Roderyk. Opowieść o błędnym rycerzu - Jan Długosz - ebook

Roderyk. Opowieść o błędnym rycerzu ebook

Jan Długosz

0,0
19,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W dniach, w których rozpoczyna się nasza opowieść, rycerz Roderyk był już mężem w wieku co najmniej dojrzałym, o postawie dość tęgiej, ale nie brzuchatej. Głowy, osadzonej na potężnym karku, nie nosił wysoko, spoglądając raczej spode łba niż z wyższością, choć zwykle zmrużone oczy patrzyły na świat życzliwie. Inaczej niż wielcy panowie tamtych czasów, włosy miał krótkie, na czubku głowy wytarte od filcowej czapeczki, zakładanej pod żelazny hełm. Ruda broda zakrywała mu połowę twarzy.

Plecy Roderyk miał szerokie, ramiona silne jak u niedźwiedzia, a nogi grube i mocne. Podróżując, nawet w najgorętsze dni nie zdejmował kolczej koszuli, która jest, jak wiadomo, również niezawodnym środkiem przeciw nieczystości, a na nią zakładał skórzany albo lniany kaftan. Na hełmie nie miał klejnotu, a tarczę, z mocno potrzaskaną blachą, malował zawsze na biało. Białosiwy, jak mleko, był jego najwierniejszy towarzysz, większy nieco od zwykłego destriera bojowy ogier, zwany, z przyczyn których na razie nie wyjaśnimy, Peloponidesem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 368

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redakcja i korekta:

Halina Zalewska

Projekt graficzny okładki:

Teresa Oleszczuk

Projekt graficzny:

Teresa Oleszczuk

Rysunki:

Tomasz Pawlak

DTP wersji drukowanej:

Wanda Zawadzka, Tadeusz Zawadzki

Przygotowanie wersji elektronicznej:

Epubeum

 

 

Copyright © 2020 by Jan M. DługoszCopyright © 2020 by Tetragon sp. z o. o.

Na okładce: Henryk I książę Anhalt, miniatura z Codex Manesse (https://digi.ub.uni-heidelberg.de/​diglit/​cpg848)

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Wydawnictwo Tetragon Sp. z o.o.

[email protected]

www.tetragon.com.pl

 

ISBN (e-book) 978-83-66687-23-3

ISBN (druk) 978-83-66687-03-5

Opowieści o przygodach rycerza Roderykaczęść pierwsza (choć w zasadzie druga)

to opowieść o przygodach rycerza Roderyka, męża wielce dzielnego i roztropnego, który świat przemierzał, by słabych bronić, skrzywdzonych wspomagać i służyć damom w potrzebie.

W dniach, kiedy rozpoczyna się nasza opowieść, rycerz Roderyk był już mężem co najmniej dojrzałym, figury dość tęgiej, ale nie brzuchatej. Głowy osadzonej na potężnym karku nie nosił wysoko, spoglądał raczej spode łba niż z wyższością, choć zmrużone oczy zwykle patrzyły na świat życzliwie. Inaczej niż wielcy panowie tamtych czasów, włosy miał krótkie, na czubku głowy wytarte od filcowej czapeczki zakładanej pod żelazny hełm. Ruda broda zakrywała mu połowę twarzy. Plecy Roderyk miał szerokie, ramiona silne jak u niedźwiedzia, a nogi grube i mocne. Podróżując, nawet w najgorętsze dni nie zdejmował kolczej koszuli, która jest, jak wiadomo, również niezawodnym środkiem przeciw nieczystości, a na nią zakładał skórzany albo lniany kaftan. Na hełmie nie miał klejnotu, a tarczę z mocno potrzaskaną blachą malował zawsze na biało. Białosiwy jak mleko był jego najwierniejszy towarzysz, większy nieco od zwykłego destriera bojowy ogier, zwany z przyczyn, których na razie nie wyjaśnimy, Peloponidesem.

Swoje prawdziwe imię Roderyk skrywał, chcąc by same tylko czyny za nim świadczyły. Może miał też i inne powody, by zataić swój ród i pochodzenie, ale skoro sam tak zdecydował, uszanujmy ukryte dla nas racje, opisując to tylko, co każdy sam na własne oczy mógł zobaczyć.

Już się zapewne Najszlachetniejszy Czytelniku zdążyłeś zorientować, że rycerz Roderyk, choć w niczym nie przypominał wychudzonego wariata, był rycerzem błędnym. Różnił się jednak od innych członków swej fratrii. Pamiętając bowiem, że spośród grzechów głównych pierwszym jest pycha, mało sobie cenił sławę, dla której przecież niejeden młodzieniec ryzykował nie tylko zdrowie, ale nawet i nieśmiertelną duszę. A ponieważ z wiekiem przybywa nie tylko brzucha, ale i rozumu, Roderyk jako człek doświadczony nad przychylność pięknych dam, ten powód wzajemnych gniewów, waśni i tysiąca pojedynków, przedkładał pasztety, dziczyznę, stare wina, ciemne piwo i mocne miody, szczególnie pite w dobrym towarzystwie. Nie pomyśl jednak, drogi Czytelniku, że rycerz należał do tych, co to wojują głównie po karczmach, opowiadając niestworzone historie. Bo Roderyk, choć zwady sam nie szukał, to przymuszony nigdy nie odmawiał, nikomu nie lubił być dłużny, i zwykle tak się zdarzało, że ten, co pierwszy z nim zaczynał, to i pierwszy kończył.

W wigilię św. Jana, w dzień słoneczny, ale jeszcze nie bardzo upalny, jechał nasz bohater przez zielony las, ciesząc się szumem wysokich drzew, śpiewem ptaków i chłodnym cieniem. A ponieważ był tego dnia szczególnie wesół, podśpiewywał rozmaite piosenki, czyniąc swym głosem wielki despekt cechowi bardów i trubadurów. Jeśli coś mogło mu zepsuć nastrój, to tylko myśl, że koło południa zacznie mu, jak wiedział z doświadczenia, burczeć w brzuchu. Miał rycerz co prawda w sakwie nieco sera i chleba, i jeszcze wodę w bukłaku, ale jako człowiek roztropny wolał nie naruszać żelaznej rezerwy, a że nie był to piątek, zaczął się rozglądać za czymś bardziej treściwym.

I nie czekał długo. Zaraz za zakrętem wyjechał wprost na pięknego koziołka, który, strwożony, stał przez chwilę jak wryty, by puścić się nagle do ucieczki przez szeroką polanę. Roderyk, myśliwy doświadczony i coraz bardziej głodny, nie zamierzał utracić obiadu. Ścisnął więc kolanami boki Peloponidesa, zrywając go do galopu, a sam przechylił się w siodle sięgając po łuk. Niedługo to trwało, kiedy pierwsza strzała ze świstem pomknęła w stronę skaczącego przez polanę koziołka, ale rycerz chybił. Roderyk, pędzący na końskim grzbiecie w stronę ściany gęstego boru, znalazł jeszcze czas, by unieść brwi ze zdziwienia. Znał co prawda wielu lepszych od siebie strzelców, ale łukiem posługiwał się dość biegle, by z kilkudziesięciu kroków ustrzelić niemałego przecież zwierza. Nałożył na cięciwę drugą strzałę i wypuścił ją w pełnym biegu – i znów chybił, bo koziołek, jakby ostrzeżony, uskoczył w bok, by za chwilę wpaść w las. Roderyk nie miał w zwyczaju łatwo się poddawać. Wciąż trzymając łuczysko, chwycił wodze i poprowadził wierzchowca pomiędzy drzewa. I tak ganiali się Roderyk z koziołkiem przez dobre trzy pacierze, ale rycerz już ani razu nie złożył się do strzału. I kiedy wreszcie postanowił dać spokój zwierzowi, zorientował się, że w myśliwskim zapale zagalopował się nieco za daleko.

Był to już inny las, gęsty i ciemny. Taki, od którego zwykły wędrowiec trzyma się z daleka, a i rycerz, choć mało bojący, odczuwał w tym miejscu dziwny niepokój. Kierując się zatem słońcem i zostawionymi przez siebie śladami, zaczął Roderyk wracać tam, skąd przybył. I już wydawało mu się, że za chwilę trafi znów na gościniec, kiedy usłyszał jakiś dźwięk, przejmujący i tak pełen żalu, że ścisnęło się jego dobre serce. Ruszył więc powoli tam, skąd, jak mu się zdawało, dobiegał ów głos żałosny, przepełniony rozpaczą. I wyjechał na niewielką polanę, gdzie pod rozłożystym dębem ktoś dobry ze sto lat temu postawił kapliczkę świętego Krzysztofa.

Ujrzał tam Roderyk młodą dziewczynę w zielonej sukni, której ciałem wstrząsał płacz, cichnący już, ale przez to wcale nie mniej smutny, jakby już pozbawiony nadziei, że święty zanieść może do tronu Pańskiego jej prośbę. Roderyk, zawsze niezbyt śmiały wobec niewiast, nie bardzo wiedział, co zrobić, czy uszanować miejsce i życzenie panny, która najwyraźniej szukała pociechy w samotnej modlitwie, czy raczej od razu ofiarować jej swe służby. Obawiał się przy tym, by jego wygląd dziki nie wystraszył modlącej się dzieweczki, bo po prawdzie zdarzało się nieraz, że i zbój na drodze pod jego spojrzeniem zaczynał udawać, że trzymana w brudnej łapie nabijana krzemieniami pała to kostur pielgrzymi. Zanim rozstrzygnął ten dylemat, wielki wierzchowiec nastąpił na suchą gałąź, a rycerz ujrzał, że panna, rudowłosa i bardzo nadobna, nie wstając nawet, zawinęła się na kolanach jak w tańcu i chwyciła jesionowy łuk wyrobiony wedle walijskiego wzoru, tylko rzecz jasna krótszy. I zanim Roderyk zdążył powiedzieć słowo, śmignęła strzała pierzasta i wbiła się z hukiem w pień sosny tuż nad jego głową. Uznał zatem rycerz, że roztropniej będzie się nie ruszać. Zastygł więc niczym żona Lota, zastanawiając się, czy piękna łuczniczka daruje mu życie, czy też następny pocisk wyśle prosto w serce. I tak stali naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem, panna groźnie, a rycerz dość jak na niego przyjaźnie, bo panna, wyraźnie nie z tych, co mdleją z przestrachu, od pierwszego spojrzenia bardzo mu się spodobała. I zawstydziła się panna, choć trzymała broń w rękach, a jej blade liczko zaczęło się czerwienić. I naśladując tych wodzów, co to gdy przegrywają, zamiast brać nogi za pas, rzucają się naprzód, wciąż trzymając napięty łuk rzekła:

– Kim jesteś, człowieku, by podchodzić do mnie podstępem w lasach mego ojca? Jeśli masz złe zamiary, wiedz, że nie chybiam, a kiedy zadmę w róg, z zamku wypadnie dwudziestu ludzi ku pomocy.

– Wybacz, piękna panno – odpowiedział rycerz, wciąż nieruchomy jak głaz – że tak nagle przerwałem twoją modlitwę. Jestem rycerzem pasowanym, i daję słowo, że nigdy żadnej białogłowie, pannie, wdowie ani też mężatce w niczym nie uchybiłem, chyba że nieświadomie. Zbłądziłem w tych lasach goniąc za zwierzyną, a pod kapliczkę przywiódł mnie twój płacz.

Tu panna popuściła nieco cięciwę, choć żelazny grot dalej groźnie zaglądał rycerzowi w oczy.

– Daruj mi, dobry panie, tę strzałę zbyt pochopnie wypuszczoną. Widać, że nie w ciebie była ona wymierzona – powiedziała panna. – Lecz chciałabym poznać twe imię, bo herbu na tarczy nie mogę stąd dostrzec.

Rycerz, nieco uspokojony, odetchnął głębiej i puścił swobodnie wodze. Koń, jakby czytając w jego myślach, pochylił głowę i zaczął spokojnie skubać słodką koniczynę.

– Nic ci ode mnie, Panno Nadobna, nie grozi. Jam jest Roderyk, znany tu i ówdzie pod różnymi przydomkami. Za herb służą mi ślady razów, które odbiłem tarczą, bo tak ślubowałem. Pozwól mi raczej spytać – ciągnął rycerz, zsiadając z konia – czy mogę uczynić cokolwiek, by ulżyć twym smutkom?

Tu panna, gdy myśli powróciły do trapiącego ją nieszczęścia, wypuściła łuk i zakryła twarz, a z jej oczu zielonych znów popłynęły łzy.

– Wybacz mi dobry panie, ale nie wiem, czy jest na tym świecie ktoś, kto zdołałby mi pomóc. Przyszła na mnie noc najczarniejsza i znikąd pomocy spodziewać się nie mogę.

Rycerz popatrzył smutno na figurę świętego Krzysztofa i tak się odezwał:

– Wiem ja dobrze, że nie ma takiej toni, z której nie wydobyłby się człowiek, jeśli Bóg mu dopomoże, a niezbadane są Jego wyroki. Wiem też, piękna panno, że warto podzielić się smutkiem z drugim człowiekiem, bo wtedy najcięższe nawet brzemię wydaje nam się nieco lżejsze do niesienia.

Panna otarła oczy i powiedziała:

– Przemawia przez ciebie mądrość, dobry panie. Posłuchaj zatem o moich strapieniach i sam oceń, czy słusznie wylewam łzy.

Opowieść Panny Nadobnej

Niedaleko miasta Auzon, przez które prowadzi dobra droga, często wybierana przez kupców jadących w stronę Pirenejów, płynie rzeka Allier, zwykle leniwa, ale wcale nie taka łatwa do przebycia, jak mogłoby się zdawać. Niespełna pół mili od miasta, tam gdzie Allier rozlewa się szerzej i zwalnia biegu, jest bród. Miejsce to upatrzył sobie zły rycerz Makrynus i źródłem utrzymania uczynił myto pobierane od podróżnych przekraczających rzekę, choć jako żywo nie miał do tego żadnego prawa. A że Makrynus był chciwy, co często chodzi w parze z okrucieństwem, myto, choć i tak ciężkie, zamienił z czasem w rabunki i mordy, podnosząc świętokradczą rękę nie tylko na kupców i podróżnych, ale nawet na księży, zakonników i pobożnych pielgrzymów. Makrynus posiadał nieopodal mały, ale obronny zameczek, z solidnym kamiennym murem i wyniosłą wieżą, gdzie trzymał co znaczniejszych jeńców i zrabowane skarby, kpił więc sobie w żywe oczy z ludzkiej i boskiej sprawiedliwości. Jeśli jakiś możny pan, zmęczony skargami poddanych albo i stratny na obłupionej karawanie, wyruszał przeciw niemu, Makrynus, śliski jak wąż, ale wybornie znający wojenne rzemiosło, zapadał w lasy albo zamykał się w swej fortecy, skąd patrzył z wysoka na próżne wysiłki oblegających. Pomagał sobie w podobnych opresjach, jak mówiono, również zrabowanym złotem.

Miał zły rycerz syna, powitego przez młodą żonę, zmarłą zaraz w połogu. Ponoć nie było w całym hrabstwie nadobniejszej od niej niewiasty, a Makrynus, zanim jego serce sczerniało do cna, kochał ją miłością wielką, szczerą i dworną. Syn ten, któremu na chrzcie dano na imię Robert, w niczym nie przypominał swojego ojca. Nie dość że piękny (tu rycerz zauważył, jak na pobladłe liczko nadobnej panny wypłynął rumieniec), to jeszcze pełen rycerskich i chrześcijańskich cnót. Odważny w boju, słowny, skromny i miłosierny, nigdy chyba nie zgrzeszył przeciw boskim przykazaniom. Swoją prawość i wielką słodycz musiał odziedziczyć po pani matce, bo trudno uwierzyć, by coś dobrego poza przyrodzoną zdolnością do władania orężem mogło pochodzić z krwi Makrynusa. A Robert, choć okazywał ojcu synowską miłość i przywiązanie, wcale nie pochwalał jego postępków, starał się hamować jego okrucieństwo i jeśli tylko zdołał, próbował ulżyć niewinnym ofiarom. Makrynus ze swej strony, chyba przez pamięć ukochanej żony, cierpliwie znosił synowskie słowa przygany, za które kogoś innego niechybnie pozbawiłby życia.

I zdarzyło się pewnego razu, że wracając z nieudanej rejzy, rozeźlony Makrynus napotkał na drodze pielgrzyma zmierzającego w stronę Composteli. Człowiek ten, zamiast poddać się woli Nieba, nieroztropnie zaczął oganiać się dębowym kosturem, czym wzbudził wesołość złych towarzyszy Makrynusa. Na swoje nieszczęście końcem kija zahaczył konia, a Makrynus w odpowiedzi wepchnął mu między żebra grot kopii. Nie po raz pierwszy popełnił taką zbrodnię, a każda dotąd uchodziła mu płazem, nie przejął się zatem wcale przekleństwem rzuconym na jego głowę przez konającego pątnika.

Od tego dnia jednak coś zmieniło się w podłym życiu Makrynusa. Jakby zmora jakaś usiadła mu na piersi, nie dając ani na chwilę zapomnieć o tej i o poprzednich zbrodniach. Zły rycerz poczuł wreszcie, że jego uczynki zawiodą go niebawem w ognie piekielne. I nieustraszony dotąd Makrynus po raz pierwszy przeraził się sądu, jaki bez wątpienia każdego czeka. Szukając dla siebie jakiejś nadziei, kazał sprowadzić do zamku pobożnego mnicha, bo w warowni już od lat nie było kapelana, a w zamkowej kaplicy trzymano łupy zrabowane. Ale żaden świątobliwy mąż nie odważył się tam przybyć, a przed sługami Makrynusa zatrzaskiwały się mocne bramy wszystkich okolicznych opactw i eremów. Porzucił więc zły rycerz pychę i udał się do sławnego klasztoru, gdzie przez trzy dni w pokorze, sam, bez świty, oczekiwał przed bramą łaski spowiedzi, której mu wreszcie udzielono. I choć w życiu dokonał wielu podłych czynów, wracał do zamku nie bez nadziei na odkupienie swoich grzechów, bo Pan nasz w swej mądrości jest miłosierny. Zanim jednak zdołał rozpocząć zadaną mu pokutę, na gościńcu, na którym sam tyle razy napadał, spotkało go przeznaczenie. Rycerz jakiś z czterema najemnikami czekał na niego w zasadzce, i choć Makrynus, tak biegły w sztuce wojennej, dwóch zabił, a resztę odpędził, to jednak odniósł ranę tak głęboką, że nie było dla niego nadziei na wyzdrowienie.

Przybywszy do zamku, wezwał do swojej komnaty Roberta i ze łzami w oczach wyjawił, jaką pokutę mu naznaczono. Miał Makrynus udać się do kraju pogańskiego i nie wcześniej wrócić, zanim nie uratuje życia dziesięciu pielgrzymom. Lecz śmiertelna rana odebrała mu nadzieję na odkupienie popełnionych grzechów, i zdawało się, że nic go już nie uchroni przed potępieniem. Robert, dobry syn i rycerz, ślubował umierającemu ojcu wypełnić jego pokutę i w ten sposób wybawić go od piekielnych ogni.

W dzień po śmierci Makrynusa, pochowawszy ojca z najlepszym staraniem, wyruszył Robert za Pireneje, gdzie, jak myślał, w kraju opanowanym przez pogan najłatwiej mu będzie wypełnić nałożoną na ojca pokutę. Pozostawił na miejscu stryja jako zarządcę zamku i ziem, nakazując mu rozpuścić drużynę, zaprzestać zbójeckiego procederu i w miarę możliwości naprawić wyrządzone szkody, nie żałując zdobytego tak podle majątku. A ruszając do nieprzyjacielskiego kraju, znalazł jeszcze Robert chwilę, by zapewnić wybrankę serca o stałości swych uczuć i obiecać jak najrychlejszy powrót. A trzeba ci wiedzieć, dobry panie, że miłość swoją oboje trzymali w tajemnicy przed światem z powodu wzajemnej nienawiści ich ojców.

Tu panna przerwała opowiadanie i zalała się znów łzami, a rycerz już wiedział, kim jest ukochana dzielnego Roberta i za kim rozpacza. Po chwili panna podjęła znów swoją historię.

– Przez dwa smutne lata nie było od rycerza Roberta żadnej wiadomości. Ta, która go kochała, z utęsknieniem wypatrywała jego powrotu. Ale nie wszystkich smuciła nieobecność nowego pana. Stryj Roberta, człowiek niemal tak przewrotny i okrutny jak Makrynus, lecz nieposiadający jego odwagi, przyzwyczajać się zaczął do myśli, że Robert nie powróci z wyprawy, a on sam zwoła dawnych kamratów Makrynusa i zacznie rabować koło brodu na rzece Allier. Stryj jednak, znając siłę ramienia bratanka, nie miał śmiałości przeciwstawić się jego woli, póki nie zdobył pewności, że Robert poległ w dalekim kraju. I życzył mu stryj w swym czarnym, tchórzliwym sercu nagłej i niechybnej śmierci.

– Lecz, mój dobry panie – panna zwróciła się wprost do rycerza – dzielnemu Robertowi wojna zgotowała los bardziej okrutny niż zgon w bitwie. Nie dalej jak wczoraj do zamku przybył posłaniec, kupiec żydowski, opłacony sowicie, bo nie jest to rzecz tania, który zobowiązał się dostarczyć list do rąk stryja Roberta. Jeśli myślał, że dobrze go tam przyjmą, zawiódł się srogo. Nie zdążył bowiem dobrze zsiąść z mulicy, służącej mu za wierzchowca, a już posypały się w jego stronę żelazne bełty, a służba spuściła groźne psy. I gdyby nie było mnie w pobliżu – tu panna ścisnęła mocniej łuczysko – zginąłby niechybnie. Kupiec, wdzięczny za uratowanie życia, opowiedział mi, z czym przybywa, i zostawił list.

Tu panna sięgnęła do ozdobnej torby wiszącej przy pasku i wyjęła zwitek pergaminu ze złamaną pieczęcią. A Roderyk, choć pewnie mało kto by się tego po rycerzu spodziewał, czytać się nauczył, i to wcale biegle. Wziął więc list, napisany, jak się szybko zorientował, dość podłą łaciną, i zaczął głośno czytać, co następuje:

 

Ja, Hassan, kupiec z wielkiego miasta Zaragoza, do rodziny rycerza Roberta.

Wiedzcie, nieszczęśni, że rycerz Robert z Czarnego Zamku jest w mojej mocy, zakuty w mocne kajdany i trzymany pod strażą. Choć uparty w błędnym zabobonie odmawia przyjęcia prawdziwej wiary, to jednak powodowany miłosierdziem postanowiłem zwrócić go rodzinie za sumę trzystu bizantów. Do tego doliczyć należy jeszcze czterdzieści bizantów, które wypłacić muszę dziewięciu żonom i dwudziestu trojgu dzieciom czterech jeźdźców, których rycerz Robert w swej niepohamowanej pysze tak poszczerbił, że żaden z nich nie dosiądzie już nigdy konia. Okup ten należy złożyć na ręce kupca Izaaka z Toledo najdalej w osiem niedziel od dnia, w którym doręczono list. W przeciwnym razie rycerz Robert dokona dni swoich jako niewolnik, ryjąc tunele w kopalni srebra.

Jak dobry rycerz Roderyk postanowił uwolnić cnego Roberta z niewoli

Skrzywił się rycerz, bo suma wydała mu się ogromna, ale szybko się pomiarkował, bo piękna panna patrzyła na niego z nadzieją, szukając w jego oczach pocieszenia. Zwinął więc pismo, wsunął za pas i rzekł do panny tak:

– Sprawa nie będzie łatwa, bo drogo wycenił wolność waszego Roberta ten podły handlarz. Poznałem ja dobrze kilku takich i wiem, że ludzie są z nich twardzi i nieużyci. Ale płakać nie ma co, bo dopóki ten Hassan, oby go psy pokąsały jak ich fałszywego proroka, ma nadzieję dostać pieniądze, waszemu Robertowi włos z głowy nie spadnie.

Tu Roderyk wzniósł oczy do nieba, bo nie całą prawdę pannie powiedział, ale pomyślał, że dość łez już dziś wylano z powodu dzielnego młodzieńca.

A panna w lot pojęła, że Roderyk powziął zamiar, by dopomóc w uwolnieniu cnego Roberta i chciała ucałować dłonie rycerza, ten jednak cofnął się o krok, bo, jak powiedzieliśmy, nie był zbyt śmiały wobec niewiast, a i jego ręce, stwardniałe od noszenia żelaznych mac, nie bardzo się nadawały do całowania.

– Jeszcze mi panno nie dziękuj. Powiedz mi raczej dwie rzeczy. Gdzie znajdę ów słynny Czarny Zamek, bo chciałbym go sobie dokładnie obejrzeć. A co ważniejsze, czy posłaniec, który przybył z listem, uciekł już daleko po gorącym przyjęciu, jakiego tu zaznał, czy może da się go jeszcze gdzieś odnaleźć.

I tu panna odzyskała najwyraźniej tego ducha, który kazał jej wysłać szybką strzałę w stronę Roderyka. Wyprostowała plecy, podniosła dumnie piękną twarz, co bardzo się spodobało rycerzowi, i trzymając w lewej ręce łuczysko, wskazała nim na południe:

– Tędy, dobry panie, dojedziecie na gościniec, który zaprowadzi was w mniej niż dwie godziny do brodu, skąd już będziecie mogli dostrzec wieżę kościoła, co wznosi się na rynku miasta Auzon. Od rynku odchodzi ulica żydowska, każdy wam ją wskaże, a przy niej stoi tylko jeden przyzwoity dom, mieszka w nim kupiec Samuel. Tam z pewnością zatrzymał się Izaak, bo obiecał zaczekać tydzień lub dwa, nie tracąc nadziei, że uda się zebrać złoto na wykupienie z niewoli dobrego Roberta. Z tego samego gościńca, w miejscu, z którego widać kościelną wieżę, skręcicie panie rycerzu w lewo, na ścieżkę wąską i niebezpieczną, pnącą się w górę, zrazu łagodną, później coraz bardziej stromą i kamienistą. Tam, gdzie las zacznie się przerzedzać, ujrzysz panie zamek Makrynusa, dziś rządzony przez jego podłego brata. Ale uważaj proszę, bo na murach zawsze stoją kusznicy, a załoga, widząc cię samego, z pewnością wypadnie na ciebie z bronią.

Roderyk podziękował pannie za radę, obiecał stawić się w południe dnia następnego przy kaplicy i ruszył w drogę, posilając się ostatnimi kawałkami sera i chleba.

Droga, jaką musiał przebyć do zamku, okazała się rzeczywiście dość uciążliwa, ale ani szlachetny wierzchowiec, ani rycerz nie bali się trudów. Zbliżywszy się ostrożnie do granicy boru, obejrzał sobie Roderyk okryty złą sławą zamek Makrynusa. Wprawnym okiem ocenił, że budowniczy wzniósł go na skale, stawiając ściany z łamanego jasnego kamienia. Mury forteczki ciągnęły się zgodnie z linią, jaką wyznaczał twardy fundament. Miała ona kształt mniej więcej trójkątny, z trzema okrągłymi wieżami, a od strony, gdzie wymurowano silną bramę zwieńczoną machikułem, wykopano fosę, rzecz jasna bez wody, a przejść ją można było jedynie przez zwodzony most, w tej chwili podniesiony. Skrzywił się rycerz na ten widok, bo miejsce nie spodobało mu się wcale. Zamek, choć niewielki, zbudowany został przez biegłego mistrza. Nie strzegł też, jak zrozumiał rycerz, żadnego przejścia, ni brodu, ni doliny. Nic dobrego z tego zamku, pomyślał Roderyk, tylko gniazdo zbójeckie. Cicho jak duch zawinął się rycerz i nim zaszło słońce, stanął na rynku miasta Auzon, gdzie w kościele pomodlił się chwilę, prosząc Pana o przychylność w przedsięwzięciu, którego się podjął.

A kiedy już skończył swoje modlitwy, rozejrzał się Roderyk za ulicą, przy której mieszkali miejscowi Żydzi. Znalazł i dom, większy i solidniej zbudowany od innych, z pewnością własność owego Samuela, wspomnianego przez Pannę Nadobną. Domu, na co zwrócił uwagę rycerz, nie zdobiły żadne posągi, wymyślne łuki ani kolumienki w oknach. Bryłę miał prostą, przysadzistą, i po prawdzie nieco przypominał ten zamek, co go sobie Roderyk wcześniej obejrzał. Nie zsiadając z konia zbliżył się do bramy i zastukał pięścią w grube, dębowe deski. Nikt jednak nie raczył się ruszyć na powitanie niespodziewanego gościa, więc rycerz zamienił pięść na obuch długiego topora. I jak to zwykle bywa, im bardziej gospodarz udawał, że nie słyszy stukania, tym głośniej Roderyk domagał się uwagi dla swojej osoby. A że posługiwał się toporem z wielką wprawą, huk zrobił się taki, jakby w bramę waliło dziesięciu ludzi z taranem. Otworzyło się wreszcie małe okienko za żelazną kratą i jakiś głos mało uprzejmy zapytał, czego sobie rycerz życzy. A rycerz życzył sobie widzenia z kupcem Samuelem, więc po dłuższej chwili, wypełnionej jakimiś szeptami i oznakami wyraźnego poruszenia, jakie starano się ukryć, otwarto wreszcie przez Roderykiem dębową bramę, a raczej jej połowę, i to tylko trochę.

Miał rycerz ochotę otworzyć ją sobie do reszty kopniakiem, ale pomiarkował się w gniewie, uwiązał konia, odwiesił przy siodle topór i przecisnął się do wnętrza domu. Stanął zatem rycerz w prowadzącym na wewnętrzne podwórze kamiennym przedsionku, ciemnym i dość ponurym. Usłyszał, jak za jego plecami zatrzaskują bramę, ale nie przejął się tym zbytnio. A kiedy po chwili oczy rycerza przywykły do mroku, dostrzegł trzech pachołków z drewnianymi pałkami, dowodzonych przez rosłego, bogato odzianego młodzieńca o wyniosłej postaci i równie wyniosłej minie, przepowiadającej niechybnie zbliżającą się awanturę. Lecz zanim ktoś uczynił pierwszy nieprzyjazny gest, rycerz usłyszał głos jakby mu znajomy.

– Jakubie, synu Samuela, ty opuść tę pałę.

Młodzieniec, do którego skierowano te rozsądne słowa, odwrócił głowę, ale najwyraźniej nie miał zamiaru usłuchać dobrej rady.

– Jakubie, synu Samuela, ja ci mówię, ty opuść tę pałę – głos stał się bardziej dobitny – bo jak ja znam tego goja, to zanim ty tą pałą machniesz, to ona się złamie na twoich plecach.

Zagadkowa przepowiednia nieco zbiła z tropu młodzieńca. Jakub syn Samuela chwycił pałkę w sposób jakby mniej bojowy, starając się przy tym nie uchybić swojej nieco nadszarpniętej dumie. Ale zanim zdążył odchrząknąć i ułożyć jakieś mądre zdanie, z cienia wyłoniła się kolejna postać. Był to kupiec postawy niemal książęcej, w bogatej szacie ozdobionej pysznym kołnierzem z bobrzego futra, lat mniej więcej czterdziestu, z lśniącą czarną brodą. Jeśli ustępował Roderykowi dostojeństwem, to tylko rozmiarem brzucha, patrzył więc na rycerza bez lęku, i chyba nie znalazłby się w całej słodkiej Francji inny Żyd, co tak śmiało spoglądałby rycerzowi w oczy. A dzielny Roderyk, robiąc groźną minę, podszedł do Izaaka (bo on właśnie był posłańcem, który przybył z Hiszpanii z listem w sprawie okupu za dobrego rycerza Roberta) na odległość miecza i przemówił w te słowa:

– A odkąd to Izaaku pochodzisz z Toledo, bo głowę dałbym sobie uciąć, że kiedym cię ostatni raz widział, mieniłeś się Izaakiem z Lyonu.

Na co dość chłodno odparł kupiec Izaak:

– Dla nas, ludzi bez ojczyzny, domem musi być cały świat. Wczoraj w Lyonie, dziś w Toledo, jutro, kto wie, może w Trebizondzie znajdę dach nad głową.

– Nie oskarżaj mnie Izaaku o coś, czegom nigdy nie uczynił. I zaprawdę, nic a nic nie cieszysz się na mój widok? – zapytał rycerz.

– Ależ dobry rycerzu, radość moja jest tak wielka, że boję się, by z jej powodu nie pękło mi serce – odparł kupiec z miną grabarza. – I z pewnością – pociągnął dalej swój wywód – widzieć cię tutaj to jakby mieć pewność, że gościńce wokół miasta Auzon bardzo są bezpieczne.

Zaśmiał się rycerz, bo obrazić człowieka tak, by ten nie miał powodów do obrazy, to niemała sztuka. Po czym wyciągnął prawicę i uścisnął dłoń Izaaka, twardszą, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, mocno i szczerze. A Izaak odwzajemnił uścisk, i wciąż trzymając dłoń rycerza, zwrócił się do młodzieńca:

– Pędź, Jakubie, do ojca i powiedz, że zawitał w jego domu gość wyjątkowy. Niech sługi szykują wieczerzę, a ugośćcie go wszystkim, co najlepsze w tym domu, bo wszedł w wasze progi Roderyk, rycerz dzielny i sławny ze swej sprawiedliwości. Powiedz też matce i siostrom, żeby niczego się nie obawiały, bo rycerz Roderyk nigdy nie skrzywdził żadnego uczciwego człowieka.

Aż się zaczerwienił rycerz słysząc, co wygaduje kupiec Izaak, wrócił więc zatroszczyć się o Peloponidesa, którego wprowadził przez otwartą już szerzej bramę, rozkulbaczył w stajni i sam nakarmił i napoił, bo jego dzielny wierzchowiec miał tę przywarę, że nikomu innemu nie pozwalał się dotknąć.

Jeśli dziwi Cię, Czytelniku, ta niezwykła komitywa pomiędzy żydowskim kupcem a chrześcijańskim rycerzem, pozwól że opowiem, w jakich to okolicznościach splotły się po raz pierwszy drogi tych dwóch ludzi.

Opowieść o tym, jak rycerz Roderyk pokonał sławnego zbója Clavę

Było to kilka lat przed opowiedzianymi wyżej wydarzeniami. Rycerz Roderyk wędrował wtedy wzdłuż wybrzeża Ligurii, ciesząc się słońcem, zapachem morza, harmonią brył wspaniałych budowli, świetną kuchnią i niezwykłą urodą miejscowych dziewcząt, przyglądających się może nieco zbyt śmiało przybyszowi z dalekich stron. Nieopodal miejsca, gdzie wiele lat później wybudowano słynną twierdzę w Sarzanie, porzucił rycerz wybrzeże i skręcił ku północy, wjeżdżając pomiędzy zbocza liguryjskich Alp. Tu chłodniejsze powietrze dało mu odpocząć od nadmorskich upałów, widoki serce radowały, a miejscowych zbójów jak na lekarstwo, zatem dzień, jaki musiał poświęcić na przejście przez góry, uznał rycerz za niezwykle udany. I choć wiedział, że te szczyty zwano Alpami raczej z uprzejmości wobec mieszkańców niż dla ich niedostępności, poklepując Peloponidesa po grzbiecie uraczył go tym komplementem, że lepiej się tu sprawuje niż słonie Hannibala.

Zjeżdżając powoli w dolinę zaczął rycerz zagłębiać się w gęsty, ciemny las. A że słońce było już nisko, rozglądał się za jakimś zajazdem, a jeszcze lepiej zamkiem lub klasztorem, który zgodnie z obyczajem udzieliłby mu gościny, tym milszej, że bezpłatnej. Skromne zapasy, jakie zabrał ze sobą Roderyk w drogę, skurczyły się znacznie, a i nocleg na wilgotnej trawie nie za bardzo mu się uśmiechał. Nie tracił jednak pogody ducha, w siodle siedział prosto, kopię z białym proporcem wparłszy w strzemię, i każdy, kto by go zobaczył na tej drodze, musiałby przyznać, że ma oto przed sobą prawdziwy przykład pięknej rycerskiej postawy.

Droga, choć schodząca ku nizinie, ciągnęła się jeszcze długą serpentyną pomiędzy skałami, niewiele zatem można było przed sobą zobaczyć. I za jednym z jej zakrętów wyjechał dzielny rycerz Roderyk prosto na taką oto scenę:

Na trakcie obok uwiązanej do drzewa mulicy stał niemłody już mężczyzna, jak można było wnosić po stroju – żydowski kupiec, i to raczej z tych bogatych. Stał, patrząc na wierzchołki wysokich pinii, w pozycji dość niewygodnej, bo pod gardłem miał ostrze szerokiego tasaka, którego rękojeść trzymał wielki, żylasty i całkiem łysy zbój. Byłby go Roderyk powalił kopią w pył gościńca, ale zbój ten miał jeszcze dwóch kamratów, a jeden z nich dzierżył złożoną do strzału kuszę, wymierzoną w pierś rycerza.

Zbój z tasakiem, herszt najwyraźniej, darował nieszczęsnemu Żydowi jeszcze chwilę życia i zwrócił się, dodajmy dość uprzejmie, do rycerza:

– Szlachetny panie, pozwól że spytam w imieniu towarzystwa, jakie są twe zamiary? Czy zechcesz może pojechać w swoją stronę, puszczając w niepamięć spotkanie z nami, czy też zgodnie ze zwyczajem tych pomyleńców, co to wtrącają opancerzone nosy w nieswoje sprawy, spróbujesz nam udzielać lekcji praw obowiązujących w tym oto hrabstwie?

Rycerz popatrzył na zbója złym okiem, ale odpowiedział najukładniej, jak umiał:

– Jako prawy rycerz zwykle biorę w obronę dobrych chrześcijan, a tych jakoś tu nie widzę. Ale, mój nie-dobry człowieku, nie zdarzyło się jeszcze w moim długim życiu, żebym przed kimś umykał. A jeśli miałbym kiedyś wpaść w ten zajęczy obyczaj, wolałbym raczej, żeby spędził mnie z pola równy mi pasowany szlachcic, a nie trzech obwiesiów, którzy jeśli nie skończą na szubienicy, to tylko dlatego, że ich przeznaczeniem jest wiosło na galerze.

– Skoro już nam wyjaśniłeś swoje intencje, szlachetny panie, pozwól że pozbawimy cię kopii i miecza, abyśmy mogli w spokoju powrócić do naszych interesów – tu zbój wykonał niewielki, ale jednoznaczny gest, wskazując na kusznika, stojącego nieruchomo jak święty z kamienia, z bronią wciąż wycelowaną w rycerza.

Roderyk, chcąc nie chcąc, uniósł kopię znad strzemienia i wbił tępym końcem w ziemię. Zanim jednak doszło do drażliwej kwestii oddania miecza, wydarzyło się coś, czego nikt się nie spodziewał. Żydowski kupiec, uwolniony na chwilę spod uwagi swoich prześladowców, postanowił, niczym ta mysz, co ugryzła w palec Spartiatę Brazydasa, walczyć o swe życie. Zebrawszy się na odwagę, kopnął z całej siły w piszczel łysego zbója. Ten wrzasnął z bólu i zamachnął się tasakiem, ale ostrze wbiło się w pień, bo kupiec całkiem rozsądnie wziął nogi za pas, zostawiając jak najsłuszniej bitwę tym, co się na niej znali.

Nasz bohater miał zwyczaj zabawiać się z przyjaciółmi wesołą grą w globurum, do której używało się w tamtych czasach ciężkich drewnianych kul nabijanych żelaznymi gwoździami. I taką kulę miał rycerz Roderyk w rękawie. Kiedy kusznik, dotąd nieporuszony, odwrócił wzrok by zobaczyć, co się dzieje, Roderyk przerzucił kulę do prawej ręki i cisnął nią w strzelca. I przyznać trzeba, że nigdy jeszcze Roderyk grając w globurum nie trafił tak pięknie, że gdyby nie lisia czapa, kusznik niechybnie straciłby życie. Tak czy inaczej bełt poleciał w niebo, a nieszczęsny strzelec osunął się na kolana, nie wiedząc nie tylko jakiego to świętego czcimy tego dnia, ale nawet i tego, jak go wołała rodzona matka. Zbój drugi, chłop na schwał, pchnął w Roderykową pierś grot długiej włóczni, ale zanim ta doszła celu, rycerz złapał za drzewce, przycisnął do siebie i kolanami skręcił w miejscu wierzchowca. Liczył na to, że albo zbój puści, albo drzewce trzaśnie, ale zbój, bardziej widać mocny w barach niż w rozumie, ucapił się włóczni z całych sił. Jak powiadają, Archimedes potrafiłby poruszyć ziemię mając punkt oparcia, na tej samej zasadzie poruszył Roderyk zbójem, a ten niczym wystrzelony z katapulty wleciał z krzykiem pomiędzy drzewa, oddajmy mu jednak sprawiedliwość, cały czas trzymając w rękach włócznię, z którą tak bardzo nie chciał się rozstać. Zbój trzeci, stojący trochę krzywo na bolącej nodze, nawet nie próbował podnieść broni przeciw rycerzowi, słusznie rozumując, że opór tylko rozeźli zwycięzcę. Postanowił zatem odwołać się do swojej erudycji:

– Fortuna sprzyja dzielnym, słusznie mówili Rzymianie. A ja znów muszę zadać ci, szlachetny panie, pytanie o twe intencje wobec nas, pokonanych. Czy obyczajem dobrych rycerzy okażesz nam łaskę, czy też może twa dłoń podobna błyskawicy przyniesie nam ostateczną zgubę, nie dając nawet nadziei na spowiedź i pokutę przed straszną śmiercią, w obliczu której, jak mniemam, stoimy?

– Nie wiem, gdzieś ty się zbóju uczył wymowy, ale mielesz ozorem jak wiejski kauzyperda – powiedział Roderyk. – Powinienem was na sznurze zaprowadzić do najbliższego kasztelana, aby on wysłuchał waszej spowiedzi i wyznaczył stosowną pokutę, skoro się jej domagacie. Ale niepiękna to rzecz rycerz najmujący się na pachołka w trybunale. Zbierajcie się zatem, pókim dobry, ale pilnuj się zbóju, żebyś mi więcej w drogę nie wszedł.

Zebrał więc łysy zbój swoich kompanionów, obitych i rozbrojonych, i nie czekając aż rycerz zmieni zdanie, dał wraz z nimi nogę w las. A Roderyk ostrzem kopii nadział kuszę, podniósł ją, przeciął konopną cięciwę, łuk z rogu połamał obuchem topora, a łoże i orzech rozbił o skałę. I niech nas nie dziwi ta zaciętość, bo jak każdy rycerz miał Roderyk kuszę za wymysł diabła, dający byle chamowi nadzieję na pokonanie nawet tak szlachetnego pana jak on sam, a skierowanie jej przeciw chrześcijaninowi, zgodnie z nauką Kościoła, uważał za grzech ciężki.

A kiedy już skończył rycerz wymierzać sprawiedliwość podłej maszynerii, z lasu wychynął ostrożnie kupiec, czujnie sprawdzając, czy niebezpieczeństwo minęło. Dokonawszy oględzin pobojowiska, wyszedł na drogę i zaczął przyglądać się swojemu wybawcy jakby z pewną obawą, do której, dodajmy, w tych czasach pełnych przesądów miał prawo.

– Czyżbyś kupcze mówił w języku, co nie pozwala ci wyrazić wdzięczności za uratowanie życia? – spytał rycerz znów dumnie wyprostowany na końskim grzbiecie.

– Język mój, panie rycerzu, pozwala mi wyrazić niejedno, tylko nie wiem, czy aby na pewno życzysz sobie moich podziękowań. Nie jestem przecież sprawiedliwym chrześcijaninem, którego wziąłbyś z ochotą w obronę – odpowiedział Żyd. – Może jesteś, panie, jak ten miłosierny Samarytanin, ale tym razem walczyłeś chyba w swojej, a nie mojej obronie.

– Słusznie, Żydzie – odparł rozeźlony rycerz. – A skoro nie potrzebowałeś mojej pomocy, to i niepotrzebnie się wtrącałem. Z pewnością zechcesz też dla większej chwały sam pozostać na placu boju, gdzie odniosłeś tak znakomite zwycięstwo. Tylko rozpal na noc ogień, żeby wilki w tych lasach mogły cię dla własnego dobra omijać z daleka.

Co powiedziawszy, rycerz Roderyk wparł na powrót kopię w strzemię i nie oglądając się za siebie, wolno ruszył w dalszą drogę. Nie ujechał jednak nawet pięciu kroków, a już usłyszał człapanie poganianej mulicy i głos jakby bardziej ugodowy:

– Ależ panie rycerzu, ten plac bitewny pozostawię chętnie godniejszym od siebie. A tymczasem, jeśli pozwolicie, ruszę waszym śladem, bo przypadkiem moja droga prowadzi w tę samą stronę.

Brak odpowiedzi uznał kupiec za zgodę, przybliżył się zatem nieco i zagadał znowu:

– I wybaczcie, panie, że wam zrazu nie podziękowałem jak trzeba, ale zrozumcie, zaglądacie zapewne śmierci w oczy co dnia, ale w mojej profesji nieczęsto przykładają mi ostrze go gardła, choć pewnie niejeden by chciał.

– Prawdę mówiąc – odezwał się rycerz po dłuższej chwili – nie masz mi kupcze za co dziękować. I przyznać muszę, że gdyby nie twoja dywersja, nie wiem, jakby się cała sprawa skończyć mogła.

Ośmielony nieco tą niespodziewaną pochwałą swej dzielności kupiec popędził długouchego wierzchowca i trzymając się już niewiele z tyłu, po raz pierwszy przyjrzał się dokładniej rycerzowi. A ponieważ z racji wykonywanego zawodu znał się na ludziach, po chwili namysłu doszedł do wniosku, że nic mu ze strony tego srogiego wojownika nie grozi.

– Wybaczcie jeszcze raz śmiałość, panie. Czy mógłbym poznać wasze imię? Bo choć żaden ze mnie trubadur, to przysięgam na moją brodę, że gdziekolwiek zajadę, opowiem o dzielnym rycerzu, co tak gracko poradził sobie z tą okrutną bandą.

– Chętnie ci się przedstawię, kupcze, pod tym jednak warunkiem, że o tym nie opowiesz.

– Taki to wielki wstyd dla rycerza przyznać się do tego, że Żydowi życie ratował? – żachnął się kupiec.

– Jak cię zwą, kupcze? – spytał rycerz.

– Znają mnie jako Izaaka z Lyonu, panie rycerzu – odpowiedział Żyd, starając się pokazać, że dumny jest ze swego imienia.

– Posłuchaj zatem Izaaku z Lyonu, co powiem ci ja, Roderyk z białą tarczą. Rycerz nie powinien czynić niczego, czego by się wstydził. Jeśli zatem stanąłem, choć przypadkiem, w twojej obronie, to nie żałuję, tym bardziej że myślę, iż postąpiłem słusznie. Jednak, jak mówi Pismo, „gdy ty czynisz jałmużnę, niech nie wie lewica twoja, co czyni prawica twoja”. Bo czyn, nawet szlachetny, popełniony dla sławy niewiele się różni od tego, jaki popełnia się z chęci zysku. Niech zatem to, co wydarzyło się na tej drodze, zostanie między nami, moim destierem – tu czule rycerz poklepał po szyi Peloponidesa – twoim dzielnym wierzchowcem i tymi trzema zbójami, co to raczej prędzej niż później dyndać będą pospołu na murowanej szubienicy.

I tak jechali dłuższą chwilę w milczeniu. Roderyk, bo powiedział wszystko, co chciał powiedzieć, kupiec – bo zastanawiał się, jak na tę przemowę odpowiedzieć. Góry zaczął powoli zasłaniać mrok. Żadnej austerii, miasta, kasztelu ani choćby wiejskiej chaty nie mogli wędrowcy dostrzec, zanosiło się zatem na nocleg w lesie. Znalazł więc rycerz odpowiednie miejsce i rozpalił ogień, dający nie tylko ciepło ciału, ale i radość oczom. Ponieważ inne obowiązywały ich przepisy religijne, nie podzielili się jadłem i zjedli na wieczerzę to, co tam mieli jeszcze w swoich sakwach. A że obaj wieźli również godne napitki, rycerz miód z północy, a kupiec czerwone wino z południa, rozwiązały się im języki. I w takich to okolicznościach kupiec Izaak opowiedział, co też przydarzyło mu się tego dnia na drodze.

Tu kupiec Izaak opowie o tym, jak stracił na drodze księgi wielce uczone

– Wiedz, panie rycerzu, że są w handlu rzeczy cenniejsze niż jedwabie, brokaty, drzewo cedrowe czy walencjańskie garnki – rozpoczął opowieść kupiec. Wszystko to przynosi godziwe zyski, szczególnie gdy umie się kupić gdy jest tanio, a sprzedać, gdy jest drożej, co wcale nie jest taką łatwą sztuką. Kłopot z tym jednak, bo trzeba to ładować na wielkie wozy, najmować woźniców, poić i karmić konie, opłacać pachołków do straży. Lepiej jest zatem handlować czymś, co jest niewielkie, poręczne, nieciężkie, z czego w miastach i na mostach nie zdzierają ceł. Czymś, co nie wzbudza zazdrości tych rycerzy, co się trudnią rozbojem po drogach – tu kupiec spojrzał z niepokojem na Roderyka, ganiąc się w myślach, że język po winie rozplątał mu się zanadto, ale rycerz najwyraźniej nie wziął uwagi do siebie, więc dokończył myśl: – ani pożądliwości prostaków.

– Z opisu wnoszę, że nie idzie ci, Izaaku, o złoto ani szlachetne kamienie.

– Nie, panie rycerzu. Zresztą, żeby przewieźć bezpiecznie złoto przez te lasy, trzeba by chyba nająć Herkulesa i Ulissesa – zaśmiał się kupiec. – Nie powinienem zresztą zdradzać tajników mojej profesji, ale, panie rycerzu, nasze cechy robią interesy tak daleko od siebie, że ani ja wam, ani wy mnie nie zabierzecie chyba chleba?

Roderyk zgodził się chętnie, podnosząc do ust kubek z miodem.

– Znacie zapewne, panie rycerzu, tę prześwietną miejską komunę z Toskanii, w której trzydziestu bogaczy wymyśliło taki ustrój, by wszystko tam należało do nich jedynie, ale żeby ludowi wydawało się, że podeści i kapitanowie obdzierają go ze skóry dla jego własnego dobra? Zasobni obywatele tego miasta, chcąc naśladować raczej piękny przykład uczonych Ateńczyków niż surowych Spartiatów, wielką miłością darzą starożytne księgi. Przy czym afektu tego, panie rycerzu, podobnie jak w przypadku miłości do niewiast nic tak nie roznieca jak zazdrość o powodzenie konkurenta – tu zaśmiał się kupiec i łyknął wina. – Zawsze tak jest w handlu, że im jakaś rzecz rzadsza, tym większego zysku można się po niej spodziewać. Nie inaczej i tutaj. Wynajmują ci wielcy panowie kopistów, ci biegają po klasztorach i w skryptoriach przepisują pracowicie wszystko, co im wpadnie w ręce, mając nadzieję, że znajdą księgę lub kodeks, jakiego żaden inny jeszcze przed nimi nie posiadł. A że mnisi niechętnie spuszczają księgi z łańcucha, do tego wszyscy kręcą się nieustannie w tym samym kraju, to i nieczęsto się zdarza, by zdołali wygrzebać coś nowego.

– Coś mi się zdaje, że wiem, dokąd zmierzasz, Izaaku – przerwał wyraźnie zaciekawiony Roderyk.

– Od razu wiedziałem, panie, że jesteście inny niż ci rycerze, których spotykałem dotychczas – odpowiedział dość dwuznacznie kupiec. – Wieści o tej dziwnej namiętności dotarły do mnie, kiedy byłem tam w interesach. Niezbyt dobrze to wspominam, bo nie lubią tam naszej konkurencji, zasłaniając się religią, ale zysk miałem z tego taki, że kupiłem kopię indeksu największego księgozbioru w tym sławnym mieście.

– I co ciekawego znalazłeś tam, Izaaku? – zapytał Roderyk.

– Wiele różnych cennych i rzadkich ksiąg, zacny rycerzu. Chyba wszystkie znane dialogi Platona, Ksenofontową Anabasis, O wojsku Vegetiusa, Żywoty Filozofów, Stagiryty Traktat o Państwie, długo by wymieniać. Ale ważniejsze, czego tam nie znalazłem, bo dzięki temu wiedziałem, czego powinienem szukać. I tak jeżdżąc z interesami w dalekie kraje, od Grenady aż po Konstantynopol, w bibliotekach sułtanów i lektoriach bizantyjskich klasztorów odkryłem i kazałem skopiować cztery księgi, tam dość zwyczajne, ale tu warte więcej niż ich waga w złocie.

Zamilkł kupiec i przez chwilę ze smutkiem patrzył w dogasający ogień. Dorzucił więc trochę drewna i pociągnął dalej swoją opowieść.

– Zdawało się, żem już blisko... Pewnie mi nie uwierzycie, panie rycerzu, ale nie tylko o złoto tu chodzi. Bo handel jest jak gra – kiedy człowiekowi uda się dobry rzut kością, serce mu się raduje. A i to jeszcze, że ja tych panów z Florencji rozumiem, bo teraz wiem, że księgi, choć to dziwne, można darzyć prawdziwą miłością. Były tam cztery bezcenne. Archimedesa O liczeniu piasku, traktat matematyczny o wielkich liczbach, którego dziś nikt nie potrafi zrozumieć, znalazłem go w Kordobie; Tebaida, nie ta Stacjusza, ale jeszcze grecka, jak chcą uczeni napisana przez samego Homera, przywiozłem ją z dalekiej Trebizondy; dwie ostatnie kazałem skopiować w Konstantynopolu, gdzie, nie wstydzę się przyznać, przekupiłem cesarskiego bibliotekarza, i to jest coś, co was panie rycerzu powinno zainteresować. Pierwsza z nich to Strategikon cesarza Maurycjusza, zbiór porad dla dowódcy, pewnie nie tak ciekawa dla kogoś, kto już dowodził w polu. Ale druga to księga niezwykła – Herona z Bizancjum Traktat o Oblężeniach, gdzie autor wyrysował wszelkie znane w Cesarstwie machiny przydatne przy zdobywaniu i obronie miast, i zrobił to tak udanie, że każdy w mig zrozumie, jak złożyć należy oblężniczą wieżę na kołach, a jak zbudować drabinę, której nie da się odepchnąć od murów.

I tu rzeczywiście rycerz podniósł głowę, jakby chciał dokładnie dopytać, co też stało się z tak niezwykłymi księgami. Ale powściągnąwszy swoją ciekawość pozwolił ciągnąć opowieść Izaakowi, mając nadzieję, że ten sam wszystko należycie wyjaśni.

– Myślałem, żem już blisko – powtórzył ze smutkiem kupiec. – Jeszcze dzień, a minąłbym te przeklęte góry, a stamtąd w trzy dni, jadąc bezpiecznym i szerokim traktem, stanąłbym we Florencji. Ale Tyche, złośliwa stara jędza, niejednemu już wyrwała z garści szczęście. Nająłem dwóch pachołków do obrony, ale marnie wydałem te pieniądze. Dwa dni temu opadło nas zbójów sześciu i ledwo uszedłem z życiem, tracąc nie tylko bitą w srebrze monetę, ale i te uczone księgi. Ach, gdybym cię był spotkał wtedy panie rycerzu, inaczej by się to wszystko skończyło.

A rycerz Roderyk tylko podrapał się po brodzie, uśmiechnął się krzywo i powiedział tak:

– Duch wieje, kędy chce. Coś mi się zdaje, Izaaku, że jeszcze się nie skończyło. A ja bardzo jestem ciekaw tej księgi o oblężniczych machinach i coś mi się zdaje, że jeszcze ją sobie obejrzę. Tymczasem chodźmy spać, bo jutro droga daleka przed nami.

I nie mówiąc nic więcej odszedł na chwilę od ognia, krótko się pomodlił, po czym owinął płaszczem i usnął jak dziecko, bo sumienie miał czyste, a tacy ludzie zwykle śpią dobrze.

Jak rycerz Roderyk odzyskał księgi wielce uczone

Skoro świt zerwał się Roderyk na nogi i przynaglał kupca, by szybciej osiodłał mulicę, żeby mogli ruszyć w drogę. Tu dodajmy, że kupiec Izaak ze strachu przed wilkami i zbójami w nocy nie zmrużył oka, nie był więc rano zbyt rozmowny. Jechali zatem ci dwaj tak dziwnie dobrani towarzysze, aż kupiec wskazał rycerzowi miejsce, w którym został napadnięty. A stamtąd po śladach, bo rycerz całkiem nieźle umiał tropić, przez lasy i dzikie ostępy dotarli do stóp wielkiej góry, gdzie przy wejściu do jaskini rozłożyła się zbójecka banda.

Zbójów istotnie było sześciu, brodatych, brudnych jak nieszczęście i kudłatych, odzianych w wilcze skóry. Herszt tej bandy, wielki jak wieża, z obliczem, za jakie bez sądu wysłano by go na galery, siedział na ściętym pniaku niczym jakiś król czy przynajmniej cierpiący na podagrę hrabia. A przed nim stał młodzieniec pięknie odziany, z przypasanym lekkim mieczem bardzo misternej roboty, w którym Roderyk nawet z daleka rozpoznał dzieło mediolańskich płatnerzy. Młodzieniec, stojący w otoczeniu groźnie wyglądających czterech najemników, żywo o czymś z hersztem rozprawiał.

Tu odezwał się kupiec Izaak, szepcząc do ucha Roderykowi:

– Ja tego franta znam...

Uciszył kupca rycerz, kładąc palec na ustach, i ostrożnie zbliżył się na tyle, by usłyszeć rozmowę. A rzecz cała wydała mu się bardzo ciekawa.

– Nie taka była nasza umowa, mości Clava – podniesionym głosem powiedział młodzieniec, opierając dłoń na rękojeści miecza, by dodać sobie powagi – miało być nie więcej niż pięćdziesiąt florenów i więcej nie będzie. Nie napracowały się aż tak bardzo twoje łotry, by żądać więcej.

Wielki zbój tylko uśmiechnął się paskudnie, niewiele widocznie robiąc sobie z groźby młodzieńca, i odezwał się tak:

– Skoro praca tak lekka wam się wydała, dlaczego sami nie zdobyliście się na odwagę, żeby ją wykonać? Nie honor to dla tak wielkiego pana Żydów na drogach napadać? Sława może i niewielka, ale da się w ten sposób oszczędzić więcej nawet niż te marne pięćdziesiąt florenów – zadrwił.

Na twarzy młodzieńca pojawił się rumieniec, ale nie z tych, co to są ozdobą cnotliwych i skromnych. Dłoń zacisnęła się mocniej na rękojeści, a zza zaciśniętych zębów wyrwały się rzucone w gniewie niemądre słowa:

– Uważaj, chamie, do kogo mówisz. Niejeden lepszy zawisł już na naszej szubienicy.

Zbój w odpowiedzi podrzucił wielką maczugę jakby to była dziecięca zabawka, chwycił ją w powietrzu z wprawą żonglera i powiedział tak:

– Coś mi się zdaje, panie, że niełatwo będzie wam tam nas zawlec. Zapłacisz za księgi równo sto, a jak nie, to zabieraj się stąd razem ze swoimi rękodajnymi, póki możesz odejść na własnych nogach.

Ledwo młodzieniec wysunął miecz z pochwy na nie więcej niż cztery palce, najemnicy jak jeden groźny zwierz najeżyli włócznie, a zbóje z wrzaskiem wznieśli pałki i rzucili się na żołnierzy. Załomotały maczugi na żelaznych kapalinach i drzewce włóczni na odzianych w skóry plecach rozbójników, i przez chwilę ważyły się losy potyczki. Rycerz dostrzegł jednak szybko, że krzyki zbójów tyleż znaczą dla żołnierzy co ten śnieg, który w zeszłym roku zdążył się już stopić na zboczach pobliskich gór, i najemnicy, spokojni niczym chłopi młócący zboże na glinianej polepie, kłując, waląc i pchając, zaczęli zbójów, jednego po drugim, kłaść na ziemi.

Aż wreszcie podniósł się z pieńka potężny Clava, podrzucił w ręku wielką maczugę i ruszył jak w taniec pomiędzy ostre groty włóczni. I znów zadziwił się rycerz, bo takiej wprawy w waleniu maczugą nie widział jeszcze w swoim długim życiu. Zbój bowiem, zamiast tłuc jak kowal w kuźni młotem o kowadło, raz wprawiwszy maczugę w ruch, już jej nie zatrzymywał, prowadząc nabijaną głowicę po kołach lub elipsach, od jednego do drugiego celu, od hełmu do tarczy, od tarczy do hełmu młócąc bez litości.

Łatwo to Clavie nie przyszło, bo też i najemnicy znali się na swej robocie, ale po kilku chwilach wypełnionych ciężkim znojem obalił wszystkich czterech. Leżeli więc na trawie i zbóje, i żołnierze, przez chwilę przynajmniej pogodzeni bólem, gdzie jedni i drudzy jęcząc i klnąc cicho rozważali zapewne zmianę profesji, a wielki zbój stał nad nimi dysząc, kto wie czy bardziej z żądzy mordu, czy też ze zmęczenia.

Rycerzowi los pysznie odzianego młodzieńca, choć jego farbowane szkarłatne gacie zdawały się stracić nieco na wartości, był raczej obojętny. Ale teraz właśnie, gdy dwa wojska zaległy pokotem, a zbój zwany słusznie Clavą tak się zmachał, że ledwo stał na nogach, przyszedł właściwy moment, by odebrać to, co należało do kupca Izaaka. I nie pomyśl, szlachetny Czytelniku, że Roderyk postąpił nie po rycersku, wybierając tak stosowną dla siebie chwilę. Bo po pierwsze, chamom się względy na polu walki nie należą, gdyż sami nikomu nie potrafią ich udzielić, a po drugie tylko głupi nie korzysta z przewagi, jaką los sam mu daje w darze. Zdjął więc Roderyk tarczę wielką, białą, z potrzaskaną blachą, i topór ciężki o długim drzewcu, bo Clava nie wydał się Roderykowi kimś, na kim bardziej subtelne uzbrojenie zrobiłoby wrażenie. Hełm żelazny dobrze spojony nałożył na głowę, bo cenił ją sobie, a rzecz cała, jak widział, różnie mogła się skończyć. I wyszedł rycerz spomiędzy drzew na polanę, a zbój tylko westchnął ciężko, bo poznał od razu, że sprawa łatwa nie będzie, zarzucił maczugę na ramię i ruszył w stronę Roderyka, mierząc go złym spojrzeniem.

I zwarli się dwaj mężowie w bojowym tańcu, strasznym i pięknym zarazem. Clava, widząc że sił może mu zabraknąć, pragnął od razu rozstrzygnąć walkę, więc pierwsze trzy razy wymierzył straszne, zamaszyste, silne. Umknął rycerz przed dwoma, trzeci przyjął na tarczę i poczuł, że mu aż zadudniło w głowie żelazem okutej. Skoczył więc do przodu, tak by zbójowi nie dawać okazji do potężnych zamachów, i zaczął każdy cios oddawać z procentem godnym weneckiego bankiera, zasłaniając się wysoko podniesioną pawężą. I tak stali naprzeciw siebie dwaj mężowie, zadając sobie razy bezlitosne, a huk niósł się taki, jakby dwudziestu drwali kładło las pokotem. Ale rycerz wiedział, że trwać to zbyt długo nie może, bo zbój, nie mogąc zastawić się tarczą, której nie posiadał, musiał co raz to uskakiwać przed Roderykowym toporem i z każdym krokiem członki jego stawały się cięższe, a oddech bardziej świszczący. Zrozumiał to i Clava wreszcie, że takim sposobem nie pokona rycerza, który stał na nogach niczym stary dąb, postanowił więc zastawić na niego pułapkę. I wyczekawszy na dogodny moment, nie cofnął się, lecz wystawił maczugę pod ostrze topora, które wbiło się głęboko w twarde drewno, tak że rycerz nie mógł wyszarpnąć broni. A zbój tylko na to czekał, i skrzyżowawszy dłonie na końcu maczugi, zakręcił nią potężnie, aż trzasnęło z jękiem stylisko Roderykowego topora.

Aż krzyknął z przerażenia kupiec Izaak, widząc rycerza rozbrojonym, ale przedwczesny był jego przestrach. Clava, ufny w swoją siłę i dumny z chytrego podstępu, który wyszedł mu tak udatnie, chciał ciałem obalić rycerza, uderzając ramieniem w białą tarczę Roderyka. I gdyby nasz bohater chciał odpowiedzieć siłą na siłę, ległby pewnie na ziemi i może zginął, zduszony potężnymi ramionami Clavy. Ale Roderyk okazał się nie w ciemię bity, wiedział bowiem dobrze, że walenie głową godne jest barana, nie zaś rycerza. Stosując więc sposób tych, co walczą z bykami, umknął z tarczą w bok, a wolną ręką chwycił zbója za kark i klęknąwszy na jedno kolano, rzucił go na plecy, aż ziemia jęknęła, po czym przydusił pawężą i ruchem szybkim jak myśl wyszarpnął długą i ostrą mizerykordię z damasceńskiej stali. Clava, mający głowę tam, gdzie jeszcze przed chwilą były jego nogi, oszołomiony poprosił o pardon, miłościwie mu przez Roderyka udzielony.

Tym oto sposobem kupiec Izaak odzyskał drogocenne księgi, które czym prędzej załadował na swoją mulicę, a rycerz w drodze powrotnej zapoznał się z traktatem Herona o oblężniczych machinach, co miało mu się jeszcze kiedyś bardzo przydać. O czym, być może, opowiemy później. Dodajmy też, że po sprzedaniu ksiąg we Florencji, jak się zresztą Izaak spodziewał z wielkim zyskiem, skapnęło przy tym coś niecoś i Roderykowi, uwalniając go na długo od trosk o to, czym zapłaci za piwo, pieczyste i noclegi w oberżach.

Tu na powrót znajdziemy się w domu kupca Samuela, skąd Roderyk wyruszy do pięknego miasta Clermont

Historię tę przedstawił przy wieczerzy kupiec Izaak, ubarwiając ją nieco, by jeszcze bardziej wydała się słuchaczom zajmująca, przy wielkim zresztą utrapieniu Roderyka, który nie uważał, by było się czym chwalić. A ponieważ Izaak poza talentem do handlu miał też zadziwiającą umiejętność snucia opowieści, czarnobrewe córki kupca Samuela nie mogły oderwać od rycerza oczu, a syn jego Jakub, zapomniawszy już o niezbyt gościnnym przyjęciu, jakie mu zgotował, aż klaskał w dłonie słysząc, jak Roderyk gracko radził sobie ze zbójami i groźnym Clavą. A kiedy już zjedli to, co kazała im podać żona zacnego kupca Samuela, dumna bardzo ze swojej kuchni, i wypili wino znakomite, gospodarz pozwolił starym przyjaciołom zająć się interesem, jaki sprowadził Roderyka w ich progi. Pozwól, szlachetny Czytelniku, że nie będę zanudzał Cię relacją tego, co już Ci wiadomo. Tyle trzeba tu tylko powiedzieć, że kupiec Izaak przysiągł zgolić brodę, jeśli nie starguje okupu do dwustu bizantów, nie licząc rzecz jasna prowizji, a rycerz wpadł już, nie bez pomocy Izaaka, na pewien pomysł, który miał mu dostarczyć złota na uwolnienie dzielnego Roberta. Całą rzecz ustaliwszy, wypili jeszcze po kielichu kandyjskiego specjału i poszli spać, pełni dobrych przeczuć co do dnia następnego.

Rankiem, po przyzwoitym śniadaniu, opuścił Roderyk dom kupca Samuela, wysłuchał mszy w kościele i ruszył na powrót w lasy, na spotkanie z Panną Nadobną, chcąc ją natchnąć nadzieją. Poprosiwszy pannę o modlitwę do świętego Krzysztofa w intencji swojej i dzielnego Roberta, bo wiedział, że wstawiennictwo męczennika bardziej mu się może przydać niż czyjakolwiek pomoc, ruszył w drogę do Clermont, szczycącego się nie tylko siedzibą biskupa, ale i tym, że przed tysiącem lat z okładem sławny Wercyngetoryks miał nieopodal pokonać Rzymian. Spodziewał się tam dotrzeć po trzech dniach niespiesznej podróży.

Dwa dni minęły Roderykowi bez przygód, na powolnym i rozkosznym snuciu się wzdłuż zielonych brzegów leniwie płynącej rzeki Allier. Plan miał taki, by udać się do opactwa Mercedariuszy, w swoim nieustraszonym miłosierdziu ślubujących wykupywanie chrześcijan wziętych do niewoli przez muzułmanów. Roderyk wiedział, że trudno im będzie zgromadzić dwieście złotych bizantów, by uwolnić jednego tylko, choćby najdzielniejszego rycerza, ale wiedział też, że pożyczkę można zabezpieczyć skarbami z zamku Makrynusa, które po powrocie Roberta staną się przecież jego własnością. Przemyślny Izaak obiecał napisać dwa listy. Pierwszy do chytrego Hassana, by zacząć się targować o wysokość okupu, a zabrał się do tego tym pilniej, że Roderyk obiecał mu mały procent od sumy, jaką miał nadzieję Hassan wymusić. Nie myśl jednak, Szlachetny Czytelniku, że kupiec postąpił nieuczciwie wobec Roderyka, gdyby bowiem naprawdę chciał na tym zarobić, nie próbowałby przecież obniżyć własnej prowizji. Wiedział również, że i Hassanowi, którego zgodził się przez przyjaźń dla Roderyka wydudkać, wyda się jasne, że Izaak oceniwszy właściwie dobra Roberta, wyciśnie we własnym interesie tyle, ile zdoła. Zaś drugie pismo, przemyślnie ukryte, trafić miało w ręce rycerza Roberta, aby ten wystawił list zastawny dla Mercedariuszy na całą sumę niezbędną do jego wykupu. A i Roderyk sam dobrze wiedział, choć zachował to dla siebie, że jeśli Izaak umyślił sobie uszczknąć coś dla siebie z tego, co ubodzy Mercedariusze przeznaczą na okup, to pomyli się srodze. Bo choć kupiec znał się na pieniądzach jak mało kto, czcigodni ojcowie potrafiliby tak nim zakręcić, że Izaak nawet by się nie zorientował, jak dopłaciłby z własnej kiesy do tego interesu.

Wszystkie te rachuby tak misternie wywiedzione miały jednak, jak to często bywa, wziąć w łeb, gdyż Opatrzność znalazła inny sposób na uwolnienie dzielnego Roberta.

Trzeciego dnia skręcił rycerz na zachód, jadąc teraz bardziej uczęszczanym traktem. Myślał Roderyk, że znajdzie tam kogoś, kto w drodze do biskupstwa zabawi go rozmową i wieściami ze świata. Ale spotkać go miały zupełnie inne przygody.

Jak rycerz Roderyk stoczył trzy pojedynki w jeden dzień