Psychoza. Umysł na granicy światów - Vanheule Stijn - ebook

Psychoza. Umysł na granicy światów ebook

Vanheule Stijn

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Czym jest psychoza? Czy można zrozumieć, przez co przechodzi człowiek w takich chwilach? Jak to jest możliwe, by urojenia i halucynacje przejmowały władzę nad naszymi myślami? Jak nawiązać nić porozumienia z osobą odbierającą rzeczywistość w tak odmienny sposób?

Epizod psychotyczny to kryzys, w którym świat wywraca się do góry nogami. Głosy, któ­rych nie słyszy nikt inny, przekazują szeptem dezorientujące wiadomości i zmuszają do robienia dziwnych rzeczy, ludzie wokół wyglądają podejrzanie, jakby kie­rowali się mrocznymi intencjami, na dodatek zaciera się granica między fantazją a rzeczywistością. To trudny okres – nie tylko dla osób w kryzysie, ale także dla ich otoczenia.

Stijn Vanheule opowiada, w jaki sposób można rozumieć różne typy doświadczeń psy­chotycznych, skąd biorą się halucynacje i urojenia oraz jak analizować ich treść. Udziela także wskazówek, jak oswoić przeżycia psychotyczne dzięki właściwej komunikacji oraz jak wspierać zmagające się z nimi osoby.

Jeśli kiedykolwiek istniała mapa pomagająca przechodzić przez doświadczenie psychozy, to jest nią właśnie ta książka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 223

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Podobne


Ta książka nie po­winna być sto­so­wana w celu dia­gno­zo­wa­nia i sa­mo­dia­gno­zo­wa­nia, nie za­stąpi także kon­sul­ta­cji i/lub le­cze­nia przez le­ka­rza i/lub in­nego wy­kwa­li­fi­ko­wa­nego spe­cja­li­stę. Au­to­rzy, re­dak­to­rzy i wy­dawcy dla­tego zrze­kają się wszel­kiej od­po­wie­dzial­no­ści za szkody bez­po­śred­nie lub wtórne wy­ni­ka­jące z wy­ko­rzy­sta­nia ma­te­ria­łów za­war­tych w tej książce. Czy­tel­ni­kom za­leca się zwra­ca­nie szcze­gól­nej uwagi na in­for­ma­cje do­star­czo­nych przez pro­du­centa le­ków lub sprzętu, któ­rego za­mie­rzają uży­wać.

Fragment

Co­py­ri­ght © Co­per­ni­cus Cen­ter Press 2025

Co­py­ri­ght © 2024 by Stijn Van­heule

Trans­la­tion © Da­riusz Ros­sow­ski 2025

Ori­gi­nally pu­bli­shed in Dutch as Wa­arom een psy­chose niet zo gek is: Het ver­haal ach­ter hoop en her­stel in 2021 by Lan­noo Pu­bli­shers, Tielt, Bel­gium, www.lan­noo.com

Co­py­ri­ght © Lan­noo Pu­bli­shers 2021

En­glish trans­la­tion co­py­ri­ght © Other Press 2024

This En­glish-lan­gu­age edi­tion has been sub­stan­tially re­vi­sed from the ori­gi­nal Dutch.

Ty­tuł ory­gi­nału: Why Psy­cho­sis Is Not So Crazy. A Road Map to Hope and Re­co­very for Fa­mi­lies and Ca­re­gi­vers

Wstęp: Ka­ta­rzyna Prot-Klin­ger

Re­dak­cja ję­zy­kowa: Mo­nika Ło­jew­ska-Ciępka

Ko­rekta ję­zy­kowa: Mał­go­rzata De­nys

Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Mo­nika Drob­nik-Sło­ciń­ska

Skład: Mo­nika Drob­nik-Sło­ciń­ska

Opieka re­dak­cyjna: So­nia Kmie­cik

Wy­da­nie I

Kra­ków 2025

ISBN 978-83-7886-854-5

Wy­dawca: Co­per­ni­cus Cen­ter Press Sp. z o.o.

pl. Szcze­pań­ski 8, 31-011 Kra­ków

tel. (+48) 12 448 14 12, 500 839 467

e-mail: re­dak­[email protected]

www.ccpress.pl

Druk i oprawa: Abe­dik SA

Lu­dzie nie wie­dzą wię­cej niż inne zwie­rzęta,

wie­dzą mniej.

One wie­dzą tyle, ile im po­trzeba.

My nie.

FER­NANDO PES­SOA

WSTĘP DO POL­SKIEGO WY­DA­NIA

Psy­choza jako kry­zys

Dla kogo jest ta książka?

Książka Stijna Van­heu­lego, bel­gij­skiego psy­cho­loga i psy­cho­ana­li­tyka o orien­ta­cji la­ca­now­skiej Psy­choza. Umysł na gra­nicy świa­tów (ty­tuł an­giel­ski Why Psy­cho­sis Is Not So Crazy. A Road Map to Hope and Re­co­very for Fa­mi­lies and Ca­re­gi­vers) jest rzadką na na­szym rynku pro­po­zy­cją my­śle­nia o psy­cho­zie w opar­ciu o tra­dy­cję fran­cu­ską. Ozna­cza to od­wo­ły­wa­nie się w de­fi­nio­wa­niu ob­ja­wów ze­społu pa­ra­no­idal­nego do ze­społu Cle­ram­baulta (u nas zna­nego jako ze­spół Kan­din­skiego-Cle­ram­baulta) oraz po­słu­gi­wa­nie się la­ca­now­skimi kon­struk­cjami psy­cho­ana­li­tycz­nymi. Do­tych­cza­sowe pu­bli­ka­cje w ję­zyku pol­skim do­ty­czące my­śle­nia psy­cho­ana­li­tycz­nego o psy­cho­zie wy­wo­dzą się w  więk­szo­ści z psy­cho­ana­lizy bry­tyj­skiej i ad­re­sa­tami są przede wszyst­kim spe­cja­li­ści.

Teo­ria la­ca­now­ska jest wśród pol­skich psy­cho­te­ra­peu­tów mniej po­pu­larna niż inne kie­runki my­śli psy­cho­ana­li­tycz­nej, ale książka ta, prze­zna­czona także, a może przede wszyst­kim, dla nie­pro­fe­sjo­na­li­stów wy­ja­śnia pro­sto pod­stawy my­śle­nia la­ca­now­skiego. Au­tor wy­kłada także współ­cze­sne sys­temy dia­gno­styczne w od­nie­sie­niu do psy­chozy za­kła­da­jąc, że czy­tel­nik może ich nie znać. Nie ozna­cza to, że dla pro­fe­sjo­na­li­stów jest to po­zy­cja nie­cie­kawa. Obec­nie w Pol­sce bar­dzo bra­kuje prac, które mo­głyby słu­żyć stu­den­tom psy­cho­lo­gii, oso­bom w trak­cie szko­le­nia z psy­chia­trii i po­cząt­ku­ją­cym te­ra­peu­tom, które po­ka­zy­wa­łyby, że praca te­ra­peu­tyczna z oso­bami z do­świad­cze­niem psy­chozy jest moż­liwa.

Za­cie­ka­wie­nie świa­tem psy­chozy

Ad­re­sa­tami książki nie są psy­cho­te­ra­peuci, więc książka nie po­ka­zuje, jak pra­co­wać psy­cho­te­ra­peu­tycz­nie z oso­bami z psy­chozą, ale daje pod­sta­wową wska­zówkę, ważną dla le­ka­rzy, psy­cho­te­ra­peu­tów, ro­dzin i in­nych osób wspie­ra­ją­cych. A mia­no­wi­cie au­tor pi­sze, jak ważne jest za­cie­ka­wie­nie świa­tem psy­chozy. I nie cho­dzi tu o spek­ta­ku­larne „ob­jawy”, ale o rze­czy­wi­sty na­mysł, co po­przez nie (a także na inne spo­soby) mówi do nas pa­cjent, czy nasz bli­ski. Au­tor od­cho­dzi od bio­me­dycz­nego my­śle­nia o psy­cho­zie jako „cho­ro­bie”, trak­tuje ją jako ro­dzaj do­świad­cze­nia ludz­kiego. Nie ozna­cza to, że wy­klu­cza sto­so­wa­nie le­ków. Jak w wielu in­nych sta­nach psy­chicz­nych – lęku czy de­pre­sji – leki mogą po­ma­gać ob­ja­wowo, ale far­ma­ko­te­ra­pia nie za­wsze (w przy­padku psy­chozy) jest ko­nieczna, a naj­czę­ściej wręcz nie­wy­star­cza­jąca, żeby uzy­skać rów­no­wagę psy­chiczna.

W ję­zyku psy­cho­ana­lizy to za­cie­ka­wie­nie czy próby zro­zu­mie­nia do­świad­cze­nia psy­cho­tycz­nego naj­le­piej od­daje okre­śle­nie Biona „po­miesz­cza­nie”*. Jest to pro­ces, w któ­rym te­ra­peuta lub inny bli­ski, to­wa­rzy­sząc oso­bie bę­dą­cej w lęku i dez­or­ga­ni­za­cji, jest w sta­nie przy­jąć, za­ab­sor­bo­wać jej uczu­cia i do­pro­wa­dzić do po­wrotu my­śle­nia.

Teo­ria po­miesz­cza­nia Biona zwią­zana jest teo­rią hol­dingu (trzy­ma­nia) Do­nalda Win­ni­cotta**. Po­miesz­cza­nie i trzy­ma­nie są ze sobą nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zane, po­nie­waż aby kon­te­ne­ro­wać*** trudne emo­cje trzeba „trzy­mać” uczu­cia dru­giej osoby – ból, udrękę, za­gu­bie­nie.

Jak po­wstaje psy­choza?

Psy­cho­lo­giczne teo­rie po­wsta­wa­nia psy­chozy dają pod­stawy do zro­zu­mie­nia osoby do­świad­cza­ją­cej ob­ja­wów psy­cho­tycz­nych. Van­heule wy­cho­dzi z my­śle­nia Freuda, który okre­ślał psy­chozę jako we­wnętrzną ka­ta­strofę po­wo­du­jącą roz­dar­cie mię­dzy ego a świa­tem ze­wnętrz­nym. Uro­je­nie staje się „łatą” re­pe­ru­jącą to roz­dar­cie, pełni funk­cje na­praw­czą****. Au­tor po­wo­łuje się na ana­lizę dzien­ni­ków Da­niela Paula Schre­bera do­ko­naną przez Freuda, w któ­rej two­rze­nie uro­jeń trak­to­wane jest jako dą­że­nie do uzy­ska­nia wy­zdro­wie­nia*****. My­śle­nie o psy­cho­zie jako re­ak­cji obron­nej na lęk spo­wo­do­wany cha­osem, pustką czy za­le­wem nie­zro­zu­mia­łych i prze­ra­ża­ją­cych tre­ści w pol­skiej li­te­ra­tu­rze re­pre­zen­to­wał An­toni Kę­pin­ski******. W jego kon­cep­cji ob­ja­wem klu­czo­wym w psy­cho­zie jest lęk, a ha­lu­cy­na­cje i uro­je­nia są two­rzone, żeby upo­rząd­ko­wać rze­czy­wi­stość we­wnętrzną, po­ra­dzić so­bie z tym sta­nem.

Po­zo­staje py­ta­nie co jest przy­czyną psy­cho­lo­giczną „ka­ta­strofy”. „Mą­drość lu­dowa” tłu­ma­czy psy­chozy sta­nami za­ko­cha­nia, zdrady, roz­pa­czy. I nie mija się z prawdą o tyle, że psy­choza ma swoją przy­czynę wła­śnie w sy­tu­acji ży­cio­wej. Jej źró­dło nie za­wsze ła­two jest od­kryć. Tu z po­mocą może przyjść treść uro­jeń czy ha­lu­cy­na­cji i kon­ste­la­cja de­kom­pen­sa­cji psy­cho­tycz­nej. Au­tor daje przy­kład pro­stego związku ha­lu­cy­na­cji o tre­ściach sek­su­al­nych z ro­dze­niem się ta­kich po­trzeb u mło­dego czło­wieka. Ze względu na nie­peł­no­spraw­ność in­te­lek­tu­alną był trak­to­wany przez ro­dzi­ców jak dziecko i nor­malne po­trzeby fi­zjo­lo­giczne sta­no­wiły dla niego nie­znany ląd, z któ­rym nie umiał so­bie po­ra­dzić. In­nym przy­kła­dem jest słynny przy­pa­dek sę­dziego Schre­bera, któ­rego uro­je­nia wiel­ko­ściowe skry­wały, zda­niem au­tora, obawy przed zo­bo­wią­za­niem, ja­kie na­kła­dała na niego nowa, ważna funk­cja za­wo­dowa. Ten spo­sób my­śle­nia po­zwala na okre­śle­nie trud­no­ści osoby do­świad­cza­ją­cej ob­ja­wów, aby móc da­lej za­sta­na­wiać się nad tym, co po­wo­duje, że u nie­któ­rych osób zwy­kłe etapy ży­ciowe bu­dzą lęk nie do wy­trzy­ma­nia.

Jak do­cho­dzi do zmiany?

Książka nie jest pod­ręcz­ni­kiem te­ra­pii psy­chozy, ale po­ka­zuje, w jaki spo­sób można po­ma­gać oso­bom prze­ży­wa­ją­cym do­świad­cze­nia psy­cho­tyczne. Au­tor na przy­kła­dzie pracy z pa­cjen­tem po­dwój­nie do­tknię­tym – za­równo psy­chozą, jak ze­spo­łem Do­wna – wy­ja­śnia, dzięki czemu była moż­liwa zmiana w ich re­la­cji, a w kon­se­kwen­cji po­rzu­ce­nia przez pa­cjenta tre­ści psy­cho­tycz­nych. Opi­suje drobne wy­da­rze­nie, które przy­czy­niło się do po­prawy re­la­cji mię­dzy oraz, co jesz­cze istot­niej­sze, do głęb­szej zmiany w te­ra­peu­cie. Sko­ja­rzyło mi się to z fil­mem So­li­sta*******. Film po­ka­zuje re­la­cję dzien­ni­ka­rza z bez­dom­nym, do­świad­cza­ją­cym ob­ja­wów schi­zo­fre­nii, ge­nial­nym mu­zy­kiem. To nie chory ma się zmie­nić, ale przede wszyst­kim dzien­ni­karz ma chcieć zro­zu­mieć i za­przy­jaź­nić się z „in­nym”, to­wa­rzy­szyć mu w jego nie­stan­dar­do­wych i cza­sami trud­nych do przy­ję­cia wy­bo­rach ży­cio­wych. W tym du­chu Van­heule pi­sze o lek­cji, która otrzy­mał od Ma­ria – w re­la­cji z pa­cjen­tem psy­cho­tycz­nym nie mamy go „uczyć” na­szego świata, uzna­jąc, że jest „lep­szy” (jak czę­sto za­kła­dają pro­gramy psy­cho­edu­ka­cyjne), ale wejść do świata osoby do­świad­cza­ją­cej psy­chozy.

Je­śli przy­znamy, że do­świad­cze­nia psy­cho­tyczne są moż­liwe do zro­zu­mie­nia, da­jemy szansę za­równo od­dzia­ły­wań te­ra­peu­tycz­nych pro­wa­dzo­nych przez spe­cja­li­stów, jak zwy­kłej, ludz­kiej po­mocy, to­wa­rzy­sze­nia. Czę­sto ro­dziny i przy­ja­ciele osób do­świad­cza­ją­cych psy­chozy py­tają, jak re­ago­wać na wy­po­wie­dzi uro­je­niowe. Zgod­nie z za­ło­że­niem teo­rii psy­chozy jako two­rze­nia bez­piecz­nego azylu, od­po­wiedź brzmi: nie ma sensu dys­ku­to­wać z  „praw­dzi­wo­ścią” prze­ko­nań psy­cho­tycz­nych. Nie ma też sensu uda­wać, że my też ży­jemy w świe­cie, w któ­rym czyha ma­fia czy służby spe­cjalne. Mo­żemy na­to­miast wczuć się w sy­tu­ację dru­giej osoby, po­sta­rać się zro­zu­mieć, jak trudno jest być w ta­kim świe­cie, oka­zać współ­czu­cie, za­py­tać, co mo­głoby być po­mocne. Po­dob­nie, jak w de­pre­sji uwagi typu „nie przej­muj się” czy „weź się w garść” są mało po­mocne, tak w psy­cho­zie prze­ko­ny­wa­nie do na­szego wi­dze­nia rze­czy­wi­sto­ści też nie od­nosi skutku. We wszyst­kich re­la­cjach osób z do­świad­cze­niem psy­chozy pod­kre­ślana jest uzdro­wi­ciel­ska moc do­brej re­la­cji z dru­gim czło­wie­kiem.

W ja­kim stop­niu je­ste­śmy po­dobni?

Stijn Van­heule pra­gnie w swo­jej książce po­ka­zać (zgod­nie z ory­gi­nal­nym ty­tu­łem), że cho­rzy nie są „aż tacy sza­leni”, się oba­wiamy. Sta­wia tezę, że można się z ich sta­nami utoż­sa­miać. Ma to w za­my­śle od­gry­wać rolę „włą­cza­jącą” z po­wro­tem do spo­łe­czeń­stwa. Ważne jest, żeby nie ro­zu­mieć tego jako lek­ce­wa­że­nia ob­ja­wów psy­cho­tycz­nych. Bo je­żeli wszy­scy prze­cho­dzimy przez po­dobne stany, to czym wy­róż­nia się psy­choza? Je­żeli jest od­po­wie­dzią na lęk, po­win­ni­śmy so­bie zda­wać sprawę, że słowo „lęk” ozna­cza bar­dzo różne od­czu­cia. Z jed­nej strony jest to uczu­cie znane każ­demu, z dru­giej – osoby pra­cu­jące z pa­cjen­tami z po­waż­nym cier­pie­niem psy­chicz­nym pró­bują zna­leźć okre­śle­nie, które by­łoby trafne dla stanu prze­ży­wa­nego jako roz­pad, nie­ist­nie­nie. Two­rzone są ta­kie okre­śle­nia jako lęk ani­hi­la­cyjny********, psy­cho­tyczny********, „bez­i­mienne prze­ra­że­nie”********, lęk dez­in­te­gra­cyjny, „lęk przed za­ła­ma­niem”********.

Rze­czy­wi­ście, uro­je­nia „tłu­ma­cząc” rze­czy­wi­stość mogą da­wać cza­sową ulgę, ale także izo­lują od re­al­nego świata, mogą dzia­łać de­struk­cyj­nie. Bywa, że osoby w psy­cho­zie stają się nie­bez­pieczne dla sie­bie, rza­dziej dla in­nych. Dzieje się tak cza­sami, gdy wy­kre­owana rze­czy­wi­stość cał­ko­wi­cie przej­mie pa­no­wa­nie. Każda z osób pra­cu­ją­cych z pa­cjen­tami z do­świad­cze­niem psy­chozy pa­mięta tych, któ­rych nie udało się ura­to­wać. Po­zo­staje py­ta­nie, co ta­kiego się wy­da­rzyło, że nie chcieli czy nie po­tra­fili wró­cić do na­szego świata.

Psy­choza na­dal po­zo­staje po­waż­nym wy­zwa­niem spo­łecz­nym. Wy­daje się, że do­tar­li­śmy do kresu po­mocy, któ­rej można udzie­lić w pa­ra­dyg­ma­cie bio­me­dycz­nym. Od lat nie po­wstają rze­czy­wi­ście nowe leki prze­ciw­p­sy­cho­tyczne za­sad­ni­czo róż­niące się od po­przed­ni­ków. Po­wstały na­to­miast różne pro­po­zy­cje po­mocy psy­cho­lo­gicz­nej, wspar­cia spo­łecz­nego dla osób do­świad­cza­ją­cych psy­chozy. Nie­stety w Pol­sce stale spo­ty­kam się ze zdzi­wie­niem stu­den­tów psy­cho­lo­gii, a także pro­fe­sjo­na­li­stów w ob­sza­rze zdro­wia psy­chicz­nego, że ist­nieje le­cze­nie psy­cho­te­ra­peu­tyczne ad­re­so­wane do osób z do­świad­cze­niem psy­chozy i ich ro­dzin. Bar­dzo ważne jest upo­wszech­nia­nie ta­kiego my­śle­nia i książka Stijna Van­heu­lego świet­nie wpi­suje się w tę po­trzebę.

Ka­ta­rzyna Prot-Klin­ger, psy­chiatrka, psy­cho­te­ra­peutka

* Bion, W.R. (2011) Ucze­nie się na pod­sta­wie do­świad­cze­nia, przeł. D. Go­lec, War­szawa: Ofi­cyna In­ge­nium, Bion, W.R. (2014) Po na­my­śle, przeł. D. Go­lec, War­szawa: Ofi­cyna In­ge­nium.

** Win­ni­cott, D. (1960), The the­ory of the pa­rent-child re­la­tion­ship, Int. J. Psy­cho­anal. 41:585-595.

*** Ter­min „kon­te­ne­ro­wa­nie” po­cho­dzi od Biona i pier­wot­nie od­no­sił się do funk­cji matki – przyj­mo­wa­nia i prztwa­rza­nia uczuc dziecka. Po­dobną funk­cję ma psy­cho­te­ra­peuta wo­bec pa­cjenta.

**** Freud, S. (2009) Ner­wica i psy­choza, w: te­goż, Psy­cho­lo­gia nie­świa­do­mo­ści, Dzieła, tom VIII, przeł. R. Reszke, War­szawa 2009, s. 267.

***** Freud, S. (1996). Psy­cho­ana­li­tyczne uwagi o au­to­bio­gra­ficz­nie opi­sa­nym przy­padku pa­ra­noi. W: te­goż, Cha­rak­ter a ero­tyka. War­szawa: Wy­daw­nic­two KR, s. 105–165.

****** Kę­piń­ski A.(2001) Schi­zo­fre­nia. Kra­ków: Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie

*******So­li­sta, reż. J. Wri­ght, 2009 USA.

******** Freud, S., Poza za­sadą przy­jem­no­ści, przeł. Je­rzy Pro­ko­piuk, PWN, War­szawa 1976

******** M. Klein: Wkład do psy­cho­ge­nezy sta­nów ma­nia­kalno-de­pre­syj­nych [w:] tejże, Pi­sma, t. 1, Mi­łość, po­czu­cie winy i re­pa­ra­cja. Oraz inne prace z lat 1921–1945, przeł. D. Go­lec i A. Czow­nicka, Gdańsk 2007, s. 259

******** Bion, W.R. (2014). Ataki na łą­cze­nie. W: W.R. Bion. Po na­my­śle. War­szawa: In­ge­nium, s. 119–136.

******** Do­nald W. Win­ni­cott (1974), Fear of bre­ak­down, Int. Ret. Psy­cho-Anal. 1,103-107

Przed­mowa

W psy­cho­zie świat wy­wraca się do góry no­gami. Głosy, któ­rych nie sły­szy nikt inny, prze­ka­zują szep­tem dez­orien­tu­jące wia­do­mo­ści, lu­dzie wo­kół wy­glą­dają po­dej­rza­nie, jakby kie­ro­wali się mrocz­nymi in­ten­cjami, na do­da­tek sama rze­czy­wi­stość przyj­muje dziwne kształty. To trudny okres – nie tylko dla osób do­świad­cza­ją­cych epi­zodu psy­cho­tycz­nego, ale także dla ich oto­cze­nia. Czym kon­kret­nie jest psy­choza? Czy można na­prawdę zro­zu­mieć, przez co prze­cho­dzi czło­wiek w ta­kich chwi­lach? Czy po pro­stu traci wtedy „zmy­sły”? Jak to w ogóle jest moż­liwe, by uro­je­nia, ha­lu­cy­na­cje i inne wy­ob­co­wu­jące do­zna­nia przej­mo­wały wła­dzę nad czy­imiś my­ślami, zmu­sza­jąc go do ro­bie­nia i mó­wie­nia dzi­wactw?

Aby do­trzeć do świata czło­wieka do­świad­cza­ją­cego psy­chozy, mu­simy przede wszyst­kim wyjść poza pro­stą re­ak­cję zdu­mie­nia w ob­li­czu niej sa­mej. Ob­cość do­świad­cze­nia psy­cho­tycz­nego oczy­wi­ście rzuca się w oczy. Ktoś, kto ni­gdy nie wy­chwy­ty­wał taj­nych sy­gna­łów za­ko­do­wa­nych w wia­do­mo­ściach ra­dio­wych albo nie prze­ży­wał sy­tu­acji, w któ­rych słowa sta­wały się na­gle po­zba­wione wszel­kich zna­czeń, nie­uchron­nie pa­trzy z nie­do­wie­rza­niem na osobę, która tego wszyst­kiego do­znaje. Dla­tego, aby prze­rzu­cić po­most nad wy­rwą nie­zro­zu­mie­nia, jaka po­wstaje w tych oko­licz­no­ściach, do­brze jest trak­to­wać psy­chozę jako do­świad­cze­nie głę­bo­kiego kry­zysu. Epi­zod psy­cho­tyczny to kry­zys, w któ­rym od­re­al­nia się sama rze­czy­wi­stość. Gdy słowa prze­stają gwa­ran­to­wać pew­ność my­śli, a naj­zwy­klej­sze wy­ja­śnie­nia tracą swoją moc wspie­ra­jącą, skut­kiem jest po­wsta­nie prze­róż­nych form wy­ob­co­wa­nia.

Zdu­miewa sam fakt, że coś ta­kiego jest moż­liwe. Nie­ustan­nie ko­rzy­stamy prze­cież z słów i snu­jemy opo­wie­ści. Czy to zna­czy, że wszyst­kich nas może do­tknąć psy­choza? Otóż po­ka­zuje to przy­naj­mniej, że ję­zyk i nar­ra­cje od­gry­wają klu­czową rolę w nada­wa­niu sensu na­szym do­świad­cze­niom, po­nie­waż wbrew po­zo­rom rze­czy­wi­stość ni­gdy nie jest czy­telna wprost. To my na­da­jemy jej formę przez zwer­ba­li­zo­wa­nie – to zna­czy łą­czymy zda­rze­nia ze sło­wami, two­rząc my­śli, któ­rych uży­wamy po­tem do ukła­da­nia opo­wie­ści; opo­wie­ści naj­pierw mó­wio­nych po ci­chu so­bie, po­tem na głos in­nym, a cza­sami na od­wrót.

Opo­wie­ści wy­gła­dzają chro­pa­wość pęk­nięć. Przy po­mocy słów i my­śli po­szu­ku­jemy prawdy i sensu, wol­no­ści i wspól­noty. W naj­lep­szym przy­padku, dzięki na­szym opo­wie­ściom zda­rze­nia stają się zro­zu­miałe, a rze­czy­wi­stość ak­cep­to­walna. Oczy­wi­ście nie w pełni, ale wy­star­cza­jąco, że­by­śmy nie po­pa­dali w de­spe­ra­cję; wy­star­cza­jąco, by­śmy mo­gli dzie­lić się z in­nymi tym, co nas po­ru­sza i zaj­muje. Dzięki temu zaś bu­du­jemy mię­dzy­ludzką łącz­ność.

Dzie­le­nie się sło­wami i my­ślami ma wielką moc dla­tego, że w spo­sób nie za­wsze do końca wi­doczny ję­zyk splata się z wzor­cami in­te­rak­cji spo­łecz­nych. Opo­wie­ści, które przyj­mu­jemy za pew­niki, po­ma­gają nam de­cy­do­wać o tym, jacy chcemy być i jak mamy po­stę­po­wać. Od chwili jed­nak, gdy do­ko­namy tych wy­bo­rów, za­czy­namy po­strze­gać rze­czy­wi­stość wy­biór­czo. Nar­ra­cje za­równo kształ­tują na­szą per­spek­tywę, jak i two­rzą ślepe plamki, a jedno i dru­gie nie­uchron­nie de­ter­mi­nuje na­sze po­dej­ście do świata. Jako psy­cho­ana­li­tyk na­zy­wam te ślepe plamki nie­świa­do­mo­ścią – bez­kre­snym oce­anem nie­uła­dzo­nych i zwy­kle nie­wi­docz­nych opo­wie­ści, które prze­le­wają się przez nasz umysł i kształ­tują nas w spo­sób, z ja­kiego mo­żemy nie zda­wać so­bie sprawy.

Nie­mniej po­rząd­ko­wa­nie rze­czy­wi­sto­ści tą nar­ra­cyjną me­todą nie za­wsze jest moż­liwe. Nie­kiedy hi­sto­rie są zbyt try­wialne, a kiedy in­dziej zda­rze­nia zbyt dru­zgo­cące, by ubie­rać je w słowa. W tym dru­gim przy­padku mó­wimy: „To nie do po­my­śle­nia”. Nie daje się tego wy­ra­zić, od­wo­łu­jąc się do zwy­czaj­nych po­jęć. Fakty są zbyt przy­tła­cza­jące i nie­zro­zu­miałe, by marne słowa zdo­łały prze­kuć je w upo­rząd­ko­wane my­śli. Gdy do tego do­cho­dzi, nar­ra­tor w nas się za­cina. A kiedy to się dzieje, za­ci­nają się też na­sze do­świad­cze­nia. Świa­do­mość po­ru­sza się wtedy we mgle i stery za­czyna przej­mo­wać sil­nie sko­ja­rze­niowy spo­sób my­śle­nia. Po­ciąga to za sobą nie­ba­ga­telne kon­se­kwen­cje. Rze­czy­wi­stość wy­daje się zło­wroga i nie­prze­wi­dy­walna. Wszystko, co zna­li­śmy i czemu ufa­li­śmy, łącz­nie z nami sa­mymi, zo­staje za­bu­rzone, wy­trą­cone z rów­no­wagi, tak że pod­cho­dzimy pod próg sza­leń­stwa – albo cał­kiem ten próg prze­kra­czamy.

Bez spój­nej nar­ra­cji na­szemu umy­słowi bra­kuje układu od­nie­sie­nia, na któ­rym może po­le­gać, a w kon­se­kwen­cji nie pod­da­wać się roz­pra­sza­ją­cym cha­otycz­nym, dru­go­pla­no­wym wąt­kom opo­wie­ści. W ta­kiej sy­tu­acji po­wstaje wy­soce stre­su­jące do­świad­cze­nie, w któ­rym sama rze­czy­wi­stość staje się bez­ładna, po­prze­ty­kana wtrę­tami nie­świa­do­mego prze­ra­że­nia. To zaś pro­wa­dzi do ostrego kry­zysu psy­chicz­nego zwa­nego psy­chozą.

Wła­śnie ten ro­dzaj do­świad­czeń kry­zy­so­wych jest przed­mio­tem mo­jej książki. Pe­wien zna­jomy psy­cho­log po­wie­dział mi kie­dyś, że chiń­skie okre­śle­nie wei jie, ozna­cza­jące „kry­zys”, jest też za­bar­wione wy­dźwię­kiem słów „szansa” i „wy­zwa­nie”. Tak bar­dzo za­in­spi­ro­wała mnie ta uwaga, że na do­bre utkwiła mi w pa­mięci, po­nie­waż do­świad­cze­nie psy­cho­tyczne rów­nież jest wy­zwa­niem – by w nowy spo­sób pod­cho­dzić do nar­ra­cji, my­śli oraz in­nych lu­dzi – a także szansą na zna­le­zie­nie sto­sow­nego miej­sca dla sza­leń­stwa w swoim ży­ciu.

W książce tej szcze­gó­łowo ana­li­zuję, w jaki spo­sób można ro­zu­mieć różne typy dys­kret­nych i jaw­nych do­świad­czeń psy­cho­tycz­nych. Wy­ja­śniam, że ha­lu­cy­na­cje i uro­je­nia są próbą za­pro­wa­dze­nia po­rządku w świe­cie my­śli, które na­gle prze­stały łą­czyć się w opo­wieść, oraz oma­wiam wy­zwa­nia, na które kry­zys psy­cho­tyczny sta­nowi swo­istą re­ak­cję. W ostat­nim roz­dziale przed­sta­wiam za­sady, na ja­kich wraż­liwy dia­log oraz dzia­ła­nia twór­cze ofe­rują drogę wyj­ścia z wno­szo­nego przez psy­chozę sza­leń­stwa.

To ostat­nie może za­sko­czyć część czy­tel­ni­ków. Wielu lu­dzi skła­nia się obec­nie do prze­ko­na­nia, że psy­choza jest przede wszyst­kim za­bu­rze­niem mó­zgo­wym zde­ter­mi­no­wa­nym ge­ne­tycz­nie, które na­leży le­czyć me­to­dami far­ma­ko­lo­gicz­nymi. Dla­czego mia­łoby więc mieć ja­kieś zna­cze­nie an­ga­żo­wa­nie się w głę­bo­kie roz­mowy z oso­bami do­świad­cza­ją­cymi psy­chozy?

Otóż dla­tego, że przy­czyny psy­chozy, zwłasz­cza w war­stwie bio­lo­gicz­nej, wcale nie są tak jed­no­znaczne, jak czę­sto się my­śli. Kiedy na przy­kład po­rów­nu­jemy pa­cjen­tów z oso­bami nie­bę­dą­cymi pa­cjen­tami, oka­zuje się, że ge­ne­tyka tylko w 7 pro­cen­tach od­po­wiada za za­gro­że­nie psy­chozą1. Fakt ten za­ska­kuje i wska­zuje, że w ca­ło­ścio­wym dzie­dzi­cze­niu psy­chozy śro­do­wi­sko od­grywa znacz­nie więk­szą rolę, niż daw­niej są­dzono. Istotny wpływ przy­czy­nowy wśród róż­nych czyn­ni­ków spo­łecz­nych mają mię­dzy in­nymi szko­dliwe do­świad­cze­nia z dzie­ciń­stwa, ta­kie jak mo­le­sto­wa­nie sek­su­alne, agre­sja emo­cjo­nalna, za­nie­dba­nie emo­cjo­nalne oraz prze­moc ró­wie­śni­cza2. Zda­rze­nia ta­kie mogą wy­wo­ły­wać ka­ta­stro­falne skutki, je­śli cho­dzi o po­strze­ga­nie sa­mego sie­bie oraz od­biór świata. Pod­ko­pują za­ufa­nie oraz za­bu­rzają po­czu­cie spój­no­ści nar­ra­cyj­nej, co po­ten­cjal­nie za­ostrza psy­chozę. Jakże czło­wiek ma w zna­czący spo­sób wy­ra­żać sie­bie w świe­cie, który ak­tyw­nie przy­czy­nia się do do­zna­wa­nych przez niego cier­pień?

Zwią­zek przy­czy­nowy z psy­chozą mają po­nadto przy­na­leż­ność do grup mniej­szo­ścio­wych oraz alie­na­cja i izo­la­cja w wiel­kich me­tro­po­liach. Jest tak być może dla­tego, że im bar­dziej lu­dzie są trak­to­wani jako out­si­de­rzy, tym bar­dziej świat staje się obcy dla nich sa­mych, to zaś utrud­nia im ar­ty­ku­ło­wa­nie spój­nych my­śli, które łą­czą ich z rze­czy­wi­sto­ścią. Po­now­nie wi­dać tu, że psy­choza nie jest tylko pro­ble­mem bio­lo­gicz­nym, lecz także zja­wi­skiem spo­łecz­nym i su­biek­tyw­nym. Do­ty­czy ca­ło­ścio­wego od­bioru sie­bie w świe­cie.

Płyną z tego ewi­dentne wnio­ski dla te­ra­pii i do­radz­twa. Nad­mier­nym uprosz­cze­niem jest za­kła­da­nie, że pro­blem roz­wiążą same leki prze­ciw­p­sy­cho­tyczne. Mogą one być po­mocne, ale nie le­czą głę­bo­kich me­cha­ni­zmów cho­ro­bo­wych. Je­żeli lek działa, może do pew­nego stop­nia tłu­mić psy­cho­tyczne pro­cesy my­ślowe. Aby jed­nak na­prawdę po­móc lu­dziom wy­do­być się z psy­chozy, trzeba za­pew­nić im do­ce­nia­jące i wspie­ra­jące śro­do­wi­sko, w któ­rym bę­dzie im ła­twiej zmie­rzyć się ze sto­ją­cymi przed nimi nie­świa­do­mymi wy­zwa­niami tak, by mo­gli po­now­nie zin­te­gro­wać się ze swoim ży­ciem i zy­skać na­dzieję na przy­szłość.

Wy­nika z tego, że po­win­ni­śmy po­strze­gać ta­kie ob­jawy psy­cho­tyczne jak ha­lu­cy­na­cje i uro­je­nia w in­nym świe­tle. Nie na­leży ich trak­to­wać tylko jako zja­wisk cho­ro­bo­wych, a ra­czej jako zna­czące formy eks­pre­sji oraz próby za­pew­nie­nia so­bie prze­trwa­nia w cha­otycz­nym świe­cie. Po­win­ni­śmy dą­żyć do zro­zu­mie­nia tych do­świad­czeń w kon­tek­ście wy­zwań, z ja­kimi czło­wiek się kon­fron­tuje. To wła­śnie na­uczy­łem się ro­bić w ciągu mi­nio­nych dwu­dzie­stu pię­ciu lat.

Uzy­ska­łem dy­plom z psy­cho­lo­gii kli­nicz­nej pod ko­niec ostat­niej de­kady XX wieku. W tam­tym cza­sie wielką wiarę po­kła­dano w po­tę­dze psy­chia­trii bio­lo­gicz­nej. W la­tach sie­dem­dzie­sią­tych w psy­chia­trii ame­ry­kań­skiej utrwa­liło się prze­ko­na­nie, że naj­efek­tyw­niej­sze le­cze­nie psy­chozy za­pew­nia re­struk­tu­ry­za­cja ego pa­cjenta dzięki in­ten­syw­nej psy­cho­te­ra­pii w ośrod­kach szpi­tal­nych. Jed­nak w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych po­gląd ten zo­stał zdys­kre­dy­to­wany, zda­wało się zaś, że na ho­ry­zon­cie ry­suje się obie­cu­jące po­dej­ście bio­lo­giczne – przy­naj­mniej taką per­spek­tywę czy ogląd prze­ka­zy­wano mi jako stu­den­towi. Obec­nie przy­znaje się jed­nak, że ta obiet­nica się nie speł­niła, a na ostre cho­roby umy­słowe cierpi dzi­siaj wię­cej osób niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej.

Jed­nak dzięki szko­le­niom w Eu­ro­pie ze­tkną­łem się rów­nież z in­nymi uję­ciami psy­cho­pa­to­lo­gii, na przy­kład we­dług Ja­cques’a La­cana, Mi­chela Fo­ucaulta czy Gil­les’a De­leuze’a. Po­mo­gły mi one zro­zu­mieć, że psy­choza nie jest po pro­stu za­bu­rze­niem men­tal­nym, lecz – ewen­tu­al­nie „rów­nież” – su­biek­tyw­nym prze­ja­wem zma­ga­nia, które obej­muje fun­da­men­talne aspekty ludz­kiej eg­zy­sten­cji. Wy­wo­ły­wane tym cier­pie­nie nie ogra­ni­cza się do sa­mego wy­miaru bio­me­dycz­nego. W prak­tyce zmo­ty­wo­wało mnie to do na­wią­zy­wa­nia roz­mów z pa­cjen­tami oraz roz­bu­dziło za­in­te­re­so­wa­nie struk­turą i sen­sem do­świad­czeń psy­cho­tycz­nych.

To, jak cie­ka­wość tego typu prze­kłada się na prak­tykę te­ra­peu­tyczną, za­czą­łem po­woli ro­zu­mieć dzięki pracy z ta­kim oso­bami jak Ma­rio, młody męż­czy­zna z ze­spo­łem Do­wna, któ­rego po­zna­łem na po­czątku mo­jej ka­riery psy­cho­loga kli­nicz­nego. Na­pi­szę wię­cej na ten te­mat w na­stęp­nym roz­dziale, wska­zu­jąc, że klu­czem do po­ko­na­nia epi­zo­dów kry­zysu psy­cho­tycz­nego jest na­wią­zy­wa­nie au­ten­tycz­nego kon­taktu z dru­gim czło­wie­kiem i zwra­ca­nie bacz­nej uwagi na szcze­góły jego jed­nost­ko­wych do­świad­czeń.

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Psy­choza jest psy­chicz­nymkry­zy­sem, nie cho­robą

Gdy po­zna­łem Ma­ria, był cał­ko­wi­cie wy­co­fany; prze­sia­dy­wał całe dnie sam ze sobą w dusz­nym po­koju na pod­da­szu domu ro­dzi­ców. Na par­te­rze po­ja­wiał się tylko w po­rze po­sił­ków, ale na­wet wtedy trudno było do niego do­trzeć. W prak­tyce był za­mknięty we wła­snym świe­cie wy­obra­że­nio­wym, co po­waż­nie za­kłó­cało wszel­kie jego kon­takty z oto­cze­niem. Na jego bar­kach sie­działa nie­wi­dzialna to­wa­rzyszka, z którą Ma­rio pro­wa­dził nie­prze­rwany dia­log. Sam wy­po­wia­dał się na głos, więc wszy­scy mo­gli sły­szeć, co mówi, ale tre­ści bez­gło­śnych od­po­wie­dzi, ja­kie otrzy­my­wał, można się było do­my­ślić je­dy­nie na pod­sta­wie wy­razu jego twa­rzy i ge­sty­ku­la­cji. Cza­sem wi­dzia­łem, jak po ci­chu ar­ty­ku­łuje słowa, nie­mniej ewi­dent­nie uwa­żał to wła­sne mam­ro­ta­nie za głos po­cho­dzący spoza sie­bie. Przy­po­mi­nało to słu­cho­wi­sko ra­diowe, w któ­rym obie role – ku zdu­mie­niu wszyst­kich świad­ków tego spek­ta­klu – od­grywa ten sam ak­tor.

Na pod­sta­wie wie­dzy ze stu­diów zna­ko­mi­cie zda­wa­łem so­bie sprawę, co się działo z Ma­riem – do­świad­czał ha­lu­cy­na­cji. Wie­lo­krot­nie czy­ta­łem w pod­ręcz­ni­kach, czym jest ha­lu­cy­na­cja: wy­raźną per­cep­cją dźwię­ków, ob­ra­zów lub in­nych do­znań w sy­tu­acji, gdy w rze­czy­wi­sto­ści nie wy­stę­puje żadne ra­cjo­nalne źró­dło tych wra­żeń. W przy­padku Ma­ria, po­dob­nie jak u wielu lu­dzi cier­pią­cych na psy­chozę, ha­lu­cy­na­cje miały formę słowną – po­cho­dzą­cych z ze­wnątrz wy­po­wie­dzi.

Ale sprawa się na tym nie koń­czy. Ta­kie złudne słowa wy­wie­rają za­dzi­wia­jący efekt. Wy­wo­dzą na pierw­szy plan tre­ści nie­da­jące się ob­jąć my­ślą i za­bu­rzają nar­ra­cję o uzna­wa­nym przez czło­wieka po­rządku rze­czy­wi­sto­ści. Tak jak każdy z nas, Ma­rio snuł jako nar­ra­tor swoją in­dy­wi­du­alną opo­wieść. Jed­nak na pew­nym eta­pie jego drogi przez ży­cie ta nar­ra­cja zo­stała prze­rwana. Zgu­bił ścieżkę. Po­zo­stała mu tylko sa­mot­ność i se­rie nie­zbor­nych dia­lo­gów w świe­cie, który utra­cił spój­ność.

Aby do­po­móc mu w po­now­nym od­kry­ciu świata, pro­wa­dzi­łem dla niego wraz z kil­koma in­nymi spe­cja­li­stami zdro­wia psy­chicz­nego in­ten­sywny pro­gram do­radz­twa psy­cho­lo­gicz­nego, udzie­la­nego na miej­scu w domu. Wła­śnie w tym kon­tek­ście Ma­rio zna­lazł dla sie­bie wątki no­wej opo­wie­ści, utka­nej czę­ściowo z ni­tek prze­szło­ści, ale nade wszystko zwró­co­nej w przy­szłość. Po­mo­gło mu to opu­ścić po­kój na pod­da­szu, po­pró­bo­wać no­wych do­świad­czeń w świe­cie ze­wnętrz­nym i wy­zna­czyć so­bie nowy szlak ży­ciowy. Po­woli jego wy­obra­żona to­wa­rzyszka ze­szła ze sceny.

Dla mnie, do­piero po­cząt­ku­ją­cego wtedy psy­cho­loga kli­nicz­nego, Ma­rio był na­uczy­cie­lem – ale nie zwy­kłym na­uczy­cie­lem, a ra­czej ta­kim w ty­pie mi­strza zen, który mówi bar­dzo mało, lecz mimo to wszystko staje się przy nim krysz­ta­łowo ja­sne. Przede wszyst­kim na­uczył mnie, że psy­cho­te­ra­peuta nie musi się oba­wiać dzi­wactw i oso­bli­wo­ści, rze­czy, które ist­nieją tylko w czy­jejś gło­wie. Taki lęk do­dat­kowo utrud­nia na­wią­za­nie nici po­ro­zu­mie­nia. Aby wspól­nym wy­sił­kiem zna­leźć nowe punkty za­cze­pie­nia, na­leży wyjść poza swój strach. Jed­no­cze­śnie Ma­rio po­ka­zał mi, że kiedy mo­zol­nie, krok po kroku po­stę­pu­jemy w tym pro­ce­sie, nie mu­simy bać się po­tknięć i upad­ków. Kiedy się prze­wra­casz – kiedy po­ka­zu­jesz, że coś może ci się nie udać – nie­kiedy po­maga to dru­giej oso­bie wyjść z jej wła­snej roli „cho­dzą­cej po­rażki”.

Mój „upa­dek” w kon­tek­ście re­la­cji z Ma­riem wy­da­rzył się na po­czątku cał­kiem do­słow­nie. Mniej wię­cej po trzech mie­sią­cach od czasu, gdy za­czą­łem go od­wie­dzać, przy­je­cha­łem do niego w desz­czowy dzień na ko­lejną se­sję. Po po­łu­dniu cze­kało mnie ważne spo­tka­nie i mia­łem na so­bie swój naj­lep­szy gar­ni­tur, by zro­bić do­bre wra­że­nie. Czę­ściowo bę­dąc już my­ślami na tym spo­tka­niu, wy­sia­dłem z sa­mo­chodu i żwawo ru­szy­łem do fron­to­wych drzwi ogro­dową ścieżką, za­po­mi­na­jąc, że ka­myki są po­kryte mchem i po ule­wie mo­gły się stać śli­skie jak lód. W pew­nym mo­men­cie po­czu­łem, że nogi roz­jeż­dżają mi się w prze­ciwne strony, i wbrew wy­sił­kom, by mimo wszystko utrzy­mać rów­no­wagę, wy­lą­do­wa­łem ple­cami na tra­wie, mo­kry i obry­zgany bło­tem! Ma­rio ob­ser­wo­wał cały ten upo­ka­rza­jący spek­takl ze swej sa­motni na pod­da­szu. Gdy gra­mo­li­łem się z po­wro­tem na nogi, prze­kli­na­jąc swoją nie­zdar­ność, otwo­rzył drzwi fron­towe i za­wo­łał: „Wszystko w po­rządku?!”. Kiedy zna­la­złem się już w domu, znik­nął gdzieś na parę se­kund i wró­cił z ręcz­ni­kiem, który rzu­cił mi na klatkę pier­siową. „Masz, ogar­nij się”.

Na­gle to nie on był czło­wie­kiem z pro­ble­mami – to ja je mia­łem! Wy­da­rze­nie to oka­zało się waż­nym prze­ło­mem. Wielu mło­dych spe­cja­li­stów, ta­kich jak ja wów­czas, żywi sztywne po­glądy na te­mat swo­jej roli za­wo­do­wej. Dążą do tego, by po­strze­gano ich jako eks­per­tów i by to oni na­rzu­cali swoją agendę pa­cjen­tom. Albo, co gor­sza, chcą wy­stę­po­wać jako wy­bawcy lub za­cho­wują się tak, jakby mieli być naj­bliż­szymi po­wier­ni­kami pa­cjenta. Je­śli cho­dzi o mnie, praw­do­po­dob­nie pró­bo­wa­łem być by­strym i he­ro­icz­nym te­ra­peutą, który do­pro­wa­dzi do prze­ło­mów w le­cze­niu. Tym­cza­sem ze zdzi­wie­niem od­kry­łem, że zna­czące zmiany za­cho­dziły nie dzięki moim usil­nym sta­ra­niom, lecz ra­czej wtedy, gdy da­wa­łem so­bie spo­kój z od­gry­wa­niem bo­ha­tera, a sku­pia­łem się w re­la­cji z Ma­riem na by­ciu na­prawdę obec­nym i uważ­nym.

By­cie obec­nym i uważ­nym w da­nej chwili może brzmieć jak ła­twi­zna, ale wcale ta­kie nie jest. Na co dzień czę­sto po­zo­sta­jemy za­prząt­nięci swo­imi my­ślami i nie do­ciera do nas to, co mó­wią inni. Je­żeli po­dobną głu­chotę wy­ka­zuje psy­cho­te­ra­peuta, po­peł­nia po­ważny błąd. Nie­za­leż­nie od po­ziomu wy­kształ­ce­nia czy do­świad­cze­nia za­wo­do­wego każdy pro­fe­sjo­na­li­sta spra­wu­jący opiekę w za­kre­sie zdro­wia psy­chicz­nego ma swoje ślepe plamki, z któ­rych po­wi­nien zda­wać so­bie sprawę. Do na­szych obo­wiąz­ków na­leży ana­li­zo­wa­nie wła­snych po­staw i za­cho­wań. Dys­ku­tu­jąc o tym zda­rze­niu z moim psy­cho­ana­li­ty­kiem, uświa­do­mi­łem so­bie, że jedną ze śle­pych pla­mek w moim przy­padku była skryta fan­ta­zja o by­ciu prze­ni­kli­wym wy­bawcą pa­cjen­tów. Zdo­ła­łem się jej po­zbyć do­piero dzięki do­strze­że­niu i uświa­do­mie­niu so­bie ka­ry­ka­tu­ral­no­ści tego ob­razu.

Od mo­ich se­sji z Ma­riem upły­nęło już po­nad dwa­dzie­ścia lat. Pra­co­wa­łem przez ten czas i na­dal pra­cuję na uczel­niach, obec­nie na sta­no­wi­sku pro­fe­sora psy­cho­lo­gii kli­nicz­nej oraz psy­cho­ana­lizy Uni­wer­sy­tetu Gan­daw­skiego w Bel­gii, a także jako kli­ni­cy­sta, pro­wa­dząc prak­tykę pry­watną. W obu tych sfe­rach głów­nym ob­sza­rem mo­ich za­in­te­re­so­wań jest psy­choza. Za­sad­ni­czą lek­cją, jaką ode­bra­łem, jest to, że aby być sku­tecz­nym psy­cho­te­ra­peutą, trzeba odło­żyć na bok wszel­kie oso­bi­ste mo­ty­wa­cje i chło­nąć naj­le­piej jak się da eks­pre­sję pa­cjen­tów – za­równo tę wer­balną, jak i w for­mie symp­to­ma­tycz­nych za­cho­wań. Zro­zu­mie­nie tej eks­pre­sji może być trudne, gdyż mowa bywa cha­otyczna, do­świad­cze­nia pa­cjen­tów od­le­głe od rze­czy­wi­sto­ści, a za­klęte mil­cze­nie przy­tła­cza­jące jak ka­mień. Wszystko to może fru­stro­wać, lecz za­pewne w mniej­szym stop­niu, gdy przyj­muje się do wia­do­mo­ści, jak bar­dzo trudne z na­tury jest praw­dziwe uchwy­ce­nie sub­tel­nych zna­czeń ko­mu­ni­ko­wa­nych przez dru­giego czło­wieka. Na­wet kiedy kie­ru­jemy wy­tę­żoną uwagę na pro­blemy da­nej osoby, w na­szym ro­zu­mie­niu jej sy­tu­acji za­wsze wy­stę­pują ja­kieś bra­ku­jące ogniwa. Rze­czy­wi­ste zbli­że­nie jest moż­liwe tylko po przy­ję­ciu do wia­do­mo­ści ist­nie­nia tych bra­ków i wzię­ciu ich za punkt wyj­ścia3.

Dzięki uzna­niu tego braku by­li­śmy przy­naj­mniej w sta­nie wcho­dzić z Ma­riem w nieco swo­bod­niej­sze wza­jemne in­te­rak­cje w at­mos­fe­rze więk­szego od­prę­że­nia, na­wet je­śli wy­ni­kało to tylko z roz­ba­wie­nia, z ja­kim za­wsze przy­po­mi­nał so­bie dzień, w któ­rym prze­wró­ci­łem się przed jego do­mem. Ten „upa­dek” stał się w mo­ich kon­tak­tach z Ma­riem oka­zją dla niego do po­stą­pie­nia o sto­pień wy­żej. Ile­kroć nasz dia­log na­po­ty­kał trud­no­ści, Ma­rio chęt­nie wspo­mi­nał ten epi­zod i nie­ba­wem mo­gli­śmy znowu po­su­wać się na­przód. Był to istotny po­stęp, po­nie­waż daw­niej pod­czas ta­kich mi­nut nie­zręcz­nego mil­cze­nia w trak­cie roz­mowy na pierw­szy plan czę­sto wy­pły­wały jego ha­lu­cy­na­cje.

Łącz­ność mię­dzy ludźmi bu­duje się na fun­da­men­cie opo­wie­ści, które so­bie prze­ka­zują – opo­wie­ści o ich prze­szło­ści albo o tym, kim są i czego pra­gną. Ma­rio miał trud­ność ze spo­koj­nym od­naj­do­wa­niem się w fa­bule swo­jego ży­cia. Na pew­nym eta­pie w wieku mło­dzień­czym za­czął się gu­bić. Stra­cił ade­kwatne słowa na­da­jące się do opi­sy­wa­nia roz­le­głych ob­sza­rów swo­jego do­świad­cze­nia. Nie było to jed­nak spo­wo­do­wane ogra­ni­cze­niami płyn­no­ści wer­bal­nej wy­ni­ka­ją­cymi z ze­społu Do­wna; na wiele te­ma­tów po­tra­fił roz­ma­wiać bez pro­blemu. Cho­dziło ra­czej o to, że pewne kwe­stie, zwłasz­cza zwią­zane z mi­ło­ścią i sek­su­al­no­ścią, były dla niego tak da­lece nie­wy­po­wia­dalne, że jego we­wnętrzne zma­ga­nia przej­mo­wały nad nim wła­dzę za po­śred­nic­twem szo­ku­ją­cych ko­mu­ni­ka­tów przy­cho­dzą­cych jakby z ze­wnątrz. Słowa, które po­zwo­li­łyby mu po­wią­zać to, co dzieje się w jego świe­cie we­wnętrz­nym, ze zda­rze­niami do­ko­nu­ją­cymi w świe­cie wo­kół niego, słowa, które mo­głyby kłę­biące się mu w gło­wie my­śli prze­ło­żyć na te­maty do po­ru­sze­nia w roz­mo­wie, umoż­li­wia­jąc od­czu­cie ich zwy­czaj­no­ści, na­gle prze­pa­dły. Opu­ściły go.

Po­rzu­cony w ten spo­sób, Ma­rio sta­rał się ra­dzić so­bie naj­le­piej jak po­tra­fił. Rze­czy­wi­stość to­czyła się swoim ryt­mem, ale zda­nia są­czące się mu do ucha były szep­tane w rytm zu­peł­nie in­nego wer­bla, ta­kiego, któ­rego nie sły­szał nikt oprócz niego. W re­zul­ta­cie chło­pak sta­wał się co­raz bar­dziej wy­ob­co­wany ze śro­do­wi­ska i ota­cza­ją­cych go lu­dzi. Matka i oj­ciec wi­dzieli, że syn co­raz bar­dziej po­grąża się w wi­rze nie­rze­czy­wi­sto­ści, bo­ry­ka­jąc się z frag­men­ta­rycz­nymi sło­wami i to­nąc w dzi­wacz­nym no­wym świe­cie, który był dla nich rów­nie prze­ra­ża­jący, co nie­po­jęty. I oczy­wi­ście taki też był dla Ma­ria.

Słu­cha­jąc go, zro­zu­mia­łem, że jego pro­blem nie po­le­gał głów­nie na pro­wa­dze­niu ży­cia wy­obra­że­nio­wego, które wy­mknęło mu się spod kon­troli. W pew­nych mo­men­tach do­świad­cze­nia ta­kie miewa więk­szość z nas. Ile­kroć rze­czy­wi­stość oka­zuje się nie­sa­tys­fak­cjo­nu­jąca, pod­ko­lo­ry­zo­wu­jemy ją w swo­jej gło­wie, by stała się zno­śniej­sza czy atrak­cyj­niej­sza. Zwy­kle ro­bimy to z jed­nej strony na za­sa­dzie wy­pie­ra­nia lub prze­ina­cza­nia aspek­tów, które nie wpa­so­wują się w sys­tem na­szych na­dziei i ocze­ki­wań, a z dru­giej – sku­pia­jąc się na tym, co chcemy wi­dzieć. Efekt koń­cowy jest taki, że cią­gle – na­wet na ja­wie – ży­jemy w sta­nie czę­ścio­wego snu, sub­tel­nie wy­pa­czamy rze­czy­wi­stość tak, by pa­so­wała do na­szego prze­ko­na­nia o tym, jak ży­cie po­winno wy­glą­dać.

Ale u Ma­ria działo się coś in­nego. To świat utra­cił pa­no­wa­nie nad sobą. Nie Ma­rio za­cho­wy­wał się dziw­nie, tylko dziw­nie ukła­dała się sama rze­czy­wi­stość. Świad­czy o tym ist­nie­nie wy­obra­żo­nej osoby na jego bar­kach, która dla Ma­ria nie była wy­two­rem fan­ta­zji. Była w pełni re­alna. Wi­dział ją i sły­szał. Spró­buj wy­ja­śnić coś ta­kiego oto­cze­niu. Albo sa­memu so­bie. Prę­dzej czy póź­niej każdy czło­wiek kon­fron­tu­jący się z psy­chozą staje wo­bec ta­kiego sa­mego wy­zwa­nia: jak zna­leźć miej­sce dla dez­orien­tu­ją­cych i wy­ob­co­wu­ją­cych do­świad­czeń, które wy­wra­cają we­wnętrzny świat do góry no­gami?

Sza­leń­stwo krań­co­wym do­świad­cze­niem ludz­kiej wol­no­ści

Naj­więk­sze wy­zwa­nie w in­te­rak­cji z czło­wie­kiem ogar­nię­tym przez do­świad­cze­nia psy­cho­tyczne (w tym pod­czas se­sji te­ra­pii) sta­nowi pro­blem lęku. Psy­choza jest prze­ra­ża­jąca i dez­orien­tu­jąca dla osoby bez­po­śred­nio nią do­tknię­tej. Do­świad­cze­nia po­ja­wiają się i zni­kają w gwał­towny i cha­otyczny spo­sób, któ­rego nie daje się zro­zu­mieć. Mają one też po­dobny (choć mniej dra­ma­tyczny) dez­orien­tu­jący wpływ na osoby trze­cie, któ­rym rów­nie trudno jest po­jąć, co się dzieje. Nie­moż­ność zro­zu­mie­nia czę­sto pro­wa­dzi do stra­chu przed nie­zna­nym oraz do po­czu­cia bez­rad­no­ści. W tym mo­men­cie trzeba nie­ma­łej siły zen, by po­wstrzy­mać się od ka­pi­tu­la­cji i ucieczki – czy to ro­zu­mia­nej do­słow­nie, czy też wy­ra­żo­nej po­przez ukry­cie się za po­czy­na­niami, które mają na celu skrzętne i ci­chut­kie za­mie­ce­nie sprawy pod dy­wan. Bez od­po­wied­niej dawki zen nie można na­wią­zać wła­ści­wego kon­taktu z dru­gim czło­wie­kiem ani być w zna­czący spo­sób obec­nym w jego rze­czy­wi­sto­ści. Krótko mó­wiąc, trzeba na­uczyć się za­cho­wy­wać cier­pli­wość w ob­li­czu wła­snego lęku i bez­sil­no­ści. To je­dyny spo­sób, by utrzy­my­wać łącz­ność z tym, co ktoś mówi i robi w trak­cie epi­zodu psy­cho­tycz­nego.

W tym kon­tek­ście warto do­dać, że zgod­nie z wy­ni­kami ba­dań około 15 pro­cent wszyst­kich lu­dzi prze­żyło w ta­kim czy in­nym mo­men­cie do­świad­cze­nie psy­cho­tyczne. In­nymi słowy, zja­wi­sko to nie jest aż tak wy­jąt­kowe. W więk­szo­ści przy­pad­ków wpływ tego do­świad­cze­nia po­zo­staje ogra­ni­czony i nie na­ra­sta ono w ta­kim stop­niu, by stać się pro­ble­mem kli­nicz­nym, wy­ma­ga­ją­cym psy­cho­te­ra­pii i (lub) le­cze­nia me­dycz­nego. Na­to­miast u trzech pro­cent sy­tu­acja po­gar­sza się tak bar­dzo, że ko­nieczna oka­zuje się po­moc psy­chia­tryczna. Po­mię­dzy tymi skraj­no­ściami roz­ciąga się szara strefa, w któ­rej umiar­ko­wa­nie nie­ty­powe do­świad­cze­nia o nie­wiel­kiej sile od­dzia­ły­wa­nia na funk­cjo­no­wa­nie jed­nostki mogą się stop­niowo prze­mie­niać w do­świad­cze­nia ewi­dent­nie dzi­waczne, dra­stycz­nie pod­ko­pu­jące po­czu­cie rze­czy­wi­sto­ści4.

Jak można za­cho­wać rów­no­wagę w świe­cie peł­nym dez­orien­tu­ją­cych do­świad­czeń? Jak wcho­dzić w efek­tywne in­te­rak­cje i na­wią­zy­wać zna­czącą łącz­ność z oto­cze­niem oraz z wy­zwa­niami, które spro­wo­ko­wały ten de­sta­bi­li­zu­jący kry­zys?

Le­cze­nie psy­chozy nie jest czymś, co te­ra­peuta może ro­bić „na ślepo”. Trzeba wi­dzieć. Mieć ob­raz tego, co cha­rak­te­ry­styczne dla roz­sa­dza­ją­cych psy­chikę do­świad­czeń psy­cho­tycz­nych. Ob­raz tego, co czyni psy­chozę zja­wi­skiem tak wy­jąt­kowo ludz­kim. Ob­raz tego, jak mowa i za­cho­wa­nie spra­wia­jące wra­że­nie ku­rio­zal­nych mogą być tram­po­liną do nie­orto­dok­syj­nego my­śle­nia twór­czego. Aby wie­dzieć, ja­kie po­dej­ście bę­dzie naj­lep­sze, ko­nieczne jest dys­po­no­wa­nie ja­snym i in­tu­icyj­nym ro­zu­mie­niem punktu wyj­ścia i punk­tów, do któ­rych po­ten­cjal­nie mamy zmie­rzać.

Bez ta­kiego kon­cep­cyj­nego kom­pasu można ła­two za­gu­bić się w la­bi­ryn­cie swo­ich wstęp­nych za­ło­żeń i uprze­dzeń, gdy na ho­ry­zon­cie za­cznie ma­ja­czyć wi­zja groź­nego, nie­okieł­zna­nego „sza­leńca”. Ta za­trwa­ża­jąca wi­zja nie bie­rze się jed­nak z ni­czego.

W XVII i XVIII wieku, kiedy w du­chu epoki oświe­ce­nia za­chod­nie spo­łe­czeń­stwa przy­swo­iły so­bie myśl ra­cjo­nalną, za­pa­no­wało ogólne prze­ko­na­nie, że sza­leń­stwo – z po­wodu swej po­zor­nej nie­ro­zum­no­ści – jest bli­skie ze­zwie­rzę­ce­niu. Obłęd to be­stia w czło­wieku wy­pusz­czona na wol­ność i pod­no­sząca swój szka­radny łeb. Uwa­żano, że osoba, która „po­stra­dała zmy­sły”, traci część swo­jego czło­wie­czeń­stwa, zo­staje ono wy­ru­go­wane przez po­ja­wie­nie się pry­mi­tyw­niej­szej formy funk­cjo­no­wa­nia. Dzi­kość za­cho­wań sza­leń­ców była trak­to­wana jako od­bi­cie dzi­ko­ści zwie­rząt. Zwie­rzę nie jest zdolne do ro­zu­mo­wa­nia, a co do­piero wda­wa­nia się w dia­log – po­dob­nie są­dzono o obłą­ka­nych. Tłu­ma­czy to, dla­czego tak czę­sto trak­to­wano ich nie­zwy­kle bru­tal­nie. Kiedy uważa się, że ktoś prze­stał być w pełni czło­wie­kiem, na­gle ak­cep­to­walne stają się naj­róż­niej­sze nad­uży­cia, a stąd już tylko nie­wielki krok do cał­ko­wi­tej de­hu­ma­ni­za­cji5.

Ale za­sada ta działa też w drugą stronę. Je­śli zdo­łamy zdy­stan­so­wać się od swo­ich za­ło­żeń na te­mat psy­chozy i na­uczymy się ra­dzić so­bie ze stra­chem, jaki w nas wzbu­dza, za­czniemy pod­cho­dzić do do­świad­cza­ją­cych jej lu­dzi w spo­sób wolny od na­pięć i z otwar­tym umy­słem. Oczy­wi­ście nie jest to pro­ste, po­nie­waż spo­łe­czeń­stwo ma za sobą długą hi­sto­rię po­strze­ga­nia sza­leń­stwa jako zja­wi­ska głę­bo­kiego za­bu­rze­nia czy groź­nej zwy­rod­nia­ło­ści. Ale może psy­choza jest nie­od­łącz­nym ele­men­tem by­cia czło­wie­kiem. Nie jest to stwier­dze­nie tak ku­rio­zalne, jak może się w pierw­szej chwili wy­da­wać. Jaka inna istota jest zdolna do tak głę­bo­kiego cier­pie­nia z po­wodu spo­sobu, w jaki do­świad­cza wła­snej rze­czy­wi­sto­ści? Może psy­choza nie jest ob­razą ludz­kiego ro­zumu, tylko wy­ra­zem nie­po­wta­rzal­nej, na­der wraż­li­wej re­la­cji, w jaką wcho­dzimy z rze­czy­wi­sto­ścią?

Nie­wąt­pli­wie taki wła­śnie po­gląd wy­zna­wał fran­cu­ski psy­cho­ana­li­tyk Ja­cques La­can. Uwa­żał on sza­leń­stwo za krań­cowe do­świad­cze­nie ludz­kiej wol­no­ści, to zna­czy do­świad­cze­nie, w któ­rym na­sza zdol­ność do za­ska­ki­wa­nia, twór­czej in­wen­cji i nie­kon­for­mi­stycz­nego dzia­ła­nia znaj­duje naj­peł­niej­szy moż­liwy wy­raz. Ow­szem, przy­bli­że­nie się do tej gra­nicy jest nie­kom­for­towe i roz­stra­ja­jące; może pro­wa­dzić do ol­brzy­miego i bu­dzą­cego trwogę osa­mot­nie­nia, które po­wo­duje na­miętną po­trzebę łącz­no­ści. Ale jed­no­cze­śnie jak nic in­nego rzuca świa­tło na na­sze funk­cjo­no­wa­nie psy­chiczne jako istot ludz­kich.

Albo, od­da­jąc głos sa­memu La­ca­nowi: „bez sza­leń­stwa nie tylko nie można zro­zu­mieć bytu czło­wieka, ale i nie byłby to byt czło­wieka, gdyby nie no­sił w so­bie sza­leń­stwa jako kresu tej wol­no­ści”6. Kiedy prze­czy­ta­łem tę tezę po raz pierw­szy (czy ra­czej po kil­ka­krot­nym wstęp­nym jej prze­czy­ta­niu), ude­rzyło mnie, jak jest fa­scy­nu­jąca i in­spi­ru­jąca. I na­dal tak o niej my­ślę. Za dzi­waczną fa­sadą za­cho­wań psy­cho­tycz­nych stoją lu­dzie nie­skrę­po­wani do tego stop­nia, że brak fun­da­men­tów w ich ży­ciu do­pro­wa­dza ich do sza­leń­stwa i w kon­se­kwen­cji prze­stają oni być zdolni do prze­kra­cza­nia mo­stu wio­dą­cego ku łącz­no­ści z in­nymi.

Prawda jest jed­nak taka, że nikt nie ma spon­ta­nicz­nej wie­dzy, czym są wspo­mniane fun­da­menty ani jak wy­gląda ten most. Można stwier­dzić je­dy­nie tyle, że nie­któ­rym lu­dziom le­piej niż in­nym udaje się za­po­mnieć o tej nie­wy­god­nej praw­dzie dzięki od­da­niu się bez reszty cze­muś, co na­daje sens ich ży­ciu. Przy­naj­mniej ja tak to wi­dzę. Każdy, kto si­łuje się z sza­leń­stwem, si­łuje się z pod­wa­li­nami ludz­kiej eg­zy­sten­cji. Dla­tego czło­wiek w sta­nie psy­chozy za­słu­guje co naj­mniej na wy­słu­cha­nie, a także – je­śli ma ta­kie ży­cze­nie – na to­wa­rzy­sze­nie mu w dro­dze, które może do­po­móc w zna­le­zie­niu no­wego spo­iwa z rze­czy­wi­sto­ścią.

Przy­to­czona teza La­cana od­zwier­cie­dla okre­śloną wi­zję czło­wie­czeń­stwa. W na­szym ryn­ko­wym spo­łe­czeń­stwie może się cza­sem wy­da­wać, że bra­nie wi­zji jako punktu wyj­ścia sta­nowi prze­jaw nad­mier­nej mięk­ko­ści, ale wi­zja wy­wiera na­der kon­kretne i da­leko idące skutki. To ona de­cy­duje o tym, jak po­strze­gamy lu­dzi, na­wet kiedy wy­pie­ramy się jej po­sia­da­nia (czy ra­czej przede wszyst­kim wtedy). Skła­nia nas do wy­raź­nego od­dzie­la­nia tego, co ważne, od tego, co nie­ważne.

Każdy, kto uważa obłą­ka­nych za istoty nie lep­sze od pół­zwie­rząt, bez trudu za­ak­cep­tuje też ich wy­klu­cza­nie i za­my­ka­nie w wię­zie­niach i do­mach wa­ria­tów. Każdy, kto są­dzi, że psy­choza nie jest ni­czym wię­cej niż za­bu­rze­niem bio­lo­gicz­nym, bę­dzie uzna­wał za nie­po­trzebne si­le­nie się na psy­cho­te­ra­pię. Na­to­miast ten, kto trak­tuje do­świad­cze­nia psy­cho­tyczne jako eks­pre­sję czło­wie­czeń­stwa, bę­dzie z wielką tro­ską i uwagą na­wią­zy­wał i pod­trzy­my­wał bli­ski kon­takt z do­tkniętą osobą oraz wspie­rał ją w po­szu­ki­wa­niu no­wej na­dziei7.

U pod­staw wi­zji La­cana leży myśl, że za­cho­wa­nie czło­wieka nie jest cał­ko­wi­cie stałe czy pre­de­ter­mi­no­wane. Czę­ściowo na­sze dzia­ła­nia są rze­czy­wi­ście za­pro­gra­mo­wane przez na­turę, ale dzięki ję­zy­ko­wym mo­com wy­obraźni mamy rów­nież znaczne pole ma­newru. Oczy­wi­ście nie od­nosi się to do czyn­no­ści pod­sta­wo­wych, ta­kich jak tra­wie­nie, re­gu­la­cja cie­płoty ciała czy od­dy­cha­nie. Te funk­cje prze­bie­gają mniej lub bar­dziej au­to­ma­tycz­nie. Mamy jed­nak pe­wien sto­pień „swo­body”, je­śli cho­dzi o wiele dzia­łań świa­do­mych, ta­kich jak do­bór ubrań, wy­bór za­ma­wia­nego w re­stau­ra­cji na­poju, de­cy­zja o tym, czy bę­dziemy mieć w domu psa, i tak da­lej.

Co waż­niej­sze, tę samą swo­bodę wi­dać także w bar­dziej in­tym­nej war­stwie ży­cia. Na przy­kład mamy moż­li­wość ukry­cia pew­nych spraw przed naj­bliż­szymi, za­cho­wy­wa­nia się w taki lub inny spo­sób pod­czas kłótni, za­sta­na­wia­nia się nad swoją przy­szło­ścią. W żad­nej z tych oko­licz­no­ści nie re­agu­jemy au­to­ma­tycz­nie. Funk­cjo­nu­jemy w stre­fie do­pusz­cza­ją­cej ela­styczne za­cho­wa­nie, w któ­rej mo­żemy zwa­żyć różne „za” i „prze­ciw” oraz ko­rzy­stać ze słów i ukła­dać sce­na­riu­sze po­ka­zu­jące moż­liwe re­ak­cje nas sa­mych oraz in­nych. Krótko mó­wiąc, in­stynkt nie dyk­tuje nam w pełni za­cho­wań. I wła­śnie w tej stre­fie swo­body dzia­ła­nia swoją siłę ujaw­nia ję­zyk. Słowa dają nam moż­li­wość roz­ma­wia­nia, dzie­le­nia się opo­wie­ściami, fan­ta­zjo­wa­nia i re­flek­sji.

Lu­dzie ma­jący po­czu­cie, że są „nor­malni”, czer­pią z tych opo­wie­ści znaczne bez­pie­czeń­stwo i sa­tys­fak­cję. W licz­nych, nieco róż­nią­cych się wa­rian­tach wie­lo­krot­nie mó­wią so­bie i in­nym o tym, jak po­stę­pują i dla­czego tak po­stę­pują. Pod swoją rze­czy­wi­stość pod­pi­nają słowa, co po­zwala im za­peł­niać świat, w któ­rym żyją, opi­sami i wy­ja­śnie­niami. W re­zul­ta­cie two­rzą w swo­jej gło­wie różne moż­liwe światy. Jest to dla nich pod­bu­do­wu­jące, ozna­cza bo­wiem, że za­wsze mają wy­bór. Każdy, kto po­słu­guje się w taki spo­sób sło­wami, ge­ne­ruje men­talną „po­żywkę dla my­śli”, która z ko­lei umoż­li­wia re­flek­sję. Ten zaś, kto może się za­sta­no­wić nad swoją rze­czy­wi­sto­ścią, od­czuwa też, że w więk­szym stop­niu spra­wuje nad nią kon­trolę. Mamy swo­bodę po­my­śle­nia wszyst­kiego, co tylko ze­chcemy.

Jed­no­cze­śnie jed­nak ję­zyk na­raża nas na nie­bez­pie­czeń­stwo. Po­wstaje ry­zyko za­gu­bie­nia się w swo­ich my­ślach, za­pę­tle­nia w po­zor­nie nie­koń­czą­cym się stru­mie­niu słów i opo­wie­ści tak, że w prak­tyce tra­cimy kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią, którą sta­ramy się opi­sać. In­nymi słowy, tak wielka swo­boda jest także w sta­nie przy­pra­wić nas o sza­leń­stwo i ze­pchnąć wprost w sferę jaw­nej psy­chozy8.

Zresztą za­pewne nie po­win­ni­śmy się temu wcale dzi­wić. Dla­czego? Bo cho­ciaż nie zda­jemy so­bie z tego sprawy, w pew­nym sen­sie sam punkt wyj­ścia na­szego ży­cia psy­chicz­nego opiera się na dość wa­riac­kich za­sa­dach – a przy­naj­mniej jest po­zba­wiony lo­giki i ro­zum­no­ści. Słowa nie są prze­cież ze­spo­lone z rze­czami, a po­wsta­jące w umy­śle ob­razy nie są na­tu­ral­nymi skład­ni­kami rze­czy­wi­sto­ści. Po­zwa­lają nam po pro­stu two­rzyć kon­strukty, które ni­gdy nie są i nie mogą być rze­czy­wi­sto­ścią jako taką, choć mimo to umoż­li­wiają nam nada­wa­nie jej zna­czeń9.

By scha­rak­te­ry­zo­wać ten zło­żony pro­ces, La­can wy­róż­nia trzy re­je­stry ży­cia psy­chicz­nego: wy­obra­że­niowy, sym­bo­liczny i re­alny. Po­rzą­dek wy­obra­że­niowy do­ty­czy re­pre­zen­ta­cji wi­zu­al­nych oraz my­śli, które służą nam do kon­stru­owa­nia ob­razu sie­bie i świata. Ko­rzy­stamy z tych re­pre­zen­ta­cji do uchwy­ce­nia sensu roz­gry­wa­ją­cych się zda­rzeń. Na przy­kład kiedy wra­cam od fry­zjera, wy­obra­żam so­bie, jak do­mow­nicy za­re­agują na moje nowe ucze­sa­nie. Przez myśl mogą mi przejść naj­róż­niej­sze sce­na­riu­sze ich re­ak­cji. Po­maga mi to prze­wi­dzieć ich rze­czy­wi­stą re­ak­cję i do­stroić do tych ocze­ki­wań swój stan emo­cjo­nalny. Kiedy me­cha­nizm ten działa, po­ja­wia się u mnie po­czu­cie pa­no­wa­nia nad sy­tu­acją, na­wet je­śli przyj­mo­wane przeze mnie prze­słanki są wąt­pliwe.

Zda­niem La­cana ob­raz wła­sny sta­nowi ma­trycę dla ca­łego funk­cjo­no­wa­nia wy­obra­że­nio­wego. Au­to­re­pre­zen­ta­cje nie­mow­ląt są jesz­cze frag­men­ta­ryczne, ale w miarę na­by­wa­nia przez nas toż­sa­mo­ści ob­raz wła­sny staje się pro­bie­rzem spo­ty­ka­ją­cych nas prze­żyć. Do­świad­cze­nia, które wpa­so­wują się w nasz sys­tem my­śle­nia, trak­tu­jemy jako zro­zu­miałe same przez się, na­to­miast je­śli są sprzeczne z nim, wy­wo­łują stres i ak­ty­wują na­szą „skłon­ność do nie­do­ce­nia­nia” (nécon­na­is­sance), jak na­zywa to La­can. Okre­śle­nie to nie od­nosi się tu do kwe­stii nie­spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nych, lecz im­pli­kuje ra­czej psy­chiczną in­kli­na­cję do igno­ro­wa­nia i ba­ga­te­li­zo­wa­nia sy­gna­łów, które nie zga­dzają się z na­szymi po­glą­dami i prze­ko­na­niami.

Re­jestr sym­bo­liczny jest do­meną li­ter i cyfr, bę­dą­cych ce­gieł­kami wszel­kiej eks­pre­sji kul­tu­ro­wej i uła­twia­ją­cych wy­mianę in­for­ma­cji z in­nymi. Po­rzą­dek sym­bo­liczny od­nosi się do re­per­tu­aru kon­wen­cji ję­zy­ko­wych, zwy­cza­jów spo­łecz­nych i wzor­ców re­la­cji, sto­so­wa­nych przez jed­nostkę w celu wy­ra­ża­nia sie­bie. Jest to wspólny grunt, któ­remu za­wdzię­czamy prze­wi­dy­walną struk­turę na­szych do­świad­czeń.

Z ko­lei to, co re­alne, od­nosi się do do­świad­czeń „zgrzytu”. To sfera zry­wa­nia cią­gło­ści i po­wsta­wa­nia po­czu­cia pa­ra­doksu wy­ni­ka­ją­cego z za­bu­rza­ją­cych zda­rzeń w nas i wo­kół nas. Można tu przy­wo­łać na przy­kład utratę miej­sca pracy, kłót­nię z ro­dzi­cami, po­ca­łu­nek z ko­le­żanką czy ko­legą. Re­al­ność tych zda­rzeń jest tak da­lece na­ma­calna, że aż wy­trąca nas z rów­no­wagi. W kon­cep­cji La­cana sfera re­al­nego sta­nowi sedno rze­czy­wi­sto­ści czło­wieka. Mo­ty­wuje nas do znaj­do­wa­nia sku­tecz­nych roz­wią­zań w ży­ciu i bu­dzi z pół­sen­nego za­my­śle­nia, spra­wia­jąc, że na nowo za­sta­na­wiamy się, w co na­leży wie­rzyć i jak po­stę­po­wać.

Je­śli wszystko prze­biega do­brze, te trzy po­rządki się prze­ni­kają tak, że sym­bo­liczny i wy­obra­że­niowy ła­go­dzą wstrząsy od­dzia­ły­wa­nia re­al­no­ści na na­sze ży­cie. Uzy­sku­jemy ten efekt, umiesz­cza­jąc po­ten­cjal­nie za­kłó­ca­jące zda­rze­nia w ra­mach struk­tur sym­bo­licz­nych oraz ota­cza­jąc re­alia kon­stru­owa­nymi sen­sami wy­obra­że­nio­wymi. Dzięki temu de­struk­cyjne zda­rze­nia stają się bar­dziej ak­cep­to­walne i zro­zu­miałe albo przy­naj­mniej spra­wiają ta­kie wra­że­nie. Kon­strukty te za­wsze ocie­rają się o ab­surd, ale nie po­wstrzy­muje nas to przed pra­gnie­niem, by wie­rzyć w ich praw­dzi­wość. Czy jed­nak kie­dy­kol­wiek mo­żemy być do końca pewni tego, co przy­pusz­czamy? Nie, nie mo­żemy. Kon­strukty czer­pią swoją moc wy­ja­śnia­jącą z tego, że dzie­limy je z in­nymi ludźmi. W skró­cie, rze­koma re­al­ność co­dzien­nego ży­cia jest do pew­nego stop­nia wy­obra­że­nio­wym złu­dze­niem – i to złu­dze­niem, któ­remu nikt z nas nie może się ła­two wy­mknąć.

Ży­cie psy­chiczne to­czy się jak film – chyba że za­wie­dzie nas ję­zyk

Brzmi to pro­sto: ko­rzy­sta­jąc ze słów oraz zdań i łą­cząc je w po­jemne opo­wie­ści i sce­na­riu­sze, do­świad­czamy sensu i celu. Je­żeli zaś z do­wol­nego po­wodu ten sys­tem prze­staje funk­cjo­no­wać, ludzka wol­ność spy­cha nas z kra­wę­dzi pro­sto w bez­denną ot­chłań przy­pra­wia­ją­cego o sza­leń­stwo braku ugrun­to­wa­nia. Bez słów nie może być bo­wiem zna­czeń. W tym uję­ciu psy­choza jest kry­zy­sem wiary: czło­wiek traci zdol­ność trzy­ma­nia się struk­tury rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej praw­dzi­wość do tej pory wie­rzył. Aby nie zo­stać zmiaż­dżo­nym w zde­rze­niu z tą świa­do­mo­ścią, lu­dzie roz­wi­nęli w so­bie zdol­ność prze­łą­cza­nia pstryczka w gło­wie, który prze­nosi nas w tryb sza­leń­stwa zwa­nego psy­chozą.

Jest to spo­sób uło­że­nia swo­ich sto­sun­ków z rze­czy­wi­sto­ścią, która jaw­nie prze­stała zbie­gać się ze zdro­wym roz­sąd­kiem i ro­zu­mem. Nie­za­leż­nie od tego, jak dra­styczna może być ta roz­bież­ność, wy­ni­ka­jące z niej sza­leń­stwo wy­twa­rza przy­naj­mniej strzępy sensu. A le­piej mieć tłu­kące się w gło­wie ta­kie strzępy niż zu­peł­nie nic. Po­strze­gana z tej per­spek­tywy psy­choza jest do­świad­cze­niem krań­co­wym. Po­ja­wia się spon­ta­nicz­nie u lu­dzi, któ­rzy utra­cili wiarę – nie po­tra­fią da­lej znaj­do­wać ko­niecz­nego uko­je­nia w po­wsze­dnich nar­ra­cjach i wy­kład­niach ich ist­nie­nia. Ile­kroć te nar­ra­cje się roz­ry­wają i słowa dez­in­te­grują, po­zo­rów re­al­no­ści na­bie­rają na­wet naj­bar­dziej za­ska­ku­jące sce­na­riu­sze i dzi­wa­czeje sama rze­czy­wi­stość. Czło­wiek na­gle znaj­duje się w środku wstrzą­sa­ją­cego filmu, w któ­rym zwy­czajne ży­cie zo­staje przy­gnie­cione szo­ku­jąco re­al­nymi zda­rze­niami.

Roz­ry­wa­jące się opo­wie­ści? Dez­in­te­gru­jące się słowa? Wstrzą­sa­jący film? Czy­ta­jąc to, za­sta­na­wiasz się pew­nie, jak to moż­liwe, by ję­zyk miał tak wielki wpływ na to, co po­strze­gamy, od­czu­wamy, my­ślimy. Neu­rop­sy­cho­log An­to­nio Da­ma­sio wi­dzi to na­stę­pu­jąco: nasz mózg nie­ustan­nie edy­tuje swego ro­dzaju film. Ma­te­riał do tego filmu jest czer­pany za­równo z wnę­trza na­szego or­ga­ni­zmu, jak i ze świata ze­wnętrz­nego10. Do­świad­czamy swego świata we­wnętrz­nego po­przez od­czu­cia i emo­cje. Można tu wska­zać na przy­kład na do­zna­nia cie­le­sne, ta­kie jak pod­nie­ce­nie, na­pię­cie, dys­kom­fort czy stres. Z ko­lei świat ze­wnętrzny jest do­świad­czany za po­śred­nic­twem zmy­słów. Oczy do­star­czają nam ob­ra­zów wzro­ko­wych, uszy dźwię­ków, ję­zyk sma­ków, nos za­pa­chów. Różne czę­ści mó­zgu, sple­cione ra­zem w sieć, współ­pra­cują w edy­cji tego we­wnętrz­nego i ze­wnętrz­nego ma­te­riału, ukła­da­jąc go w spójną ca­łość. Wszyst­kie te in­for­ma­cje są in­te­gro­wane przez roz­le­głą sieć mó­zgową, która roz­ciąga się od pnia głę­boko przy pod­sta­wie mó­zgu aż do płata czo­ło­wego po­ło­żo­nego bli­sko czaszki.

W pro­ce­sie tym wra­że­nia zmy­słowe zo­stają po­łą­czone z do­zna­niami afek­tyw­nymi – per­cep­cja i od­czu­wa­nie prze­bie­gają rów­no­le­gle. Re­zul­ta­tem jest nie­prze­rwany stre­aming w na­szej gło­wie, okre­ślany po­wszech­nie jako świa­do­mość. Kiedy wóz stra­żacki pę­dzi na sy­gnale w moim kie­runku, uświa­da­miam to so­bie nie tylko z po­wodu sły­sza­nej sy­reny i wi­dzia­nych bły­ska­ją­cych nie­bie­skich świa­teł, lecz rów­nież dla­tego, że moje ciało prze­łą­cza się w stan pod­wyż­szo­nej czuj­no­ści.

Po­nadto dzia­ła­nia na­szej wy­obraźni nie są ogra­ni­czone do pro­stego prze­twa­rza­nia bodź­ców we­wnętrz­nych i ze­wnętrz­nych czy roz­po­zna­wa­nia pra­wi­dło­wo­ści w tym za­le­wie in­for­ma­cji. Mózg łą­czy wy­twa­rzane przez sie­bie fil­mowe ob­razy z ję­zy­kiem. Jest to me­toda po­rząd­ko­wa­nia i fil­tro­wa­nia masy na­pły­wa­ją­cych in­for­ma­cji i ope­ra­cja ce­chu­jąca się nie­zwy­kłą zło­żo­no­ścią. Ję­zyk do­star­cza nam ja­sno zde­fi­nio­wa­nego men­tal­nego układu od­nie­sie­nia, w któ­rym wy­biór­czo po­strze­gamy rze­czy­wi­stość. Pewne rze­czy przy­cią­gają na­szą uwagę, inne nie. Pewne stwier­dze­nia uzna­jemy za praw­dziwe, inne za fał­szywe. Wy­biór­czość sta­nowi kry­te­rium po­rząd­ku­jące za­miesz­ki­wany przez nas świat. Nie­wy­klu­czone na­wet, że słowa de­ter­mi­nują, co po­strze­gamy i od­czu­wamy. Nie cho­dzi więc o to, że ję­zyk re­tro­spek­tyw­nie po­rząd­kuje treść na­szych do­świad­czeń, lecz od sa­mego po­czątku re­ży­se­ruje na­sze do­świad­cze­nia i sto­sow­nie do tego fil­truje ob­razy.

Ko­mórki mó­zgowe bły­ska­wicz­nie spla­tają li­tery, słowa i zda­nia z we­wnętrz­nymi i ze­wnętrz­nymi per­cep­cjami, a na­wet z ob­szer­nymi ję­zy­ko­wymi ko­men­ta­rzami i wy­ja­śnie­niami. Po­jazd z prze­ni­kliwą sy­reną zo­staje przeze mnie na­tych­miast roz­po­znany jako wóz stra­żacki i bez na­my­słu usu­wam się swoim sa­mo­cho­dem na skraj drogi, by tam­ten mógł swo­bod­nie prze­je­chać. Kon­tekst aso­cja­cyjny wska­zuje mi, jak po­wi­nie­nem się za­cho­wać. Po­nadto jest bar­dzo praw­do­po­dobne, że dźwięk sy­reny przy­woła w mo­ich my­ślach oso­bi­ste sko­ja­rze­nia i sy­tu­acje do­świad­czone przeze mnie w prze­szło­ści. Wła­śnie to po­łą­cze­nie z ję­zy­kiem i sło­wami prze­twa­rza stru­mień świa­do­mo­ści w sce­na­riusz – i to sce­na­riusz z fa­bułą „nie­koń­czą­cej się opo­wie­ści”.

Albo – wy­ra­ża­jąc to w bar­dziej for­mal­nych ka­te­go­riach – kul­tura łą­czy się z na­turą po­przez ję­zyk. W re­zul­ta­cie ję­zyk ludzki jest za­wsze „ucie­le­śniony” (by po­słu­żyć się współ­czes­nym żar­go­nem). Ozna­cza to, że nasz ludzki spo­sób mowy różni się od ko­mu­ni­ka­cji ro­bota. Urzą­dze­nia smart ko­rzy­sta­jące ze sztucz­nej in­te­li­gen­cji też mogą mó­wić, ale nie czują tego, co mó­wią. Z ludźmi jest ina­czej. Wła­śnie dla­tego tak dużo mó­wimy, na­wet je­żeli cza­sem mamy mało do po­wie­dze­nia. Po­zwala nam to na re­gu­lo­wa­nie po­ziomu swo­jego spo­koju czy po­bu­dze­nia oraz za­cho­wy­wa­nie łącz­no­ści z wła­snym cia­łem i re­ak­cjami oto­cze­nia.

W kon­se­kwen­cji na­sze ży­cie my­ślowe w du­żym stop­niu opiera się na ję­zyku. Łą­czy kon­kretne zda­rze­nia z opo­wie­ściami oraz wy­cza­ro­wuje jak żywe naj­róż­niej­sze osoby, łącz­nie z tobą i ze mną – lu­dzi ma­ją­cych ogrom roz­ma­itych do­świad­czeń w wy­mia­rach czasu i prze­strzeni.

Jest to zdu­mie­wa­jące zja­wi­sko, lecz rzadko przy­sta­jemy na mo­ment, by się nad nim za­sta­no­wić. Po­myśl więc przez kilka se­kund, co to ozna­cza: rze­czy­wi­stość stale roz­grywa się tu i te­raz, jed­nakże na­sze do­świad­cza­nie jej prze­mie­nia ją w coś in­nego, po­nie­waż oparte na ję­zyku moce wy­obraźni umoż­li­wiają nam prze­kro­cze­nie bez­po­śred­nio­ści re­aliów. Próby ży­cia w tu i te­raz, jak po­stu­lują da­le­ko­wschod­nie tra­dy­cje, są nie­mal nie­moż­li­wo­ścią. Słowa sy­tu­ują wy­da­rze­nia na osi czasu. To, czego do­świad­czam te­raz, po­bu­dza wspo­mnie­nia tego, z czym ze­tkną­łem się w mi­nio­nych dniach, a jed­no­cze­śnie two­rzy ocze­ki­wa­nia co do moż­li­wych zda­rzeń w ko­lej­nych dniach. Pro­wa­dzi to do zro­zu­mie­nia, że do­świad­cze­nia mogą być suk­ce­sywne. Naj­pierw była prze­szłość. Obec­nie jest te­raź­niej­szość. Po­tem na­dej­dzie przy­szłość.

Co cie­kawe, po­rząd­ku­jący wpływ ję­zyka na rze­czy­wi­stość nie ogra­ni­cza się do ob­rębu psy­chiki jed­nostki; to pro­ces głę­boko spo­łeczny. Słowa i opo­wie­ści do­star­czają ce­gie­łek do bu­do­wa­nia na­szych my­śli, ale po­cho­dzą spoza nas sa­mych dzięki in­te­rak­cjom spo­łecz­nym z oso­bami, z któ­rymi dzie­limy ro­do­wód ję­zy­kowy. Dla nas, lu­dzi, ję­zyk jest Tym Dru­gim (nie-ja, l’Au­tre), a Drugi jest ję­zy­kiem, jak mówi La­can. Two­rzy to więź. Pa­trząc na świat z per­spek­tywy słów i my­śli, na któ­rych po­le­gają też inni, do­zna­jemy po­czu­cia sensu i wza­jem­nej łącz­no­ści. Dzięki po­słu­gi­wa­niu się wspól­nymi opo­wie­ściami i teo­riami czu­jemy, że na­sze my­śli są „po­ukła­dane” i po­zwa­lają nam zmie­rzać we wła­ści­wym kie­runku.

Krótko mó­wiąc, ję­zyk umoż­li­wia nam fil­tro­wa­nie bodź­ców, roz­wa­ża­nie pra­wi­deł rze­czy­wi­sto­ści oraz dzie­le­nie się prze­ży­ciami z in­nymi ludźmi. I ta moc ge­ne­ra­tywna na­raża nas też na wy­jąt­kowe nie­bez­pie­czeń­stwo. W psy­cho­zie pole ma­newru dane nam przez słowa im­plo­duje. Re­jestr sym­bo­liczny traci in­te­gru­jący wpływ na świat na­szych my­śli, co skut­kuje po­wsta­niem dzi­wacz­nych do­świad­czeń. Eu­gen Bleu­ler, je­den z pio­nie­rów psy­chia­trii z po­czątku XX wieku, su­ge­ro­wał, że w wa­run­kach psy­cho­tycz­nych ję­zyk zo­staje odarty ze swo­jej mocy poj­mo­wa­nia, fil­tro­wa­nia i in­ter­pre­to­wa­nia świata. Słowa zwy­kle po­zwa­lają nam do­ko­ny­wać po­łą­czeń mię­dzy emo­cjami, per­cep­cjami, pro­ce­sami my­ślo­wymi i tak da­lej. Gdy wdzie­rają się do­świad­cze­nia psy­cho­tyczne, prze­pada spa­ja­jąca siła ję­zyka i w re­zul­ta­cie nasz od­biór świata staje się przy­tła­cza­jący, wy­pa­czony, zbłą­kany. Umy­kają nam sen­sowne słowa11.

Gdy mó­wimy i my­ślimy, nie­ustan­nie roz­po­ście­ramy nad rze­czy­wi­sto­ścią sieć sy­lab. W ten spo­sób sta­ramy się ją okieł­znać i pod­dać kon­troli. W trak­cie kry­zysu psy­cho­tycz­nego w tych sie­ciach po­wstają dziury, przez które rze­czy­wi­stość może wy­my­kać się my­ślom i sta­wać do groź­nej kon­fron­ta­cji z nami.

W żar­go­nie La­cana ozna­cza to, że w ta­kich chwi­lach do­cho­dzi do ze­rwa­nia łań­cu­cha zna­cze­nio­wego. Sieć sy­lab („zna­ków”, si­gni­fier), która po­zwala nam trzy­mać rze­czy­wi­stość w gar­ści, na­gle za­wo­dzi. W re­zul­ta­cie wy­daje się, że na­sze opo­wie­ści o rze­czy­wi­sto­ści prze­stają być sen­sowne. Wszyst­kie struk­tury na­szego ży­cia, po­zba­wione w ten spo­sób ję­zyka i nar­ra­cji, roz­pa­dają się. Pły­nące ze świata ze­wnętrz­nego wra­że­nia nas przy­tła­czają. Do­świad­cze­nia, a na­wet na­sze wła­sne słowa w naj­dziw­niej­szy spo­sób od­bi­jają się wo­kół ry­ko­sze­tem. W naj­gor­szych przy­pad­kach znika wszelki ślad spój­no­ści. W gło­wie po­zo­stają wy­łącz­nie mę­tlik i ba­ła­gan12.

U Ma­ria to men­talne za­wi­ro­wa­nie ogra­ni­czało się tylko do pew­nych czę­ści jego po­czu­cia sie­bie. Pod­czas mo­ich roz­mów z nim je­dy­nie spo­ra­dycz­nie sły­szał głosy swo­jej wy­obra­żo­nej to­wa­rzyszki. Ale u in­nych dez­in­te­gra­cja ję­zyka może przy­brać wy­miar znacz­nie bar­dziej nisz­czy­ciel­ski tak, że pod zna­kiem za­py­ta­nia staje całe ich do­świad­cza­nie sie­bie. Choć w ogól­no­ści ję­zyk ofe­ruje nam po­żą­dane pole ma­newru i szansę pro­wa­dze­nia ży­cia we­dług cze­goś wię­cej niż tylko au­to­pi­lot, sta­wia nas jed­no­cze­śnie przed po­waż­nym dy­le­ma­tem: skoro mamy swo­bodę kwe­stio­no­wa­nia, to jak da­lece po­win­ni­śmy kwe­stio­no­wać rze­czy­wi­stość?

Zda­niem La­cana spra­wia to, że lu­dzie znaj­dują się w ob­li­czu dra­ma­tycz­nego wy­boru mię­dzy głu­potą a sza­leń­stwem. Głu­pota (débi­lité men­tale, czyli de­bi­lizm umy­słowy w żar­go­nie La­cana) ozna­cza po­kła­da­nie na­iw­nej wiary we wła­snym ob­ra­zie rze­czy­wi­sto­ści. Ten zaś, kto tak czyni, nie jest praw­dzi­wie wolny. W sta­nie głu­poty nie za­sta­na­wiamy się nad róż­nymi spra­wami i nie ana­li­zu­jemy ich do­głęb­nie. Mamy skłon­ność do wy­po­wia­da­nia się w ka­te­go­riach nar­ra­cji, które zo­stały stwo­rzone przez in­nych. Za­pew­nia to so­li­dar­ność z oso­bami po­dob­nie my­ślą­cymi, lecz jed­no­cze­śnie nie wy­kra­cza poza na­śla­dow­nic­two.

W od­róż­nie­niu od tego lu­dzie, któ­rzy sami au­ten­tycz­nie za­sta­na­wiają się nad róż­nymi spra­wami i od­cho­dzą od tra­dy­cyj­nych kon­wen­cji, są w sta­nie wy­rwać się z cy­klu po­wta­rzal­no­ści. Daje im to praw­dziwą swo­bodę dzia­ła­nia oraz po­ten­cjal­nie otwiera drzwi do no­wych wglą­dów. Ale jest to także stra­te­gia ry­zy­kowna, spra­wia bo­wiem, że można utra­cić kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią i ze­śli­znąć się w sza­leń­stwo. W tym sen­sie fak­tycz­nie jest ono krań­cem na­szej wol­no­ści, jak twier­dzi La­can. Za­czy­na­jąc wąt­pić we wszyst­kie fun­da­men­talne skład­niki swo­jego ży­cia, sys­te­ma­tycz­nie pod­ko­pu­jemy wła­sną sta­bil­ność, aż w końcu nie po­zo­staje nic in­nego prócz obłędu.

Weźmy na przy­kład przy­padki ta­kich ge­niu­szy jak Georg Can­tor, Frie­drich Nie­tz­sche i Lu­dwig Wit­t­gen­stein. Ich scep­ty­cyzm wo­bec re­li­gii, na­uki i kul­tury był tak głę­boko za­ko­rze­niony, że osza­leli z po­wodu cał­ko­wi­tego braku ży­cio­wego ugrun­to­wa­nia.

Dla­czego trzeba wy­kro­czyć poza dys­kurs bio­me­dyczny

Ma­rio za­pewne nie był ge­niu­szem, ale na pewno po mi­strzow­sku kre­ował swój wła­sny styl. Kiedy go po­zna­łem, ro­bił wra­że­nie nie­zwy­kle nie­śmia­łego. Gdy tylko się do niego od­zy­wa­łem, za­raz roz­glą­dał się z nie­po­ko­jem i wkrótce sły­szał roz­pra­sza­jący go głos wy­obra­żo­nej to­wa­rzyszki, co po­cząt­kowo oczy­wi­ście utrud­niało nam kon­takt. Mimo to od pierw­szego dnia było dla mnie ja­sne, że Ma­rio wy­ka­zuje nad­zwy­czajną eks­pre­syj­ność w dia­lo­gach ze swoją „part­nerką”, a w każ­dej sce­nie tkwiło coś bły­sko­tli­wego i dow­cip­nego.

W chwili gdy do­szli­śmy do końca na­szych se­sji, ten in­te­li­gentny hu­mor wciąż był obecny, ale stał się ele­men­tem za­cho­wa­nia Ma­ria, jego spo­sobu ob­co­wa­nia z ludźmi i świa­tem. Wciąż trudno było mu się nie­kiedy zo­rien­to­wać, jaką po­stawę po­wi­nien przy­jąć, ale zda­rzało się to znacz­nie rza­dziej, a w mo­men­tach stresu nie na­wią­zy­wał już au­to­ma­tycz­nie dia­logu ze swoją bez­gło­śną kom­panką. Po­nadto po­tra­fił te­raz prze­ry­wać nie­kom­for­towe mil­cze­nie lub wi­tać się albo że­gnać, rzu­ca­jąc śmieszne – na­wet je­śli nieco głu­pawe – ka­lam­bu­rowe zbitki i gry słów typu „mu­szę przy­znać smro­dli­wie” czy „desz­czowo – mi­no­rowo”.

Dow­cip­ko­wa­nie stało się jakby jego zna­kiem roz­po­znaw­czym. Rzecz ja­sna mój fe­ralny upa­dek przed do­mem jego ro­dzi­ców sta­no­wił ide­alną kanwę do żar­tów i przy­ty­ków. Z po­czątku nie wie­dzia­łem, że ta­kie wy­głupy będą dla niego swo­istym za­wo­rem bez­pie­czeń­stwa. Ale z cza­sem za­czą­łem to ro­zu­mieć: ro­bie­nie z sie­bie wa­riata jest atrak­cyj­niej­sze od by­cia wa­ria­tem.

We­dług mnie każdy ma moż­li­wość wy­pra­co­wa­nia wła­snego stylu. Nie­któ­rzy czy­nią ten krok spon­ta­nicz­nie, znaj­du­jąc spo­soby twór­czego kształ­to­wa­nia i trans­for­ma­cji swo­ich do­świad­czeń psy­cho­tycz­nych. Zresztą wielu lu­dzi wraż­li­wych na psy­chozę jest bar­dzo kre­atyw­nych13 – czę­ściowo dla­tego, że w mniej­szym stop­niu krę­pują ich kon­wen­cje i tra­dy­cje. Ta kre­atyw­ność może też po­ma­gać w na­wią­zy­wa­niu nici łącz­no­ści z in­nymi, ale trzeba pa­mię­tać, że wza­jemna łącz­ność ni­gdy nie po­cho­dzi tylko od jed­nej ze stron. Ważną rolę od­gry­wają ota­cza­jący lu­dzie. Udzie­le­nie ko­muś po­mocy w otrzą­śnię­ciu się z kry­zysu psy­cho­tycz­nego wy­maga za­pew­nie­nia mu śro­do­wi­ska, które wy­słu­chuje, po­szu­kuje, sty­mu­luje jego wiarę w sie­bie, do­ce­nia go oraz ofe­ruje mu czas i swo­bodę.

Gdy my­ślę o tym te­raz, po la­tach, wi­dzę, że stało się bar­dzo do­brze, iż po moim upo­ka­rza­ją­cym fi­kołku nie zro­bi­łem błędu zbyt szyb­kiego po­wrotu do roli eks­perta. Za­pewne wła­śnie ta­kiej eks­perc­ko­ści wszy­scy wo­kół się po mnie spo­dzie­wali – mia­łem być przy­by­wa­ją­cym z ze­wnętrz­nego świata spe­cja­li­stą, który dys­po­nuje fa­chową wie­dzą i nie­ba­wem wszystko wy­re­gu­luje. Ale nie tego chciał i ocze­ki­wał Ma­rio. Nie po­trze­bo­wał ko­goś, kto bę­dzie wy­mu­ska­nym ide­ałem, lecz osoby do­sta­tecz­nie na­zna­czo­nej nie­do­sko­na­ło­ściami i bra­kami oraz po pro­stu go­to­wej do wej­ścia z nim w dia­log; ko­goś, kto bę­dzie słu­chał i roz­ma­wiał.

Za­sad­ni­cze zna­cze­nie dla fak­tycz­nego uru­cho­mie­nia mocy se­sji te­ra­peu­tycz­nych czy sze­rzej: wszel­kich kon­tak­tów z czło­wie­kiem cier­pią­cym na psy­chozę, ma nie tylko to, by wy­cho­dzić od wła­snych nie­do­stat­ków, lecz rów­nież, by zmie­nić swój dys­kurs i na­sta­wie­nie men­talne. Jak twier­dził fran­cu­ski fi­lo­zof Mi­chel Fo­ucault, do­ko­ny­wane przez nas wy­bory dys­kursu, wy­ra­ża­jące się w sto­so­wa­nych po­ję­ciach, kształ­tują na­sze ro­zu­mie­nia świata oraz de­ter­mi­nują to, jak de­fi­niu­jemy i ka­te­go­ry­zu­jemy róż­nych człon­ków spo­łe­czeń­stwa. Na­sze słowa, po­glądy i przyj­mo­wane przez nas wy­ja­śnie­nia kształ­tują po­stawę i wpły­wają na to, jak do­brze lub źle od­no­simy się do in­nych14.

Obec­nie w zbio­ro­wym ro­zu­mie­niu psy­chozy do­mi­nuje dys­kurs bio­me­dyczny. Nie ozna­cza to jed­nak, że opiera się on na so­lid­nym fun­da­men­cie do­nio­słych usta­leń na­uko­wych. Znaczna część in­for­ma­cji pre­zen­to­wa­nych w pod­ręcz­ni­kach, ar­ty­ku­łach pra­so­wych czy w za­so­bach in­ter­netu, po­dob­nie jak więk­szość opi­nii wy­ra­ża­nych przez la­ików, kon­cen­truje się wo­kół mó­zgu, ge­ne­tyki i far­ma­ko­te­ra­pii. Brzmi to wszystko bar­dzo na­ukowo, ale w me­diach czę­sto wy­ciąga się wy­biór­cze i zbyt da­leko idące wnio­ski z do­nie­sień z za­kresu psy­chia­trii bio­lo­gicz­nej15. Tym­cza­sem, mimo trwa­ją­cych lata i kosz­tow­nych ba­dań bio­lo­gicz­nych, nie usta­lono mie­rzal­nych fi­zycz­nych wskaź­ni­ków psy­chozy16. W rze­czy­wi­sto­ści nie udało się na­wet od­kryć po­je­dyn­czej aber­ra­cji mó­zgo­wej, która sys­te­ma­tycz­nie wy­stę­po­wa­łaby, po­wiedzmy, u 90 pro­cent wszyst­kich pa­cjen­tów, a tylko u 9 pro­cent osób z grupy kon­tro­l­nej. Po pro­stu nie ma bio­mar­ke­rów, z któ­rych można by ko­rzy­stać w dia­gno­zo­wa­niu lub le­cze­niu.

Po­dob­nie – a wbrew temu, co się cza­sem są­dzi – środki prze­ciw­p­sy­cho­tyczne nie są w sta­nie wy­le­czyć pa­cjenta z psy­chozy. Okre­śle­nie lek prze­ciw­p­sy­cho­tyczny może su­ge­ro­wać, że jest to od­po­wied­nik an­ty­bio­ty­ków. Jed­nak le­kar­stwa te nie usu­wają za­kła­da­nych me­cha­ni­zmów cho­roby, a tylko zmniej­szają per­cep­cję istot­no­ści do­cie­ra­ją­cych do czło­wieka bodź­ców we­wnętrz­nych i ze­wnętrz­nych. Z ba­dań prze­glą­do­wych wy­nika, że pi­gułki do­brze spraw­dzają się tylko u około jed­nej czwar­tej pa­cjen­tów z psy­chozą. Mniej wię­cej w po­ło­wie przy­pad­ków far­ma­ko­te­ra­pia przy­nosi pe­wien efekt, ale jed­no­cze­śnie też uciąż­liwe skutki uboczne (ta­kie jak utrata mo­ty­wa­cji, drę­twie­nie, nie­po­kój ru­chowy, zwięk­sze­nie ry­zyka cu­krzycy i inne). U po­zo­sta­łej jed­nej czwar­tej pa­cjen­tów nie no­tuje się żad­nych po­zy­tyw­nych efek­tów17. In­nymi słowy, cza­sami re­zul­taty są do­bre, ale le­kom prze­ciw­p­sy­cho­tycz­nym da­leko do miana ma­gicz­nej ku­ra­cji. Ba­da­nia mo­ni­to­rin­gowe w okre­sie dwu­dzie­stu lat wy­ka­zały, że dłu­go­fa­lowe sto­so­wa­nie tych środ­ków może dzia­łać szko­dli­wie, a na­wet zwięk­szać za­gro­że­nie przy­szłymi epi­zo­dami psy­cho­tycz­nymi18.

Swoją drogą wiemy też te­raz, że bio­lo­giczne uję­cia psy­chozy wzmac­niają spo­łeczną styg­ma­ty­za­cję19. Im bar­dziej lu­dzie za­kła­dają, że mamy tu do czy­nie­nia z ge­ne­tyczną cho­robą mó­zgu, tym bar­dziej uwa­żają, że psy­choza sta­nowi po­stę­pu­jące scho­rze­nie śmier­telne, które spra­wia, że pa­cjenci stają się nie­prze­wi­dy­walni i sta­no­wią za­gro­że­nie. Uprze­dze­nia te po­głę­biły się w ostat­nich dzie­się­cio­le­ciach, do­pro­wa­dza­jąc do spo­łecz­nego dy­stan­so­wa­nia się od lu­dzi z ostrymi cho­ro­bami psy­chicz­nymi oraz do ak­tów prze­mocy wo­bec nich20. Co ważne, do­mnie­ma­nia te są nie tylko nie­słuszne, ale także nie­spra­wie­dliwe, a wręcz trau­ma­ty­zu­jące dla pa­cjen­tów psy­chia­trycz­nych.

W świe­tle po­wyż­szego po­win­ni­śmy prze­sta­wić swoje my­śle­nie i ję­zyk w od­nie­sie­niu do psy­chozy tak, by więk­szy na­cisk kłaść na su­biek­tywne do­świad­cze­nie – czyli na psy­chikę – niż na mózg. Istotne jest uważ­niej­sze ana­li­zo­wa­nie na­tury do­świad­czeń psy­cho­tycz­nych, po­dej­mo­wa­nie próby uchwy­ce­nia tego, jak są zor­ga­ni­zo­wane, co mogą wy­ra­żać i jak są osa­dzone w hi­sto­rii ży­cia oraz kon­tek­stach spo­łecz­nych da­nych osób. Szcze­gó­łowo ba­da­jąc te kwe­stie, zmie­niamy swój dys­kurs i na­sta­wie­nie men­talne, co umoż­li­wia bar­dziej otwarte i po pro­stu ludz­kie trak­to­wa­nie jed­no­stek cier­pią­cych z po­wodu psy­chozy.

Do­świad­cze­nia psy­cho­tyczne są zło­żone i róż­no­ra­kie, co spra­wia, że do opi­sy­wa­nia ich na­leży sto­so­wać roz­bu­do­wane słow­nic­two. Nie wy­star­cza pro­ste za­sy­gna­li­zo­wa­nie, że u ko­goś wy­stę­pują ha­lu­cy­na­cje, uro­je­nia czy ob­jawy ne­ga­tywne21. Do­świad­cze­nia psy­cho­tyczne roz­cią­gają się od dys­kret­nych, w któ­rych za­bu­rze­niu ulega po­czu­cie sie­bie i od­biór rze­czy­wi­sto­ści, co skut­kuje dez­orien­ta­cją, do jaw­nych, w któ­rych czło­wiek jest prze­cią­żony z po­wodu roz­stra­ja­ją­cych zna­ków i ko­mu­ni­ka­tów po­cho­dzą­cych jakby z ze­wnątrz. Aby na­prawdę po­jąć ta­kie do­świad­cze­nia, mu­simy spró­bo­wać zbli­żyć się do tego, jak są one po­strze­gane przez do­tkniętą nimi osobę oraz ja­kim nie­cią­gło­ściom i pa­ra­dok­som w sfe­rze re­al­no­ści dają wy­raz.

W pod­ręcz­ni­kach i pe­rio­dy­kach na­uko­wych znaj­du­jemy nie­zli­czone obiek­ty­wi­zu­jące opisy psy­choz. Ozna­cza to, że po­szcze­gólne za­bu­rze­nia psy­cho­tyczne są wi­dziane przez pry­zmat ze­wnętrz­nego ob­ser­wa­tora. Gdy psy­chozę po­strzega się z tej per­spek­tywy, uwagę zwra­cają przede wszyst­kim jej anor­malne aspekty, po­mija się zaś zwią­zek z oso­bi­stą opo­wie­ścią czło­wieka. Ważne na­to­miast, by do­dać, że zna­cze­nie ma za­równo forma, jak i treść do­świad­czeń psy­cho­tycz­nych. Im­pli­kują one my­śle­nie w try­bie sko­ja­rze­nio­wym oraz wska­zują, ja­kie kon­tek­sty i zda­rze­nia sta­no­wią pro­blem da­nego pa­cjenta. Na przy­kład wiele osób, które na­gmin­nie sły­szą głosy szep­czące o roz­ma­itych okru­cień­stwach, pa­dało w prze­szło­ści ofia­rami prze­mocy, a osoby cier­piące na cho­ro­bliwą za­zdrość czę­sto ujaw­niają w ten spo­sób swoje obawy i lęki do­ty­czące re­la­cji ro­man­tycz­nych.

Psy­choza to tę­sk­nota za do­ce­nie­niem i łącz­no­ścią, a na­wet za Prawdą (tak, przez wiel­kie „P”). Ale jest to Prawda, która czę­sto znaj­duje wy­raz w for­mie in­nego spo­sobu do­świad­cza­nia rze­czy­wi­sto­ści, „wy­pa­czona” Prawda ce­chu­jąca się po­szat­ko­wa­nymi fa­bu­łami i nie­kon­wen­cjo­nal­nymi sko­ja­rze­niami, za któ­rymi trudno na­dą­żyć czło­wie­kowi ro­zu­mu­ją­cemu bar­dziej lo­gicz­nie.

Ma­rio po­zwo­lił mi pierw­szy raz w mo­jej pracy za­wo­do­wej od­kryć, że roz­ma­wia­nie może być w ta­kiej sy­tu­acji klu­czem do wy­wo­ła­nia istot­nej zmiany. Po­mimo jego cięż­kiej nie­peł­no­spraw­no­ści umy­sło­wej z po­wodu ze­społu Do­wna pro­wa­dzi­łem z nim przez po­nad rok co­ty­go­dniowe roz­mowy. Czy­tel­ni­kom za­sta­na­wia­ją­cym się, czy jest to ty­powa czę­sto­tli­wość i dłu­go­trwa­łość se­sji, mogę po­wie­dzieć je­dy­nie, że prze­bieg te­ra­pii bywa bar­dzo różny i musi być in­dy­wi­du­al­nie do­sto­so­wany do po­trzeb da­nej osoby oraz wy­zwań, przed któ­rymi stoi. Ta in­dy­wi­du­ali­za­cja im­pli­kuje, że psy­cho­te­ra­peuta po­wi­nien się także do­stroić do jed­nost­ko­wego stylu by­cia i za­in­te­re­so­wań pa­cjenta.

W opo­wie­ściach Ma­ria nie za­wsze da­wało się ła­two od­szu­kać spójny te­mat czy wą­tek. Jego my­śli zwy­kle ska­kały to tu, to tam, to­też ko­mu­ni­ko­wa­nie się ab­so­lut­nie nie było pro­ste. Mimo to za­wsze za­kła­da­łem, że Ma­rio ma coś do prze­ka­za­nia. Po­woli wy­ja­wił mi, że od­zywa się do niego żeń­ska po­stać. Z bie­giem se­sji na­brał go­to­wo­ści do dzie­le­nia się tym, co mówi. Na­zy­wał ją Sue. Wy­po­wie­dzi, które sły­szał z jej ust, były krót­kimi, nieco ode­rwa­nymi od kon­tek­stu uwa­gami, czę­sto za­bar­wio­nymi agre­syw­nie lub ma­ją­cymi ko­no­ta­cje sek­su­alne. Na przy­kład pew­nego dnia, gdy na­sta­wił pio­senkę o mi­ło­ści śpie­waną przez jedną z jego ulu­bio­nych wo­ka­li­stek, wy­dało mi się na­gle, że usły­szał głos Sue. Kiedy za­py­ta­łem go o to, wy­znał, że Sue po­wie­działa: „Pod­szczy­py­wa­nie ma­łych piersi”. W in­nych mo­men­tach sły­szał ta­kie ko­men­ta­rze jak: „Ty bał­wa­nie”, albo po­le­ce­nia typu: „Nie ru­szaj się stąd”.

Dzięki nie­na­rzu­ca­niu nor­ma­li­zu­ją­cego sta­no­wi­ska w od­nie­sie­niu do jego ha­lu­cy­na­cji oraz ana­li­zie wielu ta­kich zwię­złych wy­po­wie­dzi w kon­tek­stach, w ja­kich pa­dały, stało się dla mnie ja­sne, że czyn­ni­kami uru­cha­mia­ją­cymi ar­ty­ku­ło­wane przez Ma­ria do­świad­cze­nia ha­lu­cy­na­cyjne były sy­tu­acje su­ge­ru­jące pod­nie­ce­nie i po­ciąg do ko­bie­cego ciała. Z re­gu­lar­nie od­by­wa­nych roz­mów z jego ro­dzi­cami do­wie­dzia­łem się po­nadto, że po raz pierw­szy za­uwa­żyli „szcze­gólne” za­cho­wa­nie syna, gdy oglą­dali ra­zem te­le­wi­zyjny se­rial ko­me­diowy, któ­rego bo­ha­ter­kami były młode dziew­czyny. Od tam­tej pory Ma­rio prze­stał oglą­dać filmy tego typu.

Pa­trząc z per­spek­tywy te­ra­peu­tycz­nej, pra­co­wa­łem z Ma­riem w stylu dia­lo­go­wym, z uwzględ­nie­niem jego ogra­ni­czo­nych zdol­no­ści ję­zy­ko­wych. Ozna­czało to pro­wa­dze­nie na każ­dej se­sji se­rii krót­kich, zróż­ni­co­wa­nych roz­mów, w któ­rych po­ru­sza­li­śmy ta­kie te­maty jak mu­zyka, śpie­wa­nie, ptaki, za­kupy, ką­piel, szkoła. Za­ob­ser­wo­wa­nie za­baw­nych in­te­rak­cji Ma­ria z gło­sem Sue, ta­kich jak od­ma­lo­wy­wa­nie się szoku na jego twa­rzy w re­ak­cji na to, co od niej sły­szał, za­su­ge­ro­wało mi, że może mu się spodo­bać praca z żar­tami. Po­dej­ście to oka­zało się sku­teczne i po kilku ty­go­dniach re­gu­lar­nie wy­mie­nia­li­śmy się dow­ci­pami pod­czas se­sji. Ujaw­nia­jące się w nich tre­ści do­pro­wa­dziły mnie do przy­pusz­cze­nia, że Ma­rio ze­tknął się w prze­szło­ści z nie­kom­for­towo „re­al­nymi” sy­tu­acjami po­bu­dza­ją­cymi go sek­su­al­nie, a do­ty­czą­cymi ko­le­ża­nek z klasy, co być może uru­cho­miło do­świad­cze­nie psy­cho­tyczne.

Osta­tecz­nie na­sze roz­mowy po­zwo­liły mu upo­rząd­ko­wać kilka spraw w ży­ciu. In­nymi słowy, psy­cho­te­ra­pia może przy­czy­niać się do po­wstrzy­ma­nia lu­dzi przed ze­śli­zgnię­ciem się ze skraju po­czy­tal­no­ści pod na­po­rem ogar­nia­ją­cych ich przej­ściowo sza­lo­nych do­świad­czeń. W chwili gdy ży­cie wy­daje się roz­pa­dać, po­dej­ście to wy­do­bywa na po­wierzch­nię nowe moż­li­wo­ści na przy­szłość.

Za­sad­ni­czy prze­łom w wy­cho­dze­niu przez Ma­ria z im­pasu na­stą­pił, gdy za­czę­li­śmy ana­li­zo­wać kwe­stię, czym do­ro­śli lu­dzie zwy­kle się zaj­mują, i przy­szło mu na myśl, że prze­cież pra­cują. Po­trak­to­wa­łem to spo­strze­że­nie z pełną po­wagą i za­bra­łem Ma­ria w miej­sca, w któ­rych mógł się an­ga­żo­wać w czyn­no­ści typu za­wo­do­wego. Do czasu, kiedy koń­czy­li­śmy te­ra­pię, re­gu­lar­nie uczęsz­czał do ośrodka opieki dzien­nej, ofe­ru­ją­cego wy­ko­ny­wa­nie za­dań zle­ca­nych przez firmy, na przy­kład pa­ko­wa­nie śru­bek do wo­recz­ków. Praca ta nie tylko do­star­czyła mu sen­sow­nego za­ję­cia, ale po­zwo­liła też na na­wią­za­nie „za­wo­do­wych” re­la­cji ze współ­pra­cow­ni­kami i współ­pra­cow­nicz­kami, co ła­go­dziło jego psy­chiczne ob­cią­że­nie wy­wo­ły­wane przez nie­ustruk­tu­ry­zo­wane in­te­rak­cje z ko­bie­tami.

W dys­ku­sjach o psy­cho­zie lu­dzie czę­sto po­mi­jają te szcze­gó­łowe aspekty do­świad­czeń, a sku­piają się na po­szcze­gól­nych po­sta­ciach psy­chozy, ta­kich jak schi­zo­fre­nia, pa­ra­noja czy za­bu­rze­nie ma­nia­kalno-de­pre­syjne. Ter­miny te od­no­szą się do róż­nych ob­ra­zów kli­nicz­nych za­bu­rzeń i mogą być przy­datne w trak­cie le­cze­nia, po­ma­gają bo­wiem uchwy­cić pra­wi­dło­wo­ści ob­ja­wów oraz skarg pa­cjenta. Jed­nak główną ich wadą jest to, że od­wra­cają uwagę od kon­kret­nych prze­żyć i kon­tek­stów oraz skła­niają do błęd­nego prze­ko­na­nia, że są to cho­roby po­wo­do­wane przez ano­ma­lie bio­lo­giczne. Z tego po­wodu wolę mieć szer­szy ogląd struk­tury do­świad­czeń psy­cho­tycz­nych22.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki