Rio de Oro - Arkady Fiedler - ebook

Rio de Oro ebook

Arkady Fiedler

4,5

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Na ścieżkach Indian brazylijskich. Reportaż podróżniczy z wyprawy Arkadego Fiedlera do dzikiej Brazylii, fascynujące opisy przyrody oraz tajemniczego życia i obyczajów tamtejszych Indian.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 202

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Arkady Fiedler 

Rio de Oro

 NASZA  KSIĘGARNIA • 1966 

Opracowanie graficzne

KRYSTYNA WITKOWSKA

Fotografie autora

Wydanie VI

poprawione i uzupełnione

PRINTED IN POLAND

Instytut Wydawniczy Nasza Księgarnia Warszawa 1966. Wydanie VI. Nakład

30 000 + 277 egz. Ark. wyd. 8,9 Ark. druk. 11,5 + 8 wkładek. 

 Papier powlekany kl. V, 82 X 104 80 g (Częstochowa). Na wkładki rotogr. kl. III,

84 X 108,120 g (Klucze). Oddano do produkcji w grudniu 1965 r. Podpisano do druku w lipcu 1966 r. Druk ukończono w sierpniu 1966 r. Nr zam.

2522/65W3

Zakłady Graficzne im. M. Kasprzaka w Poznaniu 

 CZĘŚĆ I NAD MAREQUINHĄ

 1.PRZESTROGA CZY GROŹBA!

 Podniosłem głos, ażeby przekrzyczeć wrzask dzikich papug, które przed chwilą siadły na pobliskim drzewie piniorowym.

— Pragnę zwiedzić obozy Indian nad Mareguinhą — powiedziałem do Aprisita Fereiry.

— Senhor pragnie zwiedzić obozy Indian nad Mareguinhą? — powtórzył Fereiro przeciągle, obrzucając mnie niechętnym spojrzeniem. — To niemożliwe!

Fereiro był urzędowym opiekunem Indian Koroadów, żyjących w dolinie rzeki Ivai w brazylijskim stanie Parana. Mieszkał u wejścia do rozległej kolonii Candido de Abreu, która stanowiła w tej okolicy najdalej na zachód wysuniętą placówkę cywilizacji, wykarczowaną niedawno temu w puszczy nadivaińskiej. Od szeregu miesięcy nasza wyprawa zoologiczna polowała w tej wspaniałej puszczy dokoła Candido de Abreu zbierając obfite plony dla polskiego muzeum. Teraz przyszła pora na to, by wyruszyć dalej na południowy zachód, choćby o kilkadziesiąt kilometrów, zwiedzić obóz Indian nad Marequinhą i w tamtejszych lasach urządzić łowy na grubego zwierza. Lecz oto napotkałem niespodziewane trudności: Aprisito Pereiro, Brazylijczyk, sprawujący z ramienia rządu stanowego władzę „dyrektora Indian", nie chciał, żebym tam poszedł. W oczach jego zapaliły się złe, zielone ogniki, gdy powtórzył twardym głosem:

— To niemożliwe !

Dziwiła mnie jego nieprzychylność. Inni Brazylijczycy byli na ogół uprzedzająco grzeczni. Wytłumaczyłem mu, że zamierzam tropić tapiry i jaguary nad Marequinhą, tam podobno dość pospolite, oczywiście wynagradzając Indian za prawo polowania na ich terenie. Lecz Fereiro był nieustępliwy: nad Marequinhą — zapewniał — narażę się na wielkie niebezpieczeństwo. Klimat tam wyjątkowo niezdrowy, grasują zabójcze odmiany malarii.

Na potwierdzenie tych słów Fereiro wskazał na jedną ze ścian swej chaty, przy której w istocie leżały pokaźne paczki i skrzynie z różnymi lekarstwami. Przypomniało mi się, co słyszałem w kolonii o „uczciwości" Fereiry: że podobno niezły grosz przywłaszczał sobie sprzedając pokątnie okolicznym osadnikom rządowe lekarstwa, przeznaczone dla Indian. Czyżby obawa, że wykryję te matactwa, była przyczyną jego niechęci do zamierzonej wyprawy nad Marequinhę?

— Nie lękam się chorób — odrzekłem. — Mam dobrą apteczkę połową...

Wtem zbudziła się oswojona papuga marakana, drzemiąca dotychczas na drągu pod dachem, i jak gdyby zarażona podnieceniem swego pana, wszczęła ogłuszający wrzask trzepocąc skrzydłami. Fereiro szybko ją złapał i wyrzucił na dwór.

— Nie wiem, czy senhorowi wiadomo — mówił następnie — że Koroadzi, szczególnie nad Marequinhą, odznaczali się zawsze niespokojnym duchem. Przed pięciu laty doszło tam do krwawego buntu, który trzeba było przykładnie uśmierzać. Polało się wtedy sporo krwi i do dnia dzisiejszego nie ma należytego spokoju nad Marequinhą. Co innego gdzie indziej, w innych rezerwatach indiańskich, tam można iść. Alę nad Marequinhę — to byłoby szaleństwem, senhor!

— Nie przeciw mnie buntowali się Indianie — napomknąłem z uśmiechem — i nie ja ich przykładnie uśmierzałem...

Nastało przykre milczenie. Żałowałem, że w ogóle tu przyszedłem. Fereiro nie spuszczał ze mnie badawczego wzroku i nagle, przeskakując ni stąd, ni zowąd na inny temat, spytał obcesowo:

— W jakim celu, proszę mi wyjawić, w jakim właściwie celu senhor przybył w te okolice?

— Wszyscy tu w całej kolonii Candido de Abreu — parsknąłem wesołym śmiechem — wszyscy dokładnie to wiedzą: przybyłem, ażeby podjąć wasz skarb brazylijski...

Nie sądziłem, że słowa te podziałają na niego tak dziwnie. Wywołały zdumienie, niedowierzanie, zielone błyski w oczach. Spytał z odcieniem wrogości:

— Nie rozumiem. Jaki skarb?

Przez otwarte drzwi chaty widać było pobliską puszczę. U jej skraju, nie dalej niż o sto kroków od chaty, stało nad brzegiem rzeczki Ubasinho olbrzymie drzewo sumauba. Przed chwilą przyleciało na jego wierzchołek kilkanaście najdziwaczniejszych ptaków — tukanów — o groteskowo olbrzymich dziobach, jak przyprawione w karnawale nosy — i teraz potężnie krakały.

— Oto skarby waszej przyrody, które tu zbieram — oświadczyłem wskazując na stado tukanów.

Fereiro skinieniem głowy przyjął to z uznaniem.

— Rozumiem — rzekł — jest pan przyrodnikiem.

Rozbawieni śledziliśmy, śmieszne baraszkowanie ptaków, lecz po chwili tukany przeniosły się w głąb puszczy.

— Czy senhor zna sprąwę Niemca Degera z Ponta Grossy? — spytał Fereiro po chwili.

— Coś się obiło o moje uszy — odrzekłem.

— Deger był ciekawy i wścibski. Pomimo przestróg poszedł nad Marequinhę. Było to dwa lata temu. Zginął zamordowany.

— Ale podobno wcale nie przez Indian!

— Przypuśćmy, że to prawda. Lecz zginął, bo był zbyt ciekawy...

Fereiro mówił takim głosem, że nie wiadomo, czy była to przestroga, czy ukryta groźba.

Gdy opuszczałem jego chatę, papuga, wyrzucona poprzednio na dwór, zaczęła znowu drzeć się krzycząc: Corra, corra! — co oznaczało po portugalsku: Zmykaj, biegnij!

Po tej niemiłej rozmowie z dyrektorem Indian zmalały widoki mego pójścia nad Marequinhę i już godziłem się z porzuceniem tego zamiaru, gdy pewnego dnia wszystko się odmieniło. Poznałem Tomasza Pazia, polskiego kolonistę znad rzeki Baile, w pobliżu Candido de Abreu. Wesoły towarzysz, i zuchwały pionier o szerokiej duszy znał wszystkich ważniejszych Indian, przyjaźnił się z wodzem Monoisem, nad Marequinhą bywał u niego w gościnie, natomiast o Aprisito Fereirze i jego chytrych przestrogach wyrażał się z pogardą.

— Fereiro to znany kanciarz i łotr! — oświadczył. — Przyjechał tu, żeby szybko wzbogacić się na Indianach.

— Jeśli znany kanciarz, to powinni go wyrzucić z urzędu.

Inny kolonista, obecny przy tej rozmowie, odrzekł:

— Wyrzucić? Przyjdzie na jego miejsce drugi facet, jeszcze gorszy. I któż miałby go wyrzucić? Ci w Kurytybie, w rządzie stanowym? Toż to kumotry Fereiry! Wszyscy są tacy sami jak on i dokładnie wiedzą, kogo tu przysłali. U góry mamy zwartą zgraję nicponiów, którzy wzajemnie się popierają i niemiłosiernie doją kraj. Gdy jedni dostatecznie się obłowią, przychodzi tak zwaną rewolucja i inni, im podobni, z kolei dobierają się do żłobu. Jesteśmy w kleszczach żarłocznych pasożytów, a kraj coraz biedniejszy — i z tego błędnego koła nie ma wyjścia.

— Czy rzeczywiście nie ma wyjścia?

— Żeby było lepiej, trzeba by zmienić cały system rządzenia.

— Otóż to

— A jak tu zmienić, kiedy krzywdzone masy są zupełnie bierne?

Pazio, zaszyty w swych lasach, znał miejscowe utrapienia, natomiast mniej pojęcia miał o tym, co dziano się w miastach brazylijskich. Tam masy, o których wspominał, coraz wyraźniej sobie uświadamiały, w czym tkwiło właściwe źródło ich nędzy.

— Fereiro — wróciłem do poprzedniego tematu — wspomniał mi o wypadku Degera nad Marequinhą. Cóż to była za heca?

— Głupia i zagadkowa.

— Po co Deger tam w ogóle lad?

— Podobno szukał jakiejś złotodajnej rzeki, która gdzieś w pobliżu Marequinhy rzekomo kryje bajeczne skarby. W każdym razie to pewne, że nie Indianie go zakatrupili.

— Czy Fereiro był już wtedy dyrektorem Indian?

— Był! — Pazio zmrużył figlarnie jedno oko zgadując moje myśli. — I niewykluczone, że maczał swe palce w tej brudnej aferze.

— To znaczy, że nie chce dopuścić postronnych ludzi do tego złota?

— Tak mi się wydaje.

— A czy to nie jedna z tych wielu głupich gadek o ukrytych skarbach? Czy tam rzeczywiście jest złoto?

— Licho wie! Zresztą nie chodzi tu o jakieś legendarne skarby dawnych jezuitów, ale o złoto w rzece. Wiadomo, że niektóre rzeki w Brazylii w piasku mają złota do diabła i trochę. Więc na ludzki rozum niewykluczone to i nad Marequinhą.

Zajrzałem uciesznie w oczy Pazia:

— To na ludzki rozum... lepiej unikać tej zapiekłej rzeki i nie narażać swej żony, drogi Tomaszu...

— Żony? Mojej żony?

— Tak jest, senhor Tomais!

— Na co ją narażać?

— Na wdowieństwo...

Pazio parsknął głośnym śmiechem i czule poklepał swój wielki rewolwer u pasa:

— Będziemy czujni! Nie pozwolimy, by nas skrzywdzono!... Więc co, wyruszymy nad Marequinhę? Pójdziemy tam?

Pazio miał błyszczący, sześciostrzałowy rewolwer. Był to efektowny Smith Wesson, bębenkowy.

— Chyba pójdziemy! — oświadczyłem.

 2.GROŹNE POGŁOSKI W CANDIDO DE ABREU

Wieść o naszym zamiarze pójścia do Indian nad Marequinhą rozniosła się lotem ptaka po całej okolicy, bo przecież nie robiliśmy z tego tajemnicy. W tym okresie, jak już wspomniałem, polowaliśmy, mój towarzysz z Polski Antoni Wiśniewski i ja, w lasach kolonii Candido de Abreu zbierając okazy fauny brazylijskiej dla Muzeum Przyrodniczego w Poznaniu.

Kolonia Candido de Abreu była wtedy najbardziej na zachód wysuniętą placówką polskich i niemieckich osadników nad Ivai i leżała w; widłach, utworzonych między tą rzeką a jej dopływem Ubasinho. Pierwsi koloniści przybyli tu w kilka lat po pierwszej wojnie światowej, ale wkrótce wytępiła pionierów lub ich przepędziła, straszliwa epidemia malarii i lasy znowu opustoszały na kilka lat. Potem zaczęli napływać nowi śmiałkowie ze wschodu, zwabieni wyjątkowo żyzną glebą, tylko że napływali tym razem ostrożniej, małymi grupkami.

Gdy przybyliśmy w te strony, zastaliśmy już znowu tu i ówdzie rodaków i Niemców na niezłych gospodarstwach, ale jeszcze więcej zastaliśmy nienaruszonej puszczy, moc dzikiej zwierzyny w kniei, a w niej — dziwnych ludzi o podejrzanej przeszłości. Były to typy spod ciemnej gwiazdy, żyjące na bakier z prawem, które wyrwały się ze wschodniej Parany spod ręki sprawiedliwości i tu, buszując po leśnych ustroniach, zatruwali życie osiadłym kolonistom. Owi yalentoni, czyli po polsku zuchy, chojraki, mieli zawsze nabitą broń pod ręką i kaduczny kodeks honorowy, a chociaż uważali siebie za rewolucjonistów, niezbyt się różnili od zwykłych rzezimieszków.. Przeważnie tworzyli szajki składające się z kilku zawadiaków, mieli wspaniałe wierzchowce, od potulniejszych osadników ściągali „kontrybucje rewolucyjne", kto zaś się sprzeciwiał, tego zmuszali biciem, a często zabijali. 

W okolicy Candido de Abreu w naszych czasach grasowała banda niejakiego Piri, krwawego zuchwalca, i jak zwykle w Brazylii, ludzie opowiadali sobie o jego okrucieństwie niestworzone rzeczy. Otaczała go koszmarna legenda.

Od szeregu tygodni nasza wyprawa rozgościła się w sedach, czyli w centralnym siedlisku, kolonii nad rzeką Ubasinho. Stało tu kilkanaście drewnianych budynków wzdłuż jedynej ulicy osiedla, a my sprowadziliśmy się do obszernego domu, sterczącego pustką po dawnej karczmie, czyli wendzie. Na parterze mieliśmy laboratorium i preparatornię skórek, a także jadalnię, natomiast na piętrze sypialiśmy.

Sypialiśmy z bronią przy łóżkach polowych. Po mej wizycie u dyrektora Indian, Aprisity Fereiro, nastały dla nas dni pełne napięcia. Na sedach tłukła się pogłoska, jakoby osławiony Piri odgrażał się, że któregoś dnia wpadnie do nas, by przyjrzeć się bliżej i nam, i naszym machinacjom. Brzmiało to alarmująco, a tajemnicą poliszynela były bliskie konszachty Pereiry z hersztem Piri. Na polowania do puszczy wybieraliśmy się nie inaczej, jak tylko w dwójkę, ja z Wiśniewskim, natomiast przebywającym w pracowni dwom naszym młodym pomocnikom, Michałowi i Bolkowi Budaszom, synom miejscowego kolonisty, poleciliśmy mieć nieustannie strzelby pod ręką.

 3.PIRI — HERSZT BANDYTÓW

Pewnego poranku stało się: kilku jeźdźców przybyło przed nasz dom i ostentacyjnie zsiadło z koni. Jeden z nich zaczął głośno klaskać w dłonie — grzecznościowy zwyczaj w tych stronach, by zwrócić na siebie uwagę mieszkańców domu. Gdy Michał Budasz rzucił spojrzenie na dwór, zbladł i wymamrotał:

— Piri!

Widział już raz kiedyś zawadiakę, więc go poznał.

Nie byliśmy zaskoczeni. Przewidywaliśmy odwiedziny awanturnika i każdy z nas z góry wiedział, co czynić w tym wypadku. Bolkowi, naszemu kuchcikowi, przypomniałem pośpiesznie:

— Przygotuj natychmiast szimaron, kaszasz i wino!

Po czym jeszcze raz upewniwszy się, że w tylnej kieszeni spodni mam brauning, z wesołą miną wyszedłem z domu na powitanie „gości".

Było ich czterech. Trzech z nich, ubranych w łachmany, trzymało niedbale strzelby w dłoniach, miało zbójeckie gęby, a u pasa Smith Wessony. Natomiast czwarty, Piri, około trzydziestoletni przystojniak z zabójczym wąsikiem i przenikliwymi oczami, nosił tylko rewolwer, nie miał strzelby, za to rzucał się w oczy niezwykle, jak na te lasy, starannym ogoleniem twarzy i elegancją stroju: sportowe jego ubranie, jakby co dopiero z igły zdjęte, było suto nabite srebrnymi guzikami, szamerowane galonami, obwieszone frędzlami, niby kostium operowego bohatera. Piri łączył, jak widać, szyk krzykliwego strojnisia z okrucieństwem bezlitosnego zabijaki.

— Bom dia, senhor doutor naturalista! Dzień dobry, panie doktorze przyrodniku! — zawołał na mój widok uśmiechnięty, z wyraźną ironią w źrenicach.

— Bom dia, senhor coronell! Dzień dobry, panie pułkowniku! — odrzekłem również uśmiechnięty, ale bez ironii na twarzy.

Podczas gdy trzech obszarpańców pozostało na dworze, Piri i ja, obsypując się wzajemnie szerokimi, uśmiechami, i prawiąc sobie szumne grzeczności, weszliśmy do domu, gdzie poprzez pracownię zaprowadziłem gościa zaraz do jadalni.

Na widok porozwieszanych na ścianach skórek zrobił wielkie oczy ale nic nie powiedział.

Wszystko szło jak z płatka: jeszcze nie zasiedliśmy na stołkach, gdy skrzętny Bolek przyniósł nam kuję z herwą matę i imbryk z gorącą wodą. W trójkę, bo przyłączył się i Wiśniewski, zaczęliśmy po kolei ssać przez srebrną rurkę szimaron z kui. Odczuliśmy w sobie błogość gorącego wywaru i patrzyliśmy na siebie z natarczywą, jawną ciekawością. Zaraz pojawiły się szklanki na stole i butelka wina, a potem butla kaszaszu, wódki rzetelnie przyprawionej pieprzem. Piri nie odmawiał, lubił pociągnąć, ale wódka na niego jakoś nie działała.

Rozmowę toczyliśmy dziwną, o wszystkim i o niczym. Było wiele pozornej beztroski, szczerzenia zębów, błazeńskich wykrzyków, wygłupiania się. Nagle Piri przerwał ten krotochwilny nastrój nieoczekiwanym, brutalnym ruchem ręki. Zmienił się nie do poznania. Twarz mu stężała, oczy zabłysły wrogością. Ujrzał pod ścianą na skrzyni leżący rewolwer bębenkowy i jak gdyby osłupiały odkryciem, utkwił w nim surowy wzrok.

Piri słynął z nieoczekiwanych wybuchów wściekłości.

— Co to za broń? Czyja to? — zapytał marszcząc brwi.

Nieznacznie zbliżyłem rękę do kieszeni w spodniach, gdzie miałem schowany brauning.

 4.DO DIABŁA, PO COSCIE TU PRZYJECHALI!

To Smith Wesson naszego przyjaciela, Tomasza Pazia! — wyjaśniłem najspokojniejszym głosem, na jaki mnie było stać.

Nastąpiła chwila głuchego milczenia. Czułem, że zabijace cisnęły się różne pomysły do głowy, ale wymienienie Pazia jako naszego przyjaciela nie przeszło bez wrażenia.

— Oo! — po chwili odezwał się Piri z jakimś zbójeckim uznaniem. — To dzielny człowiek, ten Tomais! Lubię go, to mój przyjaciel i kum, meu amigo compadre!

— Tak samo jak i nasz! — potwierdziłem.

— Ale czemu zostawił u was swoją broń? — Piri był ciekawy. — To jego Smith Wesson?

— Jego — odrzekłem. — Spodobał mu się mój brauning i Tomais zaproponował mi zamianę broni: mój brauning za jego bębenkowy rewolwer.

To mówiąc wyjąłem z kieszeni broń i pokazałem ją Brazylijczykowi: oczy mu zaświeciły na widok pięknego brauninga.

— Automatyczny, szybkostrzelny, osiem kul: prosta budowa, ale kapitalna celność! — wychwalałem jego zalety.

Piri jako „rewolucjonista" znał się na broni i w niej się lubował. Patrzał na mój brauning z upodobaniem, niemalże jak kot na szperkę. Zapytał, czy mógłby go wziąć do ręki, na co bez namysłu i bez słowa spełniłem jego życzenie.

— Czy nabity? — spytał z głupia frant.

— A co senhor przypuszcza, że obciążamy sobie kieszenie bronią nie nabitą? Oczywiście: nabity.

— I da go senhor Paziowi?

— Jeszcze nie wiem, namyślam się! — odparłem i wskazałem na Wiśniewskiego. — Wołałbym, żeby Tomasz dostał brauning nie mój, lecz mego towarzysza Antonia. Pokażcie gościowi swoją broń! — poprosiłem Wiśniewskiego.

Wyjął z kieszeni podobny do mojego brauning, pokazał; i znowu Piri się zachwycił

— Jest mniejszy niż ten pierwszy! — zauważył.

— Tak, to nieco mniejszy kaliber — potwierdziłem — ale równie automatyczny i równie dobrze bije! To broń niezawodna.

Wiśniewski z bezpiecznej odległości dwóch kroków obracał swoją broń na wszystkie strony, ale pokazując ją przezornie trzymał otworem lufy skierowanym w stronę gościa. Miał przy tym twarz okrutnie poważną i widać było, że jest zdecydowany na wszystko.

Po chwili Piri oddał mi brauning. Rozpierając się wygodnie na stołku dopił szklankę kaszaszu, potoczył po nas ostrym wzrokiem, splunął na podłogę i zabrał głos:

— Przestańmy pleść banialuki, zacznijmy wreszcie gadać ze sobą jak mężczyźni! Jesteście tu wiele tygodni. Słyszałem o was wiele. Przechodząc tu widziałem w waszej pracowni porozwieszane skórki różnych biszów. Czynicie wrażenie, że polujecie rzeczywiście na leśne bisze, powiedzmy: dla nauki. Tenho muito gosto, esta bom! Ale teraz, jak mężczyźni, powiedzcie mi, jaki jest wasz cel naprawdę i do diabła, po coście tu przyjechali?!

Słysząc to wybuchnąłem głośnym śmiechem i uważałem za wskazane obrócić wszystko w żart.

— Akurat takie samo pytanie zadał mi niedawno temu dyrektor Indian, senhor Aprisito Fereiro, i bardzo się ucieszył, gdy mu wskazałem tukany na pobliskim drzewie jako cel naszego przybycia...

— I uwierzył?

— Nie wiem, ale wydawał się inteligentnym człowiekiem...

— Mój przyjaciel, senhor director, jest rzeczywiście inteligentny i... nie bardzo panu uwierzył.

— To już jego rzecz! My jednak jesteśmy przyrodnikami.

— Do przyrody należą różne rzeczy, przyzna senhor, między innymi drogocenne kamienie, diamenty, złoto — tak: złoto...

— O, Jezu Maria! — głośno westchnąłem jak człowiek zrozpaczony, a zarazem rozbawiony tym, co słyszy.

Znowu chwila napiętego milczenia. Piri zapalił któregoś tam z rzędu papierosa z liścia kukurydzianego, zaciągnął się i mocno wydmuchał dym.

— Senhores! — rzekł do nas. — Jesteśmy ludźmi uczciwymi, mamy sumienie i jeśli was dwóch zgładzimy, to proszę mi wierzyć, z wielką przykrością i po grubym zastanowieniu się, tudzież po stwierdzeniu, że nie będzie już innego wyjścia. Dobrze sobie uświadamiamy, że pozbawienie was życia, was dwóch cudzoziemców i do tego nie byle jakich, he—he, przyrodników, mogłoby wzniecić niewygodny huczek w Kurytybie...

— I w Rio de Janeiro, przypuszczam! — dodał z boku Wiśniewski.

— Może i w Rio de Janeiro... ale tej ostateczności niestety będziemy musieli się chwycić, jeśli nas do tego zmusicie. Na miłość boską, senhores, pamiętajcie o Degerze i o tym, jaka przygoda go spotkała...

— Deger — zauważyłem — szukał podobno waszego złota, a my szukamy leśnych biszów i tym podobnych zwierzaków. Jesteśmy tylko zoologami!

— Dajmy na to!

— Zoologami, to jedna rzecz. A druga rzecz: jesteśmy myśliwymi, od długich lat obeznanymi z bronią, mamy tej broni pod dostatkiem i umiemy nią władać błyskawicznie...

— Czyżby, czyżby!

— Przed chwilą jeszcze — ciągnąłem — senhor nie uświadamiał sobie, jak był blisko pożegnania tego pięknego świata, gdybyśmy — żeby użyć poprzednich słów senhora — gdybyśmy tej ostateczności musieli się chwycić, będąc do niej zmuszeni...

Piri kwaśno uśmiechnął się, spoglądając mimo woli w stronę kieszeni naszych spodni.

Na szczęście Bolek nie zapominał o nas i przydźwigał dzbanek gorącej jak ukrop, gęstej, aromatycznej, wspaniałej kawy, która od razu sprawiła nam ulgę i wniosła pogodniejszy nastrój.

Po wypiciu jej zaprowadziliśmy gościa do laboratorium, gdzie pracował Michał Budasz. Wiśniewski, pod którego specjalną pieczą były zdobyte trofea, objaśniał szczegóły naszej pracy i pokazywał nie tylko suszące się skórki preparowanych ptaków, ssaków i gadów, ale także pokaźny zbiór kilku tysięcy owadów, zwłaszcza motyli, złożonych do prowizorycznych kopert papierowych. Zapaleni łowcy spośród ludności miejscowej, zwłaszcza młodzieży, tęgo z nami współpracowali znosząc z puszczy liczne okazy, więc nietrudno było przekonać naszego gościa o istotnym celu naszej wyprawy i o tym, że naprawdę byliśmy zoologami.

Ogromne wrażenie na Pirim wywarło przypadkowe odkrycie czegoś, co wydawało nam się całkiem naturalne i w zasadzie mało znaczące. W domu naszym mieściła się, jako spadek po dawnej wendzie, długa lada, za którą pracowali Michał i także Bolek, gdy miał czas wolny od kuchcenia. Otóż pod ladą Piri odkrył dwie strzelby, przechowywane tam przez chłopaków podczas pracy — stwierdził zatem, że oni także byli uzbrojeni. Powziął podejrzenie, że musimy gdzieś jeszcze więcej ukrywać broni i fakt ten wprawił go w melancholijne zamyślenie. Ale zawadiaka nabrał szacunku do nas.

W laboratorium ujrzał zawieszony na ścianie mój mauzer, piękny pięciostrzałowy karabin z lunetą, i patrzał w niego jak urzeczony.

 5.SENHOR ARCADIO, MEU AMIGO!

Zdjąłem mauzer ze ściany i ostrzegając, że nabity podałem go gościowi.

— Broń, z której jestem dumny! — oświadczyłem. — Dzięki lunecie bije na sto metrów z taką precyzją, że trafia w oko anty.

Antą nazywali tu tapira.

— Niemożliwe! — zawołał Piri. — Senhor się trochę przechwala, blaguje! Jeśli kogo kiwać, to nie mnie, proszę!

Kazałem mu spojrzeć przez lunetę, powiększającą ośmiokrotnie. Zdumiewał się oglądając z przybliżenia dalekie przedmioty, ale pozostał jednak niedowiarkiem. Zmierzył mnie urągliwym spojrzeniem, pewny, że mnie złapał na bujaniu.

  — Jeśli mam w to wierzyć, co chełpliwy senhor wygaduje — zarechotał złośliwie — to proszę, niech pokaże, co umie! Niech udowodni!

— Nie ma tu anty!

— Proszę strzelić do jakiegokolwiek celu!

— Piłem trochę kaszaszu! — wymigiwałem się.

— Był silny w gębie i puszył się! — szydził Piri. — Teraz zmiękła mu rura, gdy ma rzetelnie udowodnić swą sztukę...

Jak wielu Brazylijczyków, nawet tych żyjących w lasach, Piri przyswoił sobie uprzejmą ogładę i miał przesadne maniery, ale w gruncie rzeczy był to dziki prostak, więcej — bandyta i despota, przyzwyczajony do, narzucania innym swej woli. Także i teraz nie znosił sprzeciwu i uparł się, żebym strzelał. Powstało znowu kłopotliwe spięcie. Rozdrażniać porywczego zbira i dopuszczać do gwałtownego wybuchu mogło być niebezpieczne. Postanowiłem strzelić.

Jeden z jego capangów — jak tu nazywali podobnych rębaczy—oberwańców — przyczepił do pnia, oddalonego o przeszło sto kroków, małą kartkę białego papieru z namalowaną pośrodku atramentem plamą wielkości pół dolara. Obawiałem się trochę o swe oko i rękę, bo przecież nie tylko wypity kaszasz, ale i denerwująca heca nie sprzyjały celności. Jednak trzeba było strzelać, nie miałem innego wyjścia.

Nigdy chyba przy strzale nie skupiłem tyle uwagi i natężenia. Co prawda wielomiesięczny pobyt w puszczy i nieustanne zbieranie okazów fauny wyostrzyły zmysły niebywale, a rękom przysporzyły krzepy—ale teraz, w tym dziwnym położeniu, jakże trudno było składać egzamin sprawności. Zmierzyłem się z wolnego przykładu, zapuściłem wzrok w lunetę, krótka chwila skupienia, aż bolesnego. Centrum krzyżyka w lunecie przesuwało się powoli do czarnej plamy na karteczce, krzyż pokrył precyzyjnie środek celu — palec już delikatnie dotykał spustu, jeszcze baczność, by nie pociągnąć nerwowo, zbyt gwałtownie — i ściągnięcie języczka spustowego. Huk, szarpnięcie rękojeści o ramię.

Trzech zbirów Piriego skoczyło do celu jak rozjuszone brytany. Zdarli karteczkę z pnia rzucając ku nam wzburzone okrzyki i co tchu pędzili z powrotem. Piri wyrwał im z łap kartkę.

— Com o diabo! Do diabła! Niech senhor patrzy! — krzyknął i podsunął mi karteczkę pod oczy.

Wygrałem. Dziura od kuli była w samym środku kartki, na brzegu czarnej plamy. Więc strzał kapitalnie się udał! Kamień spadł mi z serca.

Teraz nastąpiło to, co było do przewidzenia: radosne podniecenie opryszków, głośno wyrażany podziw dla strzelby, zaglądanie w lunetę. Gdy mauzer dostał się znowu do moich rąk, wyrzuciłem pustą łuskę z komory, uzupełniłem piąty nabój, a że duma rozsadzała mi piersi, chciałem jeszcze raz zabłysnąć — łatwy triumf przewrócił mi w głowie — i rozglądałem się za nowym celem. Znalazłem.

Za naszym domem ciągnęło się pustkowie — wśród trawy sterczały z rzadka krzewy, przechodzące nieco dalej w las i w końcu w gęstą puszczę. W pobliżu domu żerowało stado kur należących do sąsiadów, a do kur przyplątał się z lasu kuzyn z tego samego rodu kurowatych, dość pospolity ptak zwany tu saracura. Gdy ujrzałem saracurę, oddaloną od nas o niespełna trzydzieści kroków, pewny siebie krzyknąłem do Piriegó i reszty obecnych, by uważali, co teraz nastąpi.

Wśród ciszy, jaka nastała, wymierzyłem karabin w samą pierś ptaka i strzeliłem. Nie potrafię opisać mojego osłupienia, nie — przerażenia, gdy ptaszysko, wystraszone świstem kuli, która przeleciała mu nad uchem, wykonało kapitalny skok w górę na co najmniej metr, opadło i zdrowiuteńkie jak koń zmiatało w stronę lasu, aż się kurzyło.

Chybiłem haniebnie!

„A to klapa!" — zdrętwiałem, a dusza zamarła mi w ciele.

Od razu zrozumiałem, w czym sęk: kula poszła na tę nikłą odległość za wysoko, mauzer zgotował, bo celownik jego lunety był nastawiony na sto metrów. Zrozumiałem, lecz cóż z tego; klęski i wstydu nie odrobiłem.