Psy wojny - Frederick Forsyth - ebook + książka

Psy wojny ebook

Frederick Forsyth

4,4

Opis

Jest tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty rok. Badacz Jack Mulrooney znajduje olbrzymie złoża platyny wewnątrz Góry Kryształowej w afrykańskiej republice Zangaro, rządzonej przez dyktatora Jeana Kimbę. Gdy dowiaduje się o tym londyński przedsiębiorca Sir James Manson, postanawia doprowadzić do przewrotu stanu w Zangaro i przekazać władzę w republice marionetkowemu prezydentowi, który umożliwi jego spółce Manson Consolidated swobodną eksploatację złóż. W tym celu pracownik Mansona, Simon Endean, zatrudnia irlandzkiego najemnika Carlosa Alfreda Thomasa (Cata) Shannona, zlecając mu przeprowadzenie rekonesansu w Zangaro, a następnie zebranie oddziału najemników i przygotowanie ataku na pałac prezydenta Kimby.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 567

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (77 ocen)
45
22
9
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sajmo

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyka gatunku, koniecznie do przeczytania! Polecam
00

Popularność




ŚWIAT NAJEMNIKÓW, HANDLU BRONIĄ I WIELKICH PIENIĘDZY.

THRILLER NAJWYŻSZEJ PRÓBY, JAK PLATYNA, O KTÓRĄ TOCZY SIĘ GRA.

250 milionów uncji platyny, trzeciego co do wartości metalu na świecie. Tyle można wydobyć z góry nazywanej Kryształową, znajdującej się w biednej zachodnioafrykańskiej republice.

James Mason, prezes wielkiej spółki wydobywczej, nie darowałby sobie, gdyby nie położył na tym złożu łapy. Nie zraża się, gdy prezydent – rządzący małym krajem z pomocą wyszkolonych w Moskwie doradców – odmawia sprzedania mu koncesji na eksploatację góry. Prezydenci są przecież po to, żeby ich zmieniać, jeśli zachodzi taka potrzeba.

Pucz ma przeprowadzić Cat Shannon – Irlandczyk, który mimo młodego wieku zjadł już na takich akcjach zęby. Werbuje równie jak on twardych mężczyzn – profesjonalnych zabójców, kierujących się własnym kodeksem najemników – i przystępuje do planowania operacji.

Jeśli jego zleceniodawca sądzi, że sam ustala zasady gry, a konkurentem do upragnionego złoża są tylko Rosjanie, będzie bardzo zaskoczony…

FREDERICK FORSYTH

Słynny brytyjski pisarz i dziennikarz, autor thrillerów szpiegowskich, które stały się klasyką gatunku.

Jako siedemnastolatek wstąpił do RAF-u i uzyskał licencję pilota wojskowego. Dwa lata później porzucił służbę na rzecz dziennikarstwa. W latach 60. był korespondentem Reutera w Berlinie oraz BBC w Afryce, gdzie powstały jego słynne reportaże z Biafry.

Światową sławę przyniósł Forsythowi thriller o zamachu na prezydenta de Gaulle’a Dzień Szakala, który doczekał się dwóch słynnych adaptacji filmowych. Kolejne powieści i zbiory opowiadań – m.in. Akta Odessy, Psy wojny, Diabelska alternatywa, Dezinformator, Czarna Lista czyFox – ugruntowały jego pozycję na światowym rynku wydawniczym, podobnie jak kolejne ekranizacje jego tekstów i liczba sprzedanych egzemplarzy, która już dawno przekroczyła 100 milionów.

Tego autora

DZIEŃ SZAKALA

AKTA ODESSY

PSY WOJNY

PASTERZ

DIABELSKA ALTERNATYWA

CZWARTY PROTOKÓŁ

DEZINFORMATOR

PIĘŚĆ BOGA

IKONA

WETERAN

MŚCICIEL

AFGAŃCZYK

KOBRA

CZARNA LISTA

WET ZA WET

FOX

Tytuł oryginału:

THE DOGS OF WAR

Copyright © Frederick Forsyth 1974

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2019

Polish translation copyright © Robert Waliś 2012

Redakcja: Anna Magierska

Zdjęcia na okładce: punghi/Shutterstock (postać), Sunshine Seeds/Shutterstock (pojazdy), Repina Valeriya/Shutterstock (pustynia), piyaphong/Shutterstock (wybuch)

Projekt graficzny okładki: Kasia Meszka

ISBN 978-83-8125-717-6

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Dla Giorgia, Christiana i Schleeoraz Wielkiego Marca i Czarnego Johnny’ego,a także innych, którzy spoczywają w nieoznaczonych grobach.Przynajmniej się staraliśmy.

Wszystkie psy wojny puszczając ze smyczy: „Wojna bez końca i bez miłosierdzia!”.

WILLIAM SZEKSPIR, Juliusz Cezar, przełożył Leon Ulrich

Aby… nie doniesiono o mej śmierciani nie dopuszczono do żałoby,abym nie spoczął w poświęconej ziemi,kościelny nie zabił w dzwony,nikt nie oglądał mego trupa,żałobnicy nie poszli za trumną,na moim grobie nie posiano kwiatówi nikt mnie nie wspominał.O to proszę.

THOMAS HARDY

Prolog

Tej nocy lądowiska w dżungli nie oświetlały gwiazdy ani księżyc; zachodnioafrykański mrok otulał rozproszone oddziały niczym ciepły, wilgotny aksamit. Chmury wisiały tuż nad wierzchołkami drzew iroko, a czekający mężczyźni mieli nadzieję, że utrzymają się na tym poziomie i osłonią ich przed bombowcami.

Stary rozklekotany douglas DC-4, który przed chwilą wylądował, kierując się światłami zapalonymi zaledwie piętnaście sekund przed końcem ostatniego podejścia, zakręcił na skraju pasa i pokasłując, ruszył na oślep w stronę chatek krytych palmowymi liśćmi.

Rządowy myśliwiec MiG-17, zapewne pilotowany przez jednego z sześciu enerdowskich pilotów przysłanych w ciągu ostatnich trzech miesięcy jako zastępstwo za Egipcjan, którzy bali się latać w nocy, z jękiem przeciął niebo na zachodzie. Leciał ponad chmurami, które kryły lądowisko przed wzrokiem pilota. Wypatrywał świateł naprowadzających, ale już je zgaszono.

Pilot kołującego douglasa nie słyszał ryku myśliwca, więc włączył reflektory, by oświetlić sobie drogę. W ciemności rozległ się beznadziejny okrzyk: „Zgaś światła!”. Zgasił je i tak, gdy zorientował się w terenie, a myśliwiec był już wtedy oddalony o wiele kilometrów. Na południu rozległ się grzmot artylerii. Tamtejszy front wreszcie padł, gdy ludzie od dwóch miesięcy pozbawieni jedzenia i amunicji rzucili broń i ukryli się w lesie.

Pilot DC-4 zatrzymał maszynę dwadzieścia metrów od pasażerskiego lockheeda constellation, który czekał na płycie postojowej, wyłączył silniki, po czym zszedł na beton. Wtedy podbiegł do niego jeden z Afrykanów i wywiązała się między nimi przyciszona rozmowa. Po chwili obaj ruszyli przez ciemność w stronę jednej z większych grupek ludzi, czarnej plamy na tle ciemnego lasu palmowego. Grupa rozdzieliła się, gdy dwaj mężczyźni nadchodzący od strony lotniska zbliżyli się do niej, aż w końcu biały pilot douglasa stanął twarzą w twarz z człowiekiem znajdującym się w środku. Widział go po raz pierwszy w życiu, ale wiele o nim słyszał, dlatego nawet w ciemności nieznacznie rozświetlanej kilkoma zapalonymi papierosami rozpoznał mężczyznę, z którym miał się spotkać.

Pilot nie nosił czapki, więc zamiast zasalutować, lekko skłonił głowę. Nigdy wcześniej tego nie robił, przynajmniej nie wobec czarnoskórego, i nie potrafił wyjaśnić, dlaczego tym razem się na to zdecydował.

– Jestem kapitan Van Cleef – powiedział po angielsku z afrykanerskim akcentem.

Afrykanin skinął głową, a jego bujna czarna broda otarła się o przód pasiastego munduru polowego.

– Latanie w taką noc to ryzyko, kapitanie Van Cleef – zauważył oschle. – No i trochę za późno na nową dostawę zapasów.

Mówił powoli niskim głosem, a jego pozbawiony afrykańskich naleciałości akcent przywodził na myśl angielską szkołę prywatną, którą rzeczywiście ukończył. Van Cleef poczuł się nieswojo i po raz kolejny, jak sto razy wcześniej podczas przebijania się przez zwały chmur na trasie prowadzącej z wybrzeża, zaczął się zastanawiać, po co przyleciał.

– Nie przywiozłem żadnych zapasów, panie generale. Już nic nie zostało.

Kolejny precedens. Obiecywał sobie, że nie będzie zwracał się do tego człowieka „panie generale”. Nie do Murzyna. A jednak mu się wyrwało. Inni najemni piloci spotkani w hotelowym barze w Libreville mieli rację. W tym facecie było coś niezwykłego.

– Więc po co pan przyleciał? – spytał cicho generał. – Może ze względu na dzieci? Jest tutaj grupka, którą zakonnice chcą odesłać w bezpieczne miejsce, ale dziś już nie pojawią się samoloty Caritasu.

Van Cleef pokręcił głową, po czym z zażenowaniem zdał sobie sprawę, że nikt nie zobaczył tego gestu. Cieszył się, że ukryła go ciemność. Otaczający go ochroniarze kurczowo zaciskali dłonie na pistoletach maszynowych i uważnie mu się przyglądali.

– Nie. Przyleciałem po pana. Oczywiście, jeśli zechce pan się ze mną zabrać.

Zapadła długa cisza. Kapitan czuł, że Afrykanin wbija w niego wzrok w ciemności. Od czasu do czasu dostrzegał mignięcia białek oczu, gdy jeden z asystentów generała unosił papierosa do ust.

– Rozumiem. Przyleciał pan tutaj na polecenie swojego rządu?

– Nie – odparł Van Cleef. – To mój pomysł.

Znów zapadła cisza. Brodacz powoli kiwał głową, co mogło świadczyć zarówno o zrozumieniu, jak i o zaskoczeniu.

– Jestem bardzo wdzięczny – odpowiedział. – To musiała być nie lada podróż. Ale tak się składa, że mam własny transport. Lockheeda constellation. Mam nadzieję, że zdoła mnie zabrać na miejsce wygnania.

Van Cleef poczuł ulgę. Nie miał pojęcia, jakie polityczne reperkusje wywołałby jego powrót z generałem do Libreville.

– Poczekam, aż pan wystartuje – odrzekł i ponownie pokiwał głową. Miał ochotę podać generałowi rękę, ale nie wiedział, czy powinien. Nie zdawał sobie sprawy, że Afrykanin ma taki sam dylemat. W końcu odwrócił się i odszedł w stronę swojego samolotu.

– Dlaczego Południowoafrykańczyk, w dodatku Afrykaner, robi coś takiego? – spytał generała jeden z jego ludzi.

Przywódca uśmiechnął się przelotnie, błyskając zębami.

– Chyba nigdy tego nie zrozumiemy.

* * *

W dalszej części pasa startowego pod osłoną kępy palm pięciu mężczyzn czekało w land roverze i obserwowało niewyraźne sylwetki idące w stronę samolotu. Dowódca grupy siedział obok afrykańskiego kierowcy. Cała piątka bez przerwy paliła.

– To na pewno ten samolot z RPA – powiedział dowódca, po czym odwrócił się w stronę jednego z czterech białych skulonych z tyłu samochodu. – Janni, idź spytaj kapitana, czy znajdzie dla nas miejsce.

Wysoki, kościsty mężczyzna wyszedł z tylnej części auta. Podobnie jak pozostali był od stóp do głów ubrany w zielony mundur polowy poprzecinany brązowymi smugami. Nosił zielone płócienne wojskowe buty, w które wpuścił spodnie. U pasa miał manierkę oraz duży nóż, a także trzy puste ładownice na magazynki do karabinu FAL, który wisiał mu na ramieniu. Gdy znalazł się przed land roverem, dowódca ponownie go zawołał.

– Zostaw karabin – powiedział, wyciągając po niego rękę. – No i Janni, postaraj się, co? Bo jeśli nie wydostaniemy się stąd w tym gruchocie, to za kilka dni pewnie nas załatwią.

Janni pokiwał głową, poprawił beret i powoli ruszył w stronę samolotu. Gumowe podeszwy stłumiły odgłos jego kroków.

– Naand, meneer.

Van Cleef okręcił się na pięcie, słysząc powitanie w afrikaans, po czym zmierzył wzrokiem przybysza. Nawet w ciemności dostrzegł czarno-biały motyw czaszki ze skrzyżowanymi piszczelami widniejący na lewym ramieniu mężczyzny. Nieufnie skinął głową.

– Naand. Jy Afrikaans?

Wysoki mężczyzna przytaknął.

– Jan Dupree – odrzekł i wyciągnął rękę.

– Kobus Van Cleef – powiedział lotnik, po czym uścisnął mu dłoń.

– Waar gaan-jy nou? – spytał Dupree.

– Do Libreville. Kiedy tylko skończą załadunek. A ty?

Janni Dupree wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Utknęliśmy tu z kolegami. Federalni na pewno nas załatwią, jeśli nad znajdą. Możesz nam pomóc?

– Ilu was jest? – spytał Van Cleef.

– W sumie pięciu.

Choć żywiołem Van Cleefa było powietrze, on również był najemnikiem, więc się nie wahał. Wyjęci spod prawa czasami muszą sobie pomagać.

– W porządku, wchodźcie na pokład. Ale pośpieszcie się. Ruszamy, gdy tylko wystartuje constellation.

Dupree pokiwał głową z wdzięcznością, po czym truchtem wrócił do land rovera. Pozostali czterej biali zgromadzili się wokół maski auta.

– Zgodził się, ale musimy od razu wejść na pokład – rzekł Południowoafrykańczyk.

– Dobrze, wrzućcie sprzęt na tył i ruszamy – polecił dowódca.

Gdy karabiny i ładownice z łoskotem wylądowały z tyłu samochodu, nachylił się w stronę czarnoskórego kierowcy w randze porucznika.

– Do widzenia, Patricku – powiedział. – Obawiam się, że to już koniec. Porzuć gdzieś land rovera. Zakop broń i oznacz miejsce. Zostaw mundur i ukryj się w dżungli. Jasne?

Porucznik, który jeszcze przed rokiem był szeregowcem, a promocję zawdzięczał raczej umiejętności walki niż władania nożem i widelcem, posępnie pokiwał głową, przyjmując instrukcje.

– Do widzenia, proszę pana.

Czterej pozostali najemnicy pożegnali się, po czym odeszli w stronę douglasa.

Dowódca już miał za nimi podążyć, gdy z ciemnego lasu za pasem startowym wybiegły dwie zakonnice.

– Panie majorze.

Odwrócił się i rozpoznał w jednej z nich siostrę, którą po raz pierwszy spotkał kilka miesięcy wcześniej, gdy walki rozgorzały w pobliżu prowadzonego przez nią szpitala, a on był zmuszony ewakuować całą placówkę.

– Siostra Mary Joseph? Co siostra tutaj robi?

Stara irlandzka zakonnica zaczęła coś do niego mówić poważnym głosem, trzymając go za poplamiony rękaw munduru. Pokiwał głową.

– Postaram się, więcej nie mogę obiecać – odpowiedział, kiedy skończyła.

Przeciął pas i podszedł do południowoafrykańskiego pilota stojącego pod skrzydłem DC-4. Najemnicy rozmawiali przez kilka minut. Wreszcie mężczyzna w mundurze wrócił do czekających zakonnic.

– Zgodził się, ale musicie się pośpieszyć, siostro. Chce jak najszybciej odlecieć tym gruchotem.

– Niech Bóg pana błogosławi – odpowiedziała kobieta w białym habicie.

Niezwłocznie wydała polecenia swojej towarzyszce, a ta podbiegła do tylnej części samolotu i zaczęła się wspinać po stopniach prowadzących do drzwi dla pasażerów. Irlandzka zakonnica pędem wróciła do kępy palm za pasem startowym, skąd po chwili wyłoniła się grupka mężczyzn idących gęsiego. Każdy z nich niósł jakieś zawiniątko. Po dotarciu do samolotu przekazywali je zakonnicy czekającej na szczycie schodków. Drugi pilot patrzył, jak siostra układa pierwsze trzy zawiniątka wzdłuż ściany kadłuba, po czym niechętnie zaczął jej pomagać, odbierając tajemnicze pakunki z wyciągniętych rąk i przekazując je do środka.

– Niech Bóg pana błogosławi – wyszeptała Irlandka.

Z jednego z zawiniątek na rękaw drugiego pilota wyleciało trochę zielonych płynnych ekskrementów.

– Jasna cholera – syknął mężczyzna, po czym wrócił do pracy.

* * *

Gdy dowódca najemników został sam, zerknął w stronę lockheeda constellation, po którego tylnych stopniach wspinała się grupa uchodźców, głównie krewnych przywódców pokonanego ludu. W słabym świetle padającym przez otwarte drzwi samolotu dostrzegł mężczyznę, którego wypatrywał. Zamierzał on właśnie wejść na stopnie, podczas gdy inni, skazani na pozostanie i ukrycie się w dżungli, czekali, by zabrać schodki.

– Panie generale, idzie major Shannon! – zawołał jeden z ludzi.

Generał odwrócił się w stronę nadchodzącego Shannona i nawet w takich okolicznościach udało mu się uśmiechnąć.

– No, Shannon, chce się pan z nami zabrać?

Major stanął przed nim i zasalutował. Generał skinął głową.

– Dziękuję, panie generale, ale nie. Mamy transport do Libreville. Po prostu chciałem się pożegnać.

– Tak. To była długa walka, ale obawiam się, że dobiegła końca. Przynajmniej na kilka lat. Nie wierzę, że moi ludzie już zawsze będą żyć w niewoli. Przy okazji, czy pan i pana wspólnicy otrzymali zapłatę zgodną z umową?

– Tak, dziękuję, panie generale. Wszystko zapłacono w terminie – odpowiedział najemnik, a Afrykanin z powagą pokiwał głową.

– Więc do widzenia. Dziękuję za wszystko, czego udało się wam dokonać.

Wyciągnął rękę i mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.

– Jest jeszcze jedna sprawa, panie generale – rzekł Shannon. – Rozmawialiśmy o tym z chłopakami, siedząc w samochodzie. Jeśli kiedykolwiek… Cóż, jeśli będzie pan potrzebował naszej pomocy, proszę dać nam znać. Przybędziemy w komplecie. Wystarczy dać sygnał. Chłopcy chcieli, żeby pan o tym wiedział.

Generał przyglądał mu się przez kilka sekund.

– Ta noc jest pełna niespodzianek – powiedział powoli. – Może pan jeszcze o tym nie wie, ale połowa moich doradców, w tym wszyscy zamożni, właśnie zmieniła front i próbuje się wkraść w łaski wroga. Większość pozostałych dołączy do nich w ciągu miesiąca. Dziękuję za pańską propozycję, panie Shannon. Będę o niej pamiętał. Do zobaczenia i powodzenia.

Odwrócił się i wspiął po schodkach do słabo oświetlonego wnętrza lockheeda, gdy pierwszy z czterech silników, kaszląc, zbudził się do życia. Shannon odsunął się i po raz ostatni zasalutował mężczyźnie, który zatrudniał go przez ostatnie półtora roku.

– Również życzę powodzenia – powiedział pod nosem. – Będzie go pan potrzebował.

Odwrócił się i podszedł do czekającego DC-4. Gdy zamknęły się za nim drzwi, Van Cleef jeszcze jakiś czas czekał z włączonym silnikiem na płycie postojowej, patrząc, jak constellation z opuszczonym nosem hałaśliwie mknie pasem startowym i wzbija się w powietrze. Oba samoloty miały wyłączone światła, ale z kokpitu douglasa Afrykaner dostrzegł trzy stateczniki lockheeda znikające w gościnnych obłokach ponad palmami na południu. Dopiero wtedy ruszył, wioząc zawodzący i popiskujący ładunek na pas startowy.

Minęła niemal godzina, zanim Van Cleef polecił drugiemu pilotowi zapalić światła w kabinie. Godzina wypełniona przemykaniem od jednego skupiska chmur do drugiego i przecinaniem niskich warstw altostratusów, by ponownie skryć się w gęstszych obłokach. Cały czas unikali oświetlonych blaskiem księżyca przestworzy, gdzie mogliby ich wypatrzyć piloci wałęsających się MiG-ów. Dopiero gdy znaleźli się daleko nad zatoką, pozostawiwszy wybrzeże wiele kilometrów za sobą, Van Cleef pozwolił włączyć światła.

Za jego plecami z ciemności wyłonił się dziwaczny widok, który mógłby narysować Doré w wyjątkowo mrocznym nastroju. Podłogę samolotu pokrywały mokre i zabrudzone koce, jeszcze przed godziną stanowiące zewnętrzną warstwę zawiniątek. Ich zawartość wiła się poukładana w rzędach wzdłuż obu ścian kabiny w części towarowej. Czterdzieścioro małych dzieci, pokurczonych, wysuszonych i zdeformowanych z powodu niedożywienia. Siostra Mary Joseph podniosła się z kucek i zaczęła chodzić wzdłuż rzędów chudzinek, z których każda miała kawałek plastra przyklejony na czole tuż poniżej linii włosów dawno poczerwieniałych na skutek anemii. Na plastrach długopisem zapisano najważniejsze informacje dla sierocińca na przedmieściach Libreville. Nazwisko i numer, ale nie status. Nie przyznaje się statusu przegranym.

W ogonie samolotu pięciu najemników zamrugało pod wpływem światła i zerknęło na swoich towarzyszy podróży. Widzieli to wszystko już wielokrotnie w ciągu ostatnich miesięcy. Czuli lekkie obrzydzenie, ale tego nie okazywali. Do wszystkiego można przywyknąć. W Kongu, Jemenie, Katandze, Sudanie. Wszędzie ta sama historia, zawsze dzieciaki. I nigdy nie można nic na to poradzić. Dlatego przeszli nad tym do porządku dziennego i wyciągnęli papierosy.

W blasku świateł zobaczyli się wyraźniej po raz pierwszy od zachodu słońca poprzedniego dnia. Mieli mundury zaplamione potem i czerwoną ziemią, a twarze wymizerowane ze zmęczenia. Przywódca siedział z wyciągniętymi nogami, opierając się plecami o drzwi ubikacji, twarzą zwrócony w stronę kokpitu. Carlo Alfred Thomas Shannon, trzydzieści trzy lata, nierówno przystrzyżone blond włosy. Bardzo krótka fryzura dobrze się sprawdza w tropikach, gdyż pot łatwiej po niej spływa, a robaki nie mogą się zaplątać we włosy. Ze względu na inicjały nazywano go Cat Shannon. Pochodził z hrabstwa Tyrone w Ulsterze. Ojciec posłał go do angielskiej szkoły prywatnej, więc w jego mowie już nie pobrzmiewał charakterystyczny północnoirlandzki akcent. Spędziwszy pięć lat w brytyjskiej piechocie morskiej, odszedł, by spróbować życia w cywilu, a sześć lat temu znalazł pracę w londyńskiej spółce handlowej, która działała w Ugandzie. Pewnego słonecznego poranka dyskretnie zamknął księgi rachunkowe, wsiadł do swojego land rovera i pojechał na zachód do kongijskiej granicy. Tydzień później zaciągnął się jako najemnik do piątego oddziału komandosów Mike’a Hoare’a w Stanleyville.

Był świadkiem tego, jak Hoare ustępuje miejsca John-Johnowi Petersowi, a gdy poróżnił się z Petersem, pojechał na północ, by dołączyć do Denarda w Paulis. Dwa lata później uczestniczył w buncie w Stanleyville, a kiedy ranny w głowę Francuz został ewakuowany do Rodezji, Shannon przyłączył się do Czarnego Jacques’a Shremme’a, belgijskiego najemnika, a niegdyś plantatora, podczas jego długiej wędrówki do Bukavu, a stamtąd do Kigali. Gdy Czerwony Krzyż odesłał go do ojczyzny, Shannon bezzwłocznie pojechał jako ochotnik na kolejną wojnę do Afryki i wreszcie objął dowodzenie nad własnym batalionem. Jednak wtedy było już za późno na odniesienie zwycięstwa, jak zwykle.

Po jego lewej stronie siedział najlepszy specjalista od moździerzy na północ od Zambezi. Wielki Jan Dupree miał dwadzieścia osiem lat i urodził się w Paarl w Prowincji Przylądkowej. Był potomkiem zubożałego rodu hugenotów, a jego przodkowie uciekli na Przylądek Dobrej Nadziei przed gniewem Mazarina po zdławieniu wolności religijnej we Francji. Jego twarz o ostrych rysach, zdominowana przez haczykowaty nos sterczący nad wąskimi ustami, wyglądała jeszcze mizerniej niż zazwyczaj, a wyczerpanie naznaczyło mu policzki głębokimi zmarszczkami. Powieki przesłaniały bladoniebieskie oczy, smugi brudu pokrywały jasne brwi i włosy. Zerknął w dół na dzieci leżące w przejściu i mruknął Bliksems (dranie) pod adresem ludzi bogatych i uprzywilejowanych, których obwiniał za całe zło tego świata, po czym spróbował ponownie zasnąć.

Obok niego rozłożył się Marc Vlaminck, Malutki Marc, nazywany tak ze względu na potężną posturę. Flamand z Ostendy, który miał metr dziewięćdziesiąt w samych skarpetkach, jeśli w ogóle je wkładał, i ważył prawie sto piętnaście kilogramów, mimo że nie był tłusty. Wzbudzał trwogę wśród policjantów w Ostendzie, przeważnie spokojnych ludzi, którzy wolą unikać problemów, oraz sympatię i szacunek miejskich szklarzy i stolarzy, gdyż stale zapewniał im zajęcie. Powiadano, że można rozpoznać bary, w których zabawił się Malutki Marc, po liczbie rzemieślników potrzebnych, by przywrócić każdy z lokali do dawnego stanu.

Jako sierota wychował się w ośrodku prowadzonym przez księży, którzy próbowali biciem skłonić nadmiernie wyrosłego chłopaka do szacunku. Czynili to z taką regularnością, że Marc w końcu stracił cierpliwość i w wieku trzynastu lat ciosem pięści powalił na posadzkę jednego z wymachujących trzcinką świętych ojczulków.

Po tym wyczynie czekał go pobyt w kilku zakładach poprawczych, a następnie w więzieniu dla nieletnich. W końcu społeczeństwo odetchnęło z ulgą, gdy Marc zaciągnął się do wojsk spadochronowych. Był jednym z pięciuset ludzi zrzuconych nad Stanleyville z pułkownikiem Laurentem na ratunek misjonarzom, których lokalny przywódca rebeliantów Christophe Gbenye chciał upiec żywcem na głównym placu.

W ciągu czterdziestu minut od wylądowania na pasie lotniska Malutki Marc odnalazł swoje powołanie. Po tygodniu zdezerterował, by uniknąć odesłania do koszar w Belgii, i przyłączył się do najemników. Nie tylko imponował siłą pieści i ramion, ale także znakomicie radził sobie z bazooką, która była jego ulubioną bronią i którą posługiwał się z taką samą swobodą, z jaką chłopcy strzelają z procy.

Tamtej nocy, gdy wyleciał z enklawy w stronę Libreville, miał zaledwie trzydzieści lat.

Naprzeciwko Belga siedział Jean-Baptiste Langarotti i robił to co zawsze, by zabić czas. Niski i smukły, ale solidnie zbudowany, o oliwkowej skórze. Korsykanin urodzony i wychowany w miasteczku Calvi. W wieku osiemnastu lat został powołany do francuskiej armii, by walczyć jako jeden ze stu tysięcy appelés w wojnie w Algierii. W połowie osiemnastomiesięcznej służby zatrudnił się jako żołnierz zawodowy, a później trafił do Dziesiątego Kolonialnego Pułku Spadochroniarzy, wzbudzających przerażenie czerwonych beretów dowodzonych przez generała Massu, znanych pod nazwą les paras. Miał dwadzieścia jeden lat, kiedy wybuchło powstanie i część jednostek zawodowej kolonialnej armii francuskiej pośpieszyła do Algierii, by powołać do życia Organizację Tajnej Armii (OAS). Langarotti dołączył do OAS, następnie zdezerterował, a po niepowodzeniu puczu w kwietniu 1961 roku zszedł do podziemia. Złapano go trzy lata później we Francji, gdzie ukrywał się pod fałszywym nazwiskiem, i wtrącono na cztery lata do więzienia. Męczył się w mrocznych, pozbawionych słońca celach paryskiego Santé, następnie w Tours, a w końcu na Île de Ré. Był kłopotliwym więźniem, czego ślady dwaj strażnicy nosili do końca życia.

Kilkakrotnie został pobity niemal na śmierć za ataki na strażników. Odsiedział cały wyrok i wyszedł w 1968 roku, bojąc się tylko jednej rzeczy – małych zamkniętych przestrzeni, cel i dziur. Poprzysiągł sobie, że już nigdy nie trafi do takiego miejsca, nawet jeśli będzie go to kosztowało życie, a jeśli znów po niego przyjdą, to zabierze ze sobą do grobu przynajmniej pół tuzina wrogów. Niecałe trzy miesiące po wyjściu na wolność na własny koszt poleciał do Afryki i przyłączył się do wojny, zostając zawodowym najemnikiem u boku Shannona. Teraz miał trzydzieści jeden lat. Od czasu wyjścia z więzienia regularnie ćwiczył posługiwanie się bronią, której nauczył się używać jako chłopak na Korsyce i która później w bocznych uliczkach Algieru zapewniła mu nie lada reputację. Lewą pięść miał owiniętą szerokim skórzanym paskiem przypominającym pasek używany przez staroświeckich fryzjerów do ostrzenia brzytwy, zapiętym na dwa zatrzaski. W wolnych chwilach zdejmował go, odwracał na stronę bez zatrzasków i owijał nim lewą pięść. Właśnie tak zrobił podczas podróży do Libreville. W prawej dłoni trzymał nóż o piętnastocentymetrowym ostrzu i kościanej rękojeści, którym potrafił się posługiwać tak szybko, że ostrze wracało do pochwy, zanim ofiara zdała sobie sprawę, że została śmiertelnie ugodzona. Nóż rytmicznie przesuwał się tam i z powrotem po napiętej skórze paska, z każdym pociągnięciem nabierając ostrości. Ten ruch koił Langarottiemu nerwy, a zarazem irytował wszystkich wokół, jednak nikt się nie skarżył. Ci, którzy go znali, nigdy nie kłócili się z tym drobnym człowiekiem o cichym głosie i smutnym półuśmiechu.

Pomiędzy Langarottiego a Shannona wcisnął się najstarszy członek grupy. Niemiec Kurt Semmler miał czterdzieści lat i to on na początku istnienia oddziału wymyślił motyw czaszki i skrzyżowanych piszczeli zdobiący stroje najemników oraz ich afrykańskich rekrutów. To także on oczyścił ośmiokilometrowy sektor z federalnych żołnierzy, oznaczając linię frontu palikami, na których zatknięto ich głowy. Przez kolejny miesiąc był to najspokojniejszy sektor w całej kampanii. Semmler przyszedł na świat w 1930 roku i wychował się w hitlerowskich Niemczech. Był synem inżyniera z Monachium, który zginął na froncie rosyjskim, walcząc w szeregach organizacji Todt. W wieku piętnastu lat Kurt, żarliwy wychowanek Hitlerjugend, podobnie jak niemal wszyscy jego rówieśnicy po dwunastu latach rządów Hitlera, stanął na czele niewielkiego oddziału złożonego z jeszcze młodszych dzieci oraz ponadsiedemdziesięcioletnich starców. Jego zadanie polegało na powstrzymaniu kolumn czołgów generała George’a Pattona za pomocą jednego panzerfausta i trzech karabinów samopowtarzalnych. Zgodnie z przewidywaniami poniósł klęskę i spędził okres dorastania w Bawarii pod amerykańską okupacją, co wcale mu się nie podobało. Miał niewiele czasu dla swojej matki, fanatyczki religijnej, która chciała, by został księdzem. W wieku siedemnastu lat uciekł, przekroczył francuską granicę koło Strasburga i zaciągnął się do Legii Cudzoziemskiej w tamtejszym biurze rekrutacyjnym nastawionym na wyłapywanie niemieckich i belgijskich dezerterów. Spędził rok w Sidi-bel-Abbès, po czym wyruszył z ekspedycją zbrojną do Indochin. Po ośmiu latach i bitwie pod Dien Bien Phu, straciwszy płuco usunięte przez chirurgów w Tourane (Danang), przyleciał z powrotem do Francji, szczęśliwie nie oglądając na własne oczy ostatecznego upokorzenia w Hanoi. Po powrocie do zdrowia w 1958 roku został wysłany do Algierii jako chorąży najbardziej elitarnej jednostki francuskiej armii kolonialnej, Pierwszego Regimentu Spadochroniarzy Legii Cudzoziemskiej. Należał do garstki żołnierzy, którzy dwukrotnie przetrwali całkowite zniszczenie tego oddziału w Indochinach, najpierw jako batalionu, a później regimentu. Podziwiał tylko dwie osoby, pułkownika Rogera Faulques’a dowodzącego formacją spadochroniarzy, gdy ta, jeszcze jako kompania, po raz pierwszy została starta na proch, oraz komendanta Le Brasa, również weterana, który obecnie dowodził Gwardią Republikańską Gabonu i pilnował, by to bogate w uran państwo pozostało pod kontrolą Francji. Nawet pułkownik Marc Rodin, niegdyś dowódca Semmlera, utracił jego szacunek po rozpadzie OAS.

Semmler był z pierwszym regimentem spadochroniarzy, gdy ten pomaszerował na zatracenie podczas puczu w Algierze, a następnie został rozwiązany przez Charles’a de Gaulle’a. Poszedł drogą wskazaną przez swoich francuskich oficerów i tuż po uzyskaniu przez Algierię niepodległości został złapany w Marsylii we wrześniu 1962 roku, co kosztowało go dwa lata więzienia. Cztery rządki odznaczeń zdobytych podczas kampanii ocaliły go przed gorszym losem. W roku 1964 po raz pierwszy od dwudziestu lat wyszedł do cywila, a wtedy skontaktował się z nim były współwięzień, który zaproponował mu przyłączenie się do przemytniczej operacji w basenie Morza Śródziemnego. Przez trzy lata, nie licząc roku spędzonego we włoskim więzieniu, Semmler przemycał alkohol, złoto, a czasami także broń z jednego końca morza na drugi. Wreszcie zaczął zbijać fortunę na przemycie papierosów z Włoch do Jugosławii, ale wtedy jego partner oszukał kupców i sprzedających, zrzucił winę na Semmlera, po czym zniknął z pieniędzmi. Poszukiwany przez grupę wojowniczych dżentelmenów Semmler popłynął do Hiszpanii, kilkoma autobusami dotarł do Lizbony, skontaktował się ze znajomym handlarzem bronią i przyłączył do afrykańskiej wojny, o której czytał w gazetach. Shannon przyjął go z otwartymi rękami, ponieważ po szesnastu latach spędzonych na polach bitew Niemiec Semmler był najbardziej z nich wszystkich doświadczony w walce w dżungli. On także drzemał podczas lotu do Libreville.

Dwie godziny przed świtem DC-4 zaczął podchodzić do lądowania. Ponad płacz dzieci wybijało się czyjeś gwizdanie. To gwizdał Shannon. Jego towarzysze wiedzieli, że zawsze to robi, gdy leci na akcję lub z niej wraca. Znali także tytuł melodii, ponieważ kiedyś im go zdradził. Nazywała się Spanish Harlem.

* * *

DC-4 dwukrotnie okrążył lotnisko w Libreville, podczas gdy Van Cleef rozmawiał z wieżą. Kiedy stary samolot transportowy zatrzymał się na końcu pasa, przed nos maszyny wjechał wojskowy jeep, a jadący nim dwaj francuscy żołnierze polecili Van Cleefowi, by kołował za nimi na drugą stronę pasa.

Oddalili się od głównych budynków w stronę skupiska chatek na przeciwległym krańcu lotniska. Tam dali pilotowi sygnał, by zatrzymał samolot, ale nie wyłączał silników. Po chwili do tylnej części maszyny podstawiono schodki, a drugi pilot otworzył drzwi. Do środka zajrzał mężczyzna w kepi i przyjrzał się wnętrzu douglasa, z obrzydzeniem marszcząc nos pod wpływem smrodu. Francuski oficer zatrzymał wzrok na pięciu najemnikach, po czym gestem poprosił ich, by zeszli z nim na płytę lotniska. Gdy znaleźli się na ziemi, żołnierz polecił drugiemu pilotowi zamknąć drzwi. Samolot bez dalszej zwłoki ruszył w stronę głównego budynku, gdzie zespół pielęgniarek i lekarzy z francuskiego Czerwonego Krzyża czekał, by zabrać dzieci do kliniki pediatrycznej. Gdy maszyna minęła najemników, ci pomachali z wdzięcznością Van Cleefowi siedzącemu w kabinie, po czym podążyli za francuskim oficerem.

Musieli czekać godzinę w jednej z chatek na niewygodnych drewnianych krzesłach, podczas gdy kilku młodych francuskich żołnierzy zaglądało przez uchylone drzwi, by się przyjrzeć les affreux, strasznym, jak ich nazywano we francuskim slangu. W końcu usłyszeli, jak na zewnątrz z piskiem opon zatrzymuje się jeep, a na korytarzu trzaskają obcasy ludzi stających na baczność. Gdy drzwi wreszcie się otworzyły, wszedł przez nie opalony, surowy starszy oficer ubrany w mundur tropikalny oraz kepi ze złotą lamówką wokół górnej krawędzi. Shannon zauważył czujne, szybko poruszające się oczy, siwe, krótko przycięte włosy pod kepi, skrzydełka wojsk spadochronowych przypięte ponad pięcioma rzędami odznaczeń. Semmler wyprostował się jak struna, unosząc podbródek i przyciskając złączone palce do tego, co niegdyś uchodziło za szwy na jego spodniach od munduru. To wystarczyło, by Shannon zrozumiał, że gościem jest legendarny Le Bras.

Weteran z Indochin i Algierii uścisnął dłonie obu najemnikom, dłużej zatrzymując się przed Semmlerem.

– Alors, Semmler? – odezwał się cicho z łagodnym uśmiechem. – Nadal walczysz. Ale widzę, że już nie jesteś adiutantem, tylko kapitanem.

Semmler był zażenowany.

– Oui, mon commandant, pardon, colonel. Tylko tymczasowo.

Le Bras kilkakrotnie refleksyjnie pokiwał głową.

– Zakwateruję was z wygodami. Z pewnością chętnie się wykąpiecie, ogolicie i coś zjecie. Nie macie innych ubrań, więc dostarczymy wam nowe. Obawiam się, że na razie będziecie musieli pozostać w swoich pokojach. Ot, na wszelki wypadek. W mieście jest wielu dziennikarzy, a my musimy unikać kontaktu z nimi. Gdy tylko będzie to możliwe, zorganizujemy wam lot powrotny do Europy.

Powiedział wszystko, co zamierzał, więc zamilkł. Dotknął prawą dłonią krawędzi kepi, salutując pięciu wyprostowanym postaciom, po czym wyszedł.

Godzinę później, po podróży zabudowaną furgonetką i skorzystaniu z tylnego wejścia, mężczyźni znaleźli się w swoich kwaterach, pięciu pokojach na ostatnim piętrze hotelu Gamba, nowego budynku, który znajdował się zaledwie pół kilometra od lotniska, po drugiej stronie ulicy, a przez to wiele kilometrów od centrum miasta. Młody oficer, który ich przyprowadził, uprzedził, że będą musieli jeść posiłki na tym samym piętrze i pozostać tam aż do odwołania. Po niecałej godzinie wrócił z ręcznikami, żyletkami, pastą i szczoteczkami do zębów, mydłem oraz gąbkami. Wcześniej przyniesiono im tacę z kawą, a każdy z mężczyzn z rozkoszą zanurzył się w głębokiej, parującej, pachnącej mydłem wodzie po raz pierwszy od ponad pół roku.

W południe pojawił się wojskowy fryzjer oraz jeden z kaprali, który przyniósł sterty spodni i koszul, kamizelek, majtek i skarpet, piżam oraz płóciennych butów. Przymierzyli ubrania, wybrali te, które im odpowiadały, i kapral zabrał resztę. Wrócił o trzynastej razem z czterema kelnerami niosącymi obiad i przestrzegł najemników, by nie wychodzili na balkony. Gdyby chcieli poćwiczyć, będą musieli to zrobić w swoich pokojach. Kapral obiecał, że wieczorem przyniesie książki i czasopisma, chociaż nie mógł zagwarantować, że znajdzie cokolwiek po angielsku lub w afrikaans.

Po najwspanialszej uczcie od pół roku, czyli od czasu ostatniej przerwy w walce, cała piątka położyła się spać. Gdy chrapali na niezwykle wygodnych materacach w niewiarygodnej pościeli, Van Cleef pod osłoną ciemności poderwał douglasa z pasa startowego i przeleciał w odległości półtora kilometra od okien hotelu Gamba, kierując się na południe ku Caprivi i Johannesburgowi. Jego misja również dobiegła końca.

* * *

Pięciu najemników spędziło na ostatnim piętrze hotelu cztery tygodnie. Tymczasem zainteresowanie prasy osłabło, aż w końcu redaktorzy odwołali swoich dziennikarzy, nie widząc sensu w trzymaniu ich w mieście, w którym nic się nie dzieje.

Pewnego wieczoru najemników niespodziewanie odwiedził francuski kapitan ze sztabu komendanta Le Brasa. Już od progu szeroko się uśmiechnął.

– Messieurs, mam dla was wieści. Dziś w nocy wylatujecie do Paryża. Macie zarezerwowane miejsca w samolocie linii Air Afrique, który odlatuje o dwudziestej trzeciej trzydzieści.

Cała piątka, rozkojarzona i znudzona za sprawą przedłużającego się odizolowania, zareagowała wiwatami.

Lot do Paryża z międzylądowaniami w Douali i Nicei trwał dziesięć godzin. Tuż przed dziesiątą następnego dnia wysiedli na przejmujący ziąb na lotnisku Le Bourget. Była połowa lutego. Pożegnali się w lotniskowej kawiarni. Dupree postanowił pojechać autokarem na Orly i tam kupić bilet na samolot SAA do Johannesburga i Kapsztadu. Semmler zamierzał mu towarzyszyć i wrócić do Monachium, a przynajmniej wpaść tam z krótką wizytą. Vlaminck stwierdził, że pojedzie na Gare du Nord, gdzie złapie pierwszy ekspres do Brukseli, skąd ruszy do Ostendy. Z kolei Langarotti wybierał się na Gare de Lyon, by wsiąść do pociągu do Marsylii.

– Będziemy w kontakcie – powiedzieli i popatrzyli na Shannona.

Był ich przywódcą, więc to do niego należało znalezienie im pracy, kolejnego kontraktu, następnej wojny. Ponadto gdyby któryś z nich dowiedział się o czymś, co dotyczy całej grupy, z pewnością chciałby poinformować pozostałych, Shannon zaś najlepiej nadawał się do roli kontaktu.

– Przez jakiś czas zostanę w Paryżu – odparł. – Tutaj mam większą szansę na tymczasową pracę niż w Londynie.

Wymienili się adresami poste restante bądź knajp, w których barman może przekazać wiadomość lub przechować list do czasu, gdy adresat wpadnie na drinka. Następnie rozeszli się każdy w swoją stronę.

* * *

Ich lotowi powrotnemu z Afryki towarzyszyły zaostrzone środki bezpieczeństwa, więc na lotnisku nie było żadnych przedstawicieli prasy. Ktoś jednak usłyszał o ich przybyciu i czekał na Shannona, gdy dowódca grupy samotnie wyłonił się z terminalu.

– Shannon.

Wymówił nazwisko na francuską modłę, a jego głos nie brzmiał przyjaźnie. Shannon odwrócił się i lekko zmrużył oczy, gdy zobaczył postać stojącą w odległości dziesięciu metrów. Był to tęgi mężczyzna ze zwisającymi wąsami. Miał na sobie gruby płaszcz, który chronił go przed zimowym chłodem. Zbliżył się do Shannona na nieco ponad pół metra. Sądząc po tym, jak na siebie patrzyli, nie łączyła ich sympatia.

– Roux – odezwał się Shannon.

– A więc wróciliście.

– Tak. Wróciliśmy.

Francuz zaśmiał się kpiąco.

– Przegrani.

– Nie mieliśmy wyboru – odparł Shannon.

– Mam dla ciebie radę, przyjacielu – odburknął Roux. – Wracaj do swojego kraju. Nie zostawaj tutaj. Byłoby to wielce nieroztropne. To moje miasto. Jeśli szukasz jakiegoś kontaktu, i tak ja pierwszy się o nim dowiem i postanowię, kto z niego skorzysta.

W odpowiedzi Shannon podszedł do pierwszej taksówki czekającej przy krawężniku i wrzucił swoją torbę podróżną na tylne siedzenie. Roux ruszył za nim, a jego twarz poczerwieniała z wściekłości.

– Posłuchaj, Shannon. Ostrzegam cię…

Irlandczyk ponownie odwrócił się w jego stronę.

– Nie, to ty mnie posłuchaj, Roux. Zostanę w Paryżu tak długo, jak będę chciał. Nie bałem się ciebie w Kongu i nie boję się teraz. Wypchaj się.

Gdy taksówka odjechała, Roux posłał za nią złowrogie spojrzenie. Wymamrotał coś pod nosem, po czym odszedł w kierunku parkingu, gdzie stał jego samochód.

Uruchomił silnik, wrzucił bieg i przez kilka chwil siedział, wpatrując się w przednią szybę.

– Pewnego dnia zabiję tego drania – mruknął do siebie. Ale ta myśl wcale nie poprawiła mu nastroju.

CZĘŚĆ PIERWSZAGóra Kryształowa

Rozdział pierwszy

Jack Mulrooney poprawił się na polówce pod moskitierą, obserwując powolne rozpraszanie się ciemności ponad drzewami na wschodzie. Niebo delikatnie pobladło, dzięki czemu widział zarysy drzew wznoszących się nad polaną. Zaciągnął się papierosem, przeklął otaczającą go dżunglę, po czym jak każdy stary robotnik pracujący w Afryce ponownie zadał sobie pytanie, po co wrócił na ten uciążliwy kontynent.

Gdyby poważnie się nad tym zastanowił, musiałby przyznać, że nie potrafi żyć nigdzie indziej, zwłaszcza w Londynie, a nawet Wielkiej Brytanii. Nie znosił miast, obowiązujących w nich zasad i reguł, podatków oraz zimna. Jak wszyscy starzy robotnicy na zmianę kochał Afrykę i jej nienawidził, ale niewątpliwie w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat weszła mu w krew razem z malarią, whisky oraz milionem użądleń i ugryzień owadów.

Wyjechał z Anglii w 1945 roku w wieku dwudziestu pięciu lat, przepracowawszy pięć lat jako monter w Królewskich Siłach Powietrznych, z czego część czasu w Takoradi, gdzie składał dostarczane w skrzyniach samoloty Spitfire, które później leciały do wschodniej Afryki i okrężną drogą na Bliski Wschód. Wtedy po raz pierwszy zobaczył Afrykę, a po przejściu do cywila w grudniu 1945 roku zgarnął odprawę, pożegnał zimny, nudny Londyn i popłynął do Afryki Zachodniej. Ktoś mu powiedział, że tam można zbić fortunę.

Nie znalazł fortuny, ale powłóczywszy się po kontynencie, zdobył niewielką koncesję na wydobycie cyny na płaskowyżu Benue, sto trzydzieści kilometrów od Jos w Nigerii. Cyna była droga podczas wojny malajskiej. Jack pracował razem z robotnikami z ludu Tiw, a w angielskim klubie, gdzie kolonialne damy marnowały ostatnie dni imperium na plotkach, powiadano, że „stał się tubylcem”, co robiło „cholernie złe wrażenie”. Tak naprawdę Mulrooney wolał afrykański styl życia. Polubił busz i Afrykanów, którym nie przeszkadzało, że na nich krzyczy, przeklina ich i bije, by ciężej pracowali. Przesiadywał z nimi, popijając palmowe wino i stosując się do plemiennych zakazów. Nie traktował ich z wyższością. Jego koncesja wygasła w 1960 roku, co mniej więcej zbiegło się w czasie z wywalczeniem niepodległości przez Nigerię. Wtedy zatrudnił się na zlecenie jako pomocnik brygadzisty w spółce, która w pobliżu eksploatowała większe i bardziej wydajne złoże. Firma nazywała się Manson Consolidated, a gdy w 1962 roku wygasła jej koncesja, Jack został członkiem zespołu.

W wieku pięćdziesięciu lat nadal był potężnym mężczyzną, masywnym i silnym jak wół. Miał olbrzymie dłonie, popękane i pokryte bliznami od wieloletniej pracy w kopalni. Teraz jedną z nich przeczesał niesforne, kędzierzawe siwe włosy, a drugą zgasił papierosa na wilgotnej czerwonej ziemi pod polówką. Zrobiło się jaśniej, wkrótce miał nastać świt. Jack słyszał, jak kucharz rozdmuchuje ogień po drugiej stronie polany.

Mulrooney nazywał się inżynierem górniczym, chociaż nie miał wykształcenia górniczego ani inżynierskiego. Ukończył kursy przeszkalające z obu tych dziedzin i dodał coś, czego nie mógł go nauczyć żaden uniwersytet – dwadzieścia pięć lat doświadczenia. Wydobywał złoto w Witwatersrandzie oraz miedź w okolicach Ndoli; wiercił dziury w poszukiwaniu bezcennej wody w Somalilandzie; grzebał w ziemi, szukając diamentów w Sierra Leone. Potrafił intuicyjnie rozpoznać niebezpieczny szyb oraz węchem wyczuć złoże rudy. Przynajmniej sam tak twierdził, a gdy swoim zwyczajem wieczorem wychylał dwadzieścia butelek piwa w dzielnicy slumsów, nikt nie zamierzał podważać jego słów. W rzeczywistości był jednym z ostatnich poszukiwaczy w starym stylu. ManCon, bo takim skrótem określano spółkę, zlecał mu drobne zadania w głębi buszu, w oddalonych o wiele kilometrów od cywilizacji dzikich ostępach, które dopiero należało spenetrować. Ale to mu odpowiadało. Wolał pracować samotnie; taki miał styl życia.

Jego ostatnie zadanie z pewnością spełniało te warunki. Przez trzy miesiące badał podnóża pasma zwanego Górami Kryształowymi w głębi republiki Zangaro, malutkiej enklawy na wybrzeżu Afryki Zachodniej.

Powiedziano mu, gdzie dokładnie ma prowadzić poszukiwania – wokół Góry Kryształowej, w zakrzywionym łańcuchu dużych wzgórz, które wznosiły się na wysokość sześciuset do dziewięciuset metrów równolegle do oddalonego o sześćdziesiąt kilometrów wybrzeża, łącząc oba krańce republiki. Pasmo oddzielało równinę na wybrzeżu od najgłębszych ostępów buszu. W łańcuchu znajdowała się luka, przez którą wiodła jedyna droga prowadząca do interioru. Był to wąski piaszczysty szlak, w lecie spieczony jak beton, a w zimie przypominający trzęsawisko. Za górami mieszkał lud Vindu, plemię rodem z epoki żelaza, choć wszystkie ich przedmioty były wykonane z drewna. Jack bywał w wielu dzikich okolicach, ale nigdy nie widział tak zacofanego miejsca jak ostępy Zangaro.

W głębi łańcucha wznosiła się pojedyncza góra, której cała formacja zawdzięczała nazwę. Nie była nawet najwyższa. Czterdzieści lat wcześniej samotny misjonarz penetrujący te okolice, by przedostać się w głąb kraju, skręcił na południe po przejściu przez lukę w górskim paśmie i pokonawszy trzydzieści kilometrów, dostrzegł wzniesienie oddalone od reszty. Poprzedniej nocy szalała tropikalna ulewa, jedna z wielu, które podczas pięciomiesięcznej pory deszczowej sprawiały, że poziom rocznych opadów na tym terenie sięgał siedmiu i pół metra. Kapłanowi wydało się, że góra lśni w porannym słońcu, więc nazwał ją Górą Kryształową. Zanotował to w swoim dzienniku. Dwa dni później zginął pod ciosami kijów i został zjedzony. Po roku jego dziennik znaleźli kolonialni żołnierze patrolujący okolicę. Pełnił funkcję magicznego amuletu w jednej z wiosek. Żołnierze wykonali swoje zadanie i wybili mieszkańców wioski, po czym wrócili na wybrzeże, gdzie przekazali dziennik misyjnej społeczności. W ten sposób nazwa, którą ksiądz nadał górze, przetrwała, choć była to jedyna zasługa, którą zapamiętał mu niewdzięczny świat. Później tę samą nazwę nadano całemu pasmu górskiemu.

To, co misjonarz zobaczył tamtego ranka, nie było kryształem, lecz licznymi strumyczkami spływającymi kaskadą ze zbocza po nocnym deszczu. Woda spływała także z innych gór, ale zasłaniała ją gęsta dżungla, która z oddali przypominała grubo tkany zielony koc, a po spenetrowaniu okazywała się dusznym piekłem. Na zboczach góry lśniącej tysiącem strużek roślinność była znacznie rzadsza. Mulrooney nigdy nie zastanawiał się nad przyczynami takiego stanu rzeczy, podobnie jak tuzin innych białych, którzy widzieli górę.

Po trzech miesiącach spędzonych w parnym piekle dżungli otaczającej Górę Kryształową poznał rozwiązanie zagadki.

Zaczął od okrążenia całej góry i odkrył lukę pomiędzy jej zboczem zwróconym w stronę morza a resztą łańcucha. To sprawiało, że Góra Kryształowa stała samotnie na wschód od głównej części pasma. Jako że była niższa od najwyższych szczytów od strony wybrzeża, pozostawała niewidoczna z tamtej strony. Nie zwracałaby uwagi, gdyby nie strumyki spływające po jej zboczach liczniej niż po zboczach wzgórz na północy i południu.

Mulrooney policzył je wszystkie, zarówno na Górze Kryształowej, jak i na sąsiednich wzniesieniach. Nie mogło być żadnych wątpliwości. Po deszczu woda spływała także z innych gór, ale duża jej ilość wsiąkała w grunt. Na pozostałych zboczach skałę pokrywała sześciometrowa warstwa gleby, której brakowało na Górze Kryształowej. Polecił robotnikom, których zwerbował z miejscowego ludu Vindu, wywiercić świdrem serię otworów i potwierdził różnice w głębokości gleby w dwudziestu różnych miejscach. Na tej podstawie mógł określić przyczyny.

Na przestrzeni milionów lat grunt formował się w wyniku rozkładu skał oraz nanoszenia pyłu przez wiatr i chociaż każdy deszcz wywoływał erozję, spłukując część gleby w dół zboczy do strumieni, a następnie do rzek, które niosły ją do płytkiego, zamulonego ujścia, trochę ziemi pozostawało w niewielkich szczelinach wyżłobionych w miękkiej skale przez płynącą wodę. Te otwory stały się odpływami, więc część deszczówki ściekała nimi z góry, odnajdując własne kanaliki i stale je pogłębiając albo wsiąkając w skałę, co sprawiało, że na wierzchu pozostawała nienaruszona warstwa gleby, która z każdym wiekiem i tysiącleciem stawała się coraz grubsza. Ptaki i wiatr przynosiły nasiona kiełkujące w zagłębieniach ziemi, a korzenie roślin przyczyniały się do utrzymywania gleby na zboczach. Gdy Mulrooney zobaczył wzgórza, pokrywała je żyzna ziemia, na której rosły potężne drzewa oraz splątane pnącza pokrywające zbocza i szczyty wszystkich wzniesień. Oprócz jednego.

Na tej jednej górze woda nie mogła wyżłobić kanalików, które zmieniłyby się w strumienie, ani wsiąknąć w skałę, zwłaszcza na najbardziej stromej wschodniej ścianie zwróconej ku leśnym ostępom. Tam ziemia gromadziła się w gniazdach, gdzie wyrastały kępy krzewów, trawy i paproci. Roślinność sięgała od jednej niszy do drugiej, splatając się pnączami i kosmykami, pokrywając cienką powłoką nagą skałę regularnie obmywaną do czysta podczas pory deszczowej. To właśnie te plamy migoczącej wody pośród zieleni misjonarz ujrzał przed śmiercią. Przyczyna była bardzo prosta; góra była zbudowana z innego rodzaju skały niż główne pasmo: wiekowej i twardej jak granit, a nie młodej i miękkiej jak pozostałe wzniesienia.

Gdy Mulrooney okrążył górę, zdobył co do tego pewność. Zajęło mu to dwa tygodnie, ale odnalazł aż siedemdziesiąt strumyków spływających ze zboczy Góry Kryształowej. Większość z nich łączyła się w trzy główne strumienie, które wpływały do głębszej doliny na wschodzie. Jack zauważył coś jeszcze. Wzdłuż brzegów tych strumieni gleba miała inny kolor, a roślinność miejscami zanikła, choć bujnie wzrastała na innych wzgórzach oraz nad innymi strumieniami. Ogólnie rzecz biorąc, w pobliżu strumieni spływających z Góry Kryształowej znajdowało się mniej roślin. Nie mogło to być spowodowane brakiem ziemi, gdyż tej było pod dostatkiem.

Zatem ta gleba musiała się czymś wyróżniać. Coś hamowało wzrost roślinności nad brzegami.

Mulrooney postanowił narysować mapę przedstawiającą wszystkie siedemdziesiąt strumyków, które go interesowały. Oprócz tego pobrał próbki piasku i żwiru z dna strumieni, najpierw z wierzchniej warstwy, a następnie z podłoża skalnego.

Za każdym razem nabierał po dwa wiadra żwiru, który następnie wysypywał na brezent i segregował. Oto jak przebiegał proces pobierania próbek. Jack usypywał ze żwiru stożek, dzielił go na cztery części krawędzią łopaty, wybierał dwie przeciwległe ćwiartki, ponownie je mieszał i formował z nich kolejny stożek. Następnie dzielił go na cztery części i powtarzał cały proces, aż otrzymywał próbkę o wadze około kilograma. Po wysuszeniu pakował ją do płóciennego worka wyłożonego folią polietylenową, pieczętował i starannie oznaczał. W ciągu miesiąca zgromadził sześćset worków, a w nich prawie siedemset kilogramów piasku i żwiru z dna siedemdziesięciu strumieni. Wtedy zajął się samą górą.

Był już przekonany, że badanie laboratoryjne wykryje w żwirze z jego worków aluwialną cynę, której cząsteczki przez dziesiątki tysięcy lat były spłukiwane z górskiego zbocza, co będzie świadczyło o obecności kasyterytu, czyli rudy cyny, w głębi Góry Kryształowej.

Mulrooney podzielił zbocza góry na fragmenty, chcąc odnaleźć źródła strumieni oraz miejsca, po których woda spływa podczas pory deszczowej. Po tygodniu już wiedział, że w głębi skały nie ma żył cyny, a jedynie tak zwane złoże rozproszone. Oznaki obecności minerałów były wszędzie. Pod pnączami roślin odnalazł skały poprzecinane szerokimi na ponad centymetr żyłami mlecznobiałego kwarcu przypominającymi naczynka na nosie pijaka. Pokrywały każdy metr zbocza.

Wszystko wskazywało na obecność cyny. Okrążył górę jeszcze trzykrotnie. Wszechobecne białe żyły na ciemnoszarej skale świadczyły o obecności złoża rozproszonego. Za pomocą młotka i dłuta wbił się głęboko w skałę, a to, co tam zobaczył, potwierdziło jego przypuszczenia. Wydawało mu się, że w niektórych miejscach dostrzega ciemne plamy w kwarcu.

Zaczął się wgryzać w skałę na dobre, cały czas oznaczając czynione postępy. Pobierał próbki czystego białego kwarcu, a dla pewności także skał pomiędzy żyłami. Skończył trzy miesiące po wkroczeniu do pierwotnej dżungli po wschodniej stronie gór. Zebrał kolejne siedemset kilogramów kamieni, które musiał zabrać na wybrzeże. Co trzy dni przenosił część półtoratonowego zbioru aluwialnych próbek z gór do głównego obozu, gdzie teraz leżał, czekając na świt, i usypywał z nich stożki pod brezentem.

Po kawie i śniadaniu tragarze, z którymi poprzedniego dnia uzgodnił warunki współpracy, przybędą z wioski i zaniosą jego trofea na szlak szumnie nazywany drogą, wiodący z buszu na wybrzeże. Tam, w jednej z wiosek przy drodze, czeka jego dwutonowa ciężarówka pozbawiona kluczyka i rozdzielacza zapłonu, które Jack ma w plecaku. Powinna wciąż działać, jeśli miejscowi nie rozebrali jej na kawałki. Zapłacił wodzowi wystarczająco dużo, by jej przypilnował. Załaduje próbki na pakę i pośle przodem dwudziestu tragarzy, którzy będą wciągać samochód na pochyłości i wyciągać go z rowów. W ciągu trzech dni dotrze do stolicy. Zadepeszuje do Londynu i po kilku dniach przypłynie po niego okręt wyczarterowany przez spółkę. Wolałby pojechać dodatkowe sto pięćdziesiąt kilometrów na północ nadbrzeżną autostradą do sąsiedniej republiki, gdzie znajduje się prawdziwe lotnisko, i przesłać próbki drogą powietrzną, ale zgodnie z umową zawartą pomiędzy ManConem a rządem Zangaro musi je przewieźć do stolicy.

Jack Mulrooney wstał z polówki, odsunął moskitierę, po czym ryknął na swojego kucharza:

– Hej, głupku, gdzie moja cholerna kawa?

Kucharz z ludu Vindu, który rozumiał tylko słowo „kawa”, uśmiechnął się szeroko i wesoło pomachał ze swojego miejsca przy ognisku. Mulrooney przeszedł na drugą stronę polany do swojego brezentowego wiadra do mycia i zaczął się drapać, gdy komary zaatakowały jego spocony tors.

– Cholerna Afryka – mruknął, opłukując twarz. Tego ranka miał jednak dobry nastrój. Był przekonany, że znalazł zarówno osadową cynę, jak i złoża w skałach. Pytanie tylko, jak wiele rudy znajduje się w jednej tonie skał. Cena metalu wynosi około trzech tysięcy trzystu dolarów za tonę, więc analitycy i eksperci ekonomii górnictwa muszą oszacować, jaka zawartość rudy uczyni opłacalnym otwarcie stanowiska wydobywczego i ściągnięcie skomplikowanej maszynerii oraz zespołów robotników, nie wspominając o zbudowaniu od zera wąskotorowej linii łączącej obozowisko z wybrzeżem. A to z pewnością zapomniane przez Boga i trudno dostępne miejsce. Jak zwykle wszystko da się załatwić dzięki funtom, szylingom i pensom. Tak działa świat. Zabił kolejnego komara na ramieniu, po czym włożył koszulkę.

* * *

Sześć dni później Jack Mulrooney oparł się o reling na pokładzie niewielkiego kabotażowca wyczarterowanego przez jego spółkę i splunął za burtę, patrząc na oddalające się wybrzeże Zangaro.

– Cholerni dranie – mruknął z wściekłością. Miał kilka świeżych sińców na piersi i plecach oraz otarty policzek po tym, jak żołnierze wymachujący kolbami karabinów urządzili nalot na hotel.

Przeniesienie próbek z głębi buszu na szlak zajęło mu dwa dni, a kolejną dobę wypełnioną trudem i znojem poświęcił na przejechanie dziurawą, naznaczoną koleinami gruntową drogą z głębi lądu na wybrzeże. Nie dokonałby tego w porze deszczowej, a w porze suchej, która miała trwać jeszcze miesiąc, krawędzie twardych jak beton kolein niemal roztrzaskały mercedesa na kawałki. Trzy dni wcześniej zapłacił robotnikom Vindu i ich odesłał, po czym poprowadził skrzypiącą ciężarówkę ostatnim, asfaltowym odcinkiem drogi, który zaczynał się dopiero dwadzieścia dwa kilometry od stolicy. Stamtąd od miasta i hotelu dzieliła go godzina jazdy.

Określenie „hotel” było nieco na wyrost. Od czasu odzyskania niepodległości główny zajazd w mieście podupadł i zmienił się w tanią noclegownię. Dysponował jednak parkingiem, na którym Jack zostawił zamkniętą ciężarówkę, po czym poszedł wysłać depeszę. Zdążył w ostatniej chwili, gdyż sześć godzin później rozpętało się piekło, a port, lotnisko i wszystkie kanały łączności zamknięto na rozkaz prezydenta.

Dowiedział się o tym, gdy grupa ubranych jak włóczędzy żołnierzy z karabinami trzymanymi za lufy wparowała do hotelu i zaczęła plądrować pokoje. Nie było sensu pytać, czego chcą, gdyż odpowiadali wrzaskliwie w żargonie, którego nie rozumiał, chociaż wydawało mu się, że rozpoznaje dialekt ludu Vindu, który przez ostatnie trzy miesiące słyszał z ust swoich robotników.

Mulrooney pozwolił się dwukrotnie uderzyć kolbą, po czym oddał pięścią. Cios rzucił najbliższego żołnierza przez pół korytarza i powalił go na plecy. Wtedy reszta bandy wpadła w szał. Jakimś cudem nie padł żaden strzał, zapewne dzięki niechęci żołnierzy do zawracania sobie głowy tak skomplikowanymi mechanizmami jak spust czy bezpiecznik.

Zawleczono go do policyjnych koszar, które znajdowały się najbliżej, i tam przez dwa dni trzymano w podziemnej celi, gdzie na zmianę wrzeszczano na niego i go ignorowano. Jednak nawet nie zdawał sobie sprawy, jakie miał szczęście. Pewien szwajcarski biznesmen, jeden z nielicznych zagranicznych gości przebywających w republice, był świadkiem tego, jak go zabrano. Bojąc się o jego życie, skontaktował się ze szwajcarską ambasadą, jedną z zaledwie sześciu europejskich i północnoamerykańskich ambasad w mieście, a jej pracownicy powiadomili ManCon, którego nazwę podał im biznesmen po przejrzeniu rzeczy Mulrooneya.

Dwa dni później zamówiony kabotażowiec przybył z dalszej części wybrzeża, a szwajcarski konsul wynegocjował uwolnienie Mulrooneya. Niewątpliwie nie obyło się bez łapówki, rachunek zaś miał pokryć ManCon. Mimo to Jack był rozgoryczony. Po wyjściu na wolność odkrył, że włamano się do jego ciężarówki i rozwleczono próbki po całym parkingu. Skały były oznaczone i można je było ponownie poukładać, jednak piasek, żwir i skalne okruchy uległy przemieszaniu. Na szczęście w każdym z pięćdziesięciu rozprutych worków pozostała połowa zawartości, więc Mulrooney je zapieczętował i zabrał na statek. Celnicy, policjanci i żołnierze przeszukali jednostkę od dziobu po rufę, krzycząc przy tym na załogę, ale nie mówiąc, czego szukają.

Przerażony urzędnik ze szwajcarskiej ambasady, który zabrał Mulrooneya z koszar do hotelu, powiedział mu, że krążą plotki o próbie zamachu na życie prezydenta, wojsko zaś szuka zaginionego starszego oficera, który jest głównym podejrzanym.

* * *

Cztery dni po opuszczeniu portu w Clarence Jack Mulrooney, wciąż niańcząc swoje próbki skał, wrócił do Luton w Anglii na pokładzie wyczarterowanego samolotu. Ciężarówka zabrała jego próbki do analizy w Watfordzie, a Jackowi po badaniu przez zakładowego lekarza pozwolono pójść na trzytygodniowy urlop. Postanowił go spędzić ze swoją siostrą w Dulwich i już po tygodniu umierał z nudów.

* * *

Dokładnie trzy tygodnie później sir James Manson, rycerz komandor Orderu Imperium Brytyjskiego, prezes zarządu i dyrektor naczelny spółki wydobywczej Manson Consolidated, rozparł się w skórzanym fotelu w luksusowym biurze na dziesiątym piętrze londyńskiej siedziby firmy, jeszcze raz zerknął na leżący przed nim raport i westchnął:

– Jezu Chryste.

Nikt mu nie odpowiedział.

Wstał zza szerokiego biurka, podszedł do panoramicznych okien w południowej ścianie i popatrzył na rozciągające się w dole centrum Londynu, kilka kilometrów kwadratowych starożytnej stolicy i serce finansowego imperium, które wciąż wywierało wpływ na cały świat, wbrew temu, co mówili jego krytycy. Niewykluczone, że dla niektórych drepczących żuczków ubranych w stonowane szare stroje i czarne meloniki było wyłącznie miejscem zatrudnienia: nudnym i męczącym, odciskającym swoje piętno kolejno na młodości, wieku dojrzałym i średnim, aż do emerytury. Dla innych, młodych i pełnych nadziei, było to miejsce życiowych szans, gdzie zasługi i ciężką pracę nagradza się awansem i bezpieczeństwem. Dla romantyków niewątpliwie była to siedziba spółek najsłynniejszych kupców awanturników, dla pragmatyków największy rynek na świecie, a dla lewicowych związkowców miejsce, w którym bezwartościowi próżniacy urodzeni wśród bogactwa i przywilejów beztrosko pławią się w luksusie. James Manson był cynikiem i realistą. Wiedział, czym jest londyńskie City; zwykłą dżunglą, w której on jest jedną z panter.

Był urodzonym drapieżnikiem, lecz szybko zdał sobie sprawę, że niektórych zasad należy przestrzegać publicznie, choć prywatnie można je drzeć na strzępy; że w biznesie, podobnie jak w polityce, obowiązuje tylko jedenaste przykazanie: „Nie daj się złapać”. Dzięki przestrzeganiu pierwszej z tych reguł przed miesiącem znalazł się na noworocznej liście honorowej i otrzymał tytuł szlachecki. Jego kandydaturę zgłosiła Partia Konserwatywna (oficjalnie za zasługi dla przemysłu, ale tak naprawdę za potajemne dotacje na fundusz partii przed wyborami), a gabinet Wilsona ją zaakceptował, doceniając wsparcie, jakiego Manson udzielił rządowej polityce w Nigerii. Z kolei dzięki stosowaniu się do drugiej reguły zdobył swoją fortunę. Dziś posiadał dwadzieścia pięć procent akcji swojej korporacji wydobywczej, zajmował biuro na najwyższym piętrze i był multimilionerem.

Miał sześćdziesiąt jeden lat i posturę czołgu pomimo niskiego wzrostu. Był pełen wigoru, agresji i pirackiej bezwzględności, którą uwielbiały kobiety i której obawiała się konkurencja. Miał wystarczająco dużo sprytu, by udawać szacunek wobec establishmentu, zarówno biznesowego, jak i politycznego, chociaż zdawał sobie sprawę, że w obu tych sferach pełno jest ludzi, którzy za publicznym wizerunkiem kryją całkowity brak moralnych skrupułów. Zebrał kilka takich osób w swojej radzie nadzorczej, wliczając dwóch byłych ministrów z Partii Konserwatywnej. Żaden z nich nie miał nic przeciwko pobieraniu sowitego dodatkowego wynagrodzenia, które przewyższało pensję dyrektorską, wpłacanego na konto na Kajmanach albo Wielkiej Bahamie. Dodatkowo jeden z nich w wolnym czasie lubił usługiwać przy stole trzem albo czterem ubranym w skórę dziwkom, mając na sobie tylko czepek pokojówki oraz fartuszek i szeroko się uśmiechając. Manson uznawał obu mężczyzn za użytecznych. Dysponowali znacznymi wpływami oraz cennymi znajomościami i nie obciążał ich balast prawości. Opinia publiczna znała obu polityków jako wybitnych urzędników państwowych. James Manson również był porządnym człowiekiem według reguł obowiązujących w City, które nie miały nic wspólnego z życiem reszty ludzkości.

Jednak nie zawsze tak było, dlatego badacze jego przeszłości wciąż napotykali białe plamy. Niewiele było wiadomo o początkach kariery Jamesa, a on sam chciał, by tak pozostało. Mówił, że jest synem maszynisty z Rodezji i wychował się niedaleko rozległych kopalni miedzi w Ndoli w Rodezji Północnej, obecnie Zambii. Opowiadał nawet, że jako chłopiec pracował w kopalni, a później zbił fortunę w branży miedzianej. Ale nigdy nie zdradził, jak to osiągnął.

Tak naprawdę zrezygnował z pracy na przodku, zanim skończył dwadzieścia lat, gdy zrozumiał, że ludzie, którzy narażają życie pod ziemią wśród huku maszyn, nigdy nie zarabiają dużych pieniędzy. Te można zdobyć tylko na powierzchni, i to niekoniecznie na stanowisku kierownika kopalni. Jako nastolatek uczył się tajników zarządzania pieniędzmi, a nocne lekcje pozwoliły mu dojść do wniosku, że dzięki obracaniu akcjami spółek wydobywających miedź można w tydzień zarobić więcej niż górnik przez całe życie.

Zaczął jako makler na Witwatersrandzie, trochę pohandlował nielegalnymi diamentami, rozpowszechnił plotki, które skłoniły klientów do głębszego sięgnięcia do kieszeni, i sprzedał łatwowiernym kilka wyeksploatowanych działek górniczych. Tak zdobył pierwsze duże pieniądze. Tuż po drugiej wojnie światowej, w wieku trzydziestu pięciu lat, znalazł się w Londynie, służąc swoimi znajomościami Wielkiej Brytanii, która pożądała miedzi, pragnąc odbudować swój przemysł. W 1948 roku założył własną firmę wydobywczą, która weszła na giełdę w połowie lat pięćdziesiątych, a w ciągu piętnastu lat rozwinęła interesy na światową skalę. Jako jeden z pierwszych poczuł wiatr przemian Harolda Macmillana zwiastujący niepodległość czarnych republik w Afryce i zadał sobie trud, by poznać większość głodnych władzy afrykańskich polityków, podczas gdy większość londyńskich biznesmenów wciąż ubolewała nad niezależnością byłych kolonii.

Szybko doszedł do porozumienia z nowymi politykami. Wiedzieli, w jaki sposób odniósł sukces, a on wiedział, co kryje się za ich pozorną troską o czarnoskórych bliźnich. Obie strony rozumiały, do czego dążą. Dlatego James pompował fundusze w ich konta w szwajcarskich bankach, a oni przyznawali Manson Consolidated wyjątkowo tanie koncesje. ManCon rósł w siłę.

James Manson bogacił się także na boku. Ostatnio dzięki akcjom spółki Poseidon, która wydobywała nikiel w Australii. Gdy późnym latem 1969 roku akcje Poseidona kosztowały cztery szylingi za sztukę, do Jamesa dotarły wieści, że zespół badawczy w centralnej Australii prawdopodobnie znalazł coś na terenach należących do spółki. Manson zaryzykował i zapłacił duże pieniądze za dostęp do pierwszych raportów napływających z interioru. Wskazywały one na obecność olbrzymich złóż niklu. Co prawda niklu nie brakowało na światowych rynkach, jednak to nie zniechęcało klientów, a to oni wywoływali drastyczne zmiany cen akcji, nie inwestorzy.

Skontaktował się ze swoim szwajcarskim bankiem, instytucją tak dyskretną, że oznajmiała światu swoje istnienie jedynie za pomocą złotej tabliczki nie większej od wizytówki, wmurowanej w ścianę obok solidnych dębowych drzwi przy jednej z bocznych uliczek Zurychu. W Szwajcarii nie ma maklerów; wszystkimi inwestycjami zajmują się banki. Manson poinstruował doktora Martina Steinhofera, szefa działu inwestycji banku Zwingli, by w jego imieniu kupił pięć tysięcy akcji Poseidona. Szwajcarski bankowiec skontaktował się z prestiżową londyńską firmą Joseph Sebag & Co. i złożył zamówienie. Gdy sfinalizowano transakcję, akcje Poseidona kosztowały po pięć szylingów.

Burza rozpętała się we wrześniu, kiedy poznano wielkość australijskich złóż niklu. Cena akcji zaczęła gwałtownie rosnąć, zwłaszcza że rozpuszczono kilka użytecznych plotek. James Manson zamierzał sprzedać swój pakiet, gdy cena osiągnie pięćdziesiąt funtów za sztukę, ale wzrost był tak olbrzymi, że się wstrzymał. Ostatecznie oszacował maksymalną cenę na sto piętnaście funtów i polecił doktorowi Steinhoferowi rozpocząć sprzedaż po przekroczeniu granicy stu funtów. Dyskretny szwajcarski bankowiec go posłuchał i pozbył się akcji po średniej cenie stu trzech funtów. W rzeczywistości cena wzrosła aż do stu dwudziestu funtów, zanim zwyciężył zdrowy rozsądek i wartość akcji ponownie zmalała do dziesięciu funtów. Manson nie żałował tych dodatkowych dwudziestu funtów, ponieważ wiedział, że najlepiej sprzedawać tuż przed osiągnięciem przez akcje szczytowej ceny, gdy wciąż jest wielu kupujących. Po uiszczeniu wszystkich opłat pozostał mu zysk netto w wysokości pięciuset tysięcy. Całą sumę zdeponował w banku Zwingli.

Tak się składa, że brytyjski obywatel nie może legalnie założyć konta w zagranicznym banku bez poinformowania o tym Ministerstwa Skarbu ani zarobić pół miliona funtów szterlingów bez zapłacenia podatku od zysku. Doktor Steinhofer był jednak obywatelem Szwajcarii i potrafił zachować dyskrecję. Po to są szwajcarskie banki.

Tego popołudnia w połowie lutego James Manson wrócił do swojego biurka, rozparł się w wygodnym skórzanym fotelu i ponownie zerknął na raport, który leżał na podkładce do pisania. Dostarczono go w dużej kopercie zapieczętowanej woskiem i oznaczono jako poufny. Na dole widniał podpis doktora Gordona Chalmersa z MacConu, kierownika działu badań, map geologicznych i analiz próbek, który miał siedzibę na przedmieściach Londynu. Raport dotyczył testów próbek dostarczonych przed trzema tygodniami przez niejakiego Mulrooneya z miejsca zwanego Zangaro.

Doktor Chalmers nie lał wody. Streszczenie raportu było zwięzłe i konkretne. Mulrooney znalazł górę albo wzgórze o wysokości około pięciuset pięćdziesięciu metrów i szerokości podstawy niemal tysiąc metrów. Znajdowało się w lekkim oddaleniu od łańcucha podobnych gór w leśnych ostępach Zangaro. Zawierało bogate, równomiernie rozproszone złoże mineralne typu magmowego, miliony lat starsze od piaskowców i wapieni, z których były zbudowane otaczające je góry.

Mulrooney znalazł liczne żyły kwarcu, które sugerowały obecność cyny. Przywiózł próbki kwarcu i otaczających go skał, a także kamyków pochodzących z dna strumieni płynących wokół wzgórza. W żyłach kwarcu rzeczywiście wykryto trochę cyny, jednak znacznie ciekawsze okazały się otaczające je skały. Wielokrotnie powtarzane różnorodne testy wykazały, że zawierają, podobnie jak próbki żwiru, niewielkie ilości ubogiego niklu, a także niespotykane ilości platyny, która pojawiała się we wszystkich próbkach. Najbardziej nasycone złoże platyny na świecie znajdowało się w kopalniach w Rustenbergu w Afryce Południowej, gdzie z jednej tony skały uzyskiwano dwadzieścia pięć setnych uncji kruszcu. W próbkach Mulrooneya średnie nasycenie umożliwiało uzyskanie osiemdziesięciu jeden setnych. „Z wyrazami najwyższego szacunku… itd.”.

James Manson, jak każdy w branży wydobywczej, wiedział, że platyna to trzeci pod względem wartości metal na świecie, osiągający cenę rynkową na poziomie stu trzydziestu dolarów za uncję. Zdawał sobie także sprawę, że rosnące zapotrzebowanie na platynę w ciągu kolejnych trzech lat wywinduje jej cenę co najmniej do stu pięćdziesięciu dolarów, a za pięć lat zapewne do dwustu dolarów za uncję. Raczej nie powtórzy się scenariusz z 1968 roku, gdy uncja kruszcu kosztowała trzysta dolarów, gdyż byłoby to absurdalne.

Wykonał kilka obliczeń w notatniku. Dwieście pięćdziesiąt milionów metrów sześciennych skały przy dwóch tonach na metr sześcienny daje pięćset milionów ton. Nawet licząc pół uncji na tonę, otrzymujemy dwieście pięćdziesiąt milionów uncji. Choćby ujawnienie nowego światowego złoża obniżyło cenę platyny do dziewięćdziesięciu dolarów za uncję, a niedostępność góry zwiększyła koszty wydobycia i oczyszczenia kruszcu do pięćdziesięciu dolarów za uncję, to i tak…

James Manson ponownie rozparł się w fotelu i cicho zagwizdał.

– Jezu Chryste. Góra warta dziesięć miliardów dolarów.

Rozdział drugi

Platyna jest metalem i jak wszystkie metale ma swoją cenę. Zależy ona od dwóch czynników: niezbędności metalu w procesach, na których zależy światowemu przemysłowi, a także częstości występowania. Platyna jest wyjątkowo rzadka. Każdego roku na świecie produkuje się jej zaledwie nieco ponad półtora miliona uncji, nie licząc potajemnie gromadzonych zapasów.