Radykalne przebudzenie do autentycznego życia - Tsabary Shefali - ebook + książka

Radykalne przebudzenie do autentycznego życia ebook

Tsabary Shefali

4,7

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Większość kobiet zapomina o swoich potrzebach, żyjąc dla innych i oddalając się od siebie samych. Spętane przez nakazy kulturowe, zapomniały już, kim są i kim mogą się stać. Zupełnie jakby błądziły we mgle przesłaniającej im rzeczywistość.

Czujesz, że to może dotyczyć również ciebie? Jeśli pozwolisz mgle opaść, dostrzeżesz prawdę o sobie i zrobisz ważny krok ku nowemu życiu. Nie musisz definiować się poprzez kanony piękna, które wpoił ci świat, wierzyć w powszechnie przyjmowane kłamstwa ani odgrywać narzuconych ról. Dążenie do bycia kobietą perfekcyjną, piękną, odnoszącą sukcesy – to nierealne i niszczące wyzwanie, podobnie jak nawyk poświęcania się i ratowania innych oraz przeświadczenie, że bezustannie musimy zasługiwać na miłość. Możesz przestać żyć w mętnych oparach strachu, rytuałów, tradycji i przewidywalności. Obudź się! Sprawdź, jak radykalnie wrócić do siebie i ponownie spotkać się ze swoją najgłębszą istotą.

Bestsellerowa autorka „New York Timesa” i znana psycholożka kliniczna uczy kobiety, jak przezwyciężyć swoje lęki i złudzenia, uwolnić się od społecznych oczekiwań i na nowo odkryć osobę, którą zawsze chciały być: w pełni obecną, świadomą i spełnioną.

"Wszystkie tęsknimy za wolnością, czujemy się jednak więźniarkami naszego codziennego życia, dręczonymi lękiem i poczuciem, że na nic nie zasługujemy. Strony tej książki przynoszą obietnicę ścieżki, która wyprowadzi was z więzienia ku nowemu wyobrażeniu was samych".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 468

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (27 ocen)
20
6
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jadwinia64

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka o samozwoju i kształtowaniu świadomości kobiet.
00

Popularność




Podzię­ko­wa­nia

Podzię­ko­wa­nia

Jestem nie­skoń­cze­nie wdzięczna mojemu zna­ko­mi­temu redak­to­rowi, Davi­dowi Ordowi, wspie­ra­ją­cemu mnie pod­czas pisa­nia kolej­nych ksią­żek.

Chcia­ła­bym rów­nież podzię­ko­wać mojemu cudow­nemu redak­to­rowi z wydaw­nic­twa Har­per­Col­lins, Gide­onowi Weilowi – Gideon od samego początku wie­rzył w powo­dze­nie niniej­szego pro­jektu.

Wyrazy wdzięcz­no­ści należą się także mojej córce Mai, która codzien­nie inspi­ruje mnie swoją auten­tycz­no­ścią.

Dzię­kuję za wasze wspar­cie i pomoc.

Czas prze­bu­dzo­nej kobiety

Czas prze­bu­dzo­nej kobiety

Przy­cho­dzi taki czas w życiu kobiety

Gdy odrzuca ona swoje dotych­cza­sowe przy­zwy­cza­je­nia niczym zno­szone buty

Gdy drze na strzępy listę swo­ich powin­no­ści i zobo­wią­zań

Gdy pali na sto­sie nie­re­alne ocze­ki­wa­nia

Przy­cho­dzi taki czas w życiu kobiety

Gdy cudza apro­bata, która dotąd była dla niej cen­nym skar­bem, staje się garstką mie­dzia­ków

Gdy kobieta prze­staje gonić innych i rusza w pogoń za samą sobą

Gdy rodzi­ciel­skie macki tra­dy­cji prze­stają okre­ślać jej prawdę

Przy­cho­dzi taki czas w życiu kobiety

Gdy znika jej pra­gnie­nie, by dopa­so­wać się do tłumu

Gdy prze­staje czuć z upo­rem maniaka, że musi być dosko­nała

Gdy słab­nie jej obse­sja na punk­cie bycia lubianą przez innych

Przy­cho­dzi taki czas w życiu kobiety

Gdy po pro­stu mówi ona „dosyć”

Gdy pozory, gierki i wybiegi przy­pra­wiają ją o mdło­ści

Gdy cudza obłuda, aro­gan­cja i poczu­cie wyż­szo­ści budzą w niej obrzy­dze­nie

Przy­cho­dzi taki czas w życiu kobiety

Gdy prze­staje się ona oba­wiać kon­flik­tów i sta­wia im dziel­nie czoła niczym lwica

Gdy strzeże swo­jej auten­tycz­no­ści z tą samą odwagą, z którą broni swo­ich dzieci

Gdy rezy­gnuje z roli wyba­wi­cielki, wie­dząc, że może oca­lić jedy­nie sie­bie

Przy­cho­dzi taki czas w życiu kobiety

Gdy prze­staje się ona kulić w cie­niu swej bez­war­to­ścio­wo­ści

Gdy nie udaje już nic nie­zna­czą­cej, żeby inni mogli poczuć się waż­niejsi

Gdy zamie­nia rolę ofiary na rolę współ­twórcy

Przy­cho­dzi taki czas w życiu kobiety

Gdy śmiało i bez­wstyd­nie ogła­sza ona swoją osta­teczną nie­pod­le­głość

Gdy wresz­cie czuje, że jest gotowa, aby doma­gać się swo­jego miej­sca na świe­cie

Gdy na nowo okre­śla współ­czu­cie jako jed­no­znaczną miłość wła­sną

Przy­cho­dzi taki czas w życiu kobiety

Gdy prze­staje ona w końcu jak dziecko pole­gać na innych

Gdy ośmiela się napi­sać na nowo zasady swo­jego życia

Które mówią:

Pozby­wam się lęku i poczu­cia, że na nic nie zasłu­guję

Roz­staję się ze słu­żal­czo­ścią i bier­no­ścią

Wyzby­wam się nie­au­ten­tycz­no­ści i uwi­kła­nia

Prze­staję uda­wać kogoś, kim nie jestem

I od tej chwili oświad­czam, że…

Osią­gnę peł­nię mojej mocy

Powi­tam swoją cał­ko­witą auto­no­mię

Doce­nię swoją naj­wyż­szą war­tość

Stanę się uoso­bie­niem naj­dzik­szej odwagi

I zama­ni­fe­stuję naj­praw­dziw­szą sie­bie

Nad­szedł czas

Jestem gotowa

Aby prze­bu­dzić się do swo­jego odro­dze­nia.

List miło­sny do cie­bie, mojej sio­stry, zanim zaczniesz czy­tać

List miło­sny do cie­bie, mojej sio­stry, zanim zaczniesz czy­tać

Książka, którą masz przed sobą, trak­tuje o twoim prze­bu­dze­niu. Jest odą do two­jego auten­tycz­nego ja i skła­da­nym mu hoł­dem; do tego ja, które czeka, by się odro­dzić.

Wszyst­kie tęsk­nimy za wol­no­ścią, czu­jemy się jed­nak więź­niar­kami naszego codzien­nego życia, drę­czo­nymi lękiem i poczu­ciem, że na nic nie zasłu­gu­jemy. Strony tej książki przy­no­szą obiet­nicę ścieżki, która wypro­wa­dzi was z wię­zie­nia ku nowemu wyobra­że­niu was samych.

Prze­bu­dze­nie i ewo­lu­cja ozna­czają, że musimy dogłęb­nie zro­zu­mieć te aspekty sie­bie, któ­rych nie chcemy dostrze­gać, zwłasz­cza ból – i zaprzy­jaź­nić się z nimi. Gdy w pełni zaak­cep­tu­jemy odczu­wany przez nas ból takim, jaki jest – nie pró­bu­jąc go osło­dzić, a już z pew­no­ścią nie prze­pra­sza­jąc za niego – i dostrze­żemy, na jak wiele spo­so­bów się do niego przy­czy­niamy, będziemy mogły przy­stą­pić do prze­kształ­ca­nia go w mądrość.

Zro­zu­mie­nie wła­snego bólu także jest bole­sne. Z tego powodu treść tej książki może wywo­łać u cie­bie silne emo­cje. Chcę, żebyś wie­działa, że robię to celowo. Chcę roz­pa­lić w tobie wewnętrzną rewo­lu­cję i pod­trzy­mać jej pło­mień. Ból poja­wia się, gdy pozby­wamy się dotych­cza­so­wych prze­ko­nań i stylu bycia. Uczu­cia szoku, żalu i straty są zatem nie tylko czymś natu­ral­nym dla prze­miany, ale wręcz o niej decy­dują. Możesz nie zda­wać sobie z tego sprawy, a jed­nak jesteś zdolna do ewo­lu­cji, którą pro­po­nuję. Co wię­cej, zasłu­gu­jesz na nią. Dzielę się tutaj z tobą swoim doświad­cze­niem, abyś wie­działa, że nie jesteś osa­mot­niona. I ja byłam w podob­nej sytu­acji, rozu­miem więc, jak trudna bywa wędrówka nazy­wana życiem.

Chcia­ła­bym cię łagod­nie prze­strzec, że moja książka mocno pobu­dza do dzia­ła­nia, zwłasz­cza na początku. Zanim roz­pocz­niesz tę prze­jażdżkę, zapnij emo­cjo­nalny pas bez­pie­czeń­stwa. Oma­wiam tu wszyst­kie formy naszego uśpie­nia, tak więc nie jest to przy­jemna lek­tura. Gdy się­gasz po nową świa­do­mość, zazwy­czaj ogar­nia cię silna dez­orien­ta­cja. W wielu momen­tach tej wędrówki będziesz odczu­wać nie­ocze­ki­wane roz­draż­nie­nie i chęć, aby prze­rwać lek­turę. Każda z nas w natu­ralny spo­sób broni się przed nie­przy­jemną prawdą, którą przy­nosi nam prze­bu­dze­nie.

Zapew­niam cię, że już zabie­ra­jąc się za tę lek­turę, zro­bi­łaś pierw­szy i naj­waż­niej­szy krok w poszu­ki­wa­niu swo­jej auten­tycz­no­ści. Struk­tura tej książki odzwier­cie­dla ścieżkę two­jego psy­chicz­nego i ducho­wego roz­woju. Twoja wędrówka już trwa.

Pozwól intu­icji na cie­bie spły­nąć. Nie spiesz się pod­czas lek­tury. Zatrzy­muj się, zasta­na­wiaj, rób notatki. Niech te strony dopro­wa­dzą cię do ponow­nych naro­dzin i auten­tycz­nego zaist­nie­nia.

Do dzieła, sio­stro. Damy radę. Wspól­nie zanurzmy się w oce­anie. Na jego dru­gim brzegu wid­nieje już nowy hory­zont. To wol­ność.

Zastrze­że­nie

Zastrze­że­nie

Stara­łam się uwzględ­nić w tre­ści tej książki jak naj­wię­cej róż­no­rod­nych ludz­kich doświad­czeń, ist­nieje jed­nak moż­li­wość, że wiele z nich pomi­nę­łam. Ponadto prze­waż­nie odno­szę się do związku męż­czy­zny i kobiety, cho­ciaż w nie­któ­rych przy­pad­kach sta­ram się uwzględ­nić wszel­kie rodzaje orien­ta­cji sek­su­al­nej.

Pra­gnę wypo­wia­dać się jak naj­bar­dziej inklu­zyw­nie. W pełni respek­tuję fakt, że ludz­kie doświad­cze­nia prze­ja­wiają się na nie­skoń­cze­nie wiele spo­so­bów, a każdy z nich zasłu­guje na jed­na­kowe posza­no­wa­nie. Jeśli poczu­jesz się pomi­nięta, pro­po­nuję, abyś nie sku­piała się zanadto na danym prze­ja­wie zacho­wa­nia, a raczej skon­cen­tro­wała na wewnętrz­nej dyna­mice, do któ­rej nawią­zuję.

W całej róż­no­rod­no­ści naszych wewnętrz­nych doświad­czeń współ­dzie­limy wię­cej, niż nam się wydaje. To tu odnaj­dziesz oddźwięk, a dzięki niemu – także ścieżkę do wła­snej ewo­lu­cji.

Część pierw­sza. Uśpione wśród sche­ma­tów

Część pierw­sza

UŚPIONE WŚRÓD SCHE­MA­TÓW

1. Ero­zja duszy

1

Ero­zja duszy

Niczym miecz w pochwie, jej blask jest uśpiony Niczym łuk w saj­daku, jej moc jest nie­wi­dzialna Niczym gro­szek w strączku, jej war­tość jest nie­wielka Niczym zwie­rzę uwię­zione w klatce, ocze­kuje zgody na uwol­nie­nie Niczym motyl w trak­cie meta­mor­fozy pojawi się dopiero, gdy zrzuci starą skórę.

Zorien­to­wa­łam się, że mam pro­blem, gdy zna­la­złam się w przy­droż­nym rowie, zupeł­nie nie pamię­ta­jąc, jak tam tra­fi­łam. Zasnę­łam za kie­row­nicą, a mój samo­chód zatrzy­mał się kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów od drzewa. Wyczer­pana opieką nad dziec­kiem, które wła­śnie uczyło się cho­dzić, i jed­no­cze­snymi pró­bami radze­nia sobie z rygo­ry­stycz­nymi wymo­gami stu­diów dok­to­ranc­kich, bez jakie­go­kol­wiek wspar­cia ze strony krew­nych, bez pomocy niani, wypa­li­łam się do cna. Obu­dził mnie wstrząs. Ledwo oddy­cha­łam. Mia­łam dresz­cze. Byłam roz­dy­go­tana i zdez­o­rien­to­wana, a mimo to zdo­ła­łam jed­nak wypro­wa­dzić auto z powro­tem na szosę. Na szczę­ście nikomu nic się nie stało. Nie ucier­piał nawet mój pojazd.

Wypa­dek ten poka­zał mi jed­nak wyraź­nie inną sprawę, która od dłuż­szego czasu nisz­czyła mnie wewnętrz­nie. Było to poważne spu­sto­sze­nie, które sia­łam we wła­snej duszy.

Ero­zja duszy jest pro­ce­sem stop­nio­wym – to powolne pod­ko­py­wa­nie naszej wewnętrz­nej istoty, pro­wa­dzące do nie­uchron­nej śmierci wszyst­kiego, co uwa­żamy za swoje naj­praw­dziw­sze ja. Zapa­damy na tę cho­robę już jako dzieci i zara­żamy się nią wza­jem­nie. W szcze­gól­no­ści doty­czy to kobiet. Obja­wia się utratą mocy, auten­tycz­no­ści, głosu i zdol­no­ści widze­nia. Ero­zja duszy to przede wszyst­kim uni­ce­stwie­nie naszej wewnętrz­nej świa­do­mo­ści. Za każ­dym razem, gdy tłu­mimy naszą wewnętrzną prawdę, przy­czy­niamy się do nisz­cze­nia naszego naj­więk­szego skarbu – naszej istoty, esen­cji.

Zobaczmy, jak do tego docho­dzi. Tri­sta, jedna z moich klien­tek, wspo­mina, że w wieku czte­rech lat zepsuła swoją ulu­bioną zabawkę – lalkę, którą nazwała wła­snym imie­niem i którą opie­ko­wała się niczym nie­mow­lę­ciem. Zroz­pa­czona dziew­czynka pła­kała przez wiele godzin. Jej ojciec, zwo­len­nik suro­wej dys­cy­pliny, zagro­ził, że córka dosta­nie klapsa, jeśli nie zamilk­nie, co spo­wo­do­wało, że roz­sz­lo­chała się jesz­cze bar­dziej.

Gdy na­dal pła­kała przy stole pod­czas obiadu, ojciec stra­cił cier­pli­wość, poła­mał uszko­dzoną lalkę i wyrzu­cił ją do śmieci. Tri­sta wspo­mina, że szok spo­wo­do­wany wście­kło­ścią ojca zupeł­nie ją ogłu­szył. „Czu­łam się tak, jakby to mnie poła­mał na kawałki i wyrzu­cił do kubła ze śmie­ciami. Chcia­łam pła­kać i krzy­czeć, chcia­łam go ude­rzyć i też poła­mać na kawałki, a tym­cza­sem po pro­stu tam sta­łam, jak ska­mie­niała. Nikt mi nie pomógł. Nikt mnie nie pocie­szył. Po raz pierw­szy prze­ko­na­łam się, co to zna­czy być opusz­czoną przez wszyst­kich. Ojciec nie tylko wyrzu­cił moją bez­cenną lalkę, on wyrzu­cił do śmieci rów­nież moje poczu­cie bez­pie­czeń­stwa i war­to­ści. Już ni­gdy nie byłam w sta­nie zaufać ani jemu, ani matce tak jak wcze­śniej”. W tam­tej chwili Tri­sta zdała sobie sprawę z potrzeby ukry­wa­nia swo­jego praw­dzi­wego ja. W ten spo­sób powstał jej doży­wotni pan­cerz sto­icy­zmu emo­cjo­nal­nego.

Nawet dziś, po ukoń­cze­niu czter­dzie­stego roku życia, Tri­sta ma pro­blemy z wyra­ża­niem swo­jego wewnętrz­nego świata i uczuć. Czę­sto sły­szy od męża i dzieci, że nie czują z nią bli­sko­ści, ponie­waż jest zbyt surowa i nie­ela­styczna. Matt, jej nasto­letni syn, nie­mal codzien­nie wcho­dzi z matką w jakiś kon­flikt, co spo­wo­do­wało, że kobieta posta­no­wiła sko­rzy­stać z pro­wa­dzo­nej przeze mnie tera­pii. Dopiero dzięki olbrzy­miemu nakła­dowi pracy zro­zu­miała, w jaki spo­sób mecha­ni­zmy obronne z dzie­ciń­stwa – wyco­fa­nie i stłu­mie­nie emo­cji – upo­śle­dzają obec­nie jej zdol­ność odna­le­zie­nia brat­niej duszy we wła­snym synu.

Tri­sta wier­nie odtwa­rzała wzo­rzec zacho­wań z dzie­ciń­stwa, nie­kiedy wręcz wcie­la­jąc się w swo­jego ojca. Gdy Matt oka­zy­wał swoje uczu­cia, Tri­sta była wobec niego kry­tyczna i surowa. Teraz wresz­cie zro­zu­miała, dla­czego tak się działo. Syn przy­po­mi­nał jej o niej samej, młod­szej, stro­fo­wa­nej przez rodzica. Sty­ka­jąc się z emo­cjami Matta, inter­pre­to­wała je jako sła­bość i pró­bo­wała stłu­mić uczu­cia syna, unie­waż­nia­jąc go w ten sam spo­sób, w jaki kie­dyś sama została unie­waż­niona. Przy­wo­ław­szy wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa, Tri­sta roz­po­częła lecze­nie ran odnie­sio­nych przez jej dawne ja, otwie­ra­jąc tym samym swoje serce przed synem.

Począt­kowo nasze praw­dziwe ja wal­czy o prze­trwa­nie. Gło­śno pro­te­stuje, do tego stop­nia, że aż jest nam nie­do­brze. Jeśli jed­nak kon­se­kwent­nie to igno­ru­jemy, pro­te­sty słabną i stają się zale­d­wie kwi­le­niem. W miarę jak kolejne lata zacie­rają pamięć o ist­nie­niu naszego praw­dziwego ja, żało­sny płacz cich­nie cał­ko­wi­cie.

Taka utrata ja jest zja­wi­skiem uni­wer­sal­nym. Wszy­scy doświad­czamy będą­cych jej następ­stwem wynisz­cza­ją­cych ran. Gdy nasza auten­tycz­ność ero­duje, pozo­staje po niej prze­pastny wewnętrzny kra­ter wypeł­niony kako­fo­nią cha­osu, wdzie­ra­jącą się w każdą część naszego życia. Prze­ja­wia się to na wiele pod­stęp­nych i pozor­nie bła­hych spo­so­bów:

zba­cza­niem samo­cho­dów z drogi,

zani­kami pamięci zwią­za­nymi z nad­uży­wa­niem alko­holu,

zabu­rze­niami odży­wia­nia,

prze­wle­kłym wyczer­pa­niem,

powąt­pie­wa­niem w sie­bie i dzia­ła­niem na wła­sną szkodę,

nie­do­strze­ga­niem sensu w wyko­ny­wa­nej pracy,

nie­do­trzy­my­wa­niem ter­mi­nów,

zapo­mi­na­niem o rachun­kach do ure­gu­lo­wa­nia,

bra­kiem entu­zja­zmu i apa­tią,

dez­orien­ta­cją i nie­na­wi­ścią do sie­bie,

emo­cjo­nal­nym odłą­cze­niem i wyco­fa­niem,

dokucz­li­wym gnie­wem, draż­li­wo­ścią itp.

Gdy pod­czas wypadku otar­łam się o śmierć, zwią­zany z tym wstrząs uświa­do­mił mi nie tylko, że zbo­czy­łam z szosy, ale też że odda­li­łam się od powodu, dla któ­rego moja dusza jest na tym świe­cie. Kim byłam? Kim się sta­łam w zamie­sza­niu zwią­zanym z robie­niem dok­to­ratu, pró­bu­jąc jed­no­cze­śnie być dobrą żoną i matką? Jak mogłam pozwo­lić na to, aby moja istota, moja esen­cja ule­gła w ten spo­sób znisz­cze­niu i odrzu­ce­niu?

Byłam tak dobra w ukry­wa­niu swo­jego życia wewnętrz­nego, że nikt nie dostrze­gał mojego cha­osu i roz­padu emo­cjo­nal­nego. Two­rzy­łam olśnie­wa­jącą powierz­chow­ność osoby kom­pe­tent­nej, zasła­nia­jąc nią swój wewnętrzny zamęt i wypa­cze­nie. Kry­łam się za zasłoną nad­zwy­czaj­nych umie­jęt­no­ści i osią­gnięć. Przez dzie­siątki lat two­rzy­łam taki swój wize­ru­nek i w końcu opa­no­wa­łam pod­trzy­my­wa­nie go do per­fek­cji.

Zawsze, gdy umiera nasze praw­dziwe ja, zastę­puje je figura nazy­wana ego, czyli fał­szywe ja. Wiele z nas dora­sta, uwa­ża­jąc je za swoje praw­dziwe ja. Na ogół nie zda­jemy sobie sprawy, że budu­jemy całe nasze życie na fał­szy­wych fun­da­men­tach, co w przy­szło­ści będzie mieć dla nas dotkliwe kon­se­kwen­cje emo­cjo­nalne.

Rola ego

Ego powstaje, gdy wyrze­kamy się sie­bie. Roz­kwita, gdy igno­ru­jemy nasze wewnętrzne ja, zaprze­czamy mu, dła­wimy je i nie­mal uni­ce­stwiamy na rzecz jakiejś siły zewnętrz­nej – zazwy­czaj cudzego głosu, zwłasz­cza osób nam bli­skich, kul­tury, w któ­rej zosta­li­śmy wycho­wani, lub sys­temu prze­ko­nań, który zawład­nął naszą wyobraź­nią.

Nie znam nikogo, kto unik­nąłby zastą­pie­nia swo­jego auten­tycz­nego ja figurą, maską, za którą praw­dziwe ja prze­waż­nie pozo­staje uśpione. Znacz­nie czę­ściej przy­da­rza się to dziew­czyn­kom, ponie­waż na­dal żyjemy w świe­cie sil­nie spa­triar­cha­li­zo­wa­nym, gdzie chłop­com pozwala się „być po pro­stu chłop­cami”, nato­miast dziew­czynki od naj­wcze­śniej­szych lat przy­ucza się do postę­po­wa­nia według sztyw­nych zasad.

Kobiety są do tego stop­nia uwa­run­ko­wy­wane, aby pozby­wać się wszel­kich pozo­sta­ło­ści wewnętrz­nej prawdy i dopa­so­wy­wać do tego, czego pra­gną dla nich rodzice bądź dana kul­tura, że czę­sto żyją nie­świa­dome ist­nie­nia opi­sy­wa­nego roz­dź­więku. Cza­sami możemy odczu­wać wewnętrzne pomruki, prze­ja­wia­jące się jako nie­za­do­wo­le­nie lub wybu­chy gniewu, baga­te­li­zu­jemy je jed­nak jako rodzaj „nastroju” lub przy­pi­su­jemy jakie­muś zaj­ściu, które nas wzbu­rzyło. Lek­ce­wa­żymy nasze wewnętrzne roz­dar­cie, nie mając świa­do­mo­ści, że żłobi ono w naszym życiu głę­bo­kie szcze­liny.

Wiele z nas wkra­cza w doro­słość bez świa­do­mo­ści, że posłu­guje się błęd­nymi meto­dami zaspo­ka­ja­nia swo­jej potrzeby miło­ści i poczu­cia wła­snej war­to­ści. Jeśli przy­da­rzy się nam wstrząs i prze­bu­dze­nie, tak jak mnie, gdy mój samo­chód zje­chał z drogi, zazwy­czaj szu­kamy tym­cza­so­wego schro­nie­nia i wkrótce wra­camy do poprzed­niego stylu bycia. Pod pozo­rem tego, że jest nam „wystar­cza­jąco dobrze”, nie wpro­wa­dzamy żad­nych istot­nych zmian.

Pamię­ta­jąc o tym, może­cie się nieco zdzi­wić, gdy usły­szy­cie, że powierz­chow­ność, którą nazy­wamy ego, jest tak naprawdę „boha­te­rem pozy­tyw­nym”. Ego jest obra­zem nas samych w naszym umy­śle, postrze­ga­niem sie­bie har­mo­ni­zu­ją­cym z tym, czego ocze­kują od nas rodzina i spo­łe­czeń­stwo. Ego roz­wija się powoli w odpo­wie­dzi na pro­ces naszego wycho­wa­nia i spryt­nie uczy nas, jak funk­cjo­no­wać w spo­sób dopa­so­wany do naszych codzien­nych realiów.

W dzie­ciń­stwie nie były­śmy zdolne do sta­wa­nia we wła­snej obro­nie. Dora­sta­jąc, nie mia­ły­śmy innej moż­li­wo­ści, jak tylko pod­dać się cudzemu warun­ko­wa­niu, nawet jeśli ozna­czało to roz­sta­nie z wła­sną esen­cją. W grun­cie rze­czy ego, two­rząc nasze fał­szywe ja, oka­zuje nam współ­czu­cie. Fał­szywe ja jest nie­zbęd­nym aspek­tem dora­sta­nia – przy­bie­ramy je instynk­tow­nie, aby zyskać pew­ność, że nasze potrzeby zostaną zaspo­ko­jone. Cały pro­blem z ego polega na tym, że wpływa ono na naszą praw­dziwą istotę stop­niowo, nie jeste­śmy więc świa­dome, jak nas zmie­nia i dopa­so­wuje do naszej rodziny i kul­tury. Dzieci są podatne na kształ­to­wa­nie, pod­da­jemy się zatem naka­zom rodzi­ców, czę­sto bez jakie­go­kol­wiek oporu. Ustę­pu­jemy, dopóki nie dosto­su­jemy się do cudzych wyobra­żeń do tego stop­nia, że zaczniemy widzieć sie­bie tak, jak widzą nas inni.

Jeśli rodzice stro­fo­wali nas za nad­mierne oka­zy­wa­nie emo­cji lub prze­sadne reak­cje w innych kwe­stiach, wiele z nas bły­ska­wicz­nie reago­wało na ich upo­mnie­nia, w mgnie­niu oka dopa­so­wu­jąc swój tem­pe­ra­ment do ich stan­dar­dów. Tak jak w przy­padku Tri­sty ego staje się naszym pan­ce­rzem i obrońcą, poma­ga­jąc nam dosto­so­wać się do wypa­czo­nego dzie­ciń­stwa.

Tak bar­dzo pra­gniemy być dostrze­żone i upra­wo­moc­nione (zaak­cep­to­wane i doce­nione) emo­cjo­nal­nie przez rodzi­ców i śro­do­wi­sko kul­tu­rowe, że pod­da­jemy się potęż­nemu i instynk­tow­nemu uro­kowi ego, z wolna ukry­wa­jąc w tym pro­ce­sie naszą auten­tyczną naturę. W rezul­ta­cie uzy­sku­jemy fał­szywą toż­sa­mość, którą odtąd przed­sta­wiamy światu. Myślimy, że takie wła­śnie jeste­śmy, ale tak naprawdę jest to tylko maska, wize­ru­nek, za któ­rym się cho­wamy, aby odpę­dzić obawy, że na nic nie zasłu­gu­jemy i nikt nas nie kocha.

We mgle

Z ręką na sercu przy­znaję, że więk­szość swo­jego życia spę­dzi­łam we mgle. Oczy­wi­ście tu i tam napo­ty­ka­łam pewne prze­bły­ski mojego auten­tycz­nego ja, ale więk­szość mnie całymi latami pozo­sta­wała w otchłani. Przy­glą­da­jąc się teraz oso­bie, którą byłam, nie mogę powstrzy­mać zdzi­wie­nia – jak to moż­liwe, że czu­jąc się emo­cjo­nal­nie unie­waż­niana lub pod­po­rząd­ko­wy­wana, po pro­stu sama sie­bie uci­sza­łam. Kobieta, którą jestem dziś, ni­gdy by na to nie pozwo­liła. A jed­nak ta sama kobieta nie tylko pozwa­lała na to w prze­szło­ści, ale i racjo­na­li­zo­wała to jako jedyną moż­li­wość.

To wła­śnie mam na myśli, mówiąc o „życiu we mgle”. Mgła to atmos­fera, która nas ota­cza, zarówno kobiety, jak i męż­czyzn. Mgła powo­duje, że tra­cimy zdol­ność widze­nia i negu­jemy rze­czy­wi­stość. Nie widzimy niczego takim, jakie jest naprawdę. Taką atmos­ferę two­rzy to, co znamy jako patriar­chat. Ten sys­tem męskiej domi­na­cji zakłada uci­sza­nie i poni­ża­nie kobiet, a także dzieci. Męż­czy­zna przy­zwy­cza­jony do naj­wyż­szej pozy­cji w hie­rar­chii wywiera wpływ na innych, aby utrzy­mać przy­wódz­two. Hie­rar­chia taka może się stać tok­syczna, jeśli zosta­nie pozo­sta­wiona bez kon­troli. Okre­ślana jako tok­syczna męskość, nadaje ton naszemu oto­cze­niu, pozo­sta­wia­jąc bli­zny emo­cjo­nalne zarówno u kobiet, jak i u męż­czyzn. Po pro­stu powo­duje „zamgle­nie” naszej soczewki świa­do­mo­ści, wywo­łu­jąc poważne dys­funk­cje w naszym życiu.

W rezul­ta­cie kobiety i dzieci prze­by­wa­jące w oto­cze­niu męż­czyzn pod­świa­do­mie zacho­wują nie­ustanną ostroż­ność. Dora­stamy, wie­dząc, że wszyst­kim rzą­dzą męż­czyźni. Rów­no­le­gle uświa­da­miamy sobie, że ich bli­skość poten­cjal­nie nam zagraża. Każda kobieta instynk­tow­nie wie, że gdy napo­tyka grupkę męż­czyzn w jakimś zaułku, powinna się odda­lić. Ta intu­icja nie jest wyłącz­nie para­noją, a raczej wewnętrzną ostroż­no­ścią wzmoc­nioną przez silne kul­tu­rowe dowody na nie­zli­czone akty prze­mocy wobec kobiet. Cho­ciaż takie zacho­wa­nie zapew­nia nam ochronę, sta­nowi jed­no­cze­śnie trudny do udźwi­gnię­cia cię­żar.

Czy potra­fi­cie sobie wyobra­zić, jak ta świa­do­mość poten­cjal­nego zagro­że­nia kształ­tuje naszą psy­chikę? Nie­za­leż­nie od tego, czy nasz ojciec pod­no­sił głos oka­zjo­nal­nie, czy nało­gowo urzą­dzał dzi­kie awan­tury, nauczy­ły­śmy się instynk­tow­nie bro­nić przed męż­czy­znami w naszym życiu. To się na nas nie­ko­rzyst­nie odbija i ma zasad­ni­czy wpływ na nasz roz­wój.

Patriar­chat uczy dziew­czynki, że powinny być niczym owce podą­ża­jące za sta­dem. Jeste­śmy zagu­bio­nymi owiecz­kami z przy­po­wie­ści, szu­ka­ją­cymi paste­rza, któ­rym, jak sły­szymy, jest albo Bóg, albo nasz ojciec, albo nasz przy­szły mąż. Nale­żymy do stada, więc spraw­nie za nim podą­żamy. Wiemy, że naj­waż­niej­szą cechą dobrej owcy jest zdol­ność zatra­ce­nia indy­wi­du­al­nej toż­sa­mo­ści, sto­pie­nia się z tłu­mem, oka­za­nia słu­żal­czo­ści i bier­no­ści. Stado nie akcep­tuje wyróż­nia­ją­cych się jed­no­stek – to wbrew jego regu­łom. Aby się do niego dopa­so­wać, musimy być skromne i nie odsta­wać. Wcze­śnie uczymy się zni­kać, sta­wać się nie­wi­dzial­nymi do tego stop­nia, że zle­wamy się z ota­cza­jącą nas mgłą.

Spo­ty­kam wiele kobiet, które nie­ustan­nie znaj­dują uspra­wie­dli­wie­nie dla złego trak­to­wa­nia naszej płci przez współ­cze­sny patriar­chat. To nasz nawyk, nasze auto­ma­tyczne, domyślne zacho­wa­nie, że obwi­niamy o to sie­bie, tak jak dziecko uważa, że ponosi winę za to, iż rodzice je zanie­dbują lub źle trak­tują. Z tego powodu wiele z nas nie kry­ty­kuje tok­sycz­nych zacho­wań, a nawet nie sądzi, że mogłoby to robić. Nie­od­łącz­nym ele­men­tem naszego codzien­nego doświad­cze­nia jest zatem złe trak­to­wa­nie – przy­glą­damy się, jak zno­szą je nasze matki i sio­stry, i dora­stamy w prze­ko­na­niu, że życie po pro­stu tak ma wyglą­dać.

Książka, którą wła­śnie czy­tasz, pro­wo­kuje nas do zmiany bie­żą­cego stanu rze­czy, pój­ścia dalej, poza „życie, które tak ma wyglą­dać”, i dotar­cia do nowej wizji sie­bie. Zaczyna od prze­bu­dze­nia nas do rze­czywistości – do tego, jak kształ­tuje nas nasza bio­lo­gia i psy­chika, a prze­raża – ota­cza­jąca nas kul­tura, dopóki nie zatra­cimy sie­bie. Zro­zu­miaw­szy i zaak­cep­to­waw­szy te trzy aspekty, zaczy­namy dopusz­czać do sie­bie myśl o swoim wyzwo­le­niu.

Pierw­szy krok zaczyna się od nazwa­nia mgły mgłą w celu odróż­nie­nia jej od rze­czy­wi­sto­ści. Jeśli cho­dzi o mnie, upły­nęły dzie­siątki lat, zanim nazwa­łam to, z czym się bory­ka­łam. Żyłam w takim lęku przed dez­apro­batą innych, że obwi­nia­łam sie­bie za wła­sne doświad­cze­nia, aby zacho­wać rów­no­wagę i spo­kój. Jeżeli ktoś postę­po­wał źle, powo­dem było coś, co ja zro­bi­łam. Uwa­ża­łam, że tak wła­śnie powinno wyglą­dać pono­sze­nie przeze mnie odpo­wie­dzial­no­ści. Nie mia­łam poję­cia, że swoim zacho­wa­niem chro­ni­łam innych przed odpo­wie­dzial­no­ścią. Gdy bra­łam winę na sie­bie, inni mogli żyć wygod­nie, a co za tym idzie, byli ze mnie zado­wo­leni.

Minęło dużo czasu, zanim się zorien­to­wa­łam, na czym polega róż­nica mię­dzy obwi­nia­niem sie­bie a bra­niem za coś odpo­wie­dzial­no­ści. Obwi­nia­nie sie­bie powo­do­wało, że trwa­łam pogrą­żona w lęku, z towa­rzy­szą­cym mi mil­cze­niem i poczu­ciem współ­winy, nato­miast bra­nie odpo­wie­dzial­no­ści pozwo­liło mi dostrzec mój udział we wła­snej wik­ty­mi­za­cji i odważ­nie się temu prze­ciw­sta­wić.

Gdy ota­cza nas mgła, rzą­dzi nami lęk. Ogar­nięte nim, nie kry­ty­ku­jemy tok­sycz­no­ści za to, czym jest. Za lękiem podąża poczu­cie winy, a całość zwień­cza wstyd powo­do­wany wspo­mnia­nym lękiem i tym, że mu nie prze­ciw­dzia­łamy. Widzia­łam ten cykl lęk–wina–wstyd we wła­snym życiu. Za każ­dym razem, gdy ze stra­chu nie sta­nę­łam we wła­snej obro­nie, zadrę­cza­łam się tym przez wiele kolej­nych dni. Dopiero gdy nauczy­łam się do swo­jego stra­chu przy­zna­wać, zaczę­łam się budzić.

Czy dostrze­gasz tu dwie kwe­stie? Jedna to fak­tyczne poni­że­nie i mil­cze­nie, które my, kobiety, musimy zno­sić. Druga to poczu­cie winy i wstydu zwią­zane z tym, że doświad­czamy poni­że­nia i mil­cze­nia. W głębi duszy wiemy, że powin­ny­śmy wypo­wia­dać się bez lęku. Nasz strach wynika z nastę­pu­ją­cych wąt­pli­wo­ści:

Co powie­dzą ludzie?

Kim będę bez apro­baty innych?

Czy jeśli odważę się coś powie­dzieć, wpły­nie to na moją kon­dy­cję finan­sową?

Czy moim dzie­ciom nic się nie sta­nie?

Czy zostanę skrzyw­dzona emo­cjo­nal­nie lub fizycz­nie?

Nie tylko trwamy w lęku – nie możemy też pozbyć się uczu­cia mdło­ści wywo­ła­nego bra­kiem odwagi. Krą­żąc pomię­dzy tymi oba­wami, utrwa­lamy swoje wewnętrzne znie­wo­le­nie. W końcu zda­jemy sobie sprawę, że aby poko­nać ten pro­blem, musimy mu nadać nazwę. Wtedy sta­jemy się gotowe, żeby wspiąć się wysoko i krzyk­nąć: „Me too! Ja też!”. Zamiast pogrą­żać się w byciu ofiarą, kła­dziemy kres temu, co nas znie­wa­lało.

Rozu­miem, dla­czego kobiety są wku­rzone, roz­wście­czone, sfru­stro­wane. Tłu­mią swoje uczu­cia tak długo, że nie ma się co dzi­wić, gdy w końcu wybu­chają i chcą krzy­czeć: „Dość tego!”. Takie kobiety czę­sto okre­śla się jako „nie­ra­cjo­nalne”, „nad­mier­nie emo­cjo­nalne” lub jako te, które „zeszły na złą drogę”. Ist­nieje duże praw­do­po­do­bień­stwo, że zostaną pod­dane ostra­cy­zmowi. Obawa przed czymś takim powo­duje, iż zazwy­czaj uni­kamy tak odważ­nych zacho­wań, a przy tym na ogół nie zda­jemy sobie sprawy, że naszą drogę do wyba­wie­nia sta­nowi odwaga.

Dopóki lęk zabu­rza język, któ­rym prze­ma­wia nasza dusza, pozo­sta­jemy mario­net­kami zewnętrz­nych sił. Pod kon­trolą stra­chu nasze ego działa niczym auto­mat. Reagu­jąc jak roboty, sta­jemy się nie­wol­ni­kami róż­no­rod­nych postaci lęku:

lęku przed odtrą­ce­niem,

lęku przed nie­po­wo­dze­niem,

lęku przed ostra­cy­zmem,

lęku przed samot­no­ścią,

lęku przed poczu­ciem, że na nic nie zasłu­gu­jemy,

lęku przed prze­mocą psy­chiczną lub fizyczną.

Jeste­śmy do tego stop­nia uwa­run­ko­wane, aby odczu­wać strach, że nosimy go niczym drugą skórę. Tak bar­dzo prze­nika on nasze doświad­cze­nia życiowe, że czę­sto nie zda­jemy sobie w pełni sprawy z tego, w jakim stop­niu nami rzą­dzi. Z powodu pozy­cji wyzna­czo­nej nam przez patriar­chat pozwa­lamy, aby nas uci­szano i prze­śla­do­wano, oba­wia­jąc się kary, którą mogą nam wymie­rzyć nie­jed­no­krot­nie sil­niejsi od nas męż­czyźni obecni w naszym życiu. W miarę upływu czasu takie kule­nie się w mil­cze­niu staje się naszym domyśl­nym zacho­wa­niem. Czę­sto bywa przy tym tak sub­telne, że z tru­dem je dostrze­gamy.

Jeśli nawet nie pozo­sta­jemy w tok­sycz­nej rela­cji lub nie jeste­śmy fizycz­nie mal­tre­to­wane, zazwy­czaj nie­wiele nas od tego dzieli. Nie daj się zwieść myśli, że jesteś spryt­niej­sza czy mądrzej­sza, ponie­waż bez­po­śred­nio nie padłaś ofiarą jakie­goś aspektu współ­cze­snego patriar­chatu. Tego po pro­stu nie da się unik­nąć. Jeśli jesteś kobietą w dzi­siej­szym świe­cie, odczu­łaś to w ten czy inny spo­sób. Może dotąd nie roz­po­zna­łaś tych doświad­czeń, ale na pewno miały one miej­sce i możesz mi wie­rzyć, że wywarły na cie­bie wpływ. Nie znam ani jed­nej kobiety, któ­rej uda­łoby się umknąć spod obez­wład­nia­ją­cego cię­żaru patriar­chatu, w któ­rym przy­cho­dzi nam żyć.

Minęło wiele lat, zanim zaak­cep­to­wa­łam to, jak dalece pozwo­li­łam męż­czy­znom z mojego oto­cze­nia znisz­czyć mój głos i poczu­cie wła­snej war­to­ści. Nie­mal wsty­dzę się przy­znać, że byłam do tego stop­nia zaśle­piona i uwa­run­ko­wana, iż pozwa­la­łam, aby przez więk­szość mojego życia uci­szano mnie w róż­nych spra­wach. Wola­ła­bym, żebyś mnie od tej strony nie poznała. Chcia­ła­bym, abyś postrze­gała mnie w aurze dosko­na­ło­ści, mądro­ści i siły. Wiem jed­nak, że tylko obna­że­nie przed tobą całej prawdy na temat mojego prze­bu­dze­nia może spra­wić, iż sta­niesz się zdolna do pod­ję­cia podob­nego dzia­ła­nia.

Zawsze łatwiej jest ukryć nasze wraż­liwe aspekty, te czę­ści nas, które nie są aż tak mądre, aż tak odważne, aż tak „ogar­nięte”. Teraz jed­nak już wiem, że jedy­nie opo­wia­da­nie przez kobiety o pro­ce­sach, w któ­rych uczest­ni­czą – praw­dzi­wych pro­ce­sach w ich naj­głęb­szej isto­cie – może spo­wo­do­wać, że inne kobiety poczują się na tyle bez­piecz­nie, aby podzie­lić się swoją opo­wie­ścią. Tylko w ten spo­sób możemy się wspól­nie roz­wi­jać.

Ujaw­nie­nie tych czę­ści nas, do któ­rych nie chcemy się przy­znać, a już na pewno nie chcemy, aby poznali je inni, może być dla nas nie­kom­for­towe. Musimy jed­nak się na to zde­cy­do­wać, gdyż jest to klu­czowy ele­ment naszej wędrówki ku uzdro­wie­niu. Dopóki nie przyj­rzymy się sobie i nie zaak­cep­tu­jemy całego naszego wnę­trza, nie osią­gniemy poczu­cia pełni. Inte­gra­cja wszyst­kich ele­mentów sie­bie ozna­cza akcep­ta­cję wszyst­kiego, czym jeste­śmy – tego, co ukoń­czone i nieukoń­czone, tego, co łagodne i gniewne, tego, co silne i bezsilne. Poczu­cie pełni nie ozna­cza dosko­na­ło­ści. Ozna­cza akcep­ta­cję – czy­stą i nie­ogra­ni­czoną akcep­ta­cję sie­bie w dowol­nej chwili.

Dzie­ląc się z tobą w tej książce histo­rią mojego życia, zgo­dzi­łam się na wła­sny dys­kom­fort. Chwi­lami bro­ni­łam się przed tym, ponie­waż oba­wia­łam się two­jej dez­apro­baty, wie­dzia­łam jed­nak, że muszę zwal­czyć mój lęk. Gdy­bym tego nie zro­biła, nie mogła­bym się niczym z tobą podzie­lić. Gdy­bym się nie podzie­liła, prze­sta­ła­bym się roz­wi­jać. Gdy­bym prze­stała się roz­wi­jać, ty też byś się nie roz­wi­nęła.

Dys­kom­fort, o któ­rym wspo­mi­nam, jest nie tylko czymś natu­ral­nym – jest rów­nież jedyną metodą odrzu­ce­nia tego, co znamy, i wkro­cze­nia w coś nowego. Jeste­śmy uwa­run­ko­wane, aby przed dys­kom­for­tem ucie­kać. Chcia­ła­bym jed­nak, aby ta książka poka­zała wam, że jedy­nie zwró­ce­nie się ku mrocz­nym zaka­mar­kom sie­bie pozwala nam odna­leźć odku­pie­nie, prawdę i wol­ność.

Się­ga­jąc dna

Wiem, że w poszu­ki­wa­niu swo­jego praw­dzi­wego ja nie wędruję samot­nie. Roz­ma­wia­łam z tysią­cami kobiet, które pra­gną wydo­stać się z mgły i pro­wa­dzić bar­dziej świa­dome życie. Tak bar­dzo zapo­mi­namy, że żyjemy w fał­szy­wym poczu­ciu sie­bie – kie­ro­wane lękiem i ujarz­mione – iż czę­sto musimy się prze­bu­dzić wiele razy, aby w końcu móc sta­wić czoła fak­tom.

Wra­cam myślami do mojej klientki Pam. Zadzwo­niła do mnie po wyjąt­kowo okrop­nym dniu, który spę­dziła w cało­ści na zaj­mo­wa­niu się swoją rodziną. Wyli­czyła mi wszystko, co zro­biła dla każ­dego z jej człon­ków: musiała zawieźć sędziwą matkę do leka­rza, zor­ga­ni­zo­wać opiekę domową dla cho­rej sio­stry, pomóc córce w prze­sta­wia­niu mebli w miesz­ka­niu i wes­przeć naj­młod­szego syna w odro­bie­niu lek­cji. Na doda­tek mąż popro­sił ją o opi­nię na temat pro­jektu, nad któ­rym wła­śnie pra­co­wał. Kocha­jąca i łagodna Pam uznała, że w tej sytu­acji może zro­bić tylko jedno: przed­ło­żyć potrzeby tych wszyst­kich osób nad swoje. Postę­po­wała tak przez całe swoje życie, gra­jąc rolę tej, która poświęca się dla innych. Nie poj­mo­wała jedy­nie, ile ją to kosz­to­wało emo­cjo­nal­nie. Nie potra­fiła tego powią­zać.

W ciągu poprzed­niego roku Pam przy­brała na wadze ponad trzy­na­ście kilo­gra­mów. Była bli­ska roz­wodu z mężem, ponie­waż odkryła, że ją zdra­dzał. Dzieci regu­lar­nie wypro­wa­dzały ją z rów­no­wagi. Zamiast zwró­cić się ku swoim praw­dzi­wym uczu­ciom, ukry­wała je, kur­czowo trzy­ma­jąc się swo­jej roli, wie­rząc, że zapewni jej ona emo­cjo­nalne wyba­wie­nie, któ­rego tak łak­nęła. Odgry­wała uwa­run­ko­wane wyobra­że­nie okre­ślo­nego typu matki, żony i córki, uwa­ża­jąc, że taka wła­śnie powinna być, aby ją akcep­to­wano i doce­niano. To ją zabi­jało, a ona po pro­stu o tym nie wie­działa. Była cał­ko­wi­cie pogrą­żona we mgle.

Gdy łagod­nie dałam jej do zro­zu­mie­nia, że odgrywa rolę ratow­nika i roz­wią­zuje pro­blemy, żeby zaspo­koić w ten spo­sób swoje potrzeby, odpa­ro­wała z obu­rze­niem: „Suge­ru­jesz, że chcę to robić?”. Ledwo mogła uwie­rzyć, że przy­pi­suję jej podobne zacho­wa­nie. Pytała: „Dla­czego mia­ła­bym tak postę­po­wać? Dla­czego mia­ła­bym roz­myśl­nie dopro­wa­dzać sie­bie do stanu takiego wyczer­pa­nia? Myślisz, że lubię być męczen­nicą?”.

Spę­dzi­ły­śmy sporo czasu, ana­li­zu­jąc wzorce zacho­wań Pam, żeby mogła wresz­cie dostrzec, iż odgry­wała role osoby roz­wią­zu­ją­cej pro­blemy, daw­czyni i ratow­niczki, kom­plet­nie nie zda­jąc sobie z tego sprawy. Pam zawsze dzia­łała jako wybaw­czyni swo­jej rodziny – poma­gała wszyst­kim poko­ny­wać roz­ma­ite trud­no­ści, była pie­lę­gniarką, media­torką i roz­jem­czy­nią. Jeśli poja­wiała się jakaś potrzeba, zaspo­ka­jała ją. W ten spo­sób jako dziecko zyskała miłość swo­ich rodzi­ców. Gdy tylko ktoś w jej życiu prze­ja­wiał jaką­kol­wiek potrzebę, ruszała mu na ratu­nek, zamiast pozwo­lić, aby sam o sie­bie zadbał. Pam nie znała innej metody dzia­ła­nia, gdy cho­dziło o oka­zy­wa­nie komuś miło­ści lub jej uzy­ski­wa­nie. Cał­kiem moż­liwe, że wręcz przy­cią­gała do sie­bie osoby w potrze­bie, aby móc odgry­wać znaną jej rolę. W miarę upływu czasu, nie wie­dząc, jak się o sie­bie zatrosz­czyć dzięki wyzna­cze­niu odpo­wied­nich gra­nic prze­strzeni oso­bi­stej, Pam dotarła do punktu kry­tycz­nego w swoim życiu.

Śro­do­wi­sko kul­tu­rowe uczy kobiety, aby poświę­ce­niem zapra­co­wy­wały na czy­jąś miłość. Takie wyrze­cze­nie może przy­bie­rać dzie­siątki form. Nie­za­leż­nie od tego, jak je reali­zu­jemy, wie­rzymy, że w ten spo­sób uzy­skamy miłość, któ­rej tak roz­pacz­li­wie ocze­ku­jemy od naj­bliż­szej rodziny. Stop­niowo zaczy­namy w ten sam spo­sób zacho­wy­wać się wobec przy­ja­ciół i innych ludzi. Jeśli dzięki naszemu poświę­ce­niu cią­gle zwra­camy na sie­bie czy­jąś uwagę – nie­istotne, czy w sen­sie pozy­tyw­nym, czy nega­tyw­nym – zaczy­namy tak postę­po­wać na każ­dym kroku. Wkrótce nie jeste­śmy w sta­nie odróż­nić, czy odgry­wane przez nas role są w ogóle rolami, czy naszym praw­dzi­wym ja. Tak jak Pam, krok po kroku zaczy­namy się zała­my­wać – na sku­tek wyczer­pa­nia bądź w wyniku jakie­goś kry­zysu. Maska pęka i przez drobne szcze­liny zaczyna prze­są­czać się świa­tło.

Poja­wie­nie się świa­tła tam, gdzie dotąd pano­wał wyłącz­nie mrok, oka­zuje się dla nas trau­ma­tyczne. Po raz pierw­szy odarte z naszych ról, z jed­nej strony być może czu­jemy się ich pozba­wione, ale z dru­giej – ogar­nia nas dziwne oży­wie­nie. Uczu­cia te są na tyle szo­ku­jące, że instynkt naka­zuje nam zakryć powstałe szcze­liny sta­rymi wzor­cami i zapo­mnieć o tym, co dostrze­gły­śmy. Jed­nak w miarę upływu czasu, gdy wciąż dotyka nas trauma, szcze­liny zaczy­nają się posze­rzać. Ego nie jest już w sta­nie ich zakryć. Gdy doj­dzie do takiej sytu­acji, czę­sto okre­ślamy ją mia­nem „zała­ma­nia”, a jeśli sta­nie się tak na póź­niej­szym eta­pie naszego życia, nazy­wamy to „kry­zy­sem wieku śred­niego”.

Zazwy­czaj jedy­nie silna trauma może trwale wstrzą­snąć naszym ego. Gdy tak się dzieje, możemy się­gnąć dna. Jestem tera­peutką, a ude­rze­nie o dno jest doświad­cze­niem, któ­rego wycze­kuję u klienta. Ozna­cza ono poten­cjalną śmierć ego. Pod­czas gdy klient roz­pacz­li­wie go unika, sta­ra­jąc się zro­bić wszystko, by nie dopu­ścić do osta­tecz­nego roz­ra­chunku, tera­peuta czeka na nie z zapar­tym tchem. Gdy się­gamy dna, nasze praw­dziwe ja zostaje zmu­szone do zrzu­ce­nia maski, za którą się ukrywa, a to czę­sto pozo­sta­wia nas w poczu­ciu obco­ści. Czu­jemy, że wszystko prze­stało dzia­łać. Odno­simy wra­że­nie, że zawio­dły wszyst­kie nasze wypró­bo­wane stra­te­gie, któ­rymi się posłu­gi­wa­ły­śmy, aby uciec przed tym, kim naprawdę jeste­śmy.

Dzień, w któ­rym mój samo­chód zje­chał z drogi, był dniem, w któ­rym się­gnę­łam dna. To wła­śnie wtedy zda­łam sobie sprawę, że muszę natych­miast doko­nać pew­nych zmian. Nie wie­dzia­łam, od czego zacząć i jak to zro­bić. Byłam jedy­nie pewna, że nade­szła wła­ściwa pora. Moja dusza nie była w sta­nie znieść dal­szej ero­zji.

Gdy się­gamy dna, musimy się przy­znać do tego, że pozwa­la­ły­śmy dotąd śro­do­wi­sku kul­tu­ro­wemu bądź naszym rodzi­com, aby nas poni­żali, a następ­nie musimy to napra­wić. Dostrze­że­nie swo­jej „przy­zwa­la­ją­cej” czę­ści w całej jej oka­za­ło­ści jest trud­nym doświad­cze­niem. Jak bowiem zaak­cep­to­wać to, że zgo­dzi­ły­śmy się, aby inni do tego stop­nia nas zanie­dby­wali i unie­waż­niali?

Co teraz? Czy powin­ny­śmy znów stać się isto­tami, na które nas wycho­wano? Czy naprawdę możemy wró­cić do życia we mgle – w męt­nych opa­rach lęku, rytu­ałów, tra­dy­cji i prze­wi­dy­wal­no­ści niczym z taśmy pro­duk­cyj­nej?

Jeśli istot­nie się­gnę­ły­śmy dna, wybór czę­sto został już doko­nany. Możemy uda­wać, że tak nie jest, ale prawda wygląda ina­czej. Nasz umysł może two­rzyć naj­prze­róż­niej­sze fan­ta­zje, pró­bu­jąc nas nakło­nić, aby­śmy uwie­rzyły, że nic się nie zmie­niło. W głębi duszy wiemy jed­nak, że sta­ramy się unik­nąć nagiej prawdy.

Ude­rze­nie o dno jest tak bole­sne, ponie­waż pod naci­skiem pęka maska naszego ego. Nasze dotych­cza­sowe nawyki i stra­te­gie prze­stają się spraw­dzać. Jeste­śmy wyprane z emo­cji. Nowe miej­sce wydaje się nam prze­ra­ża­jące i groźne. Kim jeste­śmy bez zwy­cza­jo­wej ochrony, którą zapew­niało nam ego?

Gdy­by­śmy tylko zdały sobie sprawę z tego, że ude­rze­nie o dno i przej­ście przez pro­ces pęka­nia naszego ego sta­nowi por­tal pro­wa­dzący do naszego odro­dze­nia, nie oba­wia­ły­by­śmy się tego tak mocno. Sta­wiamy opór, ponie­waż nie wie­rzymy, że to wszystko dzieje się dla naszego dobra. Jest to w pełni zro­zu­miałe.

Kim jeste­śmy bez naszych skryp­tów i wzor­ców z dzie­ciń­stwa, bez tego, co narzuca nam kul­tura? Czy kie­dy­kol­wiek spraw­dzi­ły­śmy, kim byśmy były, gdyby ode­brano nam nasze maski? Jeśli mamy dość odwagi, by zmie­rzyć się z odpo­wie­dzią na to pyta­nie, jeste­śmy na dobrej dro­dze do odna­le­zie­nia praw­dzi­wego celu życia – do tego, aby stać się swoim naj­bar­dziej auten­tycz­nym ja, tu i teraz. To ozna­cza, że musimy zanu­rzyć się głę­boko w esen­cji sie­bie i pozbyć wszyst­kiego, co nie jest dla nas praw­dziwe; że musimy uwol­nić te czę­ści naszej istoty, które nam już nie służą, i pozbyć się wzor­ców, które nas blo­kują; że musimy śmiało przyj­rzeć się swoim oba­wom zwią­za­nym ze wspo­mnia­nymi powy­żej dzia­ła­niami i skon­fron­to­wać ze wszyst­kim, co za tym stoi.

Dla Pam ozna­czało to, że musiała pozbyć się potrzeby, aby ją upra­wo­moc­niano jako ratow­niczkę i osobę roz­wią­zu­jącą pro­blemy. Akcep­tu­jąc i doce­nia­jąc samo­dziel­nie swoje wewnętrzne ja w coraz więk­szym zakre­sie, prze­stała ocze­ki­wać, że osoby z jej oto­cze­nia będą w ten spo­sób pod­bu­do­wy­wać jej ego. Gdy zaczęła oka­zy­wać sobie coraz wię­cej miło­ści, zaczęła rów­nież coraz czę­ściej mówić „nie”. Począt­kowo bli­scy Pam opie­rali się jej nowemu sty­lowi bycia, a nawet czuli się przez nią zdra­dzeni, co jest dość zro­zu­miałą reak­cją. Gdy jed­nak się zorien­to­wali, że nie mają wyboru, zaczęli się dosto­so­wy­wać.

Pam wpu­ściła świa­tło do wewnątrz. W końcu doświad­czyła, na czym polega uwol­nie­nie się od skryptu, według któ­rego musiała poświę­cić sie­bie, aby inni ją upra­wo­moc­nili. Mogła już odpo­wie­dzieć sobie na pyta­nie, z któ­rym każda z nas styka się na dro­dze do prze­bu­dze­nia ducho­wego: „Czy jestem gotowa, aby oka­zać sobie lojal­ność i dostar­czyć upra­wo­moc­nie­nia, któ­rego dotąd tak roz­pacz­li­wie poszu­ki­wa­łam u innych?”.

Od stra­chu do miło­ści

Jak to się stało, że nauczy­ły­śmy się mil­czeć, gdy dopada nas lęk? To tak, jak­by­śmy instynk­tow­nie zapa­mię­tały z dzie­ciń­stwa, że roz­sąd­niej będzie się nie odzy­wać, niż pro­te­sto­wać. Obma­cy­wana w auto­bu­sie, zacze­piana na ulicy, napa­sto­wana w skle­pie lub bez­po­śred­nio wyko­rzy­sty­wana przez tego czy innego męż­czy­znę, nauczy­łam się cho­wać swoją dumę do kie­szeni. Zawsze oba­wia­łam się odwetu, gdy­bym pod­nio­sła krzyk. Bar­dziej byłam przy­wią­zana do tego, jak mnie widzą inni, niż do wła­snej auten­tycz­no­ści. Każda kobieta, która doznała prze­mocy, może to potwier­dzić. Mil­czymy, ponie­waż oba­wiamy się, że zabra­nie przez nas głosu spo­tka się z cudzą dez­apro­batą, co pogor­szy sytu­ację.

Naszą psy­chiką wła­dają opre­sja kul­tu­rowa i znie­wo­le­nie, które każ­dego dnia ser­wują nam lęk. Jeste­śmy oce­niane za nasze mil­cze­nie i pod­po­rząd­ko­wa­nie. Im cich­sze będziemy, tym wyż­szą ocenę otrzy­mamy. Oto dzie­dzic­two kul­tury patriar­chal­nej, które wpływa destruk­cyj­nie na nas wszyst­kich, także na męż­czyzn. Taka jest natura tok­sycz­nego sys­temu, który nie oszczę­dza nikogo, kto wpad­nie w jego sidła.

Gdy ogar­nia nas lęk i kieł­ku­jące z niego mil­cze­nie, odda­lamy się od miło­ści wła­snej. Jedną z jej cha­rak­te­ry­stycz­nych cech jest sza­cu­nek wobec wła­snego świata wewnętrz­nego i swo­bodne mani­fe­sto­wa­nie go bez poczu­cia winy lub wstydu. Nie­ustanne tłu­mie­nie wła­snego auten­tycz­nego głosu powo­duje, że powstaje w nas dokucz­liwa, nasi­la­jąca się sprzecz­ność. Odrzu­ca­jąc i igno­ru­jąc swoje auten­tyczne doświad­cze­nia, upo­wszech­niamy złu­dze­nie, że ni­gdy nie miały miej­sca. Takie oddzie­le­nie (dyso­cja­cja) zapew­nia nam prze­lotne poczu­cie kom­fortu, ale w miarę upływu czasu powo­duje, że tra­cimy kon­takt z bie­żą­cymi doświad­cze­niami. Im sil­niej­sza dyso­cja­cja, tym bar­dziej bra­kuje nam poczu­cia wewnętrz­nej spój­no­ści i upo­rząd­ko­wa­nia. Wkrótce prze­sta­jemy nadą­żać za tym, co mówimy, myślimy i robimy, a to wywo­łuje w nas uczu­cie nie­po­koju i osa­mot­nie­nia.

Gdy ule­gamy mani­pu­la­cji kul­tu­ro­wej, nie podej­mu­jemy ryzyka i igno­ru­jemy swój poten­cjał, patriar­chat zostaje u wła­dzy. Odtrutką na repre­sje kul­tu­rowe jest bra­wu­rowy bunt prze­ciwko mil­cze­niu. W tłu­mie­niu i wyrze­ka­niu się wła­snego głosu nie ma niczego uszla­chet­nia­ją­cego. Opre­syjne dzia­ła­nie nie przy­nosi niczego dobrego, a jedy­nie wspo­maga i pod­trzy­muje domi­na­cję patriar­chatu.

W więk­szo­ści pry­wat­nych rela­cji z męż­czy­znami, jakie nawią­za­łam jako osoba doro­sła, żyłam w stra­chu. Wyka­zy­wa­łam się odwagą i bra­wurą na ścieżce kariery, nato­miast w rela­cjach oso­bi­stych byłam kimś zupeł­nie innym. Zacho­wy­wa­łam się nie­au­ten­tycz­nie i zapo­mi­na­łam o swoim ja. Zanim się w pełni prze­bu­dzi­łam, minęło wiele lat. Z każ­dym kolej­nym poni­że­niem i ogra­ni­cze­niem, z każdą chwilą, gdy wypie­ra­łam się swo­jej wewnętrz­nej prawdy, moje napię­cie rosło. Uda­wa­łam, że nic się nie dzieje, aż do dnia, w któ­rym prze­sta­łam nad tym pano­wać. Wtedy wszystko się roz­pa­dło.

Mogę pisać o rady­kal­nym prze­bu­dze­niu, ponie­waż sama prze­szłam po roz­ża­rzo­nych węglach. Tak długo okła­my­wa­łam sie­bie, że rozu­miem już, ile wysiłku potrzeba, aby wydo­stać się z mgły. Moim celem nie jest sku­pia­nie się na bólu, ale raczej poka­za­nie kobie­tom, że ist­nieje moż­li­wość prze­kształ­ce­nia go w siłę.

Nie chcemy dostrzec, że ukry­wa­jąc wła­sną prawdę, same sobie wypo­wia­damy wojnę – ale tak to wła­śnie wygląda. Dopóki tego nie zauwa­żymy, będziemy same sie­bie krzyw­dzić. Gdy pozwa­lamy tok­sycz­no­ści ist­nieć za cenę pokoju, tak naprawdę pod­sy­camy wojnę. Tam, gdzie nie ma auten­tycz­no­ści, nie może być praw­dzi­wego pokoju. Trwały pokój ma swój począ­tek wyłącz­nie w naszej szcze­rej akcep­ta­cji sie­bie i swo­ich życio­wych doświad­czeń.

Nasza miłość wła­sna roz­kwita, gdy doświad­czamy świata poprzez naszą eks­pre­sję i dzia­ła­nia. Za każ­dym razem, gdy oka­zu­jemy sza­cu­nek swoim uczu­ciom i pro­ce­som wewnętrz­nym, wyzna­jemy sobie miłość. Gdy bun­tu­jemy się prze­ciwko uci­sza­ją­cym nas nor­mom kul­tu­ro­wym, zapew­niamy sobie i innym prze­strzeń, w któ­rej można nas usły­szeć i zoba­czyć.

Wyobraź sobie, że wszyst­kie kobiety zaczy­nają auten­tycz­nie i praw­dzi­wie mówić o tym, jak to wła­ści­wie jest być sobą, odczu­wać lęk i pono­sić porażki. Czy uświa­da­miasz sobie ogrom ulgi, jaką byśmy wtedy odczuły? Odtąd nie musia­ły­by­śmy funk­cjo­no­wać w poczu­ciu izo­la­cji i zdła­wie­nia, uda­jąc przy tym, że nasze życie jest ide­alne. Wyzwo­li­ły­by­śmy sie­bie i inne kobiety.

Gdy kobieta odważ­nie wyznaje prawdę na temat tego, co wycier­piała, oddala się od lęku, w któ­rym dotąd grzę­zła, a zbliża ku nowej emo­cji – miło­ści. Oświad­cza wtedy: „Kocham sie­bie. Zasłu­guję na to, aby mnie wysłu­chano. Jestem czymś wię­cej niż sumą wyda­rzeń z mojej prze­szło­ści. Ufam swo­jemu gło­sowi”.

W książce, którą wła­śnie czy­tasz, zachę­cam kobiety do przej­ścia od stra­chu do miło­ści. Gdy opo­wia­damy nasze histo­rie świad­kom, poja­wia się w nas wewnętrzna spój­ność, wzra­sta poczu­cie har­mo­nii i pełni, któ­rych być może ni­gdy wcze­śniej nie doświad­czy­ły­śmy. Gdy jedna z nas wyka­zuje się odwagą, aby prze­mó­wić we wła­snym imie­niu, niczym fala przy­pływu toruje drogę dla innych kobiet, by mogły się umoc­nić i wyeman­cy­po­wać. Gdy jedna z nas zaczyna żyć auten­tycz­nie, pozo­stałe nabie­rają odwagi, aby pójść w jej ślady. Prze­stają się kon­cen­tro­wać na oba­wach o wła­sny dobro­stan, a sku­piają na miło­ści do wszyst­kiego. Ta kobieta rozu­mie, że kła­dąc kres wła­snemu lękowi, oka­zuje miłość sobie, swoim sio­strom i cór­kom.

Gdy dostrze­żemy, jak się przy­czy­niamy do ogra­ni­cze­nia sie­bie, możemy zacząć podą­żać małymi kro­kami ku auto­ek­spre­sji. Może to wyma­gać czasu, ponie­waż nie jeste­śmy przy­zwy­cza­jone do wysłu­chi­wa­nia prawdy z wła­snych ust. Zacznijmy wyra­żać sie­bie w towa­rzy­stwie bli­skiej przy­ja­ciółki, matki lub kogoś peł­nią­cego rolę tej ostat­niej. Możemy też roz­po­cząć tera­pię lub sesje z coachem, aby pra­co­wać ze względ­nie obcą dla nas osobą. Postę­pu­jąc tak, w spo­sób zamie­rzony poka­żemy, kim naprawdę jeste­śmy, zamiast zacho­wy­wać się jak nie­świa­dome i bierne ofiary.

Świa­do­mość tego, jak śro­do­wi­sko kul­tu­rowe wywiera na nas pre­sję i nas uci­sza, pozwala nam lepiej zro­zu­mieć wła­sną psy­chikę. Świa­do­mość ta nie jest bierna. Wymaga sta­ran­nego prze­stu­dio­wa­nia naszej wewnętrz­nej dyna­miki oraz tego, jak wpływa na nią warun­ko­wa­nie, któ­remu jeste­śmy pod­da­wane. W owym pro­ce­sie ana­lizy i roz­po­zna­wa­nia świa­do­mość prze­kształca się w prze­bu­dze­nie.

Czy­ta­jąc te słowa, możesz poczuć onie­śmie­le­nie lub przy­tło­cze­nie. Być może poczu­jesz się też w jakimś stop­niu nie­od­po­wied­nia. Jeśli tak się sta­nie, jestem tu po to, aby uspo­koić twoje emo­cje i powie­dzieć ci, że nie ist­nieje ide­alna metoda prze­bu­dze­nia. Nie cho­dzi tu rów­nież o dotar­cie do celu. Cho­dzi po pro­stu o twój roz­wój – taki, który nastąpi natu­ral­nie, gdy pozwo­lisz tym sło­wom w cie­bie wsiąk­nąć. Oto droga świa­do­mo­ści. Przy­po­mina nieco zapa­la­nie żaró­wek w ciem­nym pokoju. Słowa, które czy­tasz, są two­imi żarów­kami. Gdy zaczyna pły­nąć w nich prąd, dostrze­gasz to, co dotych­czas kryło się w mroku. Gdy świa­tło zostaje włą­czone, nie masz wyboru – musisz zacząć widzieć. To natu­ralny sku­tek poja­wie­nia się two­jej nowej świa­do­mo­ści.

Jesteś tutaj. To wielka rzecz. Weźmy głę­boki oddech i razem przejdźmy do kolej­nego roz­działu.

2. Wyobra­że­nie Tej Kobiety

2

Wyobra­że­nie Tej Kobiety

Nie możesz być po pro­stu dobra, musisz być wspa­niała Nie wspa­niała, tylko wspa­nial­sza Nie wspa­nial­sza, tylko świetna Nie świetna, tylko ide­alna Nie ide­alna, musisz być wojną wypo­wie­dzianą swo­jemu ja.

Często sły­szę od kobiet, że za każ­dym razem, gdy wcho­dzą w rela­cję, tracą sie­bie. Nie zaska­kuje mnie, gdy mówią, że ich bie­żący zwią­zek nisz­czy ostatni okruch tego, kim kie­dyś były. Wiem, że kobiety te zda­dzą sobie sprawę, dzięki pracy wewnętrz­nej, którą wspól­nie wyko­namy, iż destruk­cja ich auten­tycz­nego ja nie zaczęła się od rela­cji, o któ­rej mi opo­wia­dają. Rela­cja ta jest jedy­nie dowo­dem osta­tecz­nego roz­padu już zdru­zgo­ta­nego świata wewnętrz­nego.

Żadna z nas nie traci sie­bie dla kogoś. Sty­kamy się z innymi ludźmi już zagu­bione.

Zaczy­namy odda­lać się od sie­bie dzie­siątki lat wcze­śniej, zanim wkro­czymy w doro­słość i nawią­żemy jaką­kol­wiek rela­cję. Skłon­ność do odcho­dze­nia od naszego praw­dzi­wego ja zostaje w nas wdru­ko­wana wraz z ude­rze­niami serca matki, gdy jesz­cze prze­by­wamy w jej łonie. To, jak postrze­gamy sie­bie dziś, przy­cho­dzi samo, z poko­le­nia na poko­le­nie, a my po pro­stu nie zda­jemy sobie z tego sprawy, dopóki nasza rela­cja nie zacznie odzwier­cie­dlać naszego zagu­bie­nia. Jeśli mamy dość szczę­ścia, dostrze­żemy wzo­rzec i prze­bu­dzimy się.

Cho­ciaż nie jeste­śmy tego świa­dome, od wcze­snego dzie­ciń­stwa więk­szość kobiet jest szko­lona, aby łak­nąć tego, co nazy­wam potrój­nym zagro­że­niem – apro­baty, upra­wo­moc­nie­nia i pochwały. Potrójne zagro­że­nie sta­nowi metodę masko­wa­nia pustki wewnątrz nas, w miej­scu, gdzie powinna roz­kwi­tać nasza esen­cja. Ponie­waż jeste­śmy nie­świa­dome naszej praw­dzi­wej istoty, zagro­że­nie to staje się dla nas suro­ga­tem, z któ­rego ist­nie­nia nie zda­jemy sobie sprawy – rodza­jem afro­dy­zjaku.

Gdy mówię o naszej esen­cji, mam na myśli toż­sa­mość zako­twi­czoną w cen­trum naszego ja. To wyobra­że­nie nas nie jest powią­zane z żad­nym celem zewnętrz­nym. Gdy mamy do dys­po­zy­cji prze­strzeń i możemy ją swo­bod­nie eks­plo­ro­wać, solid­nie osa­dza­jąc sie­bie we wła­snej esen­cji, odkry­wamy swoją praw­dziwą moc. Pro­blem polega na tym, że inni od zawsze odgry­wają w naszej psy­chice bar­dziej zna­czącą rolę niż my. To sta­nowi źró­dło naszej sła­bo­ści. Zakres, w jakim jeste­śmy kształ­to­wane i nad­zo­ro­wane przez innych, jest szo­ku­jący.

Pra­co­wa­łam z set­kami kobiet, zarówno w Indiach, jak i na Zacho­dzie, i jestem prze­ko­nana, że każdą z nich wycho­wano do poro­zu­mie­wa­nia się z oto­cze­niem w ten ule­gły, jeśli nie wręcz czo­ło­bitny spo­sób. Nie mówię tu o mal­tre­to­wa­niu i prze­mocy. Mam na myśli silną i cał­ko­witą dez­orien­ta­cję w kwe­stii tego, kim w głębi sie­bie jeste­śmy. Cho­dzi mi o naszą wspólną skłon­ność do zacie­ra­nia wła­snej toż­sa­mo­ści ze względu na to, czego ocze­kują od nas inni ludzie oraz śro­do­wi­sko kul­tu­rowe. Nie­za­leż­nie od noszo­nej maski każda kobieta zmaga się z utratą swo­jego ja, swo­jej istoty, powo­do­waną cudzymi dzia­ła­niami. Kim będziemy, gdy zosta­niemy odarte z naszego uwa­run­ko­wa­nia kul­tu­rowego, gdy prze­sta­niemy być roz­po­zna­wane jako czy­jaś córka, sio­stra, żona lub matka?

Nie­zwy­kle istotne jest, aby­śmy zro­zu­miały swój kobiecy kod. Nie­za­leż­nie od naszego miej­sca zamiesz­ka­nia i dochodu, czy wycho­wano nas na far­mie w Paki­sta­nie, czy w Ohio w USA, zosta­ły­śmy przez ten kod ukształ­to­wane – w roz­ma­itym stop­niu. Jed­nej z nas wpo­jono te pod­sta­wowe ele­menty pod­czas wspól­nego posiłku skła­da­ją­cego się z biry­ani z koziną, a innej w trak­cie poda­nego po powro­cie z kościoła obiadu w postaci woło­winy z ziem­nia­kami. Gdy jed­nak pomi­niemy formę i język prze­kazu, fak­tem jest, że kobiety są warun­ko­wane do tego, aby odma­wiać sobie, a dawać innym, zaspo­ka­ja­jąc w pierw­szej kolej­no­ści cudze potrzeby, zwłasz­cza potrzeby męż­czyzn. W rezul­ta­cie czę­sto ule­gamy wyczer­pa­niu i wypa­le­niu. Sta­jemy się draż­liwe i nie­zno­śne, nie mając poję­cia, jakie są tego przy­czyny.

Naj­głęb­sza miłość wła­sna rodzi się ze zro­zu­mie­nia przy­czyn, dla któ­rych wyrze­kamy się sie­bie lub sie­bie nie­na­wi­dzimy. Aby je pojąć, musimy zaj­rzeć w głąb sie­bie i zro­zu­mieć, jak bar­dzo odda­li­ły­śmy się od swo­jej wewnętrz­nej istoty. Tylko wtedy nasza prze­miana nabie­rze roz­pędu.

Pro­ces prze­bu­dze­nia wymaga od nas mię­dzy innymi spoj­rze­nia w lustro i dostrze­że­nia u sie­bie każ­dego fał­szy­wego prze­ko­na­nia i każ­dego dys­funk­cyj­nego wzorca, który nało­gowo reali­zu­jemy. Dopóki nie prze­pro­wa­dzimy sta­ran­nego i szcze­gó­ło­wego prze­glądu zasad wła­snego funk­cjo­no­wa­nia, nie odkry­jemy swo­ich wzor­ców i nie będziemy w sta­nie się od nich uwol­nić.

Prawda wygląda tak, że nikt nie lubi widzieć sie­bie jako kogoś kształ­to­wa­nego przez kul­turę – tym bar­dziej nie cie­szy nas infor­ma­cja, że więk­szość tego, w co dotąd wie­rzy­ły­śmy w kwe­stii roli kobiet, jest kłam­stwem. Odkry­cie, w jakim stop­niu zosta­ły­śmy oszu­kane, wymaga od nas spoj­rze­nia w głąb sie­bie i wni­kli­wej ana­lizy kolej­nych warstw uwa­run­ko­wań. To prze­ra­ża­jące, że dotąd wie­rzy­ły­śmy prze­waż­nie w kłam­stwa. Cóż za szo­ku­jąca prawda!

Jeśli reagu­je­cie na te infor­ma­cje sil­nymi emo­cjami, w pełni to rozu­miem. Wiem, o co w tym cho­dzi. Prze­bu­dze­nie się do tej prawdy spra­wiło mi olbrzy­mią trud­ność. Czu­łam się zdra­dzona przez moich rodzi­ców i kul­turę. Drę­czyły mnie gniew i fru­stra­cja. Chcia­łam zamknąć się w sobie i wyco­fać ze świata. To cał­ko­wi­cie natu­ralne uczu­cia. Wyj­ście poza sche­maty ni­gdy nie jest przy­jemne – to ścieżka usiana dez­orien­tu­ją­cymi emo­cjami. Jeśli jed­nak jesteś w sta­nie zaak­cep­to­wać dys­kom­fort, zamiast mu się opie­rać, możesz zacząć dostrze­gać zna­cze­nie takiej szcze­gó­ło­wej ana­lizy wewnętrz­nej.

Im głę­biej się­gniemy w mrok naszej psy­chiki, aby zro­zu­mieć to, co się tam ukrywa, tym mniej­sze grozi nam ryzyko, że uwi­kłamy się w to ponow­nie. Jeśli jed­nak nie uświa­da­miamy sobie, jak w tym uwię­zły­śmy, w jaki spo­sób unik­niemy ponow­nego wpad­nię­cia w pułapkę?

Praca wewnętrzna jest trudna, przy­nosi nam jed­nak olbrzymi dar – auten­tycz­ność. Więk­szość z nas nie ma świa­do­mo­ści, jak nie­zwy­kłą siłę może ona dla nas sta­no­wić. Jeśli cho­dzi o moje życie, jedy­nie żmudna, cho­ciaż wspa­niała praca nad odrzu­ca­niem nie­au­ten­tycz­nych warstw pozwo­liła mi zacząć się zbli­żać do wewnętrz­nego wyzwo­le­nia.

Oto dokąd pro­wa­dzą cię te słowa. Wiem, że mogą cię drę­czyć i wywo­ły­wać uczu­cie dys­kom­fortu. Jestem z tobą, u two­jego boku, po two­jej stro­nie. Chodźmy dalej.

Czy „dobra” rze­czy­wi­ście zna­czy dobra?

Cho­ciaż prze­ja­wia się to na różne spo­soby, więk­szość kobiet pod­po­rząd­ko­wuje się na sku­tek powszech­nej pre­sji wewnętrz­nej, prze­ja­wiającej się w pyta­niu: „Czy jestem wystar­cza­jąco dobra?”.

Kto na tej pla­ne­cie jest w sta­nie spro­stać nor­mom narzu­ca­nym przez kul­turę? Masz rację – nikt. Wma­wia się nam jed­nak co innego i odno­simy mylne wra­że­nie, że jakoś, jakimś cudem, jeśli będziemy wystar­cza­jąco takie lub owa­kie, możemy stać się dobre. Jest to oczy­wi­ście pułapka, która wywo­łuje w nas dokucz­liwe, nie­ustanne poczu­cie, że na nic nie zasłu­gu­jemy.

Zbyt długo już ciąży na nas pod­świa­domy wzo­rzec, w któ­rym cenimy, kochamy i sza­nu­jemy sie­bie tylko wtedy, gdy jeste­śmy x, y lub z. Uwa­żamy, że zasłu­gu­jemy na coś jedy­nie w przy­padku, gdy speł­niamy okre­ślone kry­te­ria. Musimy stać się kimś lub czymś i tylko wtedy zyskamy akcep­ta­cję.

Nie­au­ten­tycz­ność i utrata wła­snego ja są tak wszech­obecne, że cza­sem zaczy­nam się zasta­na­wiać, czy nie sta­no­wią jed­nego z aspek­tów emo­cjo­nal­nego DNA kobiety. Wygląda na to, że zosta­jemy uwa­run­ko­wane do tego, aby się zagu­bić, wcze­śnie wyszko­lone, aby zapo­mnieć o swoim praw­dzi­wym ja, i pod­dane pra­niu mózgu, aby zaprze­pa­ścić to, kim fak­tycz­nie jeste­śmy. Zaczy­namy tra­cić sie­bie, jesz­cze zanim przyj­dziemy na świat, już za sprawą naszych przod­ków, poko­le­nie po poko­le­niu.

Może­cie nie iden­ty­fi­ko­wać sie­bie jako osoby zagu­bio­nej, ponie­waż zagu­bie­nie nie­raz przy­biera bar­dzo nie­oczy­wi­ste formy. Prze­ja­wia się na przy­kład w:

oba­wie przed wyra­ża­niem opi­nii,

nie­zdol­no­ści do wyzna­cza­nia zdro­wych gra­nic prze­strzeni oso­bi­stej,

apa­tii i wyco­fa­niu,

wybu­chach iry­ta­cji i nie­cier­pli­wo­ści,

braku pożą­da­nia sek­su­al­nego,

rezy­gno­wa­niu z oso­bi­stych celów,

braku dba­ło­ści o sie­bie,

bez­ce­lo­wym dzia­ła­niu,

poczu­ciu przy­tło­cze­nia i roz­dar­cia,

dez­orien­ta­cji i poczu­ciu ambi­wa­len­cji,

pro­kra­sty­na­cji i sabo­to­wa­niu sie­bie,

braku poczu­cia bez­pie­czeń­stwa i wiary w sie­bie,

nie­ustan­nym zamar­twia­niu się i nie­po­koju,

uza­leż­nie­niu od jedze­nia i środ­ków odu­rza­ją­cych.

Aby pozy­skać trzy bez­cenne nar­ko­tyki: apro­batę, upra­wo­moc­nie­nie i pochwałę, kobiety stają się zmien­no­kształtne – prze­kształ­camy się w takie istoty, jakimi chce nas widzieć oto­cze­nie. Robimy to, do czego nas uwa­run­ko­wano – wyrze­kamy się sie­bie. Szcze­gól­nie wyraźne jest to wtedy, gdy kobieta wkra­cza w doro­słość, uwa­ża­jąc się za „dobrą dziew­czynkę”. „Dobra dziew­czynka” roz­pacz­li­wie pró­buje uzy­skać upra­wo­moc­nie­nie. Wcze­śnie uczy się, że jest grzeczna, ponie­waż jest ule­gła i służy innym. Osoby, które w dzie­ciń­stwie były wycho­wy­wane na chlubę rodzi­ców, mogą dodać do tego jesz­cze jeden motyw – bycie dosko­na­łym. Taki spo­sób bycia two­rzy rodzaj emo­cjo­nal­nego sza­blonu, sta­łej metody reago­wa­nia na świat zewnętrzny. Kobiety mylą ten zapro­gra­mo­wany spo­sób bycia ze swoim praw­dzi­wym ja.

Pomię­dzy byciem auten­tyczną a byciem dobrą ist­nieje olbrzy­mia róż­nica. Tak bar­dzo pochła­nia nas wymiana komu­ni­ka­tów doty­czą­cych bycia dobrą, że cał­ko­wi­cie rezy­gnu­jemy ze swo­jej auten­tycz­no­ści i współ­pracy ze swoją istotą. Nasza sytu­acja ulega zmia­nie, dopiero gdy zaczy­namy dostrze­gać, jak przy­wią­za­nie do bycia dobrą utrzy­muje nas w ode­rwa­niu od naszej wewnętrz­nej świa­do­mo­ści.

Czyż nie jest dobrze „być dobrą”?

Gdyby tylko to było takie pro­ste. Pro­blem w tym, że dobro jest jedy­nie nie­win­nie brzmiącą przy­krywką dla cze­goś o wiele bar­dziej ponu­rego i, w osta­tecz­nym roz­ra­chunku, nie­osią­gal­nego. Tak naprawdę ozna­cza to, że ocze­kuje się od nas okre­ślo­nego zacho­wa­nia nie­za­leż­nie od tego, czy odpo­wiada ono naszej wewnętrz­nej natu­rze. Zacho­wa­nie jest uzna­wane za „dobre”, gdy speł­nia zewnętrzne normy, usta­no­wione przez inną osobę lub całe spo­łe­czeń­stwo.

Chłopcy też na swój spo­sób muszą dopa­so­wać się do pew­nych norm. Przy­go­to­wano je dla nas wszyst­kich. Kul­tura zmu­sza dzieci do dosto­so­wy­wa­nia się i wycho­wuje je na osoby nie­au­ten­tyczne. Dziew­czyn­kom jest o wiele trud­niej, ponie­waż jeste­śmy szko­lone do uzy­ski­wa­nia upra­wo­moc­nie­nia wyłącz­nie w zamian za bycie dobrymi, aby utrwa­lać w ten spo­sób potęgę patriar­chatu. „Dobra” kobieta jest ule­gła, gor­sza, nie­równa. Chłopcy? Mogą być dobrzy albo źli. W grun­cie rze­czy bywa tak, że im „gorzej” się zacho­wują, tym wię­cej upra­wo­moc­nie­nia uzy­skują. Taki „nie­do­bry” chło­piec może zostać nawet pre­zy­den­tem Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Aby prze­ana­li­zo­wać ten pro­blem, musimy pozbyć się prze­ko­na­nia, że ist­nieje norma bycia dobrym, i cał­ko­wi­cie o niej zapo­mnieć. Gdy uznamy ją za poję­cie tok­syczne, wszystko się zmieni. Zało­że­nie, że jeste­śmy dobre, tylko gdy speł­niamy warunki x, y i z, jest dys­funk­cyjne i należy je odrzu­cić. Wie­rząc w takie kłam­stwo, pró­bu­jemy dopa­so­wać się do danej normy, aby poczuć się war­to­ścio­wymi. Cią­gle kła­dziemy sie­bie na szali wagi dzia­ła­ją­cej w opar­ciu o fał­szywe liczby i porów­na­nia.

Grzeczna dziew­czynka, zdo­by­wa­jąc sza­cu­nek na pod­sta­wie tego, jak jest postrze­gana w rela­cjach, daje się prze­ko­nać, że musi przed­kła­dać w swoim życiu innych nad sie­bie, gdyż w prze­ciw­nym razie nie okaże się wystar­cza­jąco tro­skliwa i opie­kuń­cza. Jeśli nie zaspo­kaja potrzeb innych osób, uważa się ją za samo­lubną i okrutną. Jeśli zacho­wuje się wład­czo i sta­wia wyma­ga­nia, pięt­nuje się ją mia­nem „suki”.

Natu­ral­nie nie wszy­scy ślepo reali­zują nakazy spo­łeczne. Wiele z nas pod­daje się w wieku dora­sta­nia – wyco­fu­jemy się w apa­tyczne odrę­twie­nie albo wznie­camy rewo­lu­cję. Czy pamię­tasz, co zro­bi­łaś w tym wieku? Czy oka­za­łaś ślepą ule­głość, sta­jąc się uoso­bie­niem „grzecz­nej dziew­czynki”? Czy też wkro­czy­łaś w okres zobo­jęt­nie­nia i braku entu­zja­zmu? A może sta­łaś się rady­kalną bun­tow­niczką?

Jak­kol­wiek prze­ja­wiało się to u cie­bie, gdy byłaś nasto­latką, a także póź­niej, ważne jest, abyś zdała sobie sprawę, że podą­żamy za pew­nym arche­ty­pem, ponie­waż tak nas uwa­run­ko­wano. To, czy się prze­ciwko niemu bun­tu­jemy, czy też się do niego dosto­so­wu­jemy, nie jest aż tak istotne jak świa­do­mość tego, z czym wal­czymy lub przed czym ucie­kamy.

Nie­ważne, jak mani­fe­sto­wa­łaś sie­bie jako nasto­latka lub osoba doro­sła – bądź pewna, że pierw­sza indok­try­na­cja, któ­rej byłaś pod­dana już w dzie­ciń­stwie, dopro­wa­dziła do poja­wie­nia się u cie­bie potrój­nej potrzeby apro­baty, upra­wo­moc­nie­nia oraz pochwały. Tak wła­śnie dora­sta grzeczna dziew­czynka, zapo­mi­na­jąc, że ist­nieje jako samo­dzielny byt. Jest szko­lona, aby ist­nieć wyłącz­nie w okre­ślo­nym kon­tek­ście.

Schwy­tane w pułapkę urazy

Jeśli jeste­śmy kobie­tami, nasze histo­rie mają wspólne tło. Nie­ważne, czy moja skóra jest brą­zowa, a twoja biała, czy ja mam kształty ruben­sow­skie, a ty jesteś zbu­do­wana z samych mię­śni. Jeśli jeste­śmy kobie­tami, mamy wspólną esen­cję i z tego powodu w ten czy inny spo­sób każda z nas pada ofiarą patriar­chatu. Można to okre­ślić jako pro­dukt uboczny bycia współ­cze­sną kobietą.

Moja histo­ria poka­zuje, jak działa w naszym przy­padku pra­nie mózgu, nie­mal nie­zau­wa­żal­nie zabi­ja­jąc naszą istotę, pozwól więc, że opo­wiem ci o pew­nych klu­czo­wych aspek­tach spo­łe­czeń­stwa, w któ­rym wspól­nie dora­sta­ły­śmy. Nie­za­leż­nie od tego, skąd się wywo­dzisz, szybko zdasz sobie sprawę, jak wiele mamy ze sobą wspól­nego.

Gdy piszę te słowa, w mediach jest gło­śno o ruchu Black Lives Mat­ter (Życie czar­nych jest ważne). Dora­sta­łam w kul­tu­rze, która otwar­cie i bez zaże­no­wa­nia wiel­biła biały kolor skóry. Naj­po­pu­lar­niej­szy krem do twa­rzy nosił nazwę „Fair and Lovely” (Jasna i śliczna). Do dziś zresztą świet­nie się sprze­daje. Obda­rzone ciemną kar­na­cją Hin­du­ski od dzie­ciń­stwa są uczone, że ich kolor skóry nie jest dosko­nały. Podob­nie jest z ich wło­sami, sze­ro­ko­ścią bio­der i dłu­go­ścią nóg. Nic, co składa się na ich wygląd, nie jest dosta­tecz­nie dobre. Na scenę wkra­czają wybie­la­cze do cery, płynne diety i pro­stow­nice do wło­sów.

Mam jaśniej­szą skórę i kolor oczu niż więk­szość moich roda­czek. W kraju, który ide­ali­zuje takie cechy, czę­sto zwra­cano na mnie z tego powodu uwagę. Cho­ciaż byłam bled­sza od rówie­śni­czek, i tak nie czu­łam się dosta­tecz­nie jasna, dora­sta­łam więc w spo­rej nie­na­wi­ści do sie­bie, nie­ustan­nie porów­nu­jąc się do bia­łych pięk­no­ści widy­wa­nych na okład­kach cza­so­pism i na srebr­nym ekra­nie.

Gdy byłam dziec­kiem, cudze uzna­nie dla mojego wyglądu kom­plet­nie mnie dez­orien­to­wało. Z jed­nej strony ludzie czę­sto zwra­cali na mnie uwagę, zwłasz­cza starsi męż­czyźni, a z dru­giej – spo­ty­ka­łam się z pogardą i lek­ce­wa­że­niem, prze­waż­nie ze strony star­szych kobiet. To wszystko działo się, jesz­cze zanim ukoń­czy­łam dzie­siąty rok życia. Pamię­tam, jak myśla­łam: „Co mogę zro­bić, żeby wyglą­dać gorzej, tak, aby nikogo już nie dener­wo­wało, że kto­kol­wiek zwraca na mnie uwagę?”.

Póź­niej moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka z tam­tych cza­sów opo­wie­działa mi, jak się czuła, gdy mi wtedy towa­rzy­szyła. „Spa­ce­ro­wa­nie z tobą ulicą było okrop­nym doświad­cze­niem” – wspo­mi­nała. „Wszy­scy zwra­cali na cie­bie uwagę. Ludzie zatrzy­my­wali się, żeby powie­dzieć coś na temat two­ich oczu albo uszczyp­nąć cię w poli­czek, a na mnie nikt nawet nie spoj­rzał. Byłam nie­wi­dzialna”. Pamię­tam, jak kosz­mar­nie się poczu­łam, gdy to od niej usły­sza­łam. Chcia­łam ją prze­pro­sić, umniej­szyć sie­bie w jej oczach, żeby poczuła się lepiej.

Jak musiała się czuć w tam­tych chwi­lach, gdy dawano jej do zro­zu­mie­nia, że nie jest ładna, ponie­waż ma ciemne oczy i skórę ciem­niej­szą od mojej? Jak bar­dzo wypa­czona musi być kul­tura, w któ­rej dziew­częta dora­stają w prze­ko­na­niu, że są gor­sze, ponie­waż nie speł­niają wyide­ali­zo­wa­nych norm piękna?

Zmie­rzam do tego, że ów „wybie­lony” stan­dard piękna nie daje spo­koj­nie żyć wielu dziew­czę­tom. Kobiety są usta­wicz­nie oce­niane – chwa­lone lub poni­żane – za wygląd, na który nie mają żad­nego wpływu. Za każ­dym razem, gdy nasze poczu­cie wła­snej war­to­ści wiąże się z jakimś czyn­ni­kiem zewnętrz­nym, prak­tycz­nie jest już po nas. Czu­jemy się dobrze, gdy zysku­jemy czy­jeś uzna­nie, i paskud­nie, gdy tego uzna­nia nam bra­kuje.

Nic nie pora­dzimy na to, że żywimy urazę wobec kobiet, które mają to, czego w naszym odczu­ciu potrzeba nam, aby­śmy poczuły się coś warte. Ta uraza odczu­wana przez kobiety nie jest dla mnie niczym nowym. Wiele razy w dzie­ciń­stwie sły­sza­łam od nich uszczy­pliwe uwagi na temat mojego wyglądu. Jedna z sąsia­dek, którą piesz­czo­tli­wie nazy­wa­łam „cio­cią”, czę­sto mnie ostrze­gała: „Tylko nie myśl, że zawsze będziesz tak wyglą­dać. Teraz jesteś jesz­cze młoda”. Być może kie­ro­wała się współ­czu­ciem, ale ja wtedy sły­sza­łam w jej sło­wach tylko pogardę i nie­smak. Sąsiadka nie miała poję­cia, że zaczę­łam nie­na­wi­dzić swo­jego wyglądu i pra­gnę­łam być taka sama jak inne dziew­czynki.

Gdy skoń­czy­łam jede­na­ście lat, wpa­dłam na pomysł, jak sobie pora­dzić z tym pro­ble­mem. Posta­no­wi­łam znacz­nie przy­brać na wadze. Choć może zabrzmi to iro­nicz­nie, tę stra­te­gię czę­sto wyko­rzy­stują kobiety, które pró­bują stać się nie­wi­dzialne. Sko­rzy­sta­łam z niej i oka­zała się sku­teczna. Wresz­cie zosta­wiono mnie w spo­koju. Cho­ciaż męż­czyźni na­dal wyda­wali się zwra­cać na mnie uwagę, kobiety prze­stały mnie nie­na­wi­dzić. A ja przede wszyst­kim chcia­łam, żeby ludzie prze­stali mnie źle trak­to­wać. Chcia­łam, żeby mnie lubili.

W wieku trzy­na­stu lat cał­ko­wi­cie już pod­da­łam się indok­try­na­cji, kro­cząc ścieżką wstydu i ule­gło­ści. Od ota­cza­ją­cych mnie kobiet nauczy­łam się, że ni­gdy nie roz­bły­snę peł­nym bla­skiem i nie będę zaj­mo­wać zbyt wiele miej­sca. Co może wyda­wać się śmieszne, tę lek­cję wpa­jały mi raczej kobiety niż męż­czyźni. To wła­śnie kobieca pogarda i lek­ce­wa­że­nie nauczyły mnie, że korzyst­niej jest pod­pie­rać ścianę, niż rzu­cać się w oczy. Lepiej wędro­wać utar­tym szla­kiem – być może skoń­czyć stu­dia i kilka lat popra­co­wać, ale przede wszyst­kim i jak naj­szyb­ciej wyjść za mąż, ustat­ko­wać się i wydać na świat potom­stwo.

W tym miej­scu szlak się koń­czył, jak gdyby rola żony i matki była osta­tecz­nym prze­zna­cze­niem kobiety. Zej­ście z tej ścieżki nio­sło poczu­cie zagro­że­nia. Dla­czego któ­ra­kol­wiek kobieta mia­łaby popeł­nić samo­bój­stwo spo­łeczne? Łatwiej było łykać to, co sły­sza­ły­śmy na każ­dym przy­ję­ciu z oka­zji naro­dzin dziecka, i podą­żać drogą Tej Kobiety.

Ważne jest, aby­śmy przyj­rzały się swo­jemu wewnętrz­nemu skryp­towi zwią­za­nemu z tymi nor­mami i prze­ana­li­zo­wały ich tok­syczne skutki. Dopiero gdy dostrze­żemy znisz­cze­nia emo­cjo­nalne narzu­cane nam przez kul­turę stwo­rzoną do tłu­mie­nia naszego natu­ral­nego spo­sobu bycia, zaczniemy odkry­wać nasze auten­tyczne ja. Sta­wia­jąc pierw­sze kroki na ścieżce ku prze­bu­dze­niu, zauwa­żamy, na jak wiele spo­so­bów kul­tura nie­ubła­ga­nie trzyma nas w uśpie­niu.

Stać się Tą Kobietą

Gdy się głę­biej nad tym zasta­no­wisz, zdasz sobie sprawę, jaki nie­po­kój odczu­wają kobiety, nie­za­leż­nie od tego, z jakiego śro­do­wi­ska lub kul­tury się wywo­dzą. Tysiące rze­czy, które robimy z wło­sami, żeby dodać im poły­sku i obję­to­ści, to, co wypra­wiamy z paznok­ciami, by nadać im kształt i kolor za pomocą setek odcieni lakie­rów i bro­katu, pie­nią­dze wyda­wane na kosme­tyki do maki­jażu i liczba fil­mi­ków instruk­ta­żo­wych na YouTu­bie, które oglą­damy, żeby optycz­nie zmie­nić kształt swo­jej twa­rzy – to wszystko poka­zuje nam, jak ogromna sprzecz­ność w nas panuje.

Masku­jemy swoją wewnętrzną pustkę na wiele spo­so­bów: nie­koń­czą­cymi się die­tami, biu­sto­no­szami push-up, wstrzy­ki­wa­niem botoksu, sztucz­nymi rzę­sami. Dodajmy do tego bie­li­znę wyszczu­pla­jącą, którą zakła­damy, żeby nasze ciało wyglą­dało ina­czej niż w rze­czy­wi­sto­ści, stringi, które mają pod­kre­ślić kształt naszych poślad­ków, ubra­nia, któ­rymi nie­ustan­nie się zadrę­czamy, i cho­ro­bli­wie nie­wy­godne buty, któ­rymi zdo­bimy nasze stopy. Bio­rąc to wszystko pod uwagę, zuży­wamy osza­ła­mia­jącą ilość ener­gii na prze­peł­nione nie­po­ko­jem „napra­wia­nie” naszego wyglądu. Oczy­wi­ście wiele z nas bun­tuje się i rusza pod prąd, sta­ra­jąc się zane­go­wać tę „normę”. Postę­pu­jąc tak, czę­sto wyle­wamy dziecko z kąpielą, gdy cał­ko­wi­cie rezy­gnu­jemy z dba­nia o sie­bie.

Wewnętrzna pustka odczu­wana przez kobiety, nie­za­leż­nie od śro­do­wi­ska, z jakiego się wywo­dzą, bie­rze się z tego, że od samego początku pod­ko­puje się ich esen­cję. W ten czy inny spo­sób nisz­czy się ich ducha. Jeste­śmy pod­da­wane pra­niu mózgu i wma­wia się nam, że możemy osią­gnąć speł­nie­nie jedy­nie wtedy, gdy dopa­su­jemy się do nie­re­al­nej normy dobra i piękna, która dla wielu z nas jest rów­no­znaczna z dosko­na­ło­ścią. Oczy­wi­ście dosko­na­łość jest poję­ciem względ­nym. Zazwy­czaj ozna­cza, że jeste­śmy pod­da­wane pre­sji, aby jesz­cze bar­dziej stać się kimś, kim nie jeste­śmy.

Norma dobra prze­ja­wia się nie tylko w naszym wyglą­dzie. Pod­czas kon­fliktu mówimy cicho lub mil­czymy. Oba­wiamy się myśleć i postę­po­wać nie­za­leż­nie, więc same się ogra­ni­czamy. Zda­rzają się rów­nież sytu­acje, gdy nie możemy odmó­wić, ponie­waż oba­wiamy się odwetu. To wszystko osła­bia olbrzy­mią wewnętrzną moc, którą dys­po­nu­jemy, ale z któ­rej nie korzy­stamy.

Nie jeste­śmy otwar­cie uczone takiego spo­sobu bycia. Nie ma takiej potrzeby. Tak jak wspo­mnia­łam, poja­wia się sam, nie­siony nie­wi­dzial­nymi falami, prze­ka­zy­wany przez pępo­winę od matki do córki. Wchła­niamy wzorce z naszego oto­cze­nia. To uogól­nie­nie jest obecne we wszyst­kich kul­tu­rach, uwa­żamy więc, że tak powinna natu­ral­nie postę­po­wać kobieta – Ta Kobieta.

Zamie­rzam poka­zać ci, że to wszystko, wszystko, nie jest natu­ralne, lecz wyłącz­nie kul­tu­rowe. Chcę ci uświa­do­mić, w jak dużym stop­niu więk­szość tego, co robimy, sta­nowi efekt mani­pu­lo­wa­nia nami przez kul­turę nie­świa­do­mo­ści. A potem chcę ci udo­wod­nić, że w ogóle nie musimy się temu pod­da­wać.

Wiem, co myślisz. „Wspa­niałe, celne hasła, które mają się nijak do rze­czy­wi­sto­ści”. Moje wła­sne uza­leż­nie­nie od kon­cep­cji Tej Kobiety trwało przez pierw­sze czter­dzie­ści dwa lata mojego życia. Dła­wiło mnie tak mocno, że byłam w sta­nie prze­ma­wiać jedy­nie piskli­wym szep­tem. Ści­skało moje żebra cia­snym gor­se­tem. Było stu­ko­tem wyso­kich obca­sów pod­pie­ra­ją­cych moje kru­che kostki. Zmie­niało moje śmiałe oświad­cze­nia w płacz­liwe wąt­pli­wo­ści, a moje prawdy w wie­rutne kłam­stwa. Zakry­wało mi twarz maskami. Prze­szy­wało moją pogodę ducha nie­ustan­nym nie­po­ko­jem, gdy pró­bo­wa­łam porów­ny­wać sie­bie do innych kobiet.

Nie­ważne, jak daleko od domu rodzin­nego żyjemy, kim się sta­jemy, jak wiele osią­gamy, jak szczu­płe jeste­śmy lub jak wiele razy wygramy w kon­kur­sie na naj­lep­szego rodzica, jeste­śmy oto­czone przez ste­reo­typy apro­bo­wane przez kobiety, wśród któ­rych dora­sta­ły­śmy. Te naj­wcze­śniej­sze arche­typy sta­no­wią cegły i zaprawę murar­ską, z któ­rych powstaje nasza psy­chika.

To wła­śnie z tego powodu wcze­sne lata naszego życia są dla nas tak istotne. To, co wchło­niemy jako dzieci, decy­duje o bar­wie naszych komó­rek i lep­ko­ści naszej krwi. Nasze dzie­cięce uszy i wraż­liwe umy­sły sta­ran­nie słu­chają, w jaki spo­sób nasze matki budują swój auto­ry­tet (lub jak im się to nie udaje), a ojco­wie korzy­stają ze swo­jej siły lub jej nad­uży­wają. Naj­wcze­śniej­sze arche­typy, które nas ota­czają, stają się naszymi arche­ty­pami, fun­da­men­tem pod naszymi sto­pami.

Aby się od nich uwol­nić, musimy je znisz­czyć. Aby je znisz­czyć, musimy wyma­zać każdą fał­szywą toż­sa­mość, którą w nas stwo­rzyły. Musimy umrzeć dla tej kobiety, którą dotąd zna­ły­śmy jako sie­bie, aby mogła się naro­dzić nasza esen­cja, nasze praw­dziwe ja, i aby­śmy mogły zacząć żyć auten­tycz­nie.

Jak już wiemy, nie­ła­two jest prze­kształ­cić stary model Tej Kobiety w nowy, cał­ko­wi­cie prze­pro­jek­to­wany wewnętrz­nie. Trzeba mieć do tego dobrze poukła­dane w gło­wie. Jeste­śmy stwo­rze­niami home­osta­tycz­nymi, które, ogól­nie rzecz bio­rąc, przed­kła­dają poczu­cie bez­pie­czeń­stwa ponad przy­godę, a nie­zmien­ność ponad chaos. Tylko w chwi­lach, gdy prze­peł­nia nas zew natury i jeste­śmy gotowe, by wywró­cić nasze życie do góry nogami, bywamy zdolne do prze­kształ­ce­nia tego, co stare, w coś dogłęb­nie odmien­nego.

Mówię tu o praw­dzi­wym odro­dze­niu ducho­wym, takim, do któ­rego nie­zbędna jest olbrzy­mia odwaga wewnętrzna, które jest zada­niem ducho­wych wojow­ni­czek. Prze­miana, o któ­rej wspo­mi­nam, wymaga rady­kal­nego prze­bu­dze­nia.

3. Czy ośmie­limy się przy­znać do swo­jego udziału?

3

Czy ośmie­limy się przy­znać do swo­jego udziału?

Gdyby w pochwie nie znaj­do­wał się miecz, pozo­sta­łaby pusta Gdyby koł­czanu nie wypeł­niały strzały, pozo­stałby pusty Gdyby muszla nie skry­wała ostrygi, pozo­sta­łaby pusta Jedno potrze­buje dru­giego, aby znać war­tość i cel Ani jedno, ani dru­gie nie jest cało­ścią samo w sobie.

Wydaje się, że jeste­śmy ska­zane na sto­so­wa­nie się do naka­zów kul­tu­ro­wych, a jed­nak to wła­śnie w nas tkwi siła, dzięki któ­rej możemy zmie­nić swoje prze­zna­cze­nie. Tu wła­śnie swoją rolę odgrywa nasze rady­kalne prze­bu­dze­nie. Im bar­dziej zwra­camy uwagę na naszą bole­sną prze­szłość emo­cjo­nalną, nasze uśpie­nie i uza­leż­nie­nia psy­chiczne, tym lepiej przy­go­to­wu­jemy się do tego, aby je prze­zwy­cię­żyć. Sta­wie­nie czoła wewnętrz­nym demo­nom to jedyna droga, aby się ich pozbyć. Tylko gdy roz­pra­wimy się z nimi wszyst­kimi po kolei, będziemy mogły odzy­skać swoją moc.

Książka, którą czy­ta­cie, mogłaby być napi­sana jako okle­pane zesta­wie­nie gar­ści cel­nych hase­łek dobra­nych tak, aby moty­wo­wać kobiety do dawa­nia z sie­bie wszyst­kiego lub koić ich gniew. Mogłaby być zbio­rem inspi­ru­ją­cych opo­wie­ści o tym, jak odzy­skać swoją moc. Wiele kobiet pisze takie książki. Dostar­cza­nie ludziom moty­wa­cji nie jest jed­nak przed­mio­tem mojego zain­te­re­so­wa­nia. Sku­piam się na czymś zupeł­nie odmien­nym – na prze­bu­dze­niu kobiet. Dopóki nie prze­ana­li­zu­jemy, w jaki spo­sób dotar­ły­śmy do miej­sca, w któ­rym się znaj­du­jemy, moty­wu­jące słowa nie będą się nas trzy­mać. Są tylko pla­ster­kiem osła­nia­ją­cym ska­le­cze­nie, niczego nie leczą. Aby się prze­bu­dzić, musimy wyjść poza pra­gnie­nie bycia osobą szczę­śliwą, zmo­ty­wo­waną czy pozy­tyw­nie nasta­wioną. To są wspa­niałe cechy, ale musimy wyka­zać chęć pod­ję­cia pracy wewnętrz­nej, w prze­ciw­nym razie będziemy po pro­stu krę­cić się w kółko pomię­dzy kolej­nymi wzlo­tami i upad­kami. Jedy­nie rady­kalne wewnętrzne uzdro­wie­nie pozwoli nam naro­dzić się ponow­nie.

Pierw­szym eta­pem pracy wewnętrz­nej jest skie­ro­wa­nie się w głąb sie­bie, zgod­nie z suge­stią zawartą w tym okre­śle­niu. Instynk­tow­nie spo­glą­damy na zewnątrz. Zaan­ga­żo­wa­nie się w pracę wewnętrzną ozna­cza oswo­bo­dze­nie sie­bie z tego, co zewnętrzne. Znaczną część naszego prze­bu­dze­nia ducho­wego sta­nowi bole­sny i żmudny pro­ces docho­dze­nia do prawdy i pojed­na­nia. W grun­cie rze­czy porów­ny­walny do tego pro­ces w posta­par­the­idow­skiej Połu­dnio­wej Afryce i post­na­zi­stow­skich Niem­czech pole­gał wła­śnie na tym: na ponow­nym, peł­nym bólu zda­wa­niu rela­cji z wyda­rzeń peł­nych prze­mocy i cier­pie­nia, czę­sto w obec­no­ści spraw­ców tych prze­stępstw. W ten spo­sób oka­zy­wano posza­no­wa­nie dla uzdro­wie­nia, do któ­rego docho­dzi, gdy zapewni się dość prze­strzeni na obej­rze­nie, omó­wie­nie, odno­to­wa­nie i zale­cze­nie wszyst­kich ran. Wszystko zaczyna się jed­nak od bru­tal­nego spo­tka­nia z wła­snym cier­pie­niem. Bez tego nie ma mowy o osią­gnię­ciu stanu rado­ści. Czę­ścią praw­dzi­wego uzdro­wie­nia zawsze jest rów­nież cał­ko­wita akcep­ta­cja bólu.

Jeśli pomi­niemy ten pro­ces, nara­żamy się na omi­ja­nie duchowe. Ter­mi­nem tym okre­śla się uni­ka­nie bole­snych emo­cji w celu zapew­nie­nia sobie i innym pozo­rów wyż­szo­ści ducho­wej. Tym­cza­sem prawda wygląda tak, że nie możemy prze­ści­gnąć samych sie­bie w udu­cho­wie­niu, zmu­sza­jąc się do dobrego samo­po­czu­cia. W grun­cie rze­czy jest to cał­ko­wite prze­ci­wień­stwo celu każ­dego ducho­wego wojow­nika.

Poczu­cie obna­że­nia i bez­bron­no­ści powo­duje, że wiele moich klien­tek wsty­dzi się opo­wia­dać mi o swoim wewnętrz­nym świe­cie. Są prze­ko­nane, że nikt inny nie ma takich doświad­czeń. Gdy­bym zapła­ciła wam dolara za każdą opo­wieść nie­mal iden­tyczną z opi­sa­nymi w tej książce, sta­ły­by­ście się nie­zwy­kle bogate – aż do tego stop­nia uni­wer­salne są nasze doświad­cze­nia wewnętrzne. Tak działa sio­strzeń­stwo. Gdy tylko zdamy sobie sprawę z łączą­cych nas wię­zów, nasze sio­strzeń­stwo sta­nie się naszą siłą.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki