12,99 zł
Autor opisuje wojenne dzieje 307 Dywizjonu Myśliwskiego „Lwowskich Puchaczy”. Jego wkład do ogólnego bilansu osiągnięć bojowych Polskich Sił Powietrznych na obczyźnie jest znaczny, obejmuje samoloty wroga zestrzelone i uszkodzone w powietrzu, zniszczone na ziemi pociski balistyczne V-1 i V-2, lokomotywy, pociągi, pojazdy mechaniczne i wiele innych obiektów stacjonarnych (urządzeń lotniskowych, radiolokacyjnych, stanowisk artylerii przeciwlotniczej i przemysłowych). Bojowe zasługi trzysta siódmego przeszły do historii i są jeszcze jedną kartą zbrojnego wysiłku Polaków na wszystkich frontach koalicji antyhitlerowskiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
W 1927 roku w Dęblinie spotkało się dwóch żołnierzy. Podchorąży Stanisław Pietraszkiewicz stał wyprężony jak struna w dwuszeregu uczniów, zaś komendant Centrum Wyszkolenia Lotniczego podpułkownik obserwator Stanisław Ujejski bacznym wzrokiem lustrował niepozorną sylwetkę przyszłego pilota myśliwskiego.
Trzynaście lat później daleko od ojczystego kraju spotkali się znowu. Podchorąży był już kapitanem i w niedawnej przeszłości dowodził 112 eskadrą myśliwską „Kogutów”, podpułkownik zaś awansował do stopnia generała brygady i sprawował funkcję inspektora Polskich Sił Powietrznych w Wielkiej Brytanii. Poza, w której prowadzili rozmowę, była także inna od tej pierwszej – nie stali na baczność naprzeciw siebie, lecz siedzieli w głębokich wygodnych fotelach i palili papierosy. Był ciepły, wrześniowy poranek pierwszego roku wojny na podlondyńskim lotnisku Northolt.
Generał Ujejski przyjechał na krótką inspekcję do 303 Dywizjonu Myśliwskiego im. Tadeusza Kościuszki i przy okazji załatwił drugą sprawę.
– Jest pan starym, doświadczonym dowódcą – mówił do „Petra”, jak nazywali kapitana Pietraszkiewicza Anglicy – więc pomyślałem sobie, że warto pana wyróżnić, powierzając mu stanowisko dowódcy nowego dywizjonu. Będzie to pierwszy i kto wie czy nie jedyny polski nocny dywizjon myśliwski. Propozycje obsady personalnej już są, Anglicy przydzielili też specjalne maszyny, szybkie i dysponujące dużą siłą ognia. Pewnie pan słyszał, jak pod Dunkierką urządziły Szwabów. Są to właśnie owe Defianty.
– Owszem, słyszałem – potwierdził bez entuzjazmu kapitan Pietraszkiewicz – ale pozwolę sobie zauważyć, że Defiant jest maszyną dwumiejscową. Ja natomiast latałem dotąd tylko na samolotach myśliwskich jednomiejscowych, a poza tym nie umiem latać w nocy. Nie sądzę więc, abym był przydatny w nowym dywizjonie, panie generale.
– Niech się pan nie zraża początkowymi trudnościami – pocieszał inspektor. – Przy odrobinie dobrej woli wszystkiego się można nauczyć. Ale na mnie już czas – spojrzał na zegarek wstając z fotela. – Muszę wracać do sztabu. Niech pan pakuje manatki, bo lada dzień otrzyma pan oficjalny przydział służbowy na stanowisko dowódcy trzysta siódmego nocnego dywizjonu myśliwskiego.
Po wyjściu generała Ujejskiego do pokoju spełniającego rolę „gabinetu” dowódcy dywizjonu 303 wszedł major pilot Zdzisław Krasnodębski, znany braci lotniczej pod przydomkiem „Knot”.
– Widzę, że nie jesteś jakoś zbytnio zadowolony z audiencji u naszego szefa. No, mów, o co mu chodziło?
– Widzisz – odpowiedział niechętnie kapitan Pietraszkiewicz – Ujejski wyznaczył mnie na stanowisko dowódcy „nocników” na Dewiantach.
– A toś, bracie, trafił jak śliwka w kompot. – Major zaśmiał się głośno.
– Łatwo ci się śmiać – ,,Petro” był rozżalony. – Ciebie to nie dotknęło. Masz pod sobą chłopaków, którymi dowodziłeś we wrześniu, latasz na myśliwcach jednomiejscowych. A ja? Będę szukał czarnego kota w ciemnym pokoju, zmienię się w taksówkarza, który wozi strzelca na polowanie i słucha jego poleceń: ,,W dół, w górę, trochę w lewo, w prawo, o tak, trzymaj ten kurs!”. I wszystko, dopóty, dopóki którejś nocy jakiś szwab, mający lepsze oczy, mnie z kolei nie pośle na ziemię. E tam, do kitu taka robota. – Westchnął ciężko.
– Rzeczywiście, znalazłeś się w niewesołej sytuacji – spoważniał major Krasnodębski – ale nie martw się. Rozkaz jest rozkazem i musisz go wykonać. Jedź więc do Blackpool i rób na razie to, co do ciebie należy. Miej jednak oczy i uszy otwarte i przy pierwszej okazji spróbuj się stamtąd wyrwać. To wszystko, co mogę ci doradzić jako twój stary przyjaciel…
Dwieście trzydzieści mil na północny zachód od Northolt, w Blackpool nad Morzem Irlandzkim, przy ulicy Lytham, stała niewielka cieplarnia. Przed wojną jej właściciel hodował tu nowalijki: kwiaty, warzywa, a teraz budynek zajęły władze wojskowe. Oddano go Polakom – ot, niech sobie urządzą prowizoryczne biuro personalne, a później znajdzie się coś zastępczego. I urządzili, a nazywało się szumnie – Biuro Uzupełnień Inspektoratu Polskich Sił Powietrznych.
W gorącym i dusznym powietrzu cieplarni, na cembrowinach grządek, siedziało kilku oficerów i z długich wykazów personalnych wyłuskiwało znajome nazwiska:
– Wiśniewski, Zadroziński, Koc, Kornicki – sylabizował mozolnie kapitan Szczęśniewski, były dowódca 161 eskadry myśliwskiej. – Kto jeszcze bił się w naszym dywizjonie we wrześniu trzydzieści dziewięć?
– Malarowski, Prętkiewicz – podpowiadał porucznik Groszewski, były dowódca 162 eskadry myśliwskiej. – Nie, Główczyńskiego nie pisz, już go zabrali do trzysta drugiego.
– Szkoda, cholera – westchnął dowódca 161 eskadry – to jest „pistolet”.
Na sąsiedniej grządce siedział kapitan Kosiński i klął w duchu złośliwy los.
– Nie dość, że zabrali mnie z dywizjonu bojowego, to jeszcze każą wybierać ludzi z pułku lidzkiego. A bo to ja pamiętam? Przecież ostatnio byłem w Dęblinie i nie wiem, kto tam służył.
– Nie narzekaj, Kazik, tylko pisz – przerwał mu porucznik Mickiewicz. – Łukaszewicz, Bury-Burzymski, Waszkiewicz, Brzeski, Joda, Lewczyński…
Dwudziestego czwartego sierpnia 1940 roku z siedziby Dowództwa Lotnictwa Myśliwskiego RAF w Stanmore wysłano tajny telegram. Adresatem był wing commander1 S.H. Hardy komendant Stacji Kirton-in-Lindsey, lotniska położonego 16 mil na północny zachód od miasta Lincoln, stolicy hrabstwa Lincolnshire. Telegram powiadamiał, że 5 września 1940 roku na tutejszym lotnisku narodzi się polski 307 Dywizjon Myśliwski, wyposażony w samoloty Hawker „Hurricane” Mk I.
Tydzień później, 30 sierpnia 1940 roku, sergeant2 E.F. Porter, pełniący służbę przy dalekopisie w Dowództwie Lotnictwa Myśliwskiego, nadał meldunek opatrzony datą: 29 sierpnia 1940 roku. Adresatem był air vice marshal3 Trafford Leigh-Mallory, dowódca 12 Grupy Myśliwskiej. Treść dokumentu przynosiła poprawkę – 307 Dywizjon miał być nocnym dywizjonem myśliwskim, wyposażonym w samoloty Boulton Paul „Defiant” Mk I. Tak rozpoczęła się historia 307 Dywizjonu Myśliwskiego Nocnego „Lwowskich Puchaczy”.
Do Kirton zaczął zjeżdżać personel brytyjski. Trzydziestego pierwszego sierpnia przybył pilot officer4 J.M. Ritchie, szef wyszkolenia strzelców pokładowych dywizjonu, oraz strzelcy: sergeant J.E. Woodgate i sergeant F.W. Litson. Drugiego września na miejscu był już pilot officer W.A. Proctor, oficer techniczny; czwartego – pilot officer C.A. Male, adiutant dywizjonu, i flight sergeant5 R.J. Nash, a szóstego – squadron leader6 G.C. Tomlinson, wyznaczony dzień wcześniej na stanowisko brytyjskiego dowódcy dywizjonu.
George Charlie Tomlinson, prawnik z wykształcenia, był Południowoafrykańczykiem. Gdy wybuchła wojna, pełnił obowiązki już jako oficer RAF w sztabie 22 Grupy Myśliwskiej, skąd przeniesiono go wkrótce do lotnictwa operacyjnego. Został dowódcą 17 Dywizjonu Myśliwskiego, który stacjonował w Debden. W maju 1940 roku po rozpoczęciu ofensywy niemieckiej na zachodnim froncie – do tej pory milczącym mimo oficjalnego stanu wojny – został trafiony podczas lotu bojowego i zdołał wylądować we Francji po stronie aliantów. Ewakuował się do Anglii wraz z rozbitym brytyjskim korpusem ekspedycyjnym na plaży pod Dunkierką. Powierzono mu później funkcję instruktora w szkole lotniczej, a 5 września 1940 roku objął stanowisko dowódcy 307 Dywizjonu, który dopiero organizował się jako kolejna jednostka Polskich Sił Powietrznych.
Zaczęło się kompletowanie sprzętu latającego. Siódmego września squadron leader Tomlinson pojechał do Shawbury po pierwszy samolot. Był to Fairey „Battle” numer 7411. Dziewiątego września na lotnisko w Kirton przybyła z Lytham druga maszyna Miles „Master” numer 8009.
Dziesiątego września 1940 roku o godzinie 14.35 na peronie dworca kolejowego w Blackpool panował ożywiony ruch. Do odjazdu szykował się eszelon nowo utworzonego 307 Dywizjonu Myśliwskiego.
– Mam nadzieję, „Petro” – zastępca inspektora Polskich Sił Powietrznych, pułkownik pilot Wacław Iwaszkiewicz, zwrócił się do kapitana Pietraszkiewicza – że nie pogubił pan ludzi w drodze na stację?
Kapitan zerknął na listę dywizjonu: dowódca – kapitan pilot Stanisław Pietraszkiewicz, dowódca eskadry „A” – kapitan pilot Kazimierz Kosiński, dowódca eskadry „B” – kapitan pilot Władysław Szczęśniewski, adiutant – podporucznik inżynier Jan Reutt, oficer łączności i taktyczny – kapitan pilot Zbigniew Gołoński, oficer uzbrojenia – podporucznik Mieczysław Murzyński, oficer techniczny – porucznik Wilhelm Gierasimowicz, lekarz – kapitan Jan Szlązak, szef mechaników eskadry „A” – starszy sierżant Edward Skierczyński, szef mechaników eskadry „B” – starszy sierżant Władysław Jakimowicz, szef mechaników eskadry „M” – – starszy sierżant Jan Drost, szef dyscyplinarny – starszy sierżant Michał Pasterski… piloci… strzelcy samolotowi… mechanicy… personel pomocniczy…
– Raczej nie, panie pułkowniku – zameldował „Petro”. – Powinno być sto osiemdziesiąt chłopa, ale część „Szwejków” z porucznikiem Wiśniewskim na czele pozostała w obozie kwarantanny. Mają dobić za kilka dni.
– To dobrze. Tymczasem w Kirton oczekuje was personel brytyjski z dwusterem Fairey „Battle”. Po przeszkoleniu na nim przesiądziecie się na myśliwce. Na pewno polubicie nowy rodzaj służby.
– Jakoś to będzie. Pożyjemy, zobaczymy – pocieszał się kapitan Pietraszkiewicz.
– I proszę pamiętać, „Petro” – były dowódca 5 pułku wyciągnął dłoń – o tym, co mówiłem wam na zbiórce. Jesteście kontynuatorami chlubnej tradycji dywizjonów myśliwskich 5 i 6 pułku lotniczego. Nie możecie nas zawieść i mówię to nie tylko przez lokalny patriotyzm, jako były dowódca piątego pułku, ale również jako Polak, któremu dobre imię polskich skrzydeł leży na sercu.
– Tak jest, panie pułkowniku – zapewnił dowódca trzysta siódmego. – Ale mówiąc między nami, to „szóstacy” pana ubiegli. Dywizjon otrzymał imię lotniczego pułku nie piątego, lecz szóstego.
– No cóż, spisali się lepiej w kampanii wrześniowej – przyznał Wacław Iwaszkiewicz.
Od godziny po peronie małej stacyjki kolejowej Kirton-in-Lindsey spacerował silnie zbudowany oficer. Widać było wyraźnie, że jest podekscytowany. Teraz przystanął na chwilę, aby zapalić papierosa, chyba już czwartego w ciągu godziny. Aż strach pomyśleć, co będzie, jak się pociąg opóźni…
Pilot officer7 C.A. Male otrzymał stanowisko adiutanta dywizjonu. Miał być dublerem jakiegoś Polaka. Wszyscy jego koledzy dostali przydziały do dywizjonów brytyjskich, tylko jemu się nie udało. Polacy… Kto o nich słyszał? Pewnie nie potrafią rozmawiać żadnym językiem prócz ojczystego. Jak ja się z nimi porozumiem?
W poczekalni stacyjnej siedzi dwóch innych oficerów RAF: wing commander Hardy i squadron leader Tomlinson. Adiutant podziękował im za towarzystwo. Był stremowany, więc wolał się przewietrzyć. O godzinie dwudziestej wyrywa go z zadumy ostry gwizd wjeżdżającej na stację lokomotywy. Nareszcie są…
– Parlez vous français? – pyta go Polak z naszywkami flight lieutenanta.
– Oui – odpowiada.
– Jestem… dowódcą dywizjonu trzysta siedem…
Dobry Boże, jakie straszne to nazwisko. Pietzaz-kowiz… Kto to zdoła wymówić?
Było już zupełnie ciemno, kiedy ciężarówki minęły bramę lotniska, toteż żaden z Polaków nie zauważył flagi, która powiewała na maszcie stacyjnym. Ale nazajutrz…
– Zobacz, Władek, co to za flaga na maszcie – kapitan Kosiński zwraca się do Szczęśniewskiego. – Chyba nie należy do żadnego z państw europejskich?
– Chyba nie… Czarny orzeł na białym polu. Nie, raczej nie z Europy.
– Jak to, nie wiecie? – wtrąca się przechodzący podporucznik Reutt. – Przecież nasz brytyjski dowódca jest z Pietermaritzburga. Pewnie przywiózł ze sobą chłopaków z Afryki Południowej i stąd ta dziwna flaga.
W kilka godzin później…
– Panie pułkowniku – ,,Petro” zwraca się do wing commandera Hardy’ego – moi podwładni przyszli do mnie z pytaniem, dlaczego na maszcie brakuje flagi polskiej i jaki dywizjon, obok brytyjskiego, tu stacjonuje. Przykro mi, ale nie umiałem im odpowiedzieć. Nie znam tej białej flagi.
– Niemożliwe. Przecież to flaga polska? Orzeł jest waszym symbolem, nieprawdaż?
– Przykro mi, ale nasza flaga jest biało-czerwona, a godłem Polski jest biały orzeł. Skąd macie ten wzór?
– Sorry… Prawdę powiedziawszy wzoru nie mieliśmy. Nikt z nas Polaka na oczy nie widział. Jeden z oficerów był w Londynie i zobaczył, że nosicie na czapkach białego orła na ciemnym tle, więc pomyśleliśmy, że na fladze będzie odwrotnie. Sami wykonaliśmy. Szkoda, tyle pracy…
Pietraszkiewicz nic nie odpowiedział. Wydało mu się dziwne, że brytyjscy sojusznicy – ci, którzy udzielili Polsce gwarancji przed napaścią Niemiec, nie czyniąc w istocie nic, co mogłoby nazywać się pomocą w dniach wrześniowej katastrofy – nie znają nawet polskiego godła i barw narodowych.
Rozpoczęło się intensywne szkolenie. Jedenastego września squadron leader Tomlinson zabrał do kabiny Faireya „Battle’a” kapitana Pietraszkiewicza, aby się zapoznał z brytyjską maszyną. Potem się rozdzielili i każdy na własną rękę szkolił swoją grupkę pilotów.
Osiemnasty września. Szczytowy dzień szkolenia. Dowódca eskadry „B” wykonuje kolejno loty z siedmioma pilotami. Czternastego września dywizjon otrzymuje dziewięć samolotów bojowych typu Defiant.
Myśliwiec Boulton Paul „Defiant” Mk I skonstruowano dwa lata przed wybuchem wojny. Był to jednosilnikowy dolnopłat o konstrukcji metalowej, kabinach zakrytych i podwoziu chowanym w locie, któremu 12-cylindrowy silnik tłokowy marki Rolls-Royce Merlin III o mocy 1030 KM pozwalał rozwijać prędkość 485 kilometrów na godzinę. Atutem Defianta, otoczonego początkowo najskrytszą tajemnicą, była wieżyczka strzelca pokładowego z czterema sprzężonymi karabinami maszynowymi typu Browning, kalibru 7,6 mm, obracana elektrycznie.
Dwudziestego dziewiątego maja 1940 roku brytyjski 264 Dywizjon Myśliwski, latający na tych właśnie maszynach, z sylwetki bardzo podobnych do Hurricane’a, urządził Niemcom gorącą łaźnię podczas jednego z lotów patrolowych. Liczna grupa Messerschmittów, biorąc samoloty za normalne myśliwce, zaatakowała je śmiało od tyłu z martwej półstrefy. Strzelcy Defiantów cierpliwie odczekali, aż Niemcy podejdą bliżej, i ku zdumieniu pilotów Luftwaffe otworzyli niezwykle skoncentrowany i celny ogień z czterolufowych karabinów maszynowych. Zaskoczenie było kompletne. Wiele Messerschmittów poszło w płomieniach do ziemi, reszta ratowała się ucieczką, ale ta jedna walka – uznana za wyjątkowy wyczyn załóg Defiantów – ujawniła tajemnicę uzbrojenia rzekomych Hurricane’ów. Od tej pory Niemcy byli ostrożniejsi, zmienili taktykę ataków, podchodząc do przeciwnika od czoła. Na wyniki nie trzeba było długo czekać, dywizjony Defiantów zaczęły ponosić dotkliwe straty. Zaniepokojone Dowództwo Lotnictwa Myśliwskiego RAF musiało w końcu zmienić zadania dla tego typu samolotów, przenosząc je z działań dziennych do nocnych.
Osiemnastego września 1940 roku siedzący za stołem w pokoju dowódcy 307 Dywizjonu oficer podniósł słuchawkę:
– Poruczniku Reutt, proszę do mnie na chwilę.
– Słucham, panie kapitanie – zameldował się po chwili adiutant.
– Jak pan wie, złożyłem raport o przeniesieniu mnie do dziennego lotnictwa myśliwskiego. Wysyłał pan to pismo drogą służbową do Londynu. W odpowiedzi Ministerstwo Lotnictwa przysłało nam do Kirton dowódcę 9 Grupy Myśliwskiej…
– Ale pan kapitan mu wygarnął! „W imieniu własnym i podległych mi pilotów, proszę o przeniesienie do dziennego lotnictwa myśliwskiego, a jeśli to niemożliwe, proszę o skierowanie do… piechoty”. To mi się najbardziej podobało. Widział pan minę generała McCloughry’ego?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Podpułkownik. [wróć]
2. Sierżant. [wróć]
3. Generał brygady. [wróć]
4. Podporucznik. [wróć]
5. Starszy sierżant. [wróć]
6. Major. [wróć]
7. Flying officer – porucznik. [wróć]