Rewolwer obok Biblii. W co wierzy Ameryka - Maciej Jarkowiec - ebook + audiobook

Rewolwer obok Biblii. W co wierzy Ameryka ebook

Maciej Jarkowiec

0,0
59,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W co wierzy Ameryka?
W wolność i sprawiedliwość. W marzenie i w przyszłość. W Biblię i w rewolwer. Ale najbardziej – w samą siebie.

Maciej Jarkowiec w książce „Rewolwer obok Biblii” odsłania drugą, mniej znaną twarz narodowej wiary Amerykanów. Przeszywa mit za mitem i zabiera nas w reporterską podróż przez historię i współczesność – widziane oczami tych, których głos zagłuszała oficjalna narracja: rdzennych mieszkańców, czarnych Amerykanów, weteranów.

Od kolonialnych wypraw po erę Trumpa, od plantacji Południa po drapacze chmur Doliny Krzemowej – to opowieść o kraju, który legalizuje marihuanę, inwestuje w nieśmiertelność i próbuje pogodzić swoje mity z rzeczywistością.

Ale to także osobista historia autora, rozdartego między dwoma kontynentami. Ameryka - jego druga ojczyzna - jest jednocześnie fascynacją i zmaganiem.


Czas na tę książkę wydaje się najlepszy, bo Ameryka Trumpa 2.0, Muska i im podobnych wierzy w rewolwer i nadużywa biblijnych przesłań mocno. To czas, w którym nawet zapatrzeni w mit USA potrafią dostrzec splot amerykańskiego snu z amerykańskim obłędem. Maciej Jarkowiec porusza się w czasie i przestrzeni tyleż brawurowo, co kompetentnie, a jego proza skrzy się pysznymi szczegółami i zaskakującymi kompozycjami; jest żywa, a przede wszystkim klarowna. Wśród polskich autorów piszących o Stanach Zjednoczonych Maciej Jarkowiec to absolutna czołówka.

Artur Domosławski


„Rewolwer obok Biblii” to zarówno świetna opowieść drogi, jak i rozprawa ze stereotypami na temat historii Stanów Zjednoczonych. Maciej Jarkowiec wybiera z niej marginalne do niedawna postaci i głosy, dowartościowuje drugorzędne epizody, żeby stworzyć wielowarstwową opowieść o tym, co skrywa się pod założycielskimi mitami Ameryki. To książka o historii, ale taka, która przede wszystkim pomaga zrozumieć najnowsze problemy i nadzieje amerykańskiej demokracji.

Anne Applebaum

Maciej Jarkowiec wędruje po amerykańskiej przestrzeni, ale także w czasie. Są to wędrówki spektakularne. Jednym akapitem reporter potrafi wyskoczyć ze swojej historii o 150 lat wstecz, rozejrzeć się tam, zebrać trochę materiału, a potem z gracją wrócić do teraźniejszości i głównego wątku. A wszystko jest u niego żywe, pełne szczegółów, zmysłowe. Jarkowiec udowadnia tu, że jest wspaniałym reporterem, pewnym swoich umiejętności.

Filip Springer

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 325

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Maciej Jarkowiec, 2025

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

Wydanie I FILIA, Poznań 2025

Projekt okładki i stron tytułowych: Krzysztof Rychter

Zdjęcie na okładce: Xavier McLaren © Unsplash Bailey Alexander © Unsplash wanderluster © Alamy

Redaktor prowadzący: Patryk Mierzwa

Korekty: CHAT BLANC Anna Poinc-Chrabąszcz

Skład i łamanie: Hanna Wiechecka

Wydawczyni: Monika Długa

ISBN: 978-83-8402-369-3

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

Rodzicom

Co począć, kiedy spełnią się twoje marzenia?ANTHONY BOURDAIN

Wstęp do drugiego wydania

„Kraj upadł, nie ma już żadnej nadziei” – pisze John Randolph, popularny publicysta z Wirginii. Jest rok 1829. Randolph komentuje wyborcze zwycięstwo Andrew Jacksona, który zdobył Biały Dom opowieścią o zgniłych elitach. Przedstawiał się jako człowiek ludu, zwykły farmer i rzemieślnik. Obiecywał pogonić możnych korporacjonalistów, latyfundystów i związanych z nimi polityków. Jako pierwszy zwoływał masowe wiece przypominające dzisiejsze kampanie. Uwielbienie jego zwolenników było równie wielkie jak przerażenie, które wzbudzał w pozostałej części społeczeństwa. Brzmi znajomo?

Gdy przygotowuję tę książkę do wznowienia, rozbrzmiewa pieśń o upadku amerykańskiego imperium. Personifikacją nieuchronnego zgonu Ameryki jest, w opinii wielu, prezydent Donald Trump. Komentatorzy – nie tylko w Stanach – donoszą, że upadek dokonuje się przez likwidowanie przyczółków amerykańskiej pomocy zagranicznej USAid w krajach Afryki i Azji, przez telefony Trumpa do Moskwy, jego kłótnie z ukraińskim prezydentem Wołodymyrem Zełeńskim w Gabinecie Owalnym, nakładanie ceł na sojuszników i tak dalej. Symbolem końca ma być facet w czarnej bejsbolówce z napisem Make America Great Again – najbogatszy człowiek świata Elon Musk oddelegowany ponoć do likwidacji rządu federalnego. Magazyn „The New Yorker” wydaje numer z okładką, na której Ojcowie Założyciele opuszczają biura, niosąc pudła ze swoimi rzeczami. Tytuł: You’re Fired!, czyli „Zwalniam was!” – hasło, jakim Trump zdobył kiedyś popularność w telewizyjnym reality show.

Ale, jak pokazuje przykład Jacksona, widowiskowy amerykański populizm i związany z nim strach przed upadkiem demokracji, zaczął się dawno temu. Już Benjamin Franklin, pytany, jaki system rządów ustanawia konstytucja, odpowiadał sceptycznie: „Republikę, jeśli potraficie ją utrzymać”. W drugiej połowie XIX wieku młode państwo dosłownie stanęło na krawędzi upadku – wojna domowa pochłonęła prawie 700 tysięcy ofiar. Na początku XX wieku w Edukacji Henry’ego Adamsa, Henry Adams, historyk, autor dziewięciotomowych dziejów USA, wnuk i prawnuk prezydentów, napisał: „Społeczeństwo żyje na kredyt, a konstrukcję nowo­czesności zbudowano z papieru. Nasz upadek jest nieuchronny”.

„Nie ma już demokracji […] W Ameryce, jak w Rzymie, Cezar jest możliwy” – to Oswald Spengler w poczytnym w latach dwudziestych ubiegłego wieku dziele The Decline of the West (Schyłek Zachodu).

Porównanie USA do Rzymu dobrze się sprzedaje w ostatnich dwóch dekadach. W 2007 roku Cullen Murphy, były naczelny magazynu „The Atlantic”, wydał książkę Czy jesteśmy Rzymem?. Pokazywał, że tak jak Imperium Rzymskie Ameryka jest wielokulturowym państwem uginającym się pod ciężarem przerośniętej armii, zagrożonym wskutek nieszczelnych granic, ogłupionym mesjanistycznym przekonaniem o swojej globalnej misji, niepojmującym innych cywilizacji. W połowie pierwszej kadencji Trumpa Edward J. Watts z Uniwersytetu Kalifornii wydał Śmiertelną republikę – rozprawę o tym, jak Rzym osunął się w tyranię. Książkę odczytano jako przestrogę dla Stanów. Wyłuskiwano paralele: tak jak w Rzymie, w USA bogaci zgromadzili zbyt wiele kapitału i władzy, postępuje rozkład moralny społeczeństwa, wzrasta korupcja i przemoc.

Yuval Noah Harari w Sapiens, największym bestselerze popularnonaukowym ostatnich lat, sporo miejsca poświęcił imperiom. Napisał, że dopuszczały się zbrodni, rzezi, ludobójstw, ale w perspektywie dziejowej odegrały – obok pieniądza i religii – najważniejszą rolę w unifikacji ludzkości. „Imperia potrafiły jednoczyć rozmaite grupy etniczne i strefy ekologiczne pod jednym sztandarem politycznym, w ten sposób integrując kolejne ludzkie zbiorowości i kolejne obszary planety”. Przez ostatnie dwa i pół tysiąca lat większość ludzi żyła w imperiach. Jednocześnie Harari przypomniał, że imperia nie są wieczne. Przychodzą i odchodzą, a w ich miejsce pojawiają się nowe. „Do upadku najczęściej doprowadzał je najazd z zewnątrz bądź rozłam w łonie elity rządzącej”. Zdarzało się, że proces rozpadu imperium następował z dnia na dzień. Gdyby latem 1917 roku ktoś stwierdził, że jesienią wielo­wiekowe imperium rosyjskie pod wodzą cara przestanie istnieć, zostałby uznany za wariata.

Ja również, jako dziennikarz piszący o Stanach Zjedno­czonych, przez kilkanaście lat opowiadałem o tym, jak wygląda krach. Przywoziłem reportaże o niesłusznie skazanych więźniach odsiadujących kilkudziesięcioletnie wyroki, o nędzy w indiańskich rezerwatach, o bezdomności w Dolinie Krzemowej, o brutalności policji w Afroamerykańskich dzielnicach, o epidemii uzależnienia od opiatów, o masakrach w szkołach; analizowałem polaryzację, oligarchizację, dezinformację. Gdy kończyłem pisać tę książkę, Afroamerykanin George Floyd został uduszony przez białego policjanta w Minneapolis. Na ulicach zawrzało. Kilka miesięcy później, gdy wprowadzałem ostatnie poprawki do pierwszego wydania, tłum zwolenników Trumpa szturmował Kapitol. W czasie kampanii 2024 roku Trump cudem uniknął śmierci w Butler w Pensylwanii – w pierwszym zamachu na urzędującego bądź byłego prezydenta od czasu, gdy czterdzieści lat temu strzelano do Ronalda Reagana. Niedołężny Joe Biden zrezyg­nował z ubiegania się o drugą kadencję. Trump wygrał z Kamalą Harris i ponownie został prezydentem. Jego polityczni przeciwnicy walkę z nim przedstawiają w kategoriach ostatniego boju o przetrwanie ojczyzny.

W apokaliptycznych przekazach nie sposób jednak znaleźć prognozę przewidującą, jak upadek imperium dokona się w praktyce. Ameryka zbankrutuje? Zostanie zbombardowana przez Chiny? Będzie okupowana przez Rosję? Odda część terytoriów Kanadzie? Meksykowi? Amerykanów wybije zaraza? Być może wybuchnie wojna domowa? Ten ostatni scenariusz zyskuje największą popularność. W Hollywood powstał nawet film Civil War (2024, reż. Alex Garland), obra­zujący, jak taka wojna będzie wyglądała.

Jednak według większości analiz ryzyko wojny domowej w USA jest bliskie zera. Choć miliony obywateli są uzbrojone po zęby, to konflikt społeczny jest zbyt rozproszony geograficznie. Brakuje czynnika ekonomicznego, jakim w czasie wojny secesyjnej było uzależnienie plantatorów z Południa od niewolniczej siły roboczej. Armia zachowuje neutralność.

Być może więc Ameryka nie upada, tylko po prostu nieustannie się zmienia? Pozostaje eksperymentem w trakcie realizacji? Może zjawiska, które dziś odczytujemy jako zapowiedzi albo objawy jej agonii, nie są niczym nowym?

*

Samolot LOT-u dokołował pod rękaw terminala numer siedem lotniska JFK w Nowym Jorku. Podreptałem w kolejce do kontroli paszportowej. Zerknąłem na przyklejoną taśmą do pleksi zmiętą kartkę z instrukcją odciskania palców na czytniku. Po drugiej stronie szyby mundurowy obojętnie przewertował mój paszport. Przed wylotem znajomi z Ameryki pytali, czy nie boję się, że nie zostanę wpuszczony – w związku polityką szczelnych granic nowej administracji – ale facet nie zapytał nawet, po co przyjechałem.

Na drugi dzień o szóstej rano wyszedłem pobiegać. Miasto było puste. Bezdomni rozklejali powieki, podnosiły się pierwsze kraty w sklepowych oknach, taksówki rozwoziły ostatnich nieprzytomnych z poprzedniej nocy, mewy na tafli jeziora w Central Parku wznieciły skrzek. Za chwilę miał nas zmiażdżyć łoskot starych hamulców, łańcuchów, łożysk, wagonowych interkomów; zgiełk syren, klaksonów, dzwonków wozów z lodami, młotów pneumatycznych, hip-hopów, regga­etonów, pisk szczurów. Nowy Jork trwał niezmieniony od mojej ostatniej wizyty, trzy lata wcześniej, i niewiele różniący się od czasu, kiedy mieszkałem tu w pierwszej dekadzie XXI wieku. Stary, żelazny, poplamiony, przewiercony, wkur­wiony. Miasto tak różne od europejskich metropolii. Brudniejsze, głośniejsze i bardziej cuchnące. Drży, skrzypi, huczy, buzuje. Żrące kwasy czyszczą jego podłogi, trucizny zabijają robaki, a ludzie z całego świata nieprzerwanie, niezależnie od czasów i rządów, ciągną do niego jak muchy na lep.

Trwa kryzys. Nowojorski agent nieruchomości powiedział mi, że branża stanęła. Czeka, co przyniosą cła i inne reformy Trumpa. Pewien restaurator, Grek z pochodzenia mieszkający w Nowym Jorku od początku lat siedemdziesiątych, stwierdził, że nie pamięta czasów takiej niepewności.

– Nigdy nie było tak, żeby nikt nie wiedział, co znów jutro wymyśli prezydent. Biznes i życie stały się nieprzewidywalne.

– Wiesz, że służby imigracyjne zgarniają ludzi z ulicy? – dorzuciła jego żona.

Miasto żyło doniesieniami o niesłusznie wydalonym ze Stanów Salwadorczyku, który w swojej starej ojczyźnie trafił do więzienia.

Ci, którzy popierają Trumpa, też nie tryskają optymiz­mem.

– Cały świat dymał nas, jak chciał – wyjaśniał mi broker ubezpieczeniowy. – Przyszedł prezydent, który chce to skończyć. Dał ludziom nadzieję. Ale lewica tylko czeka, żeby go wykończyć. Już raz prawie go zabili.

Wieczorem, gdzieś na rogu w Greenwich Village, patrzyłem na bezdomną, kobietę wysoką jak tyka, w brudnym, białym podkoszulku, podartych sportowych spodenkach, o sinej twarzy i obłąkanych oczach. Goniła postronnych ludzi, krzyczała na nich, niski Latynos, broniąc się, uderzył ją w twarz, pękła skóra na policzku, zobaczyłem krew. Kobieta pobiegła gdzieś w dal. Po półgodzinie napotkaliśmy ją przypadkiem, spała na betonie pod szybą narożnego sklepu, skulona, zakrwawiona. Tłum mijał ją obojętnie, jak wszystkich bezdomnych. Chciałem zadzwonić po pogotowie, ale kumpel odradził:

– Niech lepiej odpocznie, niech się wyśpi. Pogotowie sprowadzi na nią policję, areszt, następne długi.

Gdy wracałem nocami do mieszkania, którego użyczył mi znajomy, przy Sto Dziewiątej i Broadwayu, chodnik roił się od szczurów. Obserwowałem ich ekspresowe podróże między posadzonymi wokół drzew tulipanami a kubłami na śmieci. Słychać było ich szurania, szemrania, knowania.

Nietrudno dostrzec w Ameryce zwiastuny zbliżającej się jakoby katastrofy: przegrane wojny, zestarzała infrastruktura, mordercza przemoc w szkołach, polityczne triumfy populistów, paraliż w Kongresie, biedniejąca klasa średnia, coraz bardziej chciwe korporacje, epidemie bezdomności, fentanylu, otyłości, samobójstw. Jeśli ktoś chce, początek końca ujrzy na pustych ulicach wyludnionych teksańskich mieścin, w zmęczonych nędzą czarnych osadach delty Missisipi, w ponurych barach zabiedzonej białej prowincji Appalachów. Albo w szczurach. W żadnym innym mieście rozwiniętego świata nie ma ich tyle, ile w Nowym Jorku.

Ale zawsze tam były, to akurat żadna nowość, żadna przepowiednia upadku. Szczury przybyły do Ameryki na statkach z pierwszymi osadnikami. Cywilizacja amerykańska od zarania podszyta jest rozkładem, zalatuje od niej zgniliz­ną, śmiertelnym smrodem. W jej pięknych prawdach zawsze skrywa się wstrętne oszustwo, jak szczury pośród tulipanów. Gdy patrzysz na bizona w Muzeum Historii Naturalnej, nie widzisz dziury po kuli: jest na jego drugim boku, ustawionym do wnętrza gabloty. Gdy podróżujesz po Teksasie, myś­lisz, że twój hamburger, kardynalny amerykański posiłek, wziął się z tych szczęśliwych krów, które przez całe życie od rana do zmierzchu pasą się wolno na rozległych pastwis­kach. Nic bardziej mylnego. Później ładują je do pociągów i ciężarówek, wiozą na północ i wschód kraju, do największych rzeźni świata, zamykają w ciasnych klatkach, w których zwierzę przyzwyczajone do życia pod otwartym niebem nie może się ruszyć, i przez kilka tygodni tuczą modyfikowaną genetycznie kukurydzą.

*

Donald Trump jest żywiołem dobrze znanym amerykańskiej historii. Przed nim był wspomniany Andrew Jackson – ojciec założyciel amerykańskiego populizmu. Później Andrew Johnson, południowiec, który doszedł do władzy po tym, jak Abraham Lincol został zgładzony w zamachu. Kiedy Kongres przegłosował ustawę o prawach obywatelskich, dającą federalną ochronę Afroamerykanom, Johnson jej nie podpisał. Argumentował: „Ustawa powołuje ochronę dla rasy kolorowych, jakiej rząd federalny nigdy nie gwarantował rasie białych”. Izba Reprezentantów przegłosowała jego impeachment. Ale – tak jak w przypadku Trumpa – do usunięcia prezydenta zabrakło głosów w Senacie.

Ronald Reagan – podobnie jak później Trump – aby rozszerzyć elektorat, kłaniał się dziesiątkom milionów chrześcijańskich fundamentalistów. Toczył wojnę z aborcją, prawami gejów i edukacją seksualną w szkołach. Wchodził w konflikt z nauką w takich kwestiach jak globalne ocieplenie, epidemia AIDS, zagrożone gatunki zwierząt, skuteczność prezerwatyw w zapobieganiu chorobom przenoszonym drogą płciową czy szkodliwość cukru i syntetycznych tłuszczów. Slogan „Make America Great Again’ Trump wziął od Reagana.

Gdy dziś prezydent zapowiada, że zbuduje Riwierę w Strefie Gazy, ma to świadczyć o ostatecznej klęsce tak zwanych wartości. Czy ktoś pamięta jeszcze, że całkiem niedawno George W. Bush najechał Irak pod pretekstem zniszczenia broni masowego rażenia, której – o czym wszyscy dobrze wiedzieli – w ogóle tam nie było? Najostrożniejsze szacunki dotyczące roznieconej przez niego wojny mówią o stu pięćdziesięciu tysiącach ofiar śmiertelnych, z których dwie trzecie to cywile.

Amerykańska historia toczy się w cyklach. Postęp i regres. Względny spokój i wzrost przemocy. Po rzezi wojny domowej przyszła wolność dla niewolników. Ale szybko zdusiła ją segregacja. Po okresie prosperity i pozornej zgody po drugiej wojnie światowej nastąpiła rewolta praw obywatelskich i kontrkultury. Po hippisach zapanował Reagan. Po zimnej wojnie i pokonaniu Sowietów nastała złota dekada lat dziewięćdziesiątych. Dziś porównujemy Amerykę do Rzymu, a przecież jego hegemonia trwała setki lat. Za to Stany Zjednoczone, owszem, od zawsze miały imperialne ambicje, ale ich faktyczne panowanie nad światem było przelotne jak wiosenna burza. Na początku XX wieku co czwarty mieszkaniec planety żył w granicach imperium brytyjskiego. Jeszcze w latach sześćdziesiątych dominacja Ameryki nie była jednoznaczna. To Związek Radziecki jako pierwszy wysłał człowieka w kosmos. USA straciły kontrolę nad Kubą, później przegrały wojnę w Wietnamie. McDonald’s – symbol triumfu amerykańskiej soft power – pierwszą restaurację poza granicami USA otworzył w 1969 roku w Kanadzie. Jego bary opanowały świat dopiero w latach dziewięćdziesiątych. To wtedy właśnie, po upadku muru w Berlinie, Ameryka została jedynym mocarstwem. Na krótko. Jedenastego września 2001 roku, gdy kilkunastu dżihadystów zdołało zburzyć wieże WTC – symbol amerykańskiej potęgi – nastała zgubna dla imperium wojna z terrorem. Jej erę zakończył Barack Obama, którego gwiazda rozbłysła tak jasno, że dostał Nobla, zanim zdążył wymówić słowo „pokój”. Po nim nadszedł Trump.

W książce My, Naród. Nowa historia Stanów Zjednoczonych Jill Lepore pokazuje, że konflikty, które dziś rozpalają kraj – przemoc, polaryzacja, oligarchizacja, autokratyczne zakusy, wojny kulturowe i polityczne skłaniające co niektórych do kreślenia scenariuszy o upadku amerykańskiej demokracji – towarzyszą Ameryce z różnym natężeniem od początku. Choć autorka nie pomija amerykańskich zbrodni, niesprawiedliwości, wyzysku, jej książka wybrzmiewa optymistycznie. Pokazuje, że idee równości i swobód obywatelskich, na jakich ufundowano kraj, są żywe i na przestrzeni dziejów odgrywają swoją rolę: umożliwiają stopniową emancypację dyskryminowanych grup: czarnych, robotników, farmerów, kobiet, nowych imigrantów czy mniejszości seksualnych. W maszynerię amerykańskich dziejów wpisana jest funkcja samonaprawcza. Nawet jeśli Ameryka robi dwa kroki do tyłu, to tylko po to, żeby potem zrobić trzy do przodu. Zwolenników tezy o upadku łączy z Trumpem nieuświadomiona być może tęsknota za przeszłością. Twierdzenie, że następuje kres demokracji, musi przecież zakładać, że dawniej demokracja była lepsza. To fałsz. Amerykański system do niedawna nie dawał praw Afroamerykanom, kobietom, rdzennym ludom, sankcjonował segregację rasową i dyskryminację wielu grup. Oligarchia zawsze dzierżyła w nim władzę. Ojcowie Założyciele należeli do najbogatszych ludzi w koloniach. Amerykańskie marzenie nie jest czymś, co kiedyś – w nieokreślonej, lepszej jakoby przeszłości – istniało, a teraz znika. Jest ideą w trakcie realizacji. Jak sugerował Benjamin Franklin – powodzenie projektu Republiki nigdy nie było pewne.

*

Pobiegłem przez Morningside Park, mijałem ludzi z psami, dzieciaki z tornistrami, chłopaków grających w kosza, linie A, B, C pędziły z hukiem pod Ósmą Aleją, na schodkach starych kamienic Harlemu wrzały sąsiedzkie dysputy, niósł się zapach kawy, gandzi i kwiatów, zapach lizolu i czosnku, topionego sera, kolendry i szczyn. Innego dnia na Bowery wirowały śmieci po gorączce sobotniej nocy, w czasie której przepuszczono miliony na alkohole i posiłki, na słomki, kubki, pojemniki; poranny, niedzielny wiatr rozkręcał je wokół nóg, biegłem wzdłuż rzeki do South Street Seaport, wyszło słońce, widziałem pęknięcia na płytach chodnika, graffiti, naklejki na słupach o lekcjach francuskiego, izraelskim ludobójstwie, radykalnej empatii i naprawie rowerów; minąłem pomnik poległych Jedenastego Września – czarne jamy w ziemi. W zamachu na wieże WTC zginęli obywatele 90 państw, pochodzący z setek narodów, grup etnicznych i kultur, wyznawcy wielu wiar, w tym co najmniej dwadzieścioro ośmioro muzułmanów. Byliśmy tam wszyscy.

Ameryka nie jest Rzymem, bo jej potęga – wbrew częstemu mniemaniu – nie zasadza się na dominacji militarnej, terytorialnej czy technologicznej. Opiera się na opowieści. O tym, że lepszy świat jest możliwy. Wierzyli w to pierwsi osadnicy przeprawiający się przez Atlantyk. Wierzyły kolejne fale imigrantów na przestrzeni stuleci. Wierzą nowi przybysze. Choć w ostatnich dwóch dekadach słabnie globalna pozycja USA, napływ ludzi trwa. Czternaście procent dzisiejszej populacji Stanów Zjednoczonych to imigranci urodzeni poza ich granicami. Pół wieku temu ten odsetek wynosił pięć procent. Dla niektórych mit okazuje się kłamstwem, ale jest też wielu takich, których sen się spełnia. To oni pompują w kraj optymizm.

Mówi się, że Nowy Jork to nie Ameryka. Że bardziej liberalny, wielokulturowy, otwarty. Ale to właśnie tutaj krzyżują się wszystkie amerykańskie zmory i fantomy, ekstrawagancje, aberracje i sensacje, gusta, poglądy, charaktery. Ben, student politologii na Uniwersytecie Columbii, lat dwadzieścia jeden, powiedział mi:

– W Nowym Jorku jest wiele baniek. Niektóre dobre, niektóre złe. Jest ich więcej niż gdzie indziej i są mniej szczelne. Przenikają się, tworząc jedną wielką bańkę nowojorską.

Mieści się w niej cała Ameryka. Cały świat.

Miasto – i kraj – jak chory zwierz, którego nie da się uzdrowić, ale któremu co chwilę wyrastają nowe głowy. Państwo, które ponoć upada, jednocześnie szykuje wyprawę na Marsa. Państwo, które pogrąża się w kolejnych bezsensownych wojnach – Wietnam, Afganistan, Irak – jednocześnie dostarcza wywiad i sprzęt ratujący Ukrainę przed Rosją. Państwo, które – według niektórych prognostów – wchodzi w erę izolacjonizmu, a jednocześnie zapowiada podbój Grenlandii, przejęcie Kanału Panamskiego, aneksję Kanady. W gettach trwają wojny gangów i jednocześnie – gentryfikacja. W rezerwatach Indian nędza nie powstrzymuje kulturowego przebudzenia – powrotu do korzeni, do pradawnych rytuałów. Nowemu boomowi w trującej, naftowej i węglowej energetyce towarzyszy boom w branży solarów i wiatraków. Trump, który według wielu opinii rujnuje amerykańską reputację, jednocześnie jest nośnikiem amerykańskiej miękkiej siły. Lepszy od Hollywood i Taylor Swift. Największy magik jankeskiej rozrywki, który telewizyjne reality show wynosi w inny wymiar, transmitując na żywo z Białego Domu narady z przywódcami o przyszłości świata. Jest jak Myszka Miki, Elvis Presley, Terminator – publiczność na całej planecie nie może oderwać wzroku.

A w Nowym Jorku ponad gniazdami szczurów strzelają w niebo nowiuteńkie, wysokie na pół kilometra luksusowe apartamentowce. Mieszkania kupują szejkowie, oligarchowie, arystokraci. Z nowej siedziby Muzeum Whitney rozlega się widok na metropolię. „Postrzegam Nowy Jork jako wspaniałą, wielką rzeźbę” – czytam słowa artystki Louise Nevelson w opisie instalacji jej prac. Każdego roku miliony turystów i nowojorczyków podziwiają tę rzeźbę z perspektywy High Line, zadrzewionej promenady, wykreowanej przez najlepszych architektów świata na estakadzie nieczynnej kolei miejskiej. Tłumy odwiedzają też dzielnicę Dumbo na Brooklynie, gdzie wzdłuż East River, pod betonem i stalą Brooklyn Bridge i Manhattan Bridge, posadzono park, wysypano plaże, ustawiono karuzele. Tam, pośród młodych kasztanowców, w odnowionym fabrycznym budynku mieści się teatr. Inscenizacja Wiśniowego sadu Czechowa przyjechała z Londynu – z gitarową muzyką i Hindusem w roli głównej. Opowieść o końcu pewnych czasów, o plajcie, o degeneracji. Nowojorska publiczność odbiera ją jak tragifarsę o współczesnej Ameryce. Monolog wprost nawiązujący do Trumpa i Muska dostaje owację.

Jednak po przedstawieniu, tuż przed północą, gdy Dumbo jest nagle puste i ciche, nad głowami rozpościera się ogrom podświetlonych mostów, a za rzeką lśni szklana ściana Manhattanu, trudno oprzeć się myśli, że widok amerykańskiej cywilizacji unieważnia sztukę o jej rzekomym upadku. Jak powiedziałby Mark Twain: pogłoska o śmierci Ameryki wydaje się mocno przesadzona. Trump jest jedynie – i aż – kolejnym w sztafecie Amerykanów, którzy szaleństwo (według jego przeciwników) i marzenie (według zwolenników) niosą przez dzieje jak ogień olimpijski.

W tej książce opowiadam właśnie o tym, że amerykański sen od zawsze splata się z obłędem.

Nowy Jork, kwiecień 2025

Wstęp do pierwszego wydania

Niniejsza książka jest syntezą moich amerykańskich doświadczeń: emigracji i powrotów, poznanych ludzi i opowieści, podróży prywatnych i wyjazdów reporterskich. Większość zawartego tu materiału nie była wcześniej publikowana, ale wykorzystuję też fragmenty licznych tekstów o Stanach, jakie napisałem dla polskiej prasy w ciągu ostatnich piętnastu lat. Pojawiają się w nowych kontekstach, często w zmienionych wersjach. Nie jestem historykiem. Rekonstruując wydarzenia historyczne, używam wrażliwości i narzędzi reportera, nie naukowca. Niemniej jednak każda scena i każdy dialog mają oparcie w źródłach. Do ustępów autobiograficznych materiału źródłowego dostarczyły notatki, dzienniki, listy, fotografie i rozmowy z najbliższymi. Nieraz byłem zmuszony polegać jedynie na własnej pamięci. Nie jest doskonała. Być może gdzieś pomyliłem imię lub nieprecyzyjnie oddałem okoliczności zdarzenia. Spośród wielu inspiracji towarzyszących mi przy pisaniu przywołam jedną: obrazy Edwarda Hoppera. Mieści się w nich cała Ameryka – z jej tęsknotą, samotnością i pięknem, z brutalnością i obietnicą, z przestrzenią i uwięzieniem. Nie śmiem mierzyć się z talentem Hoppera. Jednak przystępując do pisania, szukałem pomysłu na zamknięcie Ameryki między okładkami, podobnie jak on zamykał ją w ramach niedużych przecież płócien. Skonstruowałem tę książkę jak dom pełen luster. Gdy czytelnik do niego wejdzie, znajdzie się w świecie lustrzanych odbić. W jednym miejscu ujrzy bohaterów z różnych czasów i krain, rozpozna wydarzenia o znaczeniu historycznym i te całkiem ulotne, sprzed chwili. Moim zamysłem było, aby z kolażu refleksów wyłonił się obraz kraju, jego dziejów i ludzi.

Warszawa, marzec 2021

PODRÓŻNA

Podróż przez Amerykę jest ciągłym zdumieniem. Nad tym, że naprawdę istnieje. Miliony obrazów, dźwięków i wzruszeń, terabajty danych wczytanych do mózgu przez trwającą przez całe życie konsumpcję amerykańskiej kultury: filmy Scorsesego albo Coenów, książki Bukowskiego, Doorsi doprawiani gandzią, siódmy mecz finału NBA o świcie, następna para levisów znoszona do dziur na tyłku, następna jatka w wiadomościach – światła radiowozów, ciało leżące na asfal­cie w poprzek żółtych pasów jezdni – to wszystko tam jest. Żywe. Niewymyślone, nienakręcone, nienagrane, nienapisane, niewytłoczone na płycie, niezamknięte w lunaparku, na kartach, za ekranem.

Ryszard Kapuściński pisał w Imperium1: „Petersburg tak wiele razy pojawiał się w powieściach, w wierszach i w legendach, że wydaje się być miastem tyle rzeczywistym, co wymyślonym”.

Co w takim razie powiedzieć o Ameryce?

Gdy jedziesz do Azji, Afryki albo Ameryki Południowej, wyjątkowość tamtejszych krajów polega na tym, że odkrywasz krajobrazy, ludzi i opowieści, jakich wcześniej nie znałeś. Folklor Stanów jest baśnią znaną na pamięć od dziecka, która nagle okazuje się prawdziwa.

Pierwszy raz przejechałem Amerykę wszerz jako siedemnastolatek. Tamta wyprawa była spotkaniem z przestrzenią. Wcześniej znałem tylko jedno miasto, Baltimore, i fragmenty Wschodniego Wybrzeża – wypad do Nowego Jorku, nad Atlantyk do Delaware, do Wirginii w Appalachy. Wszędzie dość ciasno, świat zamknięty na wąskim pasie między łańcuchami niewysokich gór a linią oceanu, między szklanymi ścianami drapaczy chmur, między ogródkami dzielnic domów szeregowych. Na Zachodzie kraj się otwiera. Jakby ktoś rozpostarł nad nim nowe niebo w kilka razy większym rozmiarze. Jakby Bóg ujął w dłonie linię horyzontu jak gryf sztangi i przełożył ją setki mil dalej.

W następnych latach wiele razy przemierzałem Imperium. Powroty na Środkowy Zachód, do Kalifornii, wyprawa na głębokie Południe, podróże przez Teksas, Nową Anglię, Florydę. Odkrywałem kolejne warstwy amerykańskiej egzotyki. Doceniłem jej uporządkowanie, powtarzalność. Willowe przedmieścia, ich ulice krzyżujące się pod kątem prostym, wysadzane dębami, platanami, wiązami – zawsze takie same. Miasteczka z barem, silosem, kościołem i wieżą ciśnień – zawsze takie same. Podmiejskie kosmosy centrów handlowych z Walmartem, multipleksem, parkingiem – zawsze takie same. Tanie jadło­dajnie z rzędem stołków barowych wzdłuż cynowej lady, cienką kawą w kubku z grubej porcelany – zawsze takie same. Jeszcze tańsze bary ze stołem bilardowym, szafą grającą i baseballem w telewizorach – zawsze takie same. Centra metropolii z lśniącymi wysokościowcami korporacji – zawsze takie same. Getta metropolii z rozpadającymi się domami, z pustymi, zarośniętymi zielskiem placami, z grupkami bardziej lub mniej zaawansowanych gangsterów, dilerów, szulerów, ćpunów, kurew i proroków zawieszonych na narożnikach przy sklepach z tanią whiskey jak kowbojskie kapelusze na gwoździach – zawsze takie same. Big Mac zawsze taki sam.

Pokochałem amerykańskie skamieliny. Stare mosty, stare bary, stare neony, stare schody, perony i pociągi metra w Nowym Jorku, stare terminale lotnisk, stare wieże ciśnień, stare szlabany na przejazdach kolejowych, stare do zupełnej miękkości banknoty dolarowe, stare motele, stare magazyny na nabrzeżach Brooklynu, stare ceglane chodniki powybrzuszane korzeniami starych drzew eleganckiej dzielnicy Capitol Hill w Waszyngtonie, stare autostrady pustego interioru. Amerykańskie zabytki w niczym nie przypominają pereł z wielowiekowych miast takich jak Paryż, Dubrownik, Rzym. W Stanach rzuca na ciebie urok pradawna, zmurszała nowoczesność. Ustępuje miejsca tej dzisiejszej, ale powoli i niechętnie. Nadal wszędzie się rozpycha. Mile, uncje i skala Fahrenheita. Konstytucja, strach przed komunizmem i święte prawo odstrzelenia intruzowi głowy. Ameryka, choć najmłodsza, jest najbardziej antycznym krajem wysokorozwiniętego świata. Przeszłość nigdy tam nie umiera – jak pisał William Faulkner. Nie odchodzi nawet do przeszłości.

Jednego roku przemierzaliśmy z żoną Arizonę. W Kanionie De Chelly, na ziemiach Nawahów, spotkaliśmy na szlaku staruszkę. Wspinała się powoli z głębi doliny wyściełanej dzikim sadem brzoskwiniowym. Stanęła przed nami, opatulona chustą i z iskrzącym uśmiechem, przy użyciu kilku słów wyjaśniła, że idzie do miasteczka zrobić zakupy. Nie znała angielskiego. Podróżna ze świata sprzed coca-coli, sprzed Kolumba, sprzed Wielkiego Wybuchu. Patrzyła na nas w milczeniu kilka chwil, nie wiedzieliśmy, co powiedzieć. W końcu podała dłoń i ruszyła w górę stromym zboczem.

Jan Jarkowiec, Detroit, rok 1913

1 Ryszard Kapuściński, Imperium, Czytelnik, Warszawa 2001.

1 AMERYKA

1590

Kamień nr 1

Jesienią 1937 roku do budynku Uniwersytetu Emory’ego w Atlancie wchodzi człowiek z dziesięciokilowym kamieniem pod pachą2. Znalazł go, podróżując przez kraj, w bagnisku nad rzeką Chowan, w pobliżu mieściny Edenton w Karolinie Północnej.

Na kamieniu wyryte są litery. Człowiek chce wiedzieć, co oznaczają – prosi o pomoc naukowców. Geologowie i lingwiś­ci z Emory’ego przez długie dni pochylają się nad kamieniem. Rozszyfrowują napisy w archaicznym angielskim, tłumaczą na współczesny.

Z jednej strony: „Ananias Dare i Virginia odeszli do nieba, 15913. Przekazać Johnowi White’owi, gubernatorowi Wirginii”.

Z drugiej: „Ojcze, dotarliśmy tu niedługo po tym, gdy wyruszyłeś do Anglii. Przez dwa lata jedynie niedola i wojna. Więcej niż połowa martwych, od chorób, dwudziestu czterech. Dzicy przybyli z nowiną o statku. Szybko umknęli, bojąc się zemsty. Ufamy, że statek nie twój. Niedługo później dzicy oznajmili, że duchy są złe. Nagle wymordowali wszystkich z wyjątkiem ośmiorga. Me dziecko i Ananias ścięci ku mej rozpaczy. Wszyscy pochowani cztery mile na wschód od rzeki, na wzniesieniu. Imiona wypisane tam na kamieniu. Obiecaliśmy dzikim dary, jeśli przekażą ci tę wiadomość. EWD”.

Naukowcy orzekają: napisy na kamieniu mogą pochodzić z 1591 roku i zawierać wiadomość od Eleanor White-Dare do jej ojca Johna White’a, gubernatora kolonii Roanoke – pierwszego angielskiego osiedla w Ameryce. Ostatni raz White widział córkę 27 sierpnia 1587 roku4, kiedy musiał opuścić Roanoke, żeby udać się do Anglii. Gdy powrócił, kolonii nie było. Zniknęła. Przez kilkaset lat nikt nie wiedział, co się z nią stało.

Razem

W mieszkaniu mamy w Waszyngtonie w szafie wnękowej stoją skrzynie pełne pamiątek. Mama wyjęła koperty ze zdjęciami. Rodzice są na nich razem.

Na ulicy w Gdańsku, początek lat siedemdziesiątych. Oboje w lekkich wiosennych płaszczach. Tata udaje, że otwiera dla niej drzwi chevroleta zaparkowanego przy krawężniku.

W dniu ślubu wychodzą z kościoła w Grudziądzu, rok 1975. Ona w niebieskiej sukience, którą uszyła babcia. Bukiet kwiatów w dłoniach. On w garniturze, pod szyją biała mucha. Rozpromienieni.

Prywatka, Leszno, 1976, jeszcze przed moim urodzeniem. Siedzą obok siebie wśród roześmianych ludzi, za stołem zastawionym wódką i półmiskami. Tata w przydługich włosach i bokobrodach, jak się wtedy nosiło. Na stole między jedzeniem popielniczki, ale nie dla nich – łączyło ich to, że nigdy nie palili.

Tata przechowuje swoje odbitki podobnych fotografii w czarnej aktówce, w szafie, w mieszkaniu na przedmieściach Leszna. Odległość między odbitkami wynosi prawie siedem tysięcy kilometrów.

Być oczami Anglii

Wszystko, co zostało po Johnie Whicie: siedemdziesiąt pięć obrazów i jeden list. Gdyby nie Ameryka, nigdy byśmy o nim nie usłyszeli. Z poszlak i urywków możemy odtworzyć tyle: urodził się w Anglii około roku 1545. Na malarza kształcił się w Londynie. Ożenił się. Miał dwójkę dzieci. Przed rokiem 1584 żona i syn już nie żyją. Została tylko córka, Eleanor.

White jest dobrze sytuowany. Zawód malarza i ilustratora przynosi w tamtym czasie dochód, uznanie i kontakty. Portrety zamawiają ludzie dworu, arystokracja. To czas wielkich wypraw, angielskie statki pływają do Azji, Afryki, do Ameryk, a wraz z ekspedycjami rozwija się wiele dziedzin nauki: astronomia, matematyka, geografia, botanika, zoo­logia, etno­grafia. Ktoś musi ilustrować książki naukowe. Ktoś musi rysować nowe mapy.

White jest nowoczesny. Większość artystów maluje obrazy olejne, on pracuje w akwarelach, technice uznawanej za bardziej wyrafinowaną, która w pełni rozwinie się dopiero sto pięćdziesiąt lat później.

Najwcześniejsza praca, jaka przetrwała, to portrety Inuitów przywiezionych do Bristolu przez ekspedycję polarną z terenów dzisiejszej Kanady, rok 15775. Mężczyzna i kobieta we włochatych foczych futrach z kapturami. On z łukiem i wiosłem. Ona z dzieckiem na plecach, jego główka wygląda spod kaptura.

Inni też malowali tę rodzinę, ale tylko u White’a twarze Inuitów są pogodne.

W 1585 roku John White przyjmuje propozycję dołączenia do ekspedycji kolonizacyjnej jako ilustrator i kartograf – wraz z kilkuset innymi mężczyznami ma założyć pierwszy angielski fort w Ameryce. Jego zadanie: być oczami Anglii w Nowym Świecie.

Sierpień 1981

Miałem cztery lata. Była noc, nie mogłem zmrużyć oka. W drugiej sypialni mieszkania na parterze bloku w Lesznie spały moje młodsze siostry bliźniaczki. Rodzice z gromadą przyjaciół biesiadowali w dużym pokoju. Impreza pożegnalna. W papierosowym dymie, w strzępach rozmów, toastów i śpiewów docierały do mojej poduszki tajemne słowa ze świata dorosłych: Jaruzelski, granica, wiza, Wiedeń, Ameryka, emigracja.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

2 O historii tablic zwanych Dare Stones czytałemw książce: David La Vere, The Lost Rocks: The Dare Stones and the Unsolved Mystery of Sir Walter Raleigh’s Lost Colony, Burnt Mill Press, Wil­mington, North Carolina 2010. w prasie: Boyden Sparkes, Writ on Rocke: Has America’s First Murder Mystery Been Solved?, „The Saturday Evening Post”, 26 kwietnia 1941.Expert Says Some Dare Stones Are Fraud, „New York Times”, 16 maja 1941. Andrew Lawler, Is This Inscribed Stone a Notorious Forgery, or the Answer to America’s Oldest Mystery, „National Geographic”, czerwiec 2018.oraz w internecie na stronach Uniwersytetu Brenau, który jest właścicielem tablic:https://www.brenau.edu/darestones/
3https://www.brenau.edu/darestones/
4 Najważniejszymi źródłami dotyczącymi Johna White’a i kolonii Roanoke były dla mnieksiążki: Lee Miller, Roanoke: Solving the Mystery of the Lost Colony, Arcade Publishing, New York 2001. Giles Milton, Big Chief Elizabeth: The Adventures and Fate of the First English Colonists in America, Farrar, Straus and Giroux, New York 2011. Andrew Lawler, The Secret Token: Myth, Obsession, and the Search for the Lost Colony of Roanoke, Knopf Doubleday, New York 2018. James Horn, A Kingdom Strange: The Brief and Tragic History of the Lost Colony of Roanoke, Basic Books, Nowy York 2010. oraz strony internetowe organizacji First Colony Foundation:https://www.firstcolonyfoundation.org/
5 Większość prac Johna White’a znajduje się w Muzeum Brytyjskim w Londynie, można je obejrzeć na stronach instytucji:https://www.britishmuseum.org/collection/term/BIOG50964 O obrazach Johna White’a czytałem też w: Abigail Tucker, Sketching the Earliest Views of the New World, „Smithsonian Magazine”, grudzień 2008.

VINCE

Dostępne w wersji pełnej

2 WOLNOŚĆ

1770

Dostępne w wersji pełnej

SIERŻANT RZEŹNIK

Dostępne w wersji pełnej

3 SPRAWIEDLIWOŚĆ

1864

Dostępne w wersji pełnej

JOEL I DZIEWCZYNA

Dostępne w wersji pełnej

4 KAPITALIZM

1914

Dostępne w wersji pełnej

PODRÓŻNA

Dostępne w wersji pełnej

5 OJCZYZNA

1968

Dostępne w wersji pełnej

ANDY, MARILYN I ELVIS

Dostępne w wersji pełnej

6 MARZENIE

2016

Dostępne w wersji pełnej

CODY

Dostępne w wersji pełnej

7 PRZYSZŁOŚĆ

Dostępne w wersji pełnej

PODRÓŻNA

Dostępne w wersji pełnej

PODZIĘKOWANIA

Dostępne w wersji pełnej

PODZIĘKOWANIA DO DRUGIEGO WYDANIA

Dostępne w wersji pełnej

BIBLIOGRAFIA

Dostępne w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Wstęp do drugiego wydania

Wstęp do pierwszego wydania

Podróżna

1 AMERYKA (1590)

Vince

2 WOLNOŚĆ (1770)

Sierżant rzeźnik

3 SPRAWIEDLIWOŚĆ (1864)

Joel i dziewczyna

4 KAPITALIZM (1914)

Podróżna

5 OJCZYZNA (1968)

Andy, Marilyn I Elvis

6 MARZENIE (2016)

Cody

7 PRZYSZŁOŚĆ (∞)

Podróżna

Podziękowania

Podziękowania do drugiego wydania

Bibliografia

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Prawa autorskie

Spis treści

Dedykacja

Epigraf

Meritum publikacji

Bibliografia