ze mnie oczu.

— Tylko jednego.

— Złożyłaś 999 i nagle przestałaś? Czemu nie dokończyłaś tego ostatniego? — dopytuje nieco zawiedzionym tonem Modlińska.

— W odpowiedzi wzruszam ramionami.

— Sama nie wiem.

Pewnego jesiennego dnia 999 papierowych żurawi wylądowało w korycie Karolewki, a ja czując się jak żałosna infantylna panienka uznałam, że to najwyższy czas, by zapomnieć zarówno o niedorzecznym życzeniu, jak i o całym romansie.

— I zapomniałaś? — Modlińska podnosząc lekko brwi, przechyla głowę na bok.

— A skąd!

Nie zapomniałam. Zamiast tego dalej cierpiałam. Jak ostatnia idiotka.

A przecież zawsze wydawało mi się, że tak świetnie kontroluję własne emocje. Że potrafię zachować bezpieczny dystans. Od początku wiedziałam, że ten związek nie ma żadnych szans na przetrwanie. Że to wszystko tylko na chwilę. Kiedy ta jednak minęła, nie potrafiłam wrócić do normalności.

Modlińska bazgrząc coś w swoim notatniku, myśli pewnie:

— Co za banał. Pocierpiała jakiś czas i jej przeszło.

Może jest zdziwiona moją nadwrażliwością, może bawi ją moja egzaltacja, a może nawet trochę mi współczuje. Nie wygląda na taką, którą bulwersują takie związki. Ale może ten spokojny wyraz twarzy i wyrozumiały uśmiech to tylko przykrywka? Może w głębi serca kpi z tej mojej naiwnej miłości? Może słuchając tych zwierzeń, zastanawia się, po co właziłam do łóżka zajętego faceta? Na głos stwierdza jednak:

— Cóż… To była w końcu twoja pierwsza miłość. Tę zawsze odczuwa się najsilniej.

Faktycznie. Odczułam ją wyjątkowo mocno. Do dzisiaj wspomnienie tamtej znajomości budzi we mnie jakieś dziwne roztkliwienie.

— Czy miałaś nadzieję, że on się dla ciebie rozwiedzie?