Fałszerz - Frederick Forsyth - ebook

Fałszerz ebook

Frederick Forsyth

4,2

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Sam McCready - jako szef Wydziału Dezinformacji i Operacji Psychologicznych i Tajnych ochrzczony przez kolegów "Fałszerzem" - to postać otoczona legendą w świecie brytyjskiego wywiadu. Przez siedem lat kierowania tym wydziałem przeprowadził on nie tylko wiele niebezpiecznych misji szpiegowskich, ale i...narobił sobie wrogów "na górze". Teraz oni właśnie - jako członkowie specjalnej komisji - mają uznać, czy wraz z końcem zimnej wojny kontrowersyjne metody pracy Sama mogą jeszcze przydać się, czy też lepiej odesłać go na "zasłużoną emeryturę"...

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki
Miejska Biblioteka Publiczna w Szprotawie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 696

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (5 ocen)
3
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
przyj0kr

Nie oderwiesz się od lektury

Czytając miałem wrażenie, że biorę udział w akcji 🙂
00

Popularność




To męska rzecz poczytać

John GrishamFIRMA

Frederick Forsyth

FAŁSZERZ

John GrishamŁAWA PRZYSIĘGŁYCH

Tom Clancy

POLOWANIE NA „CZERWONY PAŹDZIERNIK

John GrishamKLIENT

Thomas Harris

MILCZENIE OWIEC

John Grisham

RAPORT PELIKANA

Frederick ForsythNEGOCJATOR

Frederick Forsyth

CZWARTY PROTOKÓŁ

FREDERICKFORSYTH

FAŁSZERZ

Przekład

ZDZISŁAW KUSIAK

 

Redakcja stylistyczna

Lucyna Łuczyńska

Korekta

Renata Kuk

Elżbieta Steglińska

Zdjęcie na okładce

© Eliane Sulle/Alamy

Skład

Wydawnictwo Amber

Druk

Wojskowa Drukarnia w Łodzi Sp. z o.o.

Tytuł oryginału

The Deceiver

Copyright © Frederick Forsyth 1991.

All rights reserved.

For the Polish edition

Copyright © 2008 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

Serię „To męska rzecz poczytać"

przygotowało Wydawnictwo Amber na podstawie umowy z POLSKAPRESSE Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-3104-4

 

Zimna wojna trwała czterdzieści lat. Zachód ją wygrał. Ale to kosztowało. Ta książka jest dla tych, którzy spędzili tak dużą część życia w cieniu. To były czasy, przyjaciele.

Prolog

Latem 1983 roku ówczesny szef brytyjskiej Secret Intelligence Service - Tajnej Służby Wywiadowczej - zgodził się na utworzenie, wbrew protestom wewnętrznej opozycji, nowej jednostki organizacyjnej.

Sprzeciwiały się temu przede wszystkim istniejące agendy; większość miała swoje obszary działania na całym świecie, a szerokie uprawnienia powstającej komórki wykraczałyby poza tradycyjne granice kompetencyjne.

O utworzeniu nowego wydziału zdecydowały dwie przyczyny. Pierwszą było wzburzenie w Westminsterze i Whitehallu, a zwłaszcza w sprawującej władzę Partii Konserwatywnej, spowodowane ubiegłorocznym sukcesem Wielkiej Brytanii w wojnie o Falklandy. Mimo militarnego zwycięstwa konflikt wywoływał nieprzyjemne i niekiedy gwałtowne dyskusje dotyczące kwestii: dlaczego zostaliśmy zaskoczeni, kiedy argentyńskie siły generała Galtieriego wylądowały w Port Stanley?

Spory międzyresortowe trwały ponad rok i sprowadzały się nieuchronnie do stawiania i odpierania zarzutów w rodzaju: „Nie zostaliśmy ostrzeżeni. - Owszem, zostaliście”. Minister spraw zagranicznych, lord Carrington, poczuł się w obowiązku złożyć rezygnację. Kilka lat później Ameryka przeżyje podobny kryzys po zniszczeniu samolotu Pan American nad Lockerbie, gdy jedna agencja będzie twierdzić, że wysłała ostrzeżenie, a inna - że nigdy go nie dostała.

Drugą przyczynę stanowiło niedawne powołanie na stanowisko sekretarza generalnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego Jurija Andropowa, który przez piętnaście lat kierował KGB. Andropow faworyzował swoją dawną agencję, toteż nastąpiło gwałtowne nasilenie szpiegostwa i „aktywnych działań” KGB przeciwko Zachodowi. Było wiadomo, że Jurij Andropow szczególnie ceni sobie dezinformację - szerzenie zniechęcenia i demoralizacji za pomocą kłamstw, środków nacisku, zniesławiania oraz siania niezgody wśród sprzymierzeńców przez podawanie nieprawdy.

Pani Thatcher, która zyskała wtedy przydomek Żelazna Dama - wymyślony przez Sowietów - uważała, że to „gra dla dwóch”, i dawała do zrozumienia, iż nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby wywiad brytyjski rozegrał ze Związkiem Radzieckim mały mecz rewanżowy.

Nową komórkę nazwano dumnie Wydziałem Kamuflażu, Dezinformacji i Operacji Psychologicznych. Nazwę oczywiście od razu skrócono do WuKaDe i OPe, a potem po prostu do KaDe.

Mianowano szefa nowego wydziału. Do człowieka odpowiedzialnego za sprzęt przylgnęło przezwisko „Kwatermistrz”, do kierownika sekcji prawnej - „Prawnik”, a szefa KaDe jakiś dowcipniś w kantynie ochrzcił „Fałszerz”.

Szefa SIS, sir Arthura, skrytykowano później za to, że na czele KaDe nie postawił karierowicza z centrali, nawykłego do szczególnej ostrożności, wymaganej od urzędników państwowych, lecz byłego agenta terenowego, którego przeniósł z Wydziału Wschodnioniemieckiego.

Wybrany przez niego Sam McCready kierował nowym wydziałem przez siedem lat. Ale wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Późną wiosną 1990 roku w Whitehallu miała miejsce pewna rozmowa...

Młody asystent podniósł się z wyćwiczonym uśmiechem zza swojego biurka w sekretariacie.

- Dzień dobry, sir Mark. Podsekretarz prosił, żeby pan od razu wszedł.

Otworzył drzwi gabinetu stałego podsekretarza w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, wpuścił gościa i zamknął za nim drzwi. Sir Robert Inglis wstał z powitalnym uśmiechem.

- Mark, miło cię widzieć, stary.

Jeśli ktoś jest szefem SIS, nawet od niedawna, musi zachować czujność w przypadku tak wylewnie okazywanej serdeczności ze strony właściwie obcego człowieka, który najwyraźniej traktuje go jak brata. Sir Mark przygotował się psychicznie na trudne spotkanie.

Kiedy usiadł, wysoki rangą urzędnik Ministerstwa Spraw Zagranicznych otworzył sfatygowaną czerwoną kasetę na dokumenty leżącą na biurku i wyciągnął aktówkę oznaczoną ukośnym czerwonym krzyżem biegnącym od rogu do rogu.

- Skoro odwiedziłeś wszystkie swoje placówki, mam nadzieję, że podzielisz się ze mną wrażeniami? - zagadnął.

- Oczywiście, Robercie... w swoim czasie.

Sir Robert Inglis dołączył do ściśle tajnych akt czerwoną książkę w papierowej okładce z grzbietem spiętym czarną plastikową spiralą.

- Przeczytałem twoje propozycje „SIS w latach dziewięćdziesiątych” dodane do ostatniej listy zakupów koordynatora wywiadu. Wygląda na to, że dostosowałeś się dokładnie do jego wymagań.

- Dziękuję, Robercie. Zatem mogę liczyć na poparcie MSZ-etu?

Dyplomata mógłby za swój uśmiech zdobywać nagrody w amerykańskich teleturniejach.

- Mój drogi, większość twoich propozycji nie sprawi nam kłopotu. Ale jest kilka punktów, które chciałbym z tobą omówić.

Zaczyna się, pomyślał szef SIS.

- Na przykład, czy mam rozumieć, że proponowane przez ciebie utworzenie dodatkowych placówek zagranicznych zostało uzgodnione z Ministerstwem Skarbu i potrzebne fundusze będą pochodzić z czyjegoś budżetu?

Obaj dobrze wiedzieli, że SIS nie jest finansowana wyłącznie przez MSZ. W rzeczywistości tylko niewielka część środków pochodzi z budżetu Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Koszty funkcjonowania SIS, która w przeciwieństwie do amerykańskiej CIA jest niemal niewidoczna, są bardzo niskie i ponoszą je wszystkie resorty, łącznie z Ministerstwem Rolnictwa, Rybołówstwa i Przetwórstwa - być może na wypadek, gdyby pewnego dnia urzędnicy chcieli wiedzieć, ile dorsza łowią Islandczycy na północnym Atlantyku.

Ponieważ jej środki pochodzą z tak wielu źródeł i są tak dobrze ukrywane, SIS nie obawia się „odmowy wsparcia” ze strony MSZ-etu, jeśli życzenia tego resortu nie zostaną uwzględnione. Sir Mark przytaknął.

- Z tym nie będzie problemu. Koordynator i ja wyjaśniliśmy sytuację Ministerstwu Skarbu, co wcześniej uzgodniliśmy z Radą Ministrów, i potrzebne pieniądze dostaniemy z funduszy badawczo-rozwojowych od resortów, których nikt by nie podejrzewał, iż mają takie rezerwy.

- Doskonale. - Podsekretarz rozpromienił się, choć nie musiało to oznaczać, że podziela jego zdanie. - Przejdźmy zatem do sprawy, która leży w moich kompetencjach. Nie wiem, jak stoisz z personelem, ale my mielibyśmy pewne trudności z obsadzeniem większej liczby placówek, gdyby ich przybyło w następstwie zakończenia zimnej wojny i wyzwolenia Europy Środkowej i Wschodniej. Wiesz, o czym mówię?

Sir Mark wiedział bardzo dobrze. Upadek komunizmu w ciągu dwóch poprzednich lat powodował szybkie zmiany na dyplomatycznej mapie świata. Korpus dyplomatyczny widział szersze możliwości działania w Europie Środkowej i na Bałkanach, rozważano nawet utworzenie miniambasad na Łotwie, Litwie i w Estonii, jeśli zapewnią sobie niezależność od Moskwy. Podsekretarz sugerował, że teraz, gdy zimna wojna przeszła do historii, pozycja jego kolegi w SIS zmieni się. Sir Mark tak nie uważał.

- Podobnie jak tobie, pozostaje nam tylko rekrutacja. Pomijając werbunek, samo szkolenie trwa sześć miesięcy. Dopiero po tym możemy wprowadzić nowego człowieka do Century House i oddelegować doświadczonego pracownika za granicę.

Dyplomata przestał się uśmiechać i pochylił z poważną miną do przodu.

- Mój drogi, to właśnie jest sedno sprawy, o której chciałbym z tobą porozmawiać. Obsada w naszych ambasadach.

Sir Mark jęknął w duchu. Drań łapie go za krocze. MSZ nie może decydować o budżecie SIS, ale zawsze ma jakiegoś asa w rękawie. Ogromna większość oficerów wywiadu pełni służbę zagraniczną w ambasadach. Tam są ulokowani. Bez przykrywki dyplomatów nie mogą pracować.

- A jakie jest twoje zdanie w tej sprawie, Robercie? - zapytał.

- Obawiam się, że w przyszłości po prostu nie będziemy w stanie zaoferować stanowisk bardziej... barwnym postaciom spośród twojego personelu. Oficerom, którzy zostali zdemaskowani. Znanym twarzom. Podczas zimnej wojny to było do przyjęcia; w nowej Europie za bardzo by się wyróżniali. Stwarzaliby problemy. Rozumiesz, o co chodzi.

Obaj wiedzieli, że agenci za granicą dzielą się na trzy kategorie. „Nielegalnych” nie chroni ambasada i ci nie obchodzili sir Roberta Inglisa. Oficerowie służący w ambasadzie są albo Jawni”, albo „tajni”.

Oficer Jawny” to znany agent wywiadu i powszechnie wiadomo, jaką funkcję pełni w ambasadzie. Kiedyś taki człowiek czynił cuda. Wszędzie w krajach komunistycznych i Trzeciego Świata dysydenci, malkontenci i wszyscy, którzy tylko mieli na to ochotę, wiedzieli, do kogo przyjść ze swoimi żalami jak do spowiednika. Dzięki temu zbierano bogate żniwo informacji i organizowano spektakularne ucieczki.

Wysoki rangą dyplomata dawał do zrozumienia, że już nie potrzebuje takich oficerów i nie zaoferuje im stanowisk. Zamierzał kontynuować chlubną tradycję swojego resortu, czyli politykę ustępstw wobec wszystkich, którzy nie są Brytyjczykami.

- Rozumiem cię, Robercie, ale nie mogę i nie zacznę mojej kadencji na stanowisku szefa SIS od robienia czystki, zwalniania starszych oficerów mających za sobą długą, wierną i pożyteczną służbę.

- Znajdź im inne placówki. W Ameryce Południowej i Środkowej, Afryce...

- Nie mogę ich wpakować do Burundi, dopóki nie zechcą przejść w stan spoczynku.

- Więc zaproponuj pracę za biurkiem. Tu, w kraju.

- Masz na myśli tak zwane zsyłki. - Mark pokręcił głową. - Większość nie weźmie takiej roboty.

- Więc będą musieli przejść na wcześniejszą emeryturę - odparł gładko dyplomata i znów pochylił się do przodu.

- Stary, to nie podlega negocjacjom. Możesz być pewien, że Pięciu Mądrych Ludzi mnie poprze, zwłaszcza że jestem jednym z nich. Zgodzimy się na wysokie odprawy, ale...

Pięciu Mądrych Ludzi to stali podsekretarze w Radzie Ministrów, Ministerstwie Spraw Zagranicznych, Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, Ministerstwie Obrony i Ministerstwie Skarbu. Razem mają ogromną władzę. Między innymi powołują lub rekomendują premierowi - co prawie na jedno wychodzi - szefa SIS i dyrektora generalnego Służby Bezpieczeństwa, MI-5. Sir Mark był bardzo niezadowolony, ale znał realia. Musi ustąpić.

- W porządku, ale będą mi potrzebne wytyczne proceduralne.

Chciał zachować twarz i pokazać podwładnym, że go zmuszono. Sir Robert Inglis mógł sobie pozwolić na wylewność:

- Zaraz to załatwię - obiecał. - Poproszę pozostałych Mądrych Ludzi o spotkanie i opracujemy nowe zasady przystające do nowych okoliczności. Proponuję, żebyś zaczął już działać zgodnie z nowymi zasadami, które dostaniesz, przygotował pozew zbiorowy, jak to nazywają prawnicy, i zarzuty stanowiące podstawę wymiaru kary.

- Pozew zbiorowy? Zarzuty stanowiące podstawę wymiaru kary? O czym ty mówisz?!

- O precedensie, chłopie. O pojedynczym precedensie, który potem będzie można zastosować wobec całej grupy.

- O koźle ofiarnym?

- To nieprzyjemne słowo. Wcześniejszej emerytury i prawa do wysokich świadczeń pieniężnych raczej nie można nazwać represjonowaniem. Wybierzesz jakiegoś oficera, którego wcześniejsze przeniesienie w stan spoczynku nie wzbudzi sprzeciwu, zwołasz zebranie i stworzysz precedens.

- Jednego oficera? Masz na myśli kogoś konkretnego?

Sir Robert złączył końce palców i spojrzał na sufit.

- No cóż, zawsze jest Sam McCready.

Oczywiście. Fałszerz. Od czasu jego ostatniej energicznej, choć samowolnej inicjatywy na Karaibach przed trzema miesiącami sir Mark zdawał sobie sprawę, że MSZ uważa go za kogoś w rodzaju Czyngis-chana spuszczonego ze smyczy. To naprawdę dziwne. Taki... wymięty facet.

Jadąc do swojej kwatery głównej, Century House, po drugiej stronie Tamizy, sir Mark rozmyślał. Wiedział, że wysoki rangą urzędnik państwowy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych nie proponuje odprawienia Sama McCready’ego, lecz nalega na to. Z punktu widzenia szefa SIS nie mógł wysunąć trudniejszego żądania.

W roku 1983, kiedy Samowi McCready’emu powierzono kierowanie Wydziałem KaDe, sir Mark, jego rówieśnik, był zastępcą kontrolera i przewyższał McCready’ego stanowiskiem tylko o szczebel. Lubił ekscentrycznego, zuchwałego agenta, któremu sir Arthur przydzielił nową funkcję, ale nie on jeden darzył go sympatią.

Krótko potem sir Marka wysłano na trzy lata na Daleki Wschód; znał dialekt mandaryński. Po powrocie awansował na zastępcę szefa. Sir Arthur odszedł na emeryturę i jego miejsce zajął nowy szef. Sir Mark zastąpił go w styczniu.

Przed wyjazdem do Chin sir Mark spekulował jak inni, że Sam McCready nie utrzyma się długo. Uważano, że Fałszerz, nieoszlifowany diament, nie poradzi sobie z polityką wewnętrzną Century House.

Po pierwsze, żaden z regionalnych wydziałów nie zgodzi się łatwo na to, żeby nowy człowiek działał na ich zazdrośnie strzeżonych terytoriach. Będą wojny podjazdowe o teren, które potrafi prowadzić i wygrać tylko doświadczony dyplomata, a McCready mimo swoich uzdolnień nim nie jest. Po drugie, nieokrzesany Sam nie dopasuje się do środowiska wymuskanych starszych oficerów, w większości absolwentów ekskluzywnych prywatnych szkół brytyjskich.

Kiedy sir Mark wrócił do kraju, ku swemu zaskoczeniu stwierdził, że Sam McCready doskonale prosperuje. Wyglądało na to, że potrafił zapewnić sobie godną pozazdroszczenia całkowitą lojalność podwładnych i umie poprosić o przysługę innych bez narażania się nawet najbardziej twardogłowym szefom wydziałów „terytorialnych”.

Znajdował wspólny język z innymi agentami terenowymi, kiedy przyjeżdżali do kraju na urlop lub odprawę, i wyciągał od nich mnóstwo informacji, do których w ogóle nie powinien mieć dostępu.

Pijał piwo z technikami, mężczyznami i kobietami, i nawiązywał z nimi koleżeńskie stosunki - co raczej nie udawało się starszym oficerom - dzięki czemu załatwiali mu czasem podsłuch telefoniczny, przechwytywanie poczty lub fałszywy paszport, podczas gdy szefowie innych wydziałów nadal wypełniali formularze.

To wszystko i inne irytujące dziwactwa, jak manipulowanie przepisami i znikanie bez uprzedzenia, nie zjednywały mu sympatii establishmentu. Ale utrzymywał się na stanowisku, bo dostarczał „towarów”, zapewniał „produkty”, prowadził operacje, przyprawiające funkcjonariuszy KGB o niestrawność. Jednym słowem miał wyniki, zdobywał punkty. Więc nikt go nie ruszał... do teraz.

Sir Mark westchnął, wysiadł ze swojego jaguara w podziemnym garażu Century House i wjechał windą na ostatnie piętro, gdzie urzędował. Na razie nie musiał nic robić. Sir Robert Inglis naradzi się z kolegami i opracują „nowy zbiór zasad” i „wytyczne”, które umożliwią przygnębionemu szefowi SIS powiedzenie zgodnie z prawdą, choć z ciężkim sercem, że nie ma wyboru.

„Wytyczne”, a raczej dyktat, przyszły z Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Brytyjskiej Wspólnoty Narodów dopiero na początku czerwca. Sir Mark wezwał do siebie swoich dwóch zastępców.

- Po prostu świństwo - stwierdził Basil Gray. - Trzeba się postawić. Może uda się z tego jakoś wykręcić?
- Nie tym razem - odparł szef. - Inglis nie dopuści, i jak widzicie, ma po swojej stronie czterech Mądrych Ludzi.

Dokument, który dał im do przeczytania, był wzorem przejrzystości i nienagannej logiki. Wskazywał, że trzeciego października Niemiecka Republika Demokratyczna, kiedyś najsilniejsze i najtrwalsze ze wszystkich wschodnioeuropejskich i komunistycznych państw, przestanie istnieć. Nie będzie ambasady w Berlinie Wschodnim, mur to już farsa, wszechpotężna tajna policja Stasi jest w pełnym odwrocie, a siły radzieckie się wycofują. Teren wymagający niegdyś prowadzenia rozległych operacji przez SIS w Londynie zejdzie na boczny tor, jeśli w ogóle nie przestanie być ważny.

Co więcej, napisano dalej w dokumencie, że władzę w Czechosłowacji przejmuje sympatyczny pan Vaclav Havel, a służba szpiegowska, StB, będzie niedługo uczyć w szkółkach niedzielnych. Jeśli dodać do tego upadek komunizmu w Polsce, Rumunii i na Węgrzech oraz jego nieuchronny koniec w Bułgarii, można łatwo wyobrazić sobie przyszłość.

- No cóż. - Timothy Edwards westchnął. - Trzeba się zgodzić z tym, że w Europie Wschodniej nie będziemy już prowadzić takich operacji jak kiedyś i przestaniemy potrzebować ludzi na tamtym terenie. Mają rację.

- Miło mi to słyszeć z twoich ust. - Szef się uśmiechnął.

Basila Graya sam awansował, kiedy tylko został w styczniu szefem. Timothy’ego Edwardsa „odziedziczył”. Wiedział, że Edwards pragnie zająć jego miejsce w ciągu trzech lat. Nie zamierzał go rekomendować na swoje stanowisko. Nie, żeby Edwards był głupi. Wręcz odwrotnie; miał lotny umysł, ale...

- Nie wspominają o innych zagrożeniach - burknął Gray. - Nie ma tam słowa o międzynarodowym terroryzmie, kartelach narkotykowych, prywatnych armiach i proliferacji.

W swoim dokumencie SIS w latach dziewięćdziesiątych, który sir Robert Inglis przeczytał i zaaprobował, sir Mark położył nacisk na to, że zagrożeń dla świata nie ubywa, a tylko się zmieniają. Najniebezpieczniejsza była proliferacja. Arsenały różnych dyktatorów, niektórych niezrównoważonych psychicznie, stale rosły. Ci ludzie nie kupowali nadwyżek wojskowych z demobilu, jak w dawnych czasach, lecz najnowocześniejszy sprzęt, rakiety, broń chemiczną i biologiczną, a nawet jądrową. Dokument leżący przed nim traktował te sprawy powierzchownie.

- Więc co nas teraz czeka, szefie? - zapytał Timothy Edwards.

- Przybędzie nam ludności - powiedział w zamyśleniu. - Naszej. Zaczną się powroty z Europy Wschodniej do domu.

Starzy żołnierze zimnej wojny, weterani, którzy prowadzili operacje, aktywne działania, siatki miejscowych agentów z ambasad na wschód od żelaznej kurtyny wrócą do domu i... nie dostaną pracy. Zastąpi się ich oczywiście, ale młodszymi ludźmi, których prawdziwa profesja nie będzie znana i którzy wtopią się niepostrzeżenie w personel ambasad, żeby nie „urazić” nowych demokracji za murem berlińskim. Rzecz jasna rekrutacja będzie nadal trwać; szef musi robić swoje. Ale co z weteranami? Gdzie ich umieścić? Była tylko jedna odpowiedź - wysłać na zieloną trawkę.

- Musimy stworzyć precedens - dodał po chwili. - Jeden precedens, który otworzy drogę do gładkiego wysłania reszty na wcześniejszą emeryturę.

- Ma pan kogoś na myśli? - spytał Gray.

- Sir Robert Inglis ma. Sama McCready’ego.

Basil Gray wpatrywał się w niego z otwartymi ustami.

- Szefie, nie może pan wylać Sama.

- Nikt go nie wylewa - sprostował sir Mark, po czym powtórzył słowa Roberta Inglisa: - Wcześniejsza emerytura i wysoka rekompensata to raczej nie represje.

Zastanawiał się, jaki ciężar dla Judasza miało tamtych trzydzieści srebrników wręczonych mu przez Rzymian.

- To smutne, wszyscy lubimy Sama - stwierdził z ubolewaniem Edwards. - Ale szef musi kierować służbą.

- Właśnie. Dziękuję ci. - Sir Mark pokiwał głową.

Po raz pierwszy uświadomił sobie, dlaczego nie zarekomenduje tego faceta na swojego następcę. On z racji stanowiska musi wykonać polecenie, ale czuje niesmak i jest po stronie swoich ludzi. Edwards zrobiłby to dla kariery.

- Będziemy musieli zaproponować mu trzy miejsca zatrudnienia - zauważył Gray. - Może na któreś się zdecyduje.

Gray miał taką nadzieję.

- Kto wie? - mruknął sir Mark.

- Jakie stanowiska wchodzą w grę? - zapytał Edwards.

Sir Mark otworzył teczkę z aktami. Zawierała wyniki konsultacji z kierownikiem działu personalnego.

- Są takie możliwości: komendant ośrodka szkoleniowego, szef administracji i księgowości albo szef centralnego archiwum.

Edwards uśmiechnął się lekko. To powinno załatwić sprawę, pomyślał.

Dwa tygodnie później bohater tych wszystkich narad spacerował po swoim gabinecie, podczas gdy jego zastępca, Denis Gaunt, patrzył ponuro na kartkę przed sobą.

- Nie jest tak źle, Sam - powiedział. - Chcą, żebyś został. To tylko kwestia zmiany stanowiska.

- Ktoś chce się mnie pozbyć - odparł beznamiętnie McCready.

Tamtego lata w Londynie panował upał. Okno gabinetu było otwarte i obaj mężczyźni zdjęli marynarki. Gaunt miał na sobie elegancką jasnoniebieską koszulę od Tumbulla i Assera, McCready z masowej produkcji Viyelli, trochę zmechaconą od częstego prania. W dodatku przy zapinaniu jej nie trafił guzikami we właściwe dziurki. Gaunt pomyślał, że jeszcze przed lunchem jakaś sekretarka na pewno to zauważy i poprawi. Dziewczyny w całym Century House zawsze sprawiały wrażenie, że chcą coś zrobić dla Sama McCready’ego.

Stosunek kobiet do McCready’ego zdumiewał Gaunta, jak zresztą wszystkich. On, Denis Gaunt, przy wzroście metr osiemdziesiąt trzy był wyższy od swojego bossa o pięć centymetrów. Był przystojnym blondynem i kawalerem, który nie udawał skromnisia przy damach.

McCready, średniego wzrostu i średniej tuszy, miał przerzedzone brązowe włosy, zwykle potargane, a jego ubranie zawsze wyglądało tak, jakby w nim sypiał. Gaunt wiedział, że szef jest od kilku lat wdowcem, nie ożenił się ponownie i najwyraźniej woli samotność w swoim małym mieszkaniu na Kensingtonie.

Gaunt zastanawiał się, kto tam sprząta, zmywa i pierze. Może pomoc domowa. Ale nikt nigdy o to nie pytał i nikt tego nie wiedział.

- Chyba mógłbyś wziąć jedną z tych posad - zasugerował Gaunt. - Straciliby grunt pod nogami.
- Denis - odparł spokojnie McCready - nie jestem ani nauczycielem, ani księgowym, ani jakimś cholernym bibliotekarzem. Zażądam, żeby mnie przesłuchali, dranie.
- Może to coś zmieni - przyznał Gaunt. - Komisja niekoniecznie musi się zgodzić z ich decyzją.

Przesłuchanie w Century House zaczęło się jak zawsze w poniedziałek rano w sali konferencyjnej, piętro niżej niż gabinet szefa.

Przewodniczył zastępca szefa Timothy Edwards, który jak zwykle wyglądał nieskazitelnie w ciemnym garniturze i krawacie z college’u. Po jednej stronie miał kontrolera operacji krajowych, po drugiej kontrolera półkuli zachodniej. Pod ścianą siedział kierownik działu personalnego, a obok niego młody archiwista z wielkim stosem akt przed sobą.

Sam McCready wszedł ostatni i usiadł na wprost stołu. W wieku pięćdziesięciu jeden lat zachował niezłą sylwetkę i dobrą formę fizyczną. Poza tym nie rzucał się w oczy. Dlatego w swoim czasie był taki dobry, cholernie dobry w swoim fachu. I dzięki temu, co miał w głowie.

Wszyscy znali zasady. Jeśli odrzucisz trzy propozycje „zsyłki”, mogą wysłać cię na wcześniejszą emeryturę. Ale McCready’emu przysługiwało prawo do przesłuchania, do odwołania się od tej decyzji.

Przyprowadził ze sobą Denisa Gaunta, młodszego o dziesięć lat, żeby mówił w jego imieniu. W ciągu pięciu lat „wychował” go na swojego zastępcę. Uznał, że Denis ze swoim promiennym uśmiechem i w krawacie prywatnej szkoły wypadnie przed komisją lepiej od niego.

Wszyscy mężczyźni w sali znali się i byli ze sobą na ty, nawet archiwista. Tradycją Century House - być może ze względu na hermetyczność środowiska - jest, że wszyscy mówią sobie po imieniu i tylko do szefa należy się zwracać „sir” lub „szefie”, choć za jego plecami nazywa się go „mistrzem” i nadaje też różne przezwiska. Zamknięto drzwi i Edwards odkaszlnął, dając do zrozumienia, że prosi o ciszę.

- W porządku. Spotkaliśmy się tu po to, żeby rozpatrzyć prośbę Sama o zmianę decyzji centrali, przy czym jego wystąpienie z takim wnioskiem nie jest równoznaczne ze złożeniem przez niego skargi. Zgadza się?

Zebrani przytaknęli. Ustalono, że Sam McCready nie składa skargi, gdyż wszystko odbywa się zgodnie z przepisami.

- Denis, zdaje się, że będziesz reprezentował Sama?
- Tak, Timothy.

SIS w swojej obecnej postaci została założona przez admirała sir Mansfielda Cumminga i kontynuuje - poza zażyłością - wiele tradycji przypominających zwyczaje marynarskie. Między innymi zostało zachowane prawo przesłuchiwanego do reprezentowania go przez kolegę oficera.

Wystąpienie kierownika działu personalnego było krótkie i rzeczowe. Centrala postanowiła przenieść Sama McCready’ego z KaDe na inne stanowisko. Nie przyjął żadnej z trzech propozycji. Jest to równoznaczne z tym, że wybiera wcześniejszą emeryturę. McCready prosi - skoro nie może nadal kierować KaDe - o wysłanie go z powrotem w teren lub oddelegowanie do jakiegoś wydziału prowadzącego operacje terenowe. Nie ma takiej możliwości. Q.e.d1

Denis Gaunt wstał.

- Słuchajcie, wszyscy znamy zasady. I znamy realia. To prawda, że Sam prosi, żeby nie przydzielać go do ośrodka szkoleniowego, księgowości ani archiwum. Dlatego że ma wyszkolenie i instynkt agenta terenowego. To jeden z najlepszych ludzi w branży, jeśli nie najlepszy, z dużym doświadczeniem.
- To nie podlega dyskusji - mruknął kontroler półkuli zachodniej.

Edwards posłał mu ostrzegawcze spojrzenie.

- Chodzi o to - mówił Gaunt - że gdyby SIS naprawdę chciała, zapewne znalazłaby gdzieś miejsce dla Sama. W Rosji, Europie Wschodniej, Ameryce Północnej, Francji, Niemczech, we Włoszech. Uważam, że SIS powinna zrobić ten wysiłek, ponieważ...

Podszedł do archiwisty i wziął od niego akta.

- Ponieważ do przejścia na pełną emeryturę w wieku pięćdziesięciu pięciu lat zostały mu cztery lata...
- Dostanie wysoką rekompensatę - przerwał mu Edwards. - Nawet bardzo wysoką.
- I ma za sobą lata wiernej, często bardzo niewygodnej i czasami wyjątkowo niebezpiecznej służby - kontynuował Gaunt. - To nie jest kwestia pieniędzy, tylko tego, czy SIS jest gotowa zrobić taki wysiłek dla jednego ze swoich ludzi.

Nie miał oczywiście pojęcia, jaka rozmowa odbyła się w ubiegłym miesiącu między sir Markiem, szefem, i sir Robertem Inglisem w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.

- Chciałbym, żebyśmy przyjrzeli się kilku sprawom, którymi Sam zajmował się w ciągu minionych sześciu lat. Poczynając od tej...

Człowiek, o którym mówili, patrzył beznamiętnie ze swojego krzesła w głębi sali. Nikt z obecnych nie odgadłby, że za obojętnym wyrazem twarzy kryje się gniew i rozpacz.

Timothy Edwards zerknął na zegarek. Miał nadzieję, że załatwią to w jeden dzień. Teraz w to wątpił.

- Myślę, że wszyscy ją pamiętamy - powiedział Gaunt. - Chodzi o nieżyjącego już radzieckiego generała Jewgienija Pankratina...

Duma i krańcowe uprzedzenie

Rozdział 1

Maj 1983

Rosyjski pułkownik wyszedł z cienia wolno i ostrożnie, mimo że zobaczył i rozpoznał sygnał. Wszystkie spotkania z jego brytyjskim kontrolerem były niebezpieczne i unikał ich, kiedy tylko mógł. Ale o to sam poprosił. Miał coś do powiedzenia, miał żądanie, którego nie mógł zostawić w formie wiadomości w skrzynce kontaktowej. Obluzowany kawał blachy na dachu szopy przy torach kolejowych zatrzepotał i zazgrzytał w podmuchu porannego wiatru. Pułkownik odwrócił się, ustalił źródło hałasu i znów spojrzał na plamę ciemności w pobliżu obrotnicy lokomotywy.

- Sam? - zawołał cicho.

Sam McCready też obserwował. Tkwił od godziny w mroku opuszczonej stacji rozrządowej na przedmieściu Berlina Wschodniego. Zobaczył, a raczej usłyszał Rosjanina, ale nadal czekał, żeby się upewnić, że wśród kurzu i gruzu nie ma nikogo innego. Choć robił to wiele razy, zawsze czuł ucisk w podbrzuszu.

O umówionej godzinie, zadowolony, że są sami i nie mają towarzystwa, zapalił zapałkę paznokciem kciuka - rozbłysła i zgasła. Rosjanin to zauważył i wyłonił się zza starego warsztatu. Obaj mężczyźni nie bez przyczyny preferowali mrok, gdyż jeden to zdrajca, a drugi szpieg.

McCready wyszedł z ciemności, żeby Rosjanin go zobaczył, potem przystanął, by pokazać, że on też jest sam, po czym ruszył naprzód.

- Jewgienij, kopę lat, przyjacielu.

Z odległości pięciu kroków widzieli się nawzajem wyraźnie i mogli stwierdzić, czy nie ma żadnej podmiany, żadnego podstępu. Spotkanie twarzą w twarz zawsze było niebezpieczne. Rosjanin mógł zostać złapany i złamany w pokojach przesłuchań, umożliwiając KGB i wschodnioniemieckiej SSD zastawienie pułapki na czołowego oficera brytyjskiego wywiadu. Ktoś mógł też przechwycić wiadomość Rosjanina i wówczas on sam znalazłby się w pułapce. Po długiej ciemnej nocy przesłuchań skończyłby z kulą w karku. Matka Rosja nie miała litości dla zdrajców, zwłaszcza tych z elity.

McCready nie objął Rosjanina, nie uścisnął mu nawet dłoni. Niektórzy tego potrzebowali; dotknięcia, uspokajającego kontaktu osobistego. Ale Jewgienij Pankratin, pułkownik Armii Czerwonej przydzielony do GWRN - Grupy Wojsk Radzieckich w Niemczech - był zimny, powściągliwy, zamknięty w sobie, pewny siebie i arogancki.

Wypatrzył go w Moskwie w roku 1980 bystrooki attache ambasady brytyjskiej. Przyjęcie dyplomatyczne, uprzejma, banalna rozmowa, potem nagle cierpka uwaga Rosjanina o jego własnym społeczeństwie. Dyplomata nie zareagował, nie skomentował. Ale zapamiętał to i złożył meldunek. Dwa miesiące później zrobiono pierwsze próbne podejście. Pułkownik Pankratin nie udzielił jednoznacznej odpowiedzi, ale nie odmówił. To dobrze wróżyło. Potem wysłano go do Poczdamu, do GWRN, armii liczącej trzysta trzydzieści tysięcy ludzi i składającej się z dwudziestu dwóch dywizji, która okupowała Niemcy Wschodnie, utrzymywała marionetkę Honeckera przy władzy, zachodnich berlińczyków w strachu, a NATO w gotowości, na wypadek, gdyby ruszyła przez Nizinę Niemiecką.

Sprawę przejął McCready; to był jego teren. W roku 1981 sam zrobił podejście i zwerbował Pankratina. Rosjanin nie bawił się w ceregiele i nie wywnętrzał, obyło się bez słuchania o jego uczuciach i potakiwania. Po prostu zażądał pieniędzy.

Ludzie zdradzają ojczyznę z wielu przyczyn: urazy, ideologii, braku perspektyw, nienawiści do przełożonego, wstydu z powodu swoich dziwacznych preferencji seksualnych, strachu przed odesłaniem do kraju w niełasce. Rosjanie byli zwykle głęboko rozczarowani demoralizacją, kłamstwami i nepotyzmem wokół nich. Ale Pankratin był prawdziwym najemnikiem; chciał tylko pieniędzy. Powiedział, że pewnego dnia wycofa się, ale musi być wtedy bogaty. Poprosił o poranne spotkanie w Berlinie Wschodnim, żeby podnieść stawkę.

Pankratin sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, wyjął grubą brązową kopertę i polał McCready’emu. Bez emocji opisał, co jest w środku, gdy McCready schował pakunek do wewnętrznej kieszeni kurtki. Nazwiska, miejsca, terminy, stan gotowości dywizji, rozkazy operacyjne, ruchy wojsk, przydziały, modernizacja uzbrojenia. Kluczowe znaczenie miało oczywiście to, co Pankratin wiedział o SS-20, budzących grozę radzieckich rakietach średniego zasięgu wystrzeliwanych z ruchomych wyrzutni. Każdy z pocisków miał trzy niezależnie sterowane głowice jądrowe i był wycelowany w jakieś brytyjskie lub europejskie miasto. Według Pankratina przemieszczano je do lasów Saksonii i Turyngii, bliżej granicy, żeby ich zasięg tworzył łuk od Oslo przez Dublin do Palermo. A na Zachodzie wielkie kolumny szczerych, naiwnych ludzi maszerowały pod transparentami z socjalistycznymi hasłami i domagały się, żeby ich rządy zrezygnowały z własnych środków obrony w geście dobrej woli na rzecz pokoju.

- To oczywiście kosztuje - powiedział Rosjanin.
- Jasna sprawa.
- Dwieście tysięcy funtów.
- Zgoda.

McCready nie dostał zgody na zapłacenie takiej sumy, ale wiedział, że jego rząd gdzieś znajdzie pieniądze.

- To nie wszystko. Mają mnie awansować na generała majora i przenieść z powrotem do Moskwy.
- Gratuluję, Jewgienij. Na jakie stanowisko?

Pankratin zrobił efektowną pauzę.

- Zastępcy dyrektora Wspólnego Sztabu Planowania w Ministerstwie Obrony.

McCready był pod wrażeniem. Mieć człowieka w samym sercu budynku na ulicy Frunzego 19 to nie byle co.

- A kiedy się wycofam, chcę dostać blok mieszkalny w Kalifornii. Z aktem własności na moje nazwisko. Może w Santa Barbara. Słyszałem, że tam jest pięknie.
- Owszem - przytaknął McCready. - A nie chciałbyś zamieszkać w Wielkiej Brytanii? Czuwalibyśmy nad tobą.
- Nie, chcę mieć słońce. Kalifornijskie. I milion dolarów na koncie w amerykańskim banku.
- Mieszkanie można załatwić. Milion dolarów też. Jeśli towar będzie w porządku.
- Nie mieszkanie, Sam. Blok mieszkalny. Żeby żyć z wynajmu.
- Jewgienij, prosisz o sumę rzędu pięciu do ośmiu milionów dolarów amerykańskich. Wątpię, żeby moi ludzie mieli takie pieniądze. Nawet na twój towar.

Zęby Rosjanina błysnęły w krótkim uśmiechu pod wąsem.

- Towar, który wam dostarczę, kiedy będę w Moskwie, przejdzie wasze najśmielsze oczekiwania. Znajdziecie pieniądze.
- Zaczekajmy najpierw na twój awans, Jewgienij. Potem porozmawiamy o bloku mieszkalnym w Kalifornii.

Rozstali się pięć minut później. Rosjanin musiał wrócić w mundurze za swoje biurko w Poczdamie, a Anglik przedostać się przez mur z powrotem do Berlina Zachodniego. Przeszukają go na punkcie kontrolnym Checkpoint Charlie, toteż pakunek dotrze za mur berliński inną, wolniejszą, ale bezpieczniejszą drogą. Dopiero po odebraniu koperty na Zachodzie McCready wróci samolotem do Londynu.

Październik 1983

Bruno Morenz zapukał do drzwi i wszedł, gdy usłyszał jowialne Herein. Jego przełożony był sam w gabinecie. Siedział za biurkiem w obrotowym skórzanym fotelu i mieszał delikatnie w porcelanowej filiżance pierwszą prawdziwą kawę tego dnia. Przyniosła mu ją troskliwa Fräulein Keppel, schludna stara panna, która potrafiła odgadywać jego potrzeby.

Podobnie jak Morenz, Herr Direktor należał do pokolenia pamiętającego koniec wojny i następne lata, kiedy Niemcy musieli się zadowalać ekstraktem z cykorii, i tylko amerykańscy okupanci i czasem Brytyjczycy pijali prawdziwą kawę. To już przeszłość. Dieter Aust raczył się z rana kolumbijską kawą. Nie poczęstował Morenza.

Obaj mężczyźni zbliżali się do pięćdziesiątki, ale na tym podobieństwo się kończyło. Aust był niski, pulchny, starannie ostrzyżony, elegancko ubrany i kierował całym kolońskim biurem. Wyższy, masywny i siwy Morenz garbił się, powłóczył nogami i wyglądał niechlujnie w swoim tweedowym garniturze. Co więcej, ten urzędnik państwowy średniego szczebla nigdy nie dążył do tego, żeby być Herr Direktorem i mieć własny gabinet, do którego Fräulein Keppel będzie mu przynosić przed rozpoczęciem pracy kolumbijską kawę w porcelanowej filiżance.

Tego ranka zapewne w wielu biurach w całych Niemczech szefowie wzywali do siebie podwładnych na rozmowę, ale ci dwaj mężczyźni wykonywali dość specyficzny zawód, toteż ich rozmowa musiała się różnić od prowadzonych gdzie indziej. Dieter Aust stał bowiem na czele kolońskiej placówki zachodnioniemieckiej tajnej służby wywiadowczej, BND.

Kwatera główna BND znajduje się w otoczonym betonowym murem kompleksie budynków pod miasteczkiem Pullach, dziesięć kilometrów na południe od Monachium, nad rzeką Izerą w południowej Bawarii, co może się wydawać dziwne, skoro stolica Niemiec Zachodnich, którą w roku 1949 zostało Bonn, leży kilkaset kilometrów stamtąd nad Renem. Przyczyny należy szukać w historii. Zachodnioniemiecką służbę wywiadowczą zorganizowali tuż po wojnie Amerykanie, by przeciwdziałała wysiłkom nowego wroga, ZSRR. Kierowanie nową służbą powierzyli byłemu szefowi niemieckiego aparatu szpiegowskiego z okresu wojny, Reinhardowi Gehlenowi, i BND nazywano początkowo po prostu Organizacją Gehlena. Amerykanie chcieli mieć Gehlena w swojej strefie okupacyjnej, która obejmowała Bawarię i południe kraju.

Burmistrz Kolonii, Konrad Adenauer, był wówczas mało znanym politykiem. Kiedy w roku 1949 alianci utworzyli Niemiecką Republikę Federalną, Adenauer, jej pierwszy kanclerz, wybrał na stolicę swoje rodzinne miasto Bonn nad Renem, dwadzieścia pięć kilometrów od Kolonii. Ulokowano tam prawie wszystkie instytucje federalne, lecz Gehlen nie zgodził się na przeniesienie swojej, i z nową nazwą BND pozostała w Pullach, utrzymując placówki w stolicach wszystkich landów, prowincjach Republiki Federalnej; jedną z najważniejszych jest placówka w Kolonii. Wprawdzie stolicą Nadrenii Północnej-Westfalii jest Düsseldorf, ale Kolonia leży najbliżej Bonn, siedziby rządu federalnego, gdzie roi się od cudzoziemców, a BND, w przeciwieństwie do swojej siostrzanej służby kontrwywiadowczej, BfV, zajmuje się wywiadem zagranicznym.

Morenz skorzystał z zaproszenia Austa, usiadł i zastanawiał się, co zrobił nie tak. Odpowiedź brzmiała: nic.

- Mój drogi Morenz, nie będę nic owijać w bawełnę. - Aust wytarł delikatnie wargi świeżą lnianą chusteczką do nosa. - W przyszłym tygodniu nasz kolega Dom odchodzi na emeryturę. Oczywiście wiesz o tym. Obowiązki Dorna przejmie jego następca. Ale to dużo młodszy człowiek i latawiec. Jednym z zadań musi się zająć ktoś bardziej dojrzały. Chciałbym je powierzyć tobie.

Morenz skinął głową, jakby rozumiał. Ale nie rozumiał. Aust złączył końce pulchnych palców i zapatrzył się w okno z miną wyrażającą ubolewanie nad dziwactwami kolegów. Starannie dobrał słowa.

- Nasz kraj stale odwiedzają goście, zagraniczni dygnitarze, którzy po dniu negocjacji czy oficjalnych spotkań czują potrzebę odprężenia się... znalezienia rozrywki. Oczywiście rozmaite ministerstwa bardzo chętnie organizują im wyjścia do eleganckich restauracji, na koncert, do opery, na balet. Rozumiesz?

Morenz znów skinął głową. To było jasne.

- Niestety są tacy, zwykle z krajów arabskich, Afryki i czasem z Europy, którzy wyraźnie dają do zrozumienia, że woleliby damskie towarzystwo. Płatne damskie towarzystwo.
- Prostytutek - powiedział Morenz.
- Tak. Mówiąc wprost, rząd wołałby, żeby ważni goście zagraniczni nie nagabywali portierów hotelowych czy taksówkarzy, nie odwiedzali domów publicznych na Hom Strasse i nie wpadali w tarapaty w barach czy nocnych klubach. Jest propozycja, aby zamiast tego sugerować telefon pod pewien numer. Wierz mi, mój drogi Morenz, że to praktyka stosowana we wszystkich stolicach świata. Nie jesteśmy wyjątkiem.
- Zatrudniamy prostytutki? - zapytał Morenz.

Aust spojrzał na niego zszokowany.

- Ależ skąd. Nie zatrudniamy ich; nie płacimy im. Klienci to robią. Oczywiście nie wykorzystujemy przyzwyczajeń odwiedzających nas dygnitarzy do zdobywania jakichkolwiek kompromitujących ich materiałów. Nie zastawiamy tak zwanych miodowych pułapek. Nasze konstytucyjne normy i uregulowania prawne są jasne i nie wolno ich naruszać. Zostawiamy miodowe pułapki Rosjanom i... - prychnął - Francuzom.

Wziął z biurka trzy cienkie teczki z aktami i wręczył je Morenzowi.

- Trzy dziewczyny. Różne typy fizyczne. Proszę cię, żebyś się tym zajął, bo jesteś dojrzałym, żonatym mężczyzną. Po prostu roztocz nad nimi troskliwą ojcowską opiekę. Pilnuj, żeby się regularnie badały i dobrze prezentowały. Dowiaduj się, czy nie wyjeżdżają, nie chorują lub nie są na wakacjach. Krótko mówiąc, czy są do dyspozycji.

I jeszcze jedno: czasem zadzwoni do ciebie niejaki Herr Jakobsen. Nie przejmuj się, jeśli głos w telefonie się zmieni, bo to zawsze będzie Herr Jakobsen. Zgodnie z gustem gościa, o czym poinformuje cię Jakobsen, wybierzesz którąś z tych trzech dziewczyn, upewnisz się, czy jest do dyspozycji, i ustalisz termin wizyty. Jakobsen oddzwoni do ciebie, żebyś mu podał czas i miejsce, po czym przekaże to gościowi. Resztę zostawimy dziewczynie i jej klientowi. Niezbyt uciążliwe zadanie, prawda? Nie powinno ci przeszkadzać w innych obowiązkach.

Morenz wstał ciężko z aktami w ręku. Super, pomyślał po wyjściu z gabinetu. Trzydzieści lat wiernej służby, pięć lat do emerytury i będę niańczyć dziwki dla cudzoziemców, którzy chcą zabalować.

Listopad 1983

Sam McCready siedział w mrocznym pokoju głęboko w podziemiach londyńskiego Century House, kwatery głównej SIS, mylonej zwykle przez prasę z MI-6, a przez wtajemniczonych nazywanej Firmą. Patrzył na migający ekran, który pokazywał plac Czerwony, gdzie przesuwały się bez końca, demonstrując swoją siłę wszystkie rodzaje wojsk ZSRR, lub tylko ich część. Związek Radziecki lubił organizować na placu dwie ogromne defilady w roku: pierwszomajową i w rocznicę Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej. To drugie święto przypada na siódmy listopada, a dziś był ósmy. Kamera robiła ujęcia dudniących czołgów i twarzy postaci na szczycie Mauzoleum Lenina.

- Zwolnij - odezwał się McCready. Technik obok niego sięgnął do sterowników i wykonał polecenie. „Imperium zła”, jak powie później prezydent Reagan, przypominało bardziej dom starców. Ledwie widocznym twarzom o obwisłej skórze dawały ochronę przed zimnem postawione kołnierze płaszczy i szare filcowe kapelusze lub futrzane czapy, wciśnięte głęboko na głowę.

Sekretarza generalnego nie było. Jurij W. Andropow, szef KGB w latach 1963-1978, który przejął władzę pod koniec 1982 roku po zbyt długo trwającej agonii Leonida Breżniewa, teraz sam powoli umierał w klinice politbiura w Kuncewie. Nie pokazywał się publicznie od sierpnia.

Czemience, który za kilka miesięcy zajmie miejsce Andropowa, towarzyszyli na trybunie Gromyko, Kirilenko, Tichonow i Susłow, partyjny teoretyk o pociągłej twarzy i ostrych rysach. Minister obrony Ustinow stał opatulony w szynel marszałka z tyloma medalami, że mogły mu służyć za wiatrochron. Zjawiło się też kilku młodych kompetentnych - Griszin, lider moskiewskiej partii, i Romanow, jego leningradzki odpowiednik. Z boku trzymał się najmłodszy z nich wszystkich, wciąż człowiek z zewnątrz, krępy mężczyzna nazwiskiem Gorbaczow.

Obiektyw kamery został skierowany na grupę oficerów za plecami marszałka Ustinowa.

- Zatrzymaj - polecił McCready. Obraz znieruchomiał. - Tamten, trzeci od lewej. Możesz powiększyć? Zrobić zbliżenie?

Technik przyjrzał się uważnie konsoli i zaczął starannie dostrajać obraz. Grupa oficerów była coraz bliżej. Niektórzy zniknęli poza kadrem. Ten wskazany przez McCready’ego przesuwał się za daleko w prawo. Technik cofnął film o trzy czy cztery klatki, i kiedy mężczyzna wrócił na środek, kontynuował zbliżenie. Oficera zasłaniał do połowy jakiś generał Strategicznych Sił Rakietowych, ale tamtego zdradzały wąsy, rzadkość u radzieckich wojskowych. Naramienniki na szynelu wskazywały, że to generał major.

- Jasna cholera - syknął McCready. - On naprawdę awansował. - Odwrócił się do obojętnego technika. - Jimmy, jak, do diabła, możemy zostać właścicielami bloku mieszkalnego w Kalifornii?

- Krótka odpowiedź, mój drogi Samie - mówił dwa dni później Timothy Edwards - brzmi tak, że nic się nie da zrobić. Wiem, że to przykre, ale przedstawiłem sprawę szefowi i chłopakom od forsy, i usłyszałem, że on jest dla nas za drogi.

- Ale dostarcza bezcennych informacji - zaprotestował McCready. - Taki facet to więcej niż żyła złota. To złoże czystej platyny.

- Koniec dyskusji - odparł gładko Edwards.

Był dużo młodszy od McCready’ego, ambitny, wykształcony i zamożny. Po trzydziestce, a już zastępca szefa. Większość ludzi w jego wieku cieszyła się, że kieruje placówką zagraniczną, zachwycała, że stoi na czele wydziału, i marzyła o stanowisku kontrolera. A Edwards wspiął się już na przedostatni szczebel drabiny.

- Posłuchaj - powiedział. - Szef, będąc w Waszyngtonie, wspomniał tam o twoim człowieku na wypadek jego awansu. Nasi kuzyni zawsze dostawali jego towar, odkąd go zwerbowałeś. I zawsze byli zachwyceni. Teraz wygląda na to, że chętnie go przejmą, będą mu płacić, i tak dalej.

- On jest drażliwy, nerwowy. Mnie zna. Może nie zechcieć pracować dla kogoś innego.

- Daj spokój, Sam. Chyba pierwszy przyznasz, że to najemnik. Pójdzie tam, gdzie są pieniądze. A my będziemy dostawali jego towar. Proszę cię, dopilnuj, żeby przekazanie odbyło się gładko.

Urwał i posłał McCready’emu swój najbardziej ujmujący uśmiech.

- A przy okazji, szef chce cię widzieć. Jutro o dziesiątej rano. Myślę, że się nie wychylę, jeśli ci zdradzę, że ma dla ciebie jakiś nowy przydział. Skoczysz w górę, Sam. Spójrzmy prawdzie w oczy, tak będzie najlepiej. Pankratin jest z powrotem w Moskwie, więc miałbyś z nim utrudniony kontakt. Twój teren działania to Niemcy Wschodnie. Od bardzo dawna. Kuzyni są przygotowani do przejęcia, a ty zasługujesz na awans. Być może dostaniesz jakiś wydział.

- Jestem agentem terenowym - odparł McCready.
- Wysłuchaj tego, co szef ma ci do powiedzenia - doradził Edwards.

Dwadzieścia cztery godziny później Sam McCready stanął na czele WuKaDe i OPe. CIA przejęła generała Jewgienija Pankratina, prowadziła go i mu płaciła.

Sierpień 1985

Tego lata w Kolonii panował upał. Ci, którzy mogli, wysłali żony i dzieci nad jeziora, w góry, do lasów czy nawet swoich willi nad Morzem Śródziemnym, i później dołączali do rodziny. Bruno Morenz nie miał domu letniskowego. Został w mieście, poświęcając się pracy. Nie zarabiał wiele i nie liczył na podwyżkę, bo do przejścia na emeryturę w wieku pięćdziesięciu pięciu lat zostały mu trzy lata, więc było nieprawdopodobne, żeby awansował.

Siedział w kawiarnianym ogródku i popijał z wysokiej szklanki piwo beczkowe. Rozwiązał krawat, marynarkę powiesił na oparciu krzesła. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Tweedowy garnitur zastąpił typowo letnim z surówki, jeszcze bardziej bezkształtnym. Pochylając się nad szklanką, od czasu do czasu przegarniał ręką siwe zmierzwione włosy. Gdyby przejmował się swoim wyglądem, raczej czesałby się grzebieniem, staranniej golił, używał dobrej wody kolońskiej - w końcu w tym mieście ją wynaleziono - i nosił elegancki, dobrze skrojony garnitur. Wyrzuciłby koszulę z lekko wystrzępionymi mankietami i trzymał się prosto. Wtedy prezentowałby się całkiem nieźle. Ale nie zależało mu na tym.

Miał jednak marzenia. Kiedyś, dawno temu. Nie spełniły się. Pięćdziesięciodwuletni Bruno Morenz, żonaty, ojciec dwojga dorosłych dzieci, przyglądał się ponuro przechodniom na ulicy. Nie wiedział, że cierpi na to, co Niemcy nazywają Torschlusspanik. Takie słowo nie istnieje w żadnym innym języku, a oznacza paniczny strach przed zamknięciem drzwi.

Za fasadą statecznego urzędnika, który sumiennie wykonuje swoją pracę, pod koniec każdego miesiąca bierze skromną pensję i co wieczór wraca na łono rodziny, krył się bardzo nieszczęśliwy człowiek.

Bruno Morenz ugrzązł w małżeństwie bez miłości. Żona, gruba głupia krowa, z biegiem lat przestała nawet narzekać na jego niskie zarobki i brak awansu. O pracy męża Irmtraut wiedziała tylko tyle, że jest on urzędnikiem państwowym i nic więcej jej nie obchodziło. Jeśli był potargany, miał wystrzępione mankiety koszuli i nosił workowaty garnitur, to po części dlatego, że wygląd Brunona stał się dla niej obojętny. Ich małe mieszkanie na nijakiej ulicy w Porz utrzymywała we względnym porządku i dziesięć minut po powrocie męża do domu stawiała mu na stole kolację, niezbyt ciepłą, jeśli się spóźnił.

Córka Ute odwróciła się plecami do obojga rodziców prawie natychmiast po skończeniu szkoły, miała lewicowe poglądy - z powodu jej działalności politycznej ojciec był przesłuchiwany w pracy - i mieszkała w Dusseldorfie w budynku zajętym przez dzikich lokatorów, muzykujących hipisów; Bruno nigdy nie wiedział, z którym szarpidrutem jest właśnie związana. Jego syn Lutz jeszcze się nie wyniósł z domu i wiecznie siedział rozwalony przed telewizorem. Pryszczaty wyrostek oblewał każdy egzamin, do jakiego przystępował, czuł niechęć do nauki i społeczeństwa, przywiązującego zbyt wielką wagę do wykształcenia, swój protest wyrażał poprzez punkowe fryzury i ubrania, ale nie palił się do żadnej pracy proponowanej mu przez to społeczeństwo.

Bruno się starał; przynajmniej tak uważał. Robił, co mógł. Ciężko pracował, płacił podatki, dbał o rodzinę najlepiej, jak potrafił i nie miał wiele radości z życia. Za trzy lata, czyli trzydzieści sześć miesięcy, wyślą go na emeryturę. W biurze będzie małe przyjęcie, Aust wygłosi mowę, stukną się kieliszkami wina musującego i odejdzie. Do czego? Będzie miał emeryturę i oszczędności z „drugiej pracy” ulokowane starannie w małych i średnich kwotach na kontach bankowych w całych Niemczech pod różnymi pseudonimami. Wystarczy mu to; nawet nie przypuszczał, że aż tyle udało mu się zebrać. Kupi dom i zajmie się tym, co naprawdę chce robić...

Za fasadą statecznego urzędnika i przykładnego ojca rodziny, jakim jawił się Bruno Morenz, krył się nie tylko człowiek nieszczęśliwy, lecz również bardzo skryty. Nigdy nie powiedział Austowi, ani nikomu w biurze, o swojej „drugiej pracy” - za dorabianie na boku - surowo zabronione - zostałby natychmiast zwolniony. Żonie nigdy nie mówił o żadnej swojej pracy ani o tajnych oszczędnościach. Ale nie to było dla niego największym problemem - tak uważał.

Prawdziwy problem polegał na tym, że chciał być wolny. Zacząć wszystko od nowa. I wiedział już, jak to może zrobić. Bruno Morenz, mężczyzna w zaawansowanym średnim wieku, zakochał się. Nieprzytomnie, na zabój. A najlepsze, że piękna, oszałamiająca, młoda Renate kochała go tak jak on ją.

Tu w kawiarni, letniego popołudnia, Bruno wreszcie podjął decyzję. Zrobi to. Powie Renate, że zamierza zostawić Irmtraut, dobrze zabezpieczoną, przejść na wcześniejszą emeryturę, zrezygnować z pracy i zacząć z nią nowe życie w wymarzonym domu nad morzem, który będą mieć w jego rodzinnych stronach na północy.

Bruno Morenz nie zdawał sobie sprawy, że od dawna przeżywa kryzys wieku średniego; myślał, że to dopiero nadejdzie. Na tym polegał jego prawdziwy problem. A ponieważ nie dostrzegał tego on, zawodowy symulant, nikt inny również nie zauważał.

Renate Heimendorf, dwudziestosześcioletnia brunetka, miała metr siedemdziesiąt wzrostu i zgrabną figurę. W wieku osiemnastu lat została kochanką i zabawką bogatego biznesmena trzykrotnie starszego od niej. Związek trwał pięć lat. Kiedy mężczyzna zmarł na atak serca, zapewne od nadmiaru jedzenia, picia, cygar i seksu z Renate, okazało się, że nic jej nie zapisał w testamencie, czego mściwa wdowa nie zamierzała zmieniać.

Dziewczyna okradła ich kosztownie umeblowane gniazdko miłości, sprzedała co się dało wraz z biżuterią i świecidełkami, które dostawała przez lata od kochanka, i zgarnęła ładną sumkę.

Ale zbyt małą na jej potrzeby. Te pieniądze nie mogły jej zapewnić życia na poziomie, do którego się przyzwyczaiła, a nie miała ochoty pracować jako sekretarka za nędzną pensję. Postanowiła otworzyć interes. Potrafiła zadowolić mężczyznę w średnim wieku z nadwagą i bez formy, więc tak naprawdę mogła uprawiać tylko jeden zawód.

Wynajęła na długo mieszkanie w spokojnej, dobrej dzielnicy Hahnwald na pełnym zieleni przedmieściu Kolonii. Stały tu solidne domy z cegły lub kamienia. Część z nich podzielono na apartamenty takie jak ten, w którym mieszkała i pracowała. Jej budynek był czteropiętrowy, a każde z nich zajmował jeden apartament. Renate znajdował się na pierwszym piętrze. Po wprowadzeniu się przebudowała wnętrze.

Mieszkanie składało się z salonu, kuchni, łazienki, dwóch sypialni, przedpokoju i korytarza. Salon, na lewo od przedpokoju, sąsiadował z kuchnią. Za nimi, po lewej stronie korytarza, który skręcał z przedpokoju w prawo, była jedna sypialnia i łazienka. Większa sypialnia mieściła się na końcu korytarza, toteż łazienka znajdowała się między dwoma pokojami sypialnymi. Tuż przed drzwiami większej sypialni w lewą ścianę była wbudowana szafa ubraniowa dwumetrowej szerokości. Miejsce na nią wygospodarowano kosztem łazienki.

Renate spała w mniejszej sypialni. W większej, na końcu korytarza, pracowała. Pomieszczenie to kazała wyciszyć. Ściany wyłożono korkiem i pokryto tapetą. Drzwi zostały podwójnie oszklone, ich wewnętrzną stronę obito grubym materiałem wygłuszającym. Odgłosy z pokoju nie mogły przeszkadzać sąsiadom lub ich zaalarmować. I o to chodziło. Z powodu niezwykłego urządzenia i wyposażenia sypialni jej drzwi były zawsze zamknięte na klucz.

W szafie w korytarzu Renate trzymała tylko ubrania zimowe i płaszcze przeciwdeszczowe. W innych szafach w pokoju do pracy miała szeroki asortyment egzotycznej bielizny, stroje uczennicy, pokojówki, panny młodej, kelnerki, niani, pielęgniarki, guwernantki, nauczycielki, stewardesy, policjantki, nazistowskiej Bundmadchen, obozowej strażniczki i zastępowej skautek, a także skórzane i lateksowe kostiumy, różne akcesoria, wysokie buty, peleryny i maski.

W komodzie przechowywała parę kostiumów dla klientów, którzy nic nie przynieśli - przebrania skauta, ucznia i rzymskiego niewolnika. W rogu stały dyby i stołek do wymierzania kary, kufer wypełniały łańcuchy, kajdanki, pasy i bicze potrzebne do odgrywania scen zniewolenia i chłosty.

Była dobrą dziwką; w każdym razie miała powodzenie. Wielu klientów regularnie do niej wracało. Potrafiła wczuć się w rolę - umiejętności aktorskie musi mieć każda dziwka - i bardzo przekonująco odtwarzała postaci ze świata fantazji klienta. A jednak zawsze pozostawała częściowo poza grą, obserwowała i gardziła. Nie wciągało jej to, co robi, bo miała zupełnie inne upodobania.

Pracowała w branży od trzech lat i za dwa zamierzała się wycofać. Zerwać z tym całkowicie i żyć w luksusie z inwestycji gdzieś daleko stąd.

Tamtego popołudnia ktoś zadzwonił do jej drzwi. Późno wstała i była jeszcze w szlafroku. Zerknęła przez judasz i niczym w kulistym słoju ze złotą rybką zobaczyła potargane siwe włosy Brunona Morenza, jej opiekuna z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Westchnęła, przywołała na swoją piękną twarz promienny uśmiech powitalny i otworzyła.

- Bruno, kochanie...

Dwa dni później Timothy Edwards zaprosił Sama McCready’ego na lunch do klubu Brooksa w londyńskiej dzielnicy Saint James. Edwards należał do kilku klubów dla dżentelmenów, ale lunch najbardziej lubił jadać u Brooksa. Tam zawsze była duża szansa na spotkanie i krótką uprzejmą pogawędkę z sekretarzem gabinetu Robertem Armstrongiem, bodaj najbardziej wpływowym człowiekiem w Anglii i przewodniczącym kolegium Pięciu Mądrych Ludzi, którzy pewnego dnia za aprobatą Margaret Thatcher wybiorą nowego szefa SIS.

Przy kawie w bibliotece, pod portretami dyletantów, tej grupy dandysów z okresu regencji, Edwards przeszedł do szczegółów.

- Jak już mówiłem na dole, Sam, wszyscy są bardzo zadowoleni. Naprawdę. Ale nadchodzą nowe czasy, kiedy trzeba będzie trzymać się przepisów. Stare zwyczaje, naginanie zasad, zostanie... jak by to powiedzieć? Zaniechane?

- Trafne określenie - przyznał McCready.

- Doskonale. Z kartotek wynika, że nadal utrzymujesz, choć tylko doraźnie, kontakty z pewnymi ludźmi, którzy przestali być potrzebni. Może to starzy przyjaciele. Nie ma sprawy, chyba że są w delikatnej sytuacji... że odkrycie tego przez ich pracodawców przysporzy Firmie kłopotów.

- Na przykład? - zapytał McCready. Na tym polegał problem z kartotekami; zawsze były do wglądu. Jeśli komuś za coś zapłaciłeś, zostawał po tym ślad w postaci dokumentu finansowego. Edwards przeszedł do konkretów.

- Duch, Sam. Nie wiem, jakim cudem tak długo nie wyszło to na jaw. Duch jest pełnoetatowym pracownikiem BND. Jeśli w Pullach kiedykolwiek się dowiedzą, że kombinował na boku z tobą, rozpęta się piekło. To wbrew wszelkim regułom gry. Nie prowadzimy, powtarzam nie prowadzimy pracowników zaprzyjaźnionych agencji. Tak się nie robi. Spław go, Sam. Przestań mu płacić. Natychmiast.

- To mój kumpel - odparł McCready. - Znamy się od dawna. Od czasu postawienia muru berlińskiego. Duch dobrze się wtedy spisywał, wykonywał dla nas niebezpieczne zadania. Potrzebowaliśmy takich ludzi. Zostaliśmy zaskoczeni, nie mieliśmy nikogo, albo prawie nikogo, do takiej roboty.

- Koniec dyskusji, Sam.

- Ja ufam jemu, a on mnie. Mogę na nim polegać. Tego się nie kupi. Na to potrzeba lat. Te parę groszy to niewielka cena.

Edwards wstał, wyjął z rękawa chusteczkę do nosa i osuszył wargi.

- Spław go, Sam. Niestety to rozkaz. Duch wypada z gry.

Major Ludmiła Wanawskaja westchnęła, przeciągnęła się i oparła wygodnie na krześle. Była zmęczona. Łowy trwały długo. Sięgnęła po paczkę radzieckich marlboro, zauważyła pełną popielniczkę i nacisnęła dzwonek na biurku.

Z sekretariatu wszedł młody kapral. Bez słowa wskazała mu palcem popielniczkę. Zabrał ją szybko i po chwili przyniósł czystą. Wanawskaja skinęła głową. Wyszedł i zamknął drzwi.

Żadnych rozmów, żadnych żartów. Major Wanawskaja tak działała na ludzi. Dawniej młodzi mężczyźni zauważali jej lśniące krótkie blond włosy, kontrastujące z surowością służbowego stroju i próbowali szczęścia. Bez powodzenia. W wieku dwudziestu pięciu lat wyszła dla kariery za pewnego majora i rozwiodła się z nim trzy lata później. On stanął w miejscu, ona poszła w górę. Mając trzydzieści pięć lat, nie nosiła już munduru, tylko prosty w kroju ciemnografitowy kostium i białą bluzkę wiązaną pod szyją.

Niektórzy wciąż uważali, że jest warta grzechu, dopóki nie napotkali lodowatego spojrzenia niebieskich oczu. W KGB, gdzie próżno by szukać liberałów, major Wanawskaja miała opinię fanatyczki. Takie osoby wzbudzają strach.

Jej obsesją była praca - i zdrajcy.

Żarliwa komunistka, wolna od wszelkich wątpliwości ideologicznych, poświęciła się ściganiu zdrajców. Nienawidziła ich z całego serca. Załatwiła sobie przeniesienie z Drugiego Departamentu, gdzie od czasu do czasu w jej ręce wpadał wywrotowy poeta lub zbuntowany robotnik, do Trzeciego Departamentu, nazywanego również Departamentem Sił Zbrojnych. Tu, jeśli trafiali się jacyś zdrajcy, to wyższej rangi, bardziej niebezpieczni, a tacy interesowali ją szczególnie.

Po przejściu do Trzeciego Departamentu, w czym pomógł mąż, który wciąż rozpaczliwie starał się ją zadowolić, rozpoczęła urzędowanie w anonimowym gmachu przy moskiewskiej obwodnicy Sadowa Spasska, gdzie siedziała teraz za biurkiem z otwartymi aktami przed sobą.

Dokumentacja powstała w wyniku dwuletniej pracy, choć Wanawskaja musiała jednocześnie wykonywać inne obowiązki, dopóki ludzie na wyższych stanowiskach nie zaczęli jej wierzyć. Dwa lata sprawdzania, ponownego sprawdzania, błagania o współpracę innych departamentów, ciągłej walki z zaciemniającymi obraz sytuacji wojskowymi draniami, którzy zawsze ze sobą trzymają. Dwa lata korelowania strzępów informacji, dopóki nie zaczęło się z tego coś wyłaniać.

Zadaniem i powołaniem major Ludmiły Wanawskiej było tropienie renegatów, wywrotowców i czasami prawdziwych zdrajców w wojskach lądowych, marynarce i lotnictwie. Strata cennego państwowego sprzętu na skutek rażącego zaniedbania nie wyglądała dobrze, brak pełnego zaangażowania w wojnę afgańską - jeszcze gorzej. Ale akta na biurku dotyczyły zupełnie innej sprawy. Wanawskaja była przekonana, że gdzieś w armii jest przeciek. I to na bardzo wysokim szczeblu.

Na pierwszej stronie dokumentacji widniało osiem nazwisk. Pięć już przekreśliła, przy dwóch postawiła znaki zapytania. Ale wciąż wracała wzrokiem do ostatniego. Podniosła słuchawkę telefonu, podała numer wewnętrzny i została połączona z sekretarzem generała Szaliapina, szefa Trzeciego Departamentu.

- Tak, towarzyszko majorze? Osobiście? Nikt inny nie wchodzi w grę? Rozumiem... Problem w tym, że towarzysz generał jest na Dalekim Wschodzie... Do wtorku. Doskonale, zatem w najbliższy wtorek.

Major Wanawskaja skrzywiła się i odłożyła słuchawkę. Cztery dni. No cóż, czekała dwa lata, to może poczekać jeszcze cztery dni.

- Zdecydowałem się - oznajmił Bruno z dziecięcym zachwytem, leżąc w łóżku z Renate. - Wystarczy mi pieniędzy na kupno, urządzenie wnętrza i wyposażenie. To cudowny mały bar.

Byli w jej własnej sypialni. Robiła mu czasem tę grzeczność, bo nie cierpiał „roboczej” sypialni tak samo jak jej pracy.

- Opowiedz mi wszystko jeszcze raz - zagruchała. - Uwielbiam o tym słuchać.

Uśmiechnął się szeroko. Kiedy tylko zobaczył to miejsce, natychmiast się w nim zakochał. Właśnie o czymś takim marzył; otwarte morze, rześki wiatr z północy, świeże, czyste powietrze. W zimie oczywiście będzie chłodno, ale od czego jest centralne ogrzewanie; trzeba je tylko naprawić.

- Okej. Ten bar nazywa się Latarnia i ma szyld zrobiony ze starej latami okrętowej. Stoi na nabrzeżu w Bremerhaven. Z górnych okien widać wyspę Mellum. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, latem moglibyśmy popłynąć tam żaglówką. Na dole jest staroświecki kontuar pokryty mosiądzem, za którym będziemy stać i serwować drinki, a na górze przyjemne przytulne mieszkanko. Nie takie duże jak to, ale wygodne, tylko wymaga remontu. Uzgodniłem już cenę i wpłaciłem zaliczkę. Sfinalizuję transakcję pod koniec września. A potem będę mógł cię zabrać daleko od tego wszystkiego.

Z trudem powstrzymała wybuch śmiechu.

- Nie mogę się już doczekać, kochanie. To będzie cudowne życie... Chcesz spróbować jeszcze raz? Może teraz się uda.

Gdyby Renate była inną osobą, sprowadziłaby starszego mężczyznę delikatnie na ziemię, tłumacząc mu, że nie chce, żeby ją zabrał daleko od „tego wszystkiego”, a zwłaszcza na ponure i wietrzne nabrzeże w Bremerhaven. Ale bawiło ją przedłużanie jego złudzeń, żeby potem bardziej cierpiał.

Godzinę po rozmowie w Kolonii czarny jaguar sedan zjechał z autostrady M3 na mniej ruchliwą drogę w Hampshire niedaleko miasteczka Dummer. Służbowy samochód Timothy’ego Edwardsa prowadził jego kierowca z Firmy. Z tyłu siedział Sam McCready, któremu telefon od zastępcy szefa przerwał niedzielny wypoczynek w jego mieszkaniu w Abingdon Villas w zachodnim Londynie.

- Niestety nie ma innego wyjścia, Sam. To pilne.

Kiedy zadzwonił telefon, McCready rozkoszował się długą gorącą kąpielą przy dźwiękach muzyki Vivaldiego, a na podłodze w całym salonie leżały niedzielne gazety. Ledwo zdążył wrzucić na siebie sportową koszulę, sztruksowe spodnie i marynarkę, za drzwiami stanął John, który wyprowadził jaguara z garażu.

Limuzyna skręciła na żwirowy dziedziniec okazałego wiejskiego domu w stylu georgiańskim i zatrzymała się. John okrążył samochód, żeby otworzyć tylne drzwi pasażera, ale McCready go ubiegł. Nie cierpiał nadskakiwania.

- Kazano mi przekazać, że będą z tyłu, na tarasie, sir - powiedział John.

McCready przyjrzał się rezydencji. Timothy Edwards ożenił się dziesięć lat wcześniej z córką pewnego księcia, który uprzejmie zszedł z tego świata w średnim wieku i zostawił rozległą posiadłość dwójce swoich dzieci, nowemu księciu i lady Margaret. Dostała w spadku około trzech milionów funtów. McCready oceniał, że mniej więcej połowę tej sumy zainwestowała we wspaniałą nieruchomość w Hampshire. Okrążył dom i wyszedł na patio z kolumnami.

Stały tam cztery głębokie wiklinowe fotele. Trzy były zajęte. Biały stolik z kutego żelaza nakryto do lunchu dla trzech osób. Lady Margaret bez wątpienia zostanie wewnątrz. Nie będzie jadła. On też nie. Dwaj mężczyźni wstali.

- Ach, Sam - powitał go Edwards. - Cieszę się, że udało ci się wpaść.

Trochę to śmieszne, pomyślał McCready. Czy miałem jakiś wybór, do cholery?

Edwards patrzył na niego i zastanawiał się nie po raz pierwszy, dlaczego jego wyjątkowo utalentowany kolega musiał przyjechać na przyjęcie w wiejskim domu w Hampshire, wyglądając tak, jakby właśnie pracował w ogrodzie, nawet jeśli nie zostanie długo. Edwards miał na sobie lśniące półbuty z ozdobnymi dziurkami na przyszwach, jasnobrązowe luźne spodnie z ostrymi kantami, blezer, jedwabną koszulę i szalik.

McCready też mu się przyglądał i zastanawiał z kolei, dlaczego Edwards zawsze musi nosić chusteczkę do nosa w lewym rękawie. To wojskowy zwyczaj, zapoczątkowany w kawalerii, gdyż jej oficerowie wkładali na wieczorne przyjęcia tak obcisłe spodnie, że chusteczka wepnięta do kieszeni mogłaby sugerować paniom, że się zbyt zmysłowo wyperfumowały. Ale Edwards nie służył w kawalerii; w ogóle nie był w wojsku. Przyszedł do Firmy z Oksfordu.

- Chyba nie znasz Chrisa Appleyarda - powiedział Edwards, gdy wysoki Amerykanin wyciągnął rękę. Miał cerę teksaskiego kowboja. W rzeczywistości był bostończykiem. Suchą, pomarszczoną skórę twarzy, nie spaloną na brąz, a tylko przysmażoną na słońcu, zawdzięczał camelom. Palił jednego za drugim. McCready domyślił się, że dlatego jedzą lunch na dworze. Edwards nie chce, żeby nikotyna osiadła na jego Canalettach.

- Raczej nie - przyznał Appleyard. - Miło mi cię poznać, Sam. Słyszałem o tobie.

McCready wiedział, kto to jest. Znał go z nazwiska i zdjęć. Amerykanin był zastępcą szefa wydziału europejskiego CIA. Kobieta na trzecim krześle pochyliła się do przodu i wyciągnęła rękę.

- Cześć, Sam, jak leci?

Claudia Stuart w wieku czterdziestu lat wciąż wyglądała wspaniale. Wytrzymała jego spojrzenie i ściskała mu dłoń trochę dłużej, niż to było konieczne.

- Świetnie, Claudio, dzięki. Wszystko gra.

Jej oczy mówiły, że mu nie wierzy. Żadna kobieta nie lubi przyjmować do wiadomości, że mężczyzna, z którym kiedyś sypiała, całkowicie się pozbierał po tej przygodzie.

Przed laty w Berlinie Claudia zadurzyła się po uszy w Samie McCreadym. Dziwiło ją i frustrowało, że nic z tego nie wyszło. Nie wiedziała wtedy o jego żonie May.

Claudia pracowała w zachodnioberlińskiej placówce CIA, którą Sam odwiedzał. Nigdy jej nie powiedział po co. Werbował wtedy pułkownika Pankratina, o czym dowiedziała się później. To ona przejęła Rosjanina.

Edwardsowi nie umknęła ich mowa ciała. Zastanawiał się, o co chodzi, i domyślił się. Nie rozumiał, co ta kobieta widzi w Samie. Jest taki... wymięty. Słyszał, że kilka dziewczyn w Century House chętnie poprawia mu krawat, przyszywa guzik, a może nie tylko. Nie potrafił tego pojąć.

- Przykro mi z powodu May - powiedziała Claudia.

- Dziękuję.

May. Słodka, kochająca i bardzo kochana. Jego żona. Od jej śmierci minęły trzy lata. Zawsze czekała na niego, kiedy wracał do domu zza żelaznej kurtyny. Nigdy o nic nie pytała, nie skarżyła się. Stwardnienie rozsiane postępuje wolno lub szybko. W wypadku May postępowało szybko. Po roku jeździła na wózku inwalidzkim, dwa lata później umarła. Od tamtej pory mieszkał sam na Kensingtonie. Dzięki Bogu, że ich syn był w college’u. Przyjechał do domu tylko na pogrzeb. Nie widział bólu matki ani rozpaczy ojca.

Zjawił się lokaj - McCready spodziewał się tu kogoś takiego - z dodatkowym kieliszkiem do szampana na tacy. McCready uniósł brwi. Edwards szepnął coś służącemu do ucha i mężczyzna przyniósł piwo w metalowym kuflu z przykrywką. McCready wypił łyk. Obserwowali go. Pełne jasne. Markowy produkt. Zagraniczna etykietka. Westchnął. Wołałby gorzkie, ale o temperaturze pokojowej, pachnące szkockim słodem i chmielem z Kent.

- Mamy problem, Sam - odezwał się Appleyard. - Powiedz mu, Claudio.

- Pamiętasz Pankratina? - zapytała.

McCready popatrzył na swoje piwo i przytaknął.

- W Moskwie prowadziliśmy go dotąd głównie przez skrzynki. Na odległość. Minimum kontaktu. Fantastyczny towar i bardzo wysokie zapłaty. Ale prawie żadnych spotkań. Teraz przysłał wiadomość. Pilną.

Wszyscy milczeli. McCready podniósł wzrok i spojrzał na Claudię.

- Twierdzi, że zdobył niezarejestrowaną kopię „księgi wojennej” Armii Radzieckiej. Wojskowe plany strategiczne. Kompletny „porządek bitwy”. Plan ofensywy dotyczy całego frontu zachodniego. Chcemy to mieć, Sam. Bardzo nam na tym zależy.

- Więc weźcie to - odparł McCready.

- Tym razem nie skorzysta ze skrytki. Mówi, że za dużo tego jest. Nie zmieści się. Zwróci uwagę. Przekaże to tylko komuś, kogo zna i komu ufa. Chce to wręczyć tobie.

- W Moskwie?!

- Nie, w Niemczech Wschodnich. Niedługo zaczyna tam inspekcję. Potrwa to tydzień. Chce przekazać materiał daleko na południu Turyngii, blisko granicy z Bawarią. Jedzie na południe i zachód przez Cottbus, Drezno, Karl-Marx-Stadt do Gery i Erfurtu. Potem wraca do Berlina. W środę wieczorem. Chce dostarczyć materiał we wtorek albo w środę rano. Nie zna terenu. Chce to zrobić w jakiejś zatoczce przy drodze. Z wyjątkiem miejsca, wszystko już zaplanował.

Sam pociągnął łyk piwa i zerknął na Edwardsa.

- Wyjaśniłeś to, Timothy?

- Poruszyłem ten temat. - Edwards zwrócił się do swoich gości: - Słuchajcie, muszę powiedzieć jasno, że Sam nie może pojechać. Wspomniałem o tym szefowi i przyznał mi rację. Sam jest na czarnej liście SSD.

Claudia uniosła brwi.

- To znaczy, że jeśli mnie tam znów złapią, nie będzie uprzejmej wymiany na granicy.

- Przesłuchają go i rozstrzelają - dodał niepotrzebnie Edwards.

Appleyard gwizdnął.

- Chłopie, to wbrew zasadom. Musiałeś ich nieźle wkurzyć.

- Człowiek się stara - powiedział ze smutkiem Sam. - A przy okazji, skoro ja nie mogę pojechać, to mam kogoś, kto mógłby to zrobić. Timothy i ja rozmawialiśmy o nim w zeszłym tygodniu w klubie.

Edwards omal się nie zakrztusił szampanem marki Krug.

- Chodzi ci o Ducha? Pankratin zastrzega, że spotka się tylko z kimś, kogo zna.

- Jego zna. Mówiłem ci, że Duch mi kiedyś pomagał, pamiętasz? W osiemdziesiątym pierwszym, kiedy zwerbowałem Pankratina, Duch musiał go niańczyć, dopóki się nie zjawiłem. Pankratin nawet lubi Ducha. Pozna go i przekaże mu materiał. Nie jest głupi.

Edwards poprawił jedwabny szalik pod szyją.

- Dobrze, Sam. Ostatni raz.

- To niebezpieczne i stawka jest wysoka. Musi dostać nagrodę. Dziesięć tysięcy funtów.

- Zgoda - odpowiedział bez wahania Appleyard. Wyjął z kieszeni jakąś kartkę. - Tu są szczegóły dotyczące sposobu przekazania materiału, które dostaliśmy od Pankratina. Są potrzebne dwa miejsca spotkania. Główne i rezerwowe. Będziesz mógł dać nam znać w ciągu dwudziestu czterech godzin, jakie zatoczki wybrałeś? Zawiadomimy go.
- Nie mogę zmusić Ducha, żeby pojechał - uprzedził McCready. - To wolny strzelec, nie etatowiec.
- Spróbuj, Sam, błagam - poprosiła Claudia.

Sam wstał.

- A przy okazji, ten wtorek jest kiedy?
- Od pojutrzejszego dnia za tydzień - uściślił Appleyard. - Za osiem dni.
- Jezu Chryste - jęknął McCready.

Rozdział 2

Sam McCready spędził większą część następnego dnia, poniedziałku, na studiowaniu map i zdjęć w dużej skali. Poszedł do swoich przyjaciół pracujących nadal w wydziale wschodnioniemieckim i poprosił o przysługę. Strzegli swojego terytorium, ale zgodzili się - bo miał autorytet - i wiedzieli, że lepiej nie pytać szefa WuKaDe i OPe, co zamierza.

Po południu miał dwie lokalizacje, które się nadawały. Jedno miejsce było osłoniętą zatoczką położoną tuż przy wschodnioniemieckiej drodze numer 7 biegnącej ze wschodu na zachód równolegle do autostrady E40. Mniejsza droga łączy przemysłowe miasto Jenę z bardziej sielskim Weimarem i prowadzi dalej do Erfurtu. Pierwsza zatoczka, którą wybrał McCready, znajdowała się tuż na zachód od Jeny. Druga była przy tej samej trasie, ale w połowie drogi między Weimarem i Erfurtem, niecałe pięć kilometrów od radzieckiej bazy w Nohrze.

Gdyby rosyjski generał przebywał na inspekcji gdzieś pomiędzy Jeną i Erfurtem w przyszły wtorek lub środę, miałby tylko kawałek do każdego z tych miejsc spotkań. O piątej w ambasadzie amerykańskiej na Grosvenor Square McCready przedstawił swoje propozycje Claudii Stuart. Zaszyfrowaną wiadomość wysłano do kwatery głównej CIA w Langley, w Wirginii. Tam wyrażono zgodę i zawiadomiono kontrolera Pankratina w Moskwie. Informacja dotarła do skrzynki kontaktowej za obluzowaną cegłą na cmentarzu Nowodziewiczym wcześnie rano następnego dnia i generał Pankratin odebrał ją w drodze do ministerstwa cztery godziny później.

W poniedziałek przed zachodem słońca McCready wysłał zaszyfrowaną wiadomość do szefa placówki SIS w Bonn, który ją przeczytał i zniszczył, a potem podniósł słuchawkę telefonu i wybrał miejscowy numer.

Bruno Morenz wrócił do domu o siódmej wieczorem. Był w połowie kolacji, kiedy jego żona coś sobie przypomniała.

- Dzwonił twój dentysta, doktor Fischer.

Morenz podniósł głowę i popatrzył na zastygłą papkę przed sobą.

- Mhm.
- Powiedział, że powinien jeszcze raz obejrzeć tę plombę. Jutro. Pytał, czy mógłbyś przyjść do jego gabinetu o szóstej.

Wróciła do oglądania wieczornego programu rozrywkowego w telewizji. Bruno miał nadzieję, że dokładnie przekazała wiadomość. Jego dentysta nie nazywał się Fischer. I były dwa bary, w których McCready mógł chcieć się z nim spotkać. Jeden nazywali „gabinetem”, a drugi „przychodnią”. Szósta oznaczała południe, w porze lunchu.

Rano Denis Gaunt odwiózł McCready’ego na lotnisko Heathrow na poranny samolot do Kolonii.

- Wracam jutro w nocy - powiedział. - Pilnuj interesu.

W Kolonii, tylko z neseserem, szybko przeszedł przez stanowiska kontroli paszportowej i celnej, złapał taksówkę i dojechał przed budynek opery tuż po jedenastej. Przez czterdzieści minut spacerował po placu, wzdłuż Kreuzgasse i po zatłoczonym deptaku Schildergasse. Zatrzymywał się przy wielu witrynach, nagle obejrzał się za siebie dwa razy, wszedł do sklepu frontowymi drzwiami i wyszedł z tyłu. Za pięć dwunasta, zadowolony, że nie ma ogona, skręcił w wąską Krebsgasse i poszedł w kierunku zbudowanego w starym stylu, na wpół drewnianego baru ze złotym gotyckim napisem. Małe przyciemnione okna sprawiały, że wewnątrz panował półmrok. Usiadł w loży w odległym rogu, zamówił kufel reńskiego piwa i czekał. Bruno Morenz usiadł na krześle naprzeciw niego pięć minut później.

- Kopę lat, przyjacielu - powitał go McCready.

Morenz skinął głową i wypił łyk swojego piwa.

- Co chcesz, Sam?

McCready powiedział. Zajęło to dziesięć minut. Morenz pokręcił głową.

- Sam, przekroczyłem pięćdziesiątkę. Niedługo przechodzę na emeryturę. Mam plany. Za dawnych lat było inaczej, ekscytująco. Teraz, szczerze mówiąc, tamci faceci mnie przerażają.
- Mnie też przerażają, Bruno. Ale zrobiłbym to, gdybym mógł. Jestem spalony, a ty czysty. To szybka robota, wyjeżdżasz rano i wracasz przed zmrokiem. Nawet jeśli nie uda się za pierwszym razem, wrócisz następnego dnia po południu. Dają dziesięć tysięcy funtów, gotówką.

Morenz popatrzył na niego.

- To dużo. Na pewno są inni, którzy by się tego podjęli. Dlaczego ja?
- On cię zna. I lubi. Zobaczy, że to nie ja, ale się nie wycofa. Głupio mi prosić cię w ten sposób, ale zrób to dla mnie. Ostatni raz, przysięgam. Przez wzgląd na dawne czasy.

Bruno dokończył swoje piwo i wstał.

- Muszę wracać... Zgoda, Sam. Zrobię to dla ciebie. Przez wzgląd na dawne czasy. Ale potem się wycofuję, przysięgam. Na dobre.
- Masz moje słowo, Bruno. Nigdy więcej. Zaufaj mi. Nie zawiodę cię.

Umówili się na następne spotkanie w najbliższy poniedziałek o świcie. Bruno wrócił do biura. McCready odczekał dziesięć minut, poszedł spacerem na postój przy

Tunistrasse i pojechał taksówką do Bonn. Resztę dnia i środę spędził na omawianiu bieżących spraw w bońskiej placówce. Było dużo do zrobienia i bardzo mało czasu.

Dwie strefy czasowe dalej, w Moskwie, major Ludmiła Wanawskaja miała spotkanie z generałem Szaliapinem zaraz po lunchu. Ponury syberyjski chłop z wygoloną twarzą, emanujący siłą, siedział za swoim biurkiem i uważnie czytał akta. Kiedy skończył, pchnął je z powrotem w jej stronę.

- Poszlaki - powiedział.

Lubił zmuszać podwładnych do obrony swojego zdania. W dawnych czasach, do których wrócił myślami, to, co miał przed sobą, w zupełności by wystarczyło. W więzieniu na Łubiance zawsze były wolne miejsca. Ale czasy się zmieniły i wciąż zmieniały.

- Owszem, towarzyszu generale, na razie - zgodziła się Wanawskaja. - Ale dużo tych poszlak. Weźmy tamte rakiety SS-20 w Niemczech Wschodnich dwa lata temu. Jankesi dowiedzieli się o nich zbyt szybko.
- W Niemczech Wschodnich roi się od szpiegów i zdrajców. Amerykanie mają satelity RORSAT...
- Ruchy naszej floty stacjonującej w portach na północy. Te dranie z NATO zawsze wiedzą...

Szaliapin uśmiechnął się, widząc zawziętość młodej kobiety. Nigdy nie lekceważył czujności swoich ludzi. Po to tu byli.

- Możliwe, że jest przeciek - przyznał. - Albo kilka. Niedbalstwo, swobodne rozmowy, wiele różnych czynników. Ale wy uważacie, że to jeden człowiek...
- Ten człowiek. - Pochyliła się do przodu i wskazała zdjęcie na wierzchu akt.
- Dlaczego on?
- Bo zawsze jest na miejscu.
- Obok - poprawił ją.
- Ale blisko, na tym samym terenie. Zawsze gdzieś niedaleko.

Generał Szaliapin przetrwał długo na swoim stanowisku i zamierzał na nim pozostać jeszcze trochę. W marcu zauważył, że zanosi się na zmiany. Michaił Gorbaczow został błyskawicznie i jednomyślnie wybrany na sekretarza generalnego po śmierci kolejnego starca, Czernienki. Młody, energiczny, mógł długo pełnić tę funkcję. Chciał reform. Już zaczął oczyszczać partię z bezproduktywnych członków.

Szaliapin znał reguły gry. Sekretarz generalny mógł atakować tylko jeden z trzech filarów państwa radzieckiego. Jeśli wziął się do starej gwardii w partii, będzie musiał się przypodobać KGB i armii. Generał pochylił się nad biurkiem i wycelował gruby palec wskazujący w zaczerwienioną ze zdenerwowania major.

- Nie mogę kazać aresztować starszego oficera sztabowego z ministerstwa na podstawie tego materiału. Jeszcze nie teraz. Brak konkretów. Potrzebuję jakiegoś mocnego dowodu. Chociażby jednego faktu.
- Pozwólcie mi go obserwować - poprosiła Wanawskaja.
- Tylko dyskretnie.
- Tak jest, towarzyszu generale, dyskretnie.
- Na to się zgadzam. Przydzielę wam ludzi.
- Tylko kilka dni, panie dyrektorze. Krótka przerwa w pracy zamiast pełnego letniego urlopu. Chciałbym wyjechać z żoną i synem na parę dni. Na weekend, poniedziałek, wtorek i środę.

Tego dnia, w środę rano, Dieter Aust był życzliwie usposobiony. Jako dobry urzędnik państwowy wiedział, że jego personel ma prawo do letnich wakacji. Zawsze się dziwił, dlaczego Morenz brał dotąd tak mało dni wolnych. Może nie mógł sobie pozwolić na więcej.

-