Pusty las - Monika Sznajderman - ebook + książka

Pusty las ebook

Monika Sznajderman

4,3

Opis

Żyjąc, zajmujemy miejsce tych, którzy byli przed nami, taka jest oczywista kolej rzeczy. Jak jednak żyć w miejscu, w którym garstka ludzi zajmuje miejsce po ośmiuset, jak wypełnić taką przestronną pustkę? Szczególnie gdy tych ośmiuset nie odeszło tak, jak nakazuje czas, lecz zmiotła ich historia? „Pusty las” to opowieść autorki o życiu w Wołowcu, beskidzkiej wsi, z której kolejno znikali szukający szczęścia za oceanem biedacy, wizjonerscy nafciarze, Żydzi, Cyganie, Łemkowie. To także jej hołd dla tego miejsca na ziemi, jego historii, przyrody i jego mieszkańców.

„„Pusty las” to książka o życiu „wśród zrujnowanych cerkwi i zdziczałych sadów”, o wrastaniu w osierocony krajobraz i o czytaniu świata, który trwa już tylko w powidokach czegoś, czego „nie wolno przeoczyć”.

Monika Sznajderman czyta Beskid Niski i czyta Wołowiec – czyta swoje miejsce na ziemi, miejsce życia na łące pamięci, w wyrwach po dawnych mieszkańcach Łemkowszczyzny. Te wyrwy, te pasma pustki – niewidoczne na pierwszy rzut oka – zjawiają się pośród słów, zawołane po imieniu. W tej prozie niemal słychać stukot klawiszy pod opuszkami palców, słychać oddech zbratany z rytmem kroków. I słychać też – mocno, wyraźnie – coś, co jest „jak łemkowskie gorzkie żale, jak smutna litania”.

Pusty las – miejsce, od którego wieje grozą, całe w dreszczach, zagrzebane w cierpkiej ciszy. I jednocześnie jest to miejsce żywych głosów, codziennej krzątaniny, powszedniej czułości istnienia, która pachnie chlebem, tarniną i mgłą.

Może w tym właśnie leży tajemnica tej prozy – w czułości, z jaką Monika Sznajderman dotyka ziemi niczyjej, leżącej pod białym, lodowatym słońcem, śmiertelnie zranionej. Ta czułość dotknięć jest czułością słów, ale ma też w sobie coś z miłości – przenikliwej, trzeźwej, dyskretnej. Taka miłość staje w pustym lesie, nawołuje. Wywabia z nieistnienia to, co powinno trwać. Układa usta do dawno zapomnianych imion jak do pocałunku. Powierza istnienie wyobraźni – osłania je, opatruje jego rany.”

prof. Paweł Próchniak

„Powtarzane często pytanie: „Co ja tu robię?” jest ostatecznie pytaniem: „Kim jestem?”. Odpowiedź autorki nie jest spekulacją, ale działaniem, zatrudnieniem, budowaniem domu, zamieszkiwaniem, „wrastaniem” w tę pustkę po Łemkach, Żydach, Cyganach. Tworzeniem ze śladów i znaków przeszłości, głównie jednak „śladów śmierci, a nie śladów życia”, własnej „okolicy”, czyli ustanawianiem świata na nowo i siebie w tym świecie, gdzie „przedwieczorną porą czuje się smutek, drżenie i lęk”.

Najważniejszą sprawą wydaje się jednak to, że Monika Sznajderman bliska jest odnalezieniu języka, w którym może rozmawiać z nieobecnymi, z jej nieznanymi sąsiadami. Ten język jest widzeniem „przez nicość”, przybliżaniem się do świata z czułością, a nie widzeniem-władaniem. To bardzo ważne w czasach, gdy pamięć staje się towarem.

Pusty las” jest zapisem odnajdywania siebie przez powinność wobec Innych. I nie jest metaforą. Jednym z powtarzalnych wyobrażeń w tej książce jest właśnie las, który z bezlitosną obojętnością porasta progi zburzonych domostw i świątyń, ogrody i pola, wydeptane ścieżki, bezimienne mogiły i cmentarne nagrobki, ale też jako „drzewo z grobu” wpisuje się w odwieczną topikę życia.”

prof. Roch Sulima

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 217

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (125 ocen)
71
31
12
7
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ponitka

Nie oderwiesz się od lektury

Nikt tak pięknie nie napisał o miłości do miejsca jak Monika Sznajderman.
00
mmlewicka82

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie przedstawiony już nie istniejącyświat, aż chce się pojechać i poszukać śladów
00
and_gru48

Nie oderwiesz się od lektury

d o s k o n a l a. bo prosta w przekazie, a zawiera tak wiele tysiące ludzkich istnień ....ocalałych od zapomnienia ❤️
00

Popularność



Kolekcje



Monika Sznajderman

Pusty las

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w  internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i  koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografie wewnątrz tomu Kamil Gubała

Mapa d2d.pl

Copyright © by Monika Sznajderman, 2019

Redakcja Magdalena Budzińska

Konsultacja merytoryczna Stanisław Kryciński

Korekta d2d.pl

Redakcja techniczna i skład Robert Oleś / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-860-0

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Wołowiec 2019

Wydanie I

Moim sąsiadom, dawnym i obecnym

Martinowi Pollackowi z przyjaźnią i wdzięcznością

Montaillou to miłość Piotra i Béatrice, a także stado owiec Piotra Maury.

Emmanuel Le Roy Ladurie, Montaillou. Wioska heretyków 1294–1324

[…] nawet po mitycznych Etruskach, Hetytach czy Celtach pozostał na tej ziemi ślad, to i po mnie i mojej rodzinie ślad też pozostanie, bo w przyrodzie nic nie ginie, nie giną też bezpowrotnie ślady jakiegokolwiek życia.

Zyta Oryszyn, Ocalenie Atlantydy

Choć deszcz zmył ich imiona z zarosłych chwastami grobów.

Dylan Thomas, W udzie białego olbrzyma

Jestem coraz bardziej zadomowiony w obcym mieście.

Joseph Roth, Obce miasto

Dawno, dawno temu, kiedy pierwszy raz zobaczyłam Wołowiec, niebo było jasnożółte, blade, na polach tajał ostatni śnieg. Szliśmy od strony Czarnego, przez siedem rzek. Za ostatnią, już we wsi, przy pierwszej chacie zatrzymał nas gospodarz. Wybierał się właśnie do wieczornego udoju, ale był chętny do rozmowy. „Buduję nowy dom – powiedział. – Tu, za strumieniem, jest łąka, widzicie? Sprzedam ją wam, przeniesiecie tam sobie stary”. Nigdy nie kupiłam łąki w zakolu Zawoi, a Janek nigdy nie przeprowadził się do nowego domu. Mimo to kilka lat po tamtej rozmowie wróciłam do Wołowca i zostałam. Opowiem wam tę historię.

Tak w ogóle w Beskidzie Niskim mieszkam już znacznie dłużej. Bo przed Wołowcem były Olchowiec, Czarne, Łosie. Wszystko to były, to są wsie łemkowskie. Lub – jak wolą niektórzy – rusińskie, rusnackie. W Olchowcu mieszkałam na kolonii, w starej chyży pod strzechą, u stóp Baraniego. Kupiliśmy tę chyżę od Moriaków. To znaczy od Stasiwolaków, ale okazało się, że właścicielami są Moriakowie. Przed domem, za kamiennym spichlerzem, który nazywaliśmy, nie wiedzieć czemu, kurnikiem, rozciągała się młaka, a za nią, na zboczu łagodnego wzgórza, stary, zdziczały sad, krzywe jabłonie i śliwy. Przed wojną musiał tam stać dom. Teraz pasły się Moriakowe krowy. Wieczorami siadywaliśmy na przyzbie i patrzyliśmy, jak zza wzgórza nadciąga mrok. Za drogą uwiązany do prowizorycznej budy pies pilnował ziemniaków babci Pyrzanii przed dzikami. Czasami, gdy dziki stawały się szczególnie dla ziemniaków niebezpieczne, babcia nocami dołączała do psa. Co roku ze starych kopanek służących do wydobywania ropy naftowej w pobliskiej Ropiance – przed wojną znajdowały się tam liczne szyby naftowe i zabudowania kopalni; całość, wspomina w szkicu Rowerem po Łemkowszczyźnie wędrujący po Beskidzie Niskim etnograf Roman Reinfuss, „przypominała małą kopalnię w Górach Skalistych, opisywaną tak często w podróżniczych powieściach Karola Maya” – więc co roku z tych kopanek wyciągałam ciężkie wiadra pełne bulgoczącej czarnej mazi, ładowałam je do malucha, a potem zgodnie ze starą tradycją ropowałam poczerniałe belki domu. To, co pomiędzy nimi, malowałam, także zgodnie z tradycją, na biało wapnem. Ale najpierw zatykałam szpary w uszczelnieniu gliną pomieszaną ze słomą, malowałam dopiero potem. Co roku też w dachu pojawiały się dziury i wtedy wyprawialiśmy się na beznadziejne poszukiwania kiczek – ręcznie wymłóconych wiązek słomy z żyta. Nikt ich już nie robił, chyba że dla skansenu. Aż w końcu któregoś 1 września dom spłonął.

Na kolonii nie było wtedy poza nami, domem babci Pyrzanii, gospodarstwami Toropiłów i Gabłów żadnych innych zabudowań, a przecież przed wojną i wysiedleniami w Olchowcu i jego przysiółkach w blisko dziewięćdziesięciu gospodarstwach żyło kilkaset osób. Dziś jest ich kilkadziesiąt. Babcia Pyrzania naprawdę nazywała się Anastazja Pyrz i pochodziła z Ciechanii, o której bardzo często opowiadała, nigdy tam jednak nie jeździła. Rozumiałam ją. W przepastnej dolinie Ciechanii przyroda całkowicie zawłaszczyła resztki łemkowskiego świata, na powierzchni zostawiając tylko kilka krzyży i ukryty na zboczu stary cmentarz. I ten zresztą częściowo wchłonęła, trudno go znaleźć, a w mogiłach głębokie jamy wykopały sobie borsuki i lisy. Do Toropiłów, a właściwie do dziadka Toropiły, chodziłam za przełęcz starą kamienistą drogą słuchać opowieści o huśtawce, na której huśtał się od dziecka, coraz wyższej i wyższej, jak drzewo, na którym była zawieszona (czy to była czereśnia?). Huśtawkę zrobił dziadkowi Toropile dawno temu, pewnie w XIX wieku, ojciec, by chłopiec nie nudził się przy pasieniu. Z nim i z babką Toropiłową siadywałam przy stole stojącym pod niziutkim oknem ich starego domu i jadłam chleb z miodem. Obok pobudowali sobie nowoczesny dom młodzi. Gdy dziadkowie się zestarzeli, młodzi wzięli ich do siebie. Stary dom ktoś kupił i chciał w całości przenieść w inne miejsce. Kiedy go zabierano, babka i dziadek Toropiłowie stali na balkonie nowoczesnego domu i płakali. Ich chatę postawiono na okrągłych belkach, zwanych okrąglakami, i zaczepiono do traktora. Tak właśnie przenoszono kiedyś domy, sunęły jak lądowe żaglowce, przed epoką traktorów ciągnięte przez ludzi i konie. Chata Toropiłów miała do pokonania niecałe dwieście metrów. Po drodze napotkała jednak niewielki zagon truskawek, przez który nie dało się przejechać, i została tam, na polu zatopionych w zieleni czerwonych owoców, pociemniała od deszczu, słońca i lat. Po pewnym czasie zaczęła się rozpadać i wkrótce rozebrano ją do końca. Wiem to wszystko z opowieści, nie było mnie już wtedy w Olchowcu.

Spłowiały brąz, zieleń, truskawkowa czerwień, a nad nimi bławatkowe letnie niebo. Lato na pewno musiało być w tym kadrze, bo kiedy w końcu przenosi się domy, jeśli nie wiosną lub latem? To był pewnie piękny widok, myślę. Ale zaraz przychodzi refleksja i wiem już, że ta historia to opowieść o bezdomności i wygnaniu, o bezsilności i cierpieniu, o chwili, w której wszystko się kończy, a nie o żadnym obrazie, choćby najpiękniejszym. Nie pamiętam, kiedy umarł dziadek Toropiło. Ale chyba szybko.

W Czarnem mieszkałam przez osiem lat w domu bez prądu nad Wisłoką, w domu Jurka, wcześniej Chwałyka, a jeszcze wcześniej, przed wojną, Wasyla Bajsy. Wieczorami po kątach chałupy czaił się mrok, rozświetlany tylko tu i ówdzie światłem naftowych lamp. Dobrze się przy nich pracowało, nie pozwalały na rozpraszanie uwagi, dawały skupienie. Pamiętam nieustanny stukot klawiszy dwóch maszyn do pisania i brudzące palce granatowe kalki.

No bo skąd i po co miał być prąd we wsi, która – do wojny bogata i ludna (dwie cerkwie, szkoła, pięćdziesiąt osiem gospodarstw, dwa młyny wodne i wiatrak) – została całkowicie wysiedlona? Dwa domy przetrwały wysiedlenia i następujące po nich zniszczenie, Chwałyk i Kowalka, zwane tak od nazwisk ich ostatnich właścicieli (Kowalka była konkubiną Kowala, który zanim zamieszkał w Czarnem, miał dom w Wołowcu, na naszej dzisiejszej ziemi, tam gdzie wykopaliśmy studnię i rośnie stary jawor). Oprócz nich zostały jeszcze szkoła i jedna z cerkwi, ogołocona ze wszystkiego. Ikonostas zrabowano, a w środku przez lata trzymano owce. Potem szkołę i cerkiew też zabrano. Po cerkwi został tylko kamienny próg, który dziś trudno znaleźć wśród zielska. Żyliśmy tam otoczeni grobami i duchami. Pod dom podchodziły wilki i nie jest to bajka dla niegrzecznych dzieci, tylko szczera prawda – raz zjadły nam pół barana na łańcuchu. Drugi w tym czasie pasł się spokojnie obok, psy spały w sieni. Gościliśmy akurat kolegów z wydawanego na początku lat osiemdziesiątych legendarnego fanzinu „Czerwony Kapturek”. Życie czasami tak wygląda, nic na to nie poradzę. No więc wilki. Nocami stawaliśmy na tarasie i słuchaliśmy, jak wyją albo rozprawiają się z ofiarą. Z samego rana szliśmy sprawdzić – w srebrnej, zmrożonej trawie bielały kości, czerwieniła się krew.

Z Czarnego pamiętam także zapachy: oprócz zapachu nafty zapach gorącej wody z mydlinami, która parowała w ogromnym garze na kuchni. Zapach świeżo udojonego koziego mleka. Zapach płonących pod kuchenną blachą świerkowych szczap. Zapach suchego siana w porze sianokosów i zwierzęcego nawozu w obórce. I piece do wypału węgla drzewnego nad Wisłoką, które przesycały całą dolinę dymem. Pachnieliśmy tym dymem, pachniały nim nasze ciała i ubrania.

Za sąsiadów mieliśmy tylko robotników leśnych, drwali, pilarzy i wozaków, wtedy jeszcze drewno ściągano z gór końmi, a nie potężnymi traktorami zwanymi popularnie, od słowackiej nazwy lesný kolesový traktor, elkami (było to lepsze dla drzew, lecz gorsze dla koni), a wiosną i latem przychodzili też pasterze z Podhala. Pilarze i wozacy mieszkali w starej leśniczówce po prawej stronie na górce. Chodziłam do nich na wideo – przycupnięta na stołku pod rozgrzanym kaflowym piecem oglądałam z nimi horrory i thrillery, filmy karate i science fiction o świecie po apokalipsie. Takie lubiliśmy najbardziej. Tam z kolei pachniało klubowymi i sportami, olejem silnikowym i benzyną, wilgocią i potem. Czasami starym fiatem 125p jeździliśmy na tak zwaną wymianę – giełdę kaset wideo – aż pod Kraków. Można tam było kupić filmy kręcone kamerą w kinie, z ekranu, obraz był drżący i czasem zamazany, w tle słychać było różne dźwięki, kaszel, śmiech. Napisałam potem książkę Współczesna Biblia pauperum. Szkice o wideo i kulturze popularnej – o tym, jak nowoczesne obrazy mieszają się z pradawnymi mitami.

Górale ze skalnego Podhala na zielonych łemkowskich pastwiskach paśli swoje owce, a między zdziczałymi śliwami i jabłoniami – konie i krowy. Krowy niszczyły czasem przydrożne kamienne krzyże i trzeba je było przed nimi ogradzać. Co roku na Wielkanoc i Zaduszki przyjeżdżali też starzy Łemkowie, zapalali świeczki na mogiłach bliskich, wstawiali znicze do przydrożnych kapliczek, a potem zachodzili na herbatę i zapytać, jak się nam tu żyje. Czasem dawali swoje błogosławieństwo, mówili: „Możecie tu mieszkać, tak”. Kiedy wyjeżdżali, znowu zapadała cisza.

Odkąd pamiętam, lubiłam jesień. Ale tak naprawdę polubiłam ją w Czarnem. Górale porzucali nasze doliny, odchodzili ze swoimi psami, owcami, ze swoim pokrzykiwaniem i zapachem dymu. Rzeczy wracały na swoje miejsca, tak jakby to były ich miejsca najpierwotniejsze. Z wielkimi workami chodziliśmy na jabłka i śliwki. Suszyliśmy je potem, podobnie jak grzyby. Wcześnie zapadał zmrok, paliliśmy lampy i paliliśmy w piecu: czekaliśmy na zimę. Bywały wtedy takie okresy, na przykład świąt Bożego Narodzenia, gdy zostawaliśmy zupełnie sami. Wszyscy wyjeżdżali, drogi powoli zasypywał śnieg. Otuleni białym kokonem pogrążaliśmy się w czymś w rodzaju snu.

W Czarnem, w tej chałupie bez prądu i kontaktu ze światem (łączyło nas z nim tylko CB-radio, hasło „lama”) powstało nasze wydawnictwo. To tam przy maszynie do pisania i naftowej lampie zrodził się pomysł i pierwsza książka. To stamtąd jeździliśmy do gminy rejestrować spółkę i stamtąd ruszaliśmy w daleką wówczas drogę do jedynej znanej nam drukarni, która mieściła się w klasztorze Redemptorystów w Tuchowie, by doręczyć zawiadującemu nią ojcu Stańczykowi maszynopis i poprosić o przerobienie go na coś przypominającego tom opowiadań i nadającego się do sprzedaży. Pół biedy, jeśli znalazł się przyjaciel z samochodem. Jeśli nie, wyprawa z Czarnego do Tuchowa i z powrotem zajmowała mi dwa lub nawet trzy dni. W wariancie ekstremalnym jechało się po południu do Gorlic z zaprzyjaźnionym leśniczym, u niego spało, rano wsiadało się do autobusu do Ciężkowic, dusznego, z szybami zaparowanymi od ciepłych oddechów, w Ciężkowicach spędzało się pewien czas na rynku, w zadymionej i niezależnie od pory dnia pełnej mężczyzn restauracji Legenda, by doczekać się autobusu jadącego do Tarnowa przez Tuchów, w Tuchowie wysiadało się przy dworcu kolejowym, szło przez całe miasto i wreszcie szerokimi, przeznaczonymi dla tysięcy pątników schodami wspinało do górującego nad nim klasztoru.

Tę samą drogę, tyle że w drugą stronę, pokonywało się ciemnym listopadowym wieczorem, by dotrzeć wreszcie do mieszkania leśniczego, spędzić u niego noc i na trzeci dzień rankiem być z powrotem w domu. Dziś do tuchowskiej drukarni dojechałabym w niecałe dwie godziny.

Była połowa lat dziewięćdziesiątych, w Polsce raczkował kapitalizm, kwitły i upadały biznesy, zmieniała się obyczajowość. Polacy przeżywali uniesienia, ale i rozczarowania wolnością. „Porno jestem zaskoczona negatywnie”, mówi jedna z bohaterek książki Piotra Lipińskiego i Michała Matysa Niepowtarzalny urok likwidacji. Reportaże z Polski lat 90. My pierwsze pięć lat tej dekady przeżyliśmy w całkowitym odosobnieniu, skupieni na przetrwaniu i sobie nawzajem. Odległy świat dokonywał wolt i przechodził turbulencje, gdzieś w oddali toczyła się wojna na Bałkanach, prezydenturę od Lecha Wałęsy przejął Aleksander Kwaśniewski, a my – biedni jak myszy kościelne i o jakimkolwiek biznesie niemający najmniejszego pojęcia – odbieraliśmy z tuchowskiej Małej Poligrafii pierwszy, niebotyczny dla niej nakład trzech tysięcy egzemplarzy Przez rzekę, upchnięty do trzech kartonów po lodówkach (tak drukarnia zrozumiała polecenie, by książki zapakować). Żeby sobie z tym dać radę, musieliśmy wyprawić się do tarnowskich hurtowni po pudełka i potem długo i mozolnie przekładać do nich książki. Na co drugiej okładce założycielskiej publikacji Czarnego rozlała się farba, a ponieważ widniała tam czarno-biała twarz autora, a litery były czerwone, taki był w tych wypadkach jego nos. „Co ja z tym zrobię?”, zapytałam zrozpaczona ojca Stańczyka. „Obtani sobie pani”, powiedział beztrosko ten uroczy człowiek. Nie żyje od kilku lat, przechowuję go we wdzięcznej pamięci. Z powodu gościnności, z jaką przyjął nas i naszą prozę, absolutnie niepasującą do profilu drukarni drukującej parafialne gazetki i pisma Ojca Świętego, i z powodu nonszalancji, z jaką brał od nas pieniądze. Tak, nie da się ukryć, to redemptoryści z Tuchowa, a szczególnie jeden z nich, pozwolili nam zaistnieć jako wydawcom. Takie bowiem zdarzają się w świecie figle losu.

Potem mieszkałam w Łosiu, rozsiadłej nad rzeką Ropą starej i bogatej wsi maziarzy, słynącej od kilku stuleci z handlu dziegciem, terpentyną i mazią. Konnymi wozami, w XIX wieku małymi, później dużymi i krytymi, zwanymi też z węgierska sekerami, wyprawiano się stąd do krańców znanego świata, od Mszany, Krościenka, Warszawy, Kalisza i Łomży, hen aż po daleką Ukrainę i Rosję, Siedmiogród, Litwę i Węgry, do Rygi i Szawli, do Jekaterynosławia i Czerkasów, do Kolozsváru i Budapesztu, do Ołomuńca i Brna. Ponoć także do Odessy. „[…] Łosie to wieś osobna, dziwoląg, enklawa, wyspa osobna, nie wiadomo skąd; Łosie to wieś niedaleka, wieś dziwnych ludzi, zakochanych w koniach, hodujących konie, koniokradów, ludzi żyjących z koni. Miesiącami odnajmują się na wózkę, forszpany; Łosie, jak wielorybnicy z New Bedford i Nantucket, mogą poszczycić się tym, że jak do tamtych należy cały ocean okalający ziemię, tak do Łosi należy cały świat, po którym toczą się obręcze ich wozów, po którym przejdzie kopyto ich koni. Łosie, zakochane w swych koniach”, pisze Zygmunt Haupt w opowiadaniu Meine liebe Mutter, sei stolz, Ich trage die Fahne. Czy to kolejny figiel losu, jakiś przewrotny przypadek, że właśnie w Łosiu pracowałam nad jego książką? Że redagowałam opowiadanie Deszcz i słuchałam, jak o blaszany dach domu Grabca, który przez rok wynajmowaliśmy, uderzają czarne listopadowe krople? Że zapalałam lampę, wsuwałam szuflą węgiel do pieca, wdychałam kwaśny zapach dymu i przytulona do rozgrzanych kafli czytałam: „Więc dom, choć skromny, miał te urządzenia i ludzie w Szymbarku to mówili: »A we dworze jest pstryka (elektryczność, chociaż nie dochodziła do oficyny), woda leje się ze ściany (wodociąg), a pali się smrodem«”? I nagle, w tej malignie od zaduchu i ciepła, skromny i zaniedbany dom Grabca z werandami i przybudówkami, z dymiącymi piecami i ogaconymi sianem oknami stawał się dworem w odległym o parę kilometrów Szymbarku,który Zygmunt Haupt odwiedził przed drugą wojną światową, by leżeć w salonie przed kominkiem, patrzeć w ogień i piec w nim „marony”, kasztany.Tak, dom Grabca stawał się dworem, a ja czułam się jak Rothowski dzikus z opowiadania Cuda, który znienacka znalazł się w Europie Środkowej i zdumiał się głęboko „na przykład własną zagadkową zdolnością, by obrotem czarnego guziczka spowodować, że zapłonie martwa lampa u sufitu; albo wywabić z mosiężnej rurki pluskający radośnie zdrój”. Bo przecież w Czarnem, skąd się przeprowadziłam, nie było nie tylko elektryczności, ale też wody w domu – wyciągało się ją w metalowym wiadrze ze studni, kręcąc ciężką korbą. Cembrowina była obrośnięta pokrzywami i popękana ze starości. Przed nami z tej samej studni czerpał wodę Jurek, przed nim Chwałyk, a jeszcze wcześniej Wasyl Bajsa. Po ich śladach szliśmy potem do domu, a z rozkołysanych wiader wychlapywała się woda i wsiąkała w miejsca, w które wsiąkała od zawsze.

Potrzebowaliśmy dużo wody: w obórce czekało kilka lam i baranów, kozy i osioł, w domu ludzie, psy, koty, gotowanie, zmywanie i pranie. Czasami zostawałam sama i wówczas, nosząc wiadra i pojąc żywinę, sięgałam pamięcią do zasobów mojego filmoznawczego doświadczenia z innego, poprzedniego życia – życia, w którym nie nosiłam wiader, lecz siadywałam wygodnie w ciemnej sali Filmoteki Narodowej przy Puławskiej, a świetliste klatki przesuwały mi się przed oczyma – i rozmyślałam o japońskim filmie Naga wyspa. Kto widział, ten doskonale wie, o czym mówię. Piszę to oczywiście z przymrużeniem oka.

„Ale czy naprawdę tak często byłaś sama?”, pyta A. Może i nieczęsto, ale tamtej zimy, gdy przy trzydziestu czterech stopniach na minusie studnia zamarzła – tak. Powietrze było krystaliczne, suche. Długo rozbijałam niewidoczną w głębi, twardą taflę, rzucając w nią kamieniami. W ciszy pękały od mrozu drzewa w lesie i słychać było te kamienie odbijające się od lodu. Aż nadszedł śnieg, wraz z nim ciepło i studnia odmarzła.

No więc Łosie. Po maziarzach pozostały co prawda stare domy, bardziej nawet małomiasteczkowe niż wiejskie, drewniane, okazałe, na wysokiej podmurówce, z ażurowymi lub oszklonymi werandami, w jednym nawet krótko mieszkałam, ale poza tym Łosie, które poznałam w połowie lat dziewięćdziesiątych, nie miało z opisem Zygmunta Haupta i ze swą dumną przeszłością wiele wspólnego. Przyłapałam je na chwili, gdy do Łosia przyszedł świat, a ono otworzyło się na niego i gościnnie go przyjęło. Najbardziej przedsiębiorczy łosianie unowocześniali się i bogacili. Powstał pierwszy w okolicy drink-bar, do którego chadzaliśmy wieczorami, żeby przy stroboskopowych lampach pić wódkę z coca-colą, i rosła sieć Amwaya, który w tamtych czasach zawładnął umysłami milionów Polaków i nas także próbował pochwycić w swoje macki – uratowaliśmy się cudem. Łosie jest dla mnie ważne, bo to w Łosiu dowiedziałam się dwóch istotnych rzeczy, których nie wiedziałam wcześniej: że dzięki sprzedaży bezpośredniej można kupić tańszy niż w sklepie płyn do zmywania Ludwik i że istnieje internet, a dzięki niemu znaleźć można na przykład najtańsze na świecie sznurowadła. I dlatego Łosie jest dla mnie ważne, bo to właśnie tam kładłam podwaliny pod wydawnicze imperium, marznąc godzinami pod budką telefoniczną i udając, że to telefon w moim biurze. Czasem ktoś do mnie oddzwaniał na budkowy numer i wtedy usłużny przechodzień, który przypadkiem odebrał, biegł przez cmentarz, by mnie wywołać z domu. Zdyszana dopadałam budki, słuchawka zwisała na sznurze, a zniecierpliwiony głos dzwoniącego wołał „Halo, halo!”. Biura, telefonu ani komórki rzecz jasna wówczas nie miałam. Bo choć Wydawnictwo Czarne powstało pewnego jesiennego dnia w starej chałupie z lampami naftowymi w Czarnem i taka jest jego piękna legenda, to jednak krzepło w ciągu następnych miesięcy w warunkach bardziej cywilizowanych: była woda w kranie, był prąd i był pierwszy komputer, na którym samotnie i mozolnie uczyłam się pracować. Jednym susem pokonaliśmy przepaść od XIX do XX wieku. Jakkolwiek by patrzeć, grubo ponad sto lat.

Nie, jeszcze w jednym domu zdarzyło mi się mieszkać przez chwilę przed Olchowcem, Czarnem, Łosiem i Wołowcem – w czerwcu 1984 roku dwa wiosenne miesiące przed wyborami do rad narodowych spędziłam u Repaków w samotnym gospodarstwie w lasach między Chyrową a Myscową, u stóp góry Dania. Obok starego drewnianego domu stał nowy, z cegły, pachnący jeszcze mokrym betonem i świeżą farbą, zimny i pusty, nieprzytulny i nieustawny – wzruszająca i nieporadna próba dorównania lepszemu, elegantszemu światu. W nim zamieszkaliśmy. Na łóżkach, na których nikt jeszcze nie spał, oparte o poduszki siedziały plastikowe lale. Wokół było pięknie i sielankowo, łąki majowo ukwiecone i młode liście na drzewach, przy domu wartko płynął potok, ale coś drzemało w powietrzu i w ziemi, pod tą zielonością, pod tymi kwiatami.

Gdy tam dotarliśmy, na płocie wisiały zakrwawione ubrania. Gospodyni wyjaśniła, że tydzień wcześniej dwóch chłopaków z Myscowej znalazło w lesie niewypał i wrzuciło go do ognia. (Tych niewypałów do dzisiaj sporo leży w lasach, nic dziwnego, w końcu przeszły tędy dwie wojny. Kiedyś znalazłam jeden w potoku w Ropiance). A gospodarz całymi dniami chodził z krowami po zboczach Dani i głośno krzyczał. Czasami łapał za siekierę i ganiał po obejściu za kurami i gęśmi. „On tak ma po Jaworznie”, mówiła jego żona, a ja chyba po raz pierwszy usłyszałam wtedy tę nazwę. Równo dwadzieścia lat później, w 2004 roku, władze wolnej Polski dostaną list. Przytaczam go za książką Pawła Smoleńskiego: „Zwracam się z uprzejmą prośbą o łaskawe przyjście mi z pomocą w moich staraniach o rekompensatę za doznane krzywdy bezpodstawnego więzienia mnie w obozie karnym w Jaworznie w latach 1947–1948. Nazywam się Repak Dymitr urodzony w Myscowej dnia 7 listopada 1926 roku. Podczas hitlerowskiej okupacji byłem przymusowo wywieziony na niewolnicze prace do Austrii, skąd wróciłem do Myscowej w połowie lipca 1945 roku. Nie było już tu mojego rodzinnego domu, rodziny ani nikogo z bliskich, bo przymusowo wywieziono ich na Wschód. Wbite w ziemię cztery kołki nakryte gałęziami jodły stanowiły mój dom, a motyka zastępowała wszystko. Ktoś z osadników doniósł, że wrócił na swoje Rusinek, i to wystarczyło! Bramę obozu karnego w Jaworznie przekroczyłem 29 lipca 1947 roku, a zwolniony z tego obozu zostałem dnia 30 sierpnia 1948 roku. Zarówno przed tym, ani nigdy później nie byłem nigdy sądzony. Gorąco proszę o łaskawe udzielenie mi pomocy, abym w swojej ciężkiej sytuacji i zniszczonym zdrowiu, przed śmiercią mógł otrzymać jakąś rekompensatę za tak ciężką krzywdę. Bardzo prosi już staruszek Repak Dymitr”.

Z domu między Chyrową a Myscową musieliśmy się wynieść, kiedy przyszła milicja, przeprowadziła rewizję i oskarżyła nas o uprawianie przedwyborczej propagandy. Na podstawie lektury rękopisu mojej pracy magisterskiej, która tam wieczorami powstawała, oskarżono mnie także o to, że sieję, cokolwiek to znaczyło, wiedzę o Piśmie Świętym. Przerażeni gospodarze kazali się nam natychmiast wyprowadzić. Bardzo się na nich wtedy rozzłościłam, bo nie rozumiałam jeszcze, że jeśli człowiek był w Jaworznie, to już nigdy, ale to nigdy nie przestanie się bać.

Trzydzieści cztery lata później, też w maju, znowu poszłam do samotnego gospodarstwa w lasach między Chyrową a Myscową. Była piękna, ciepła niedziela. Dymitr Repak siedział na ławeczce przy drodze. Powiedział mi, że wciąż czeka.

W Wołowcu, jak już napisałam, nie kupiłam łąki i nie przeniosłam na nią domu – zbudowałam własny. Mieszkam w nim od dwudziestu kilku lat i chciałabym zostać do końca. Choć nie mogę się nadziwić, co tu właściwie robię, w tej „ruskiej okolicy”, na wysiedlonej Łemkowszczyźnie, wśród zrujnowanych cerkwi i zdziczałych sadów, cmentarzy z pierwszej wojny światowej i czarnych kiwonów – jedynych śladów po zapomnianym naftowym imperium – wśród cudzych chałup i cudzych rzeczy, w cudzym pejzażu podpierającym niskie niebo. Dziecko żydowsko-polskie z tak zwanej inteligenckiej rodziny, „inteligencja pracująca”, mówiono w tamtych dziwnych czasach, dziewczyna z warszawskiego Nowego Światu i okolic, panna do spodu miejska, jak wieś, to tylko wakacje albo wczasy pod gruszą, przecież się tam zanudzisz i uciekniesz, a gdzie kino, gdzie teatr, gdzie koncert, mówili znajomi, którzy zawsze wiedzą lepiej, gdzie kawiarnia i wystawa, gdzie kariera naukowa albo choć jakaś praca. I przecież ty w ogóle nie znasz wsi, oziminy od jarego nie odróżnisz, w piecu nie napalisz. Tak, wiem, trudno to wszystko racjonalnie wytłumaczyć. Bo przecież nie ziemiańskim pochodzeniem mojej polskiej rodziny ani nawet gorącym dziecięcym pragnieniem, by być jak inne dziewczynki w klasie i mieć babcię na wsi, z domem pachnącym świeżym mlekiem, ciepłym ciastem i węglowym dymem, do której jeździ się na wakacje. Trudno wyjaśnić to uczucie, że gdy pierwszy raz pojechałam w Beskid Niski, to potem chciałam tam wracać i wracać, aż wreszcie zostać na stałe. Trudno wyjaśnić tę ciemną siłę przyciągania, która w końcu zwyciężyła nad wszelkim rozsądkiem, wytrąciła mnie z trajektorii oczywistego życia i wyciągnęła z Warszawy na to odległe pustkowie z mroczną przeszłością, wyboistą teraźniejszością i niczego nieobiecującą przyszłością. Która kazała mi wziąć w opiekę cudzą historię i zamieszkać w obcym pejzażu, aż nieuchronnie staną się moje. Która kazała mi rozgościć się wśród porzuconych resztek, umościć się w śladach po nieobecnych, otoczyć ich rzeczami i nadać im nowy sens. I obserwować, jak dzieje się nowe życie. Albowiem, powiada filozof Remo Bodei, to właśnie rzeczy bywają „wehikułami pozwalającymi wyruszyć na odkrywanie przeszłości niosącej ze sobą także możliwą przyszłość”.

Rzeczy, ale również krajobraz – tak jak one dynamiczny, z historią i nieskończonym potencjałem zmiany. Odkąd tu zamieszkałam, także ja go tworzę. Kiedy tutaj przyszliśmy, wzgórze było nagie. Pozbieraliśmy kamienie, z mozołem i przygodami zbudowaliśmy dom. Na początku miał być z katalogu i z pustaka, duży, z piwnicą i garażem w podziemiach, jak trzeba. Ale w czasie budowy, do której przystąpiliśmy z zerowymi zasobami finansowymi i takim samym doświadczeniem, szybko się okazało, że to nas przerasta, i dom stanął na połowie fundamentów. Dlatego teraz co rusz doklejamy a to pokój, a to taras, a to sień. Dom jest jak żywy organizm, ma swoje potrzeby, rozpycha się, pączkuje i rozrasta. Obok postawiliśmy warsztat i obórkę. Za warsztatem kryją się przed światem stare deski, pokruszone cegły i styropian, płachty blachy, kłębowisko drutów – resztki po budowie, wstydliwy rewers uporządkowanego widoku od frontu. Do obórki wprowadziły się owce, pachnie w niej nawozem i suchym sianem. Miejsce, na którym postawiliśmy dom, było podmokłe, zmeliorowaliśmy je więc: wybraliśmy ziemię, by woda mogła swobodnie spływać i wsiąkać, a nad skarpą zbudowaliśmy drewniany mostek. W gorące dni chowają się pod nim owce. I teraz dom wygląda, jakby wyrósł z tego zbocza, jakby tu był od zawsze. W wilgotnej ciemności pod mostkiem także kryje się trochę śmieci, drut kolczasty, stare skrzynki, siatka leśna. Prowadzą jakieś tajemne, podmokłe życie, z którego w każdej chwili coś się może narodzić, jakby to chaos szukał szczeliny, by się w nią wcisnąć, rozpanoszyć i nadwątlić kruchy ład. Gospodarstwo obsadziliśmy drzewami – brzozami, jodłami i modrzewiami. Właściwie to A. obsadził, ja się przyglądałam. Zimą modrzewie złocą się i rudzieją. Rosną tak szybko, że wkrótce mieszkaliśmy już w lesie. Sadzonki brzóz przysłał nam w paczce Augustyn Baran, pisarz z Izdebek. Zmarł kilka lat temu, zostały nam po nim te brzozy. Po tarasie, mostku i ścianach domu pnie się winobluszcz. W gorące, wilgotne lata tworzy ścianę zieleni, w której cieniu można się schronić przed palącym słońcem. Jesienią, gdy z lasów porastających zbocza doliny dobiega wieczorami głęboki ryk jeleni, a nad łąkami unosi się mgła, zielona ściana czerwienieje. Pod płotem gnije kompost, wydzielając ciepły, kwaskowaty zapach. Ostatnio na górze odpadów wykiełkowały i zakwitły kolorami dynia i pomidor. A na kupie gnoju za obórką zamieszkały zaskrońce. Zostawiają po sobie wylinki i śluzowaty ślad. Wiosną na ziemi pojawiają się twarde wybrzuszenia – to kretówki. Co roku w sierpniu kosimy łąkę, zgodnie z unijną dyrektywą pozostawiając jednak część nietkniętą, kiedyś dla rodziny derkaczy, by mogła żyć w spokoju, a dzisiaj dla roślin. Różowią się na niej mieczyki i firletki, rosną biała koniczyna, żółty groszek łąkowy, żółte dzwonki i jaskry. I te mniej znane, które rozpoznało oko botanika: kłosówka wełnista, ostrożeń łąkowy, szelężnik mniejszy, jastrun właściwy, tomka wonna, tymotka łąkowa, głowienka pospolita, konietlica łąkowa, przytulia północna, biedrzeniec, zwany po łacinie pięknie pimpinellą (tę informację zawdzięczam botaniczce i poetce Urszuli Zajączkowskiej), i wiele innych o tajemniczych nazwach. Regularnie wycinamy pożerające łąkę krzaki tarniny i dzikiej róży, sosny samosiejki i głóg, a stadko czarnych owiec w roli kosiarek wyjada trawę wokół domu. I tak jednorodna kiedyś przestrzeń zmieniła się w zagospodarowaną, podzieloną płotami i płotkami na strefy zamieszkania i strefy gospodarzenia, na strefy ludzi i strefy zwierząt, tych domowych – owiec, kotów i psów, i tych dzikich – płochliwych derkaczy, które tak trudno dostrzec, zamieszkujących zakrzaczone miedze zajęcy i saren, zaskrońców kryjących się w ciągu dnia w owczym gnoju. Wydeptaliśmy w niej swoje ścieżki i dróżki, naznaczyliśmy zapachami. Zamieszkaliśmy, choć w naszym nieco abnegackim, bałaganiarskim stylu: płoty i płotki są krzywe i bliskie zawalenia, brama na łąkę od zawsze podparta jest kołkiem, siano wysypuje się z obórki, a owce korzystają z wiecznie niedomkniętej furtki, by wdzierać się na taras, w przestrzeń ludzi i psów, i jeść prosto z worka suche psie jedzenie.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.