Psia gwiazda. Kobiety z rodziny Wierzbickich - Katarzyna Ryrych - ebook

Psia gwiazda. Kobiety z rodziny Wierzbickich ebook

Katarzyna Ryrych

4,3

Opis

Kobiety. Wyrastające ponad swój czas. Ponad miejsce w rodzinie, ponad środowisko, w którym przyszło im się urodzić i żyć. Malwina – mówiono, że nie tylko oświadczyła się swemu przyszłemu mężowi, ale zamknęła przed nim drzwi sypialni, oświadczając, że otworzy je dopiero wtedy, kiedy ten nauczy ją czytać i pisać. Dyzia (Dionizja) – kochliwa trzpiotka, którą dramatyczne okoliczności zmieniają w odważną, wyzwoloną kobietę. I najmłodsza z nich – Urszula, która tracąc miłość swego życia, nie oczekuje już niczego.

O mojej ciotce Dionizji, zwanej Dyzią, krążyło mnóstwo różnych opowieści. Wszystkie miały jedną cechę wspólną – z każdej można byłoby stworzyć sensacyjną opowieść. Kiedy myślę o niej, mam przed oczyma Scarlett O’Harę. Kolejna, godną opisania była ciotka Malwina – kobieta, która z konsekwencją i w niestandardowy sposób dążyła do celu. I ciotka Urszula, która być może dzisiaj założyłaby naszyjnik z błyskawicą… Trzy niezwykłe kobiety – i jak tu o nich nie napisać…

Katarzyna Ryrych, rocznik 1959, autorka m.in. czterotomowej sagi „Czarna walizka”. Ma również na swoim koncie kilkanaście książek dla dzieci i młodzieży, za które zdobyła wiele prestiżowych nagród. Szuka tematów niekonwencjonalnych, niezgranych fabuł, zaskakujących narracji – jak w życiu. Wielu bohaterów jej książek to ludzie, których napotkała na swojej drodze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 439

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (23 oceny)
12
8
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Arrcadio

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna.
00
PrzyKominkuZKawa

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, pełna wzruszeń i emocji książka od której nie można się oderwać.
00
Trzynasty

Nie oderwiesz się od lektury

Nie oderwiesz się od tej książki. Wciagajaca historia.
00

Popularność




Copyright © Katarzyna Ryrych, 2023

Projekt okładki

Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce

Fot. archiwum Mariusz Banachowicz

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8352-553-2

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

– 1 –

Wbrew klątwie rzuconej lata temu przez babkę Natalię, na pogrzebie Antoniego Wierzbickiego pojawiło się sporo osób, w tym Sikusia, tutejsza pomylona, kilka nieznajomych kobiet z miasta i nawet pies, co przyplątał się do konduktu.

Gdyby Antoni mógł w jakikolwiek sposób skomentować swoją ostatnią drogę, wyśmiałby babkę, która pewnego dnia rzuciła w ślad za nim: „Pies z kulawą nogą nie przyjdzie na twój pogrzeb”.

Sikusia pojawiła się, bowiem w głębi swojego głupiego serca kochała Antoniego, i teraz szła miedzą, wyrywając sobie włosy z głowy i głośno zawodząc jak najlepsza żydowska płaczka.

Jedną z przyjezdnych kobiet była matka syna, którego Antoni nigdy nie poznał, ba, nie wiedział nawet, iż takowy pojawił się na świecie, drugą – córka, która nie chciała znać swojego ojca.

Płacz, szepty, szuranie butów i posapywanie księdza, z trudem brnącego w śniegu zmieszanym z błotem, tworzyły szczególną muzykę.

Pies zaś, jak to pies, wziął się znikąd i przyłączył do ludzi z nadzieją, że, jak to ludzie, dadzą mu jakiś kąsek, zatem konsekwentnie podążał za trumną, powłócząc tylną łapą.

Ksiądz rzucił garść ziemi na wieko trumny i wymamrotał coś pod nosem, spoglądając z ukosa w niebo, jakby oczekiwał, że Bóg sprzeciwi się pochówkowi.

Widać jednak Antoni nie był aż takim wielkim grzesznikiem, za jakiego uważano go w okolicy.

Kiedy zasunięto płytę rodzinnego grobowca, uczestniczki pogrzebu bez słowa wymieniły spojrzenia, Sikusia usiadła skulona na ziemi, obejmując rękami kolana, a pies czekał, raz po raz oblizując nos.

Ksiądz skinął głową i oddalił się pospiesznie, dwaj grabarze także udali się w swoją stronę.

Matka Andrzeja Majorskiego, który nigdy się nie dowiedział, kto był jego prawdziwym ojcem, przyjechała, by wziąć udział w ostatniej drodze swojego kochanka i spojrzeć z góry na jego doczesne szczątki.

Z góry, bowiem dwadzieścia lat temu Antoni Wierzbicki właśnie tak na nią patrzył. Nie dość dobrze urodzona, nie dość majętna – akurat to miało zapewne najmniejsze znaczenie, ale wystarczająco urodziwa, aby spoczęło na niej jego oko.

Nie miała pojęcia – bo i skąd mogła wiedzieć, że takie, a nie inne podejście do kobiet ukształtowało się w Antonim w zasadzie od chwili, gdy zaczął rozumieć coś z tego, co się dokoła niego działo.

Wychowany przez cztery kobiety: prababkę, babkę, matkę i niezamężną siostrę ojca, który zmarł na miesiąc przed jego narodzinami, rozpieszczany, nieznający żadnej dyscypliny, mały, a już traktowany jako pan i władca, bądź co bądź mężczyzna, to nic, że na razie noszący marynarskie ubranko, szybko pojął, że wszystkie cztery zrobią to, co chce, i dlatego nimi pogardzał. Może jeszcze, do pewnego czasu, ciotka, sprawnie zarządzająca majątkiem, wydawała się jakaś wyjątkowa, ale kiedy podpatrzył ją w stajni, jak opierała nogi na ramionach leśniczego, odkrył, że ona też ma swoje słabości i w sumie niczym nie różni się od reszty kobiet.

Są narzędziem, myślał, dorastając, bytem, który ma za zadanie uprzyjemniać życie mężczyznom. Niby różnią się od siebie, a jednak są takie same.

Prababka, układając go do snu (zawsze dbała, aby rączki chłopca spoczywały na kołdrze, a nie, broń Boże, pod przykryciem), śpiewała mu piękne, rozrywające serce piosenki, jak choćby tę o paziach, przy której płynęły jej łzy z oczu, a Antoś nijak nie mógł zrozumieć, dlaczego tak przeżywała ich losy:

Trzech paziów żegnało na wieki

rodzinny swój kraj w ciemną noc,

od łez mieli mokre powieki

snadź wyższa ich gnała stąd moc.

Ten pierwszy rzekł: „pierś moją toczy

nienawiść ponura i zła,

zdradziły mnie czarne jej oczy

krusz zemsty wychylę do dna”.

A trzeci paź kochał królową,

ten milcząc umierał bez skarg.

Leciutko na pierś zwiesił głowę

jęk żaden nie wydarł się z warg.

Z niewiadomego powodu zapamiętał jedynie losy dwu paziów, pierwszego i trzeciego, widać dzieje drugiego nie były warte funta kłaków. Było tam coś o sztylecie, co miał się zbroczyć krwią czarną, resztę Antoni zapomniał. Też coś, myślał, płakać z powodu kobiety. Przecież tyle ich chodzi dokoła, tylko brać, przebierać, jak w pudełku z czekoladkami.

Urszula Wierzbicka przyjechała na pogrzeb ojca z przyzwoitości.

Zresztą trudno jej było żywić urazę do człowieka, którego tak naprawdę nie znała.

Pamiętała jedynie zapach terpentyny, jakim była przesiąknięta jego płócienna marynarka, którą wkładał, udając się do swej pracowni, i ludzi wychodzących z niej ze sporej wielkości płótnami.

Raz udało się jej wejść do środka, o co ojciec był bardzo zły i wyrzucił ją jak szczeniaka na korytarz. Zdążyła jednak zapamiętać kilka obrazów, stojących pod ścianą i niemających nic wspólnego z tymi, jakie zamawiali sąsiedzi.

Pod jej powiekami na długo pozostały białe ciała kobiet o szerokich biodrach, kobiet wchodzących do wody całkiem nago albo wychodzących z niej w koszulach, które oblepiały wielkie piersi o sterczących sutkach.

Te obrazy – co zrozumiała po latach, będąc już z dala od rodzinnego domu – bezsprzecznie świadczyły o talencie jej ojca. Talencie, o który całkowicie nie dbał.

Traktował go tak samo lekko jak swoje modelki.

Dziecko zwisało z rąk Mariaszki jak szmaciana lalka, pokryte śluzem i krwią, i w niczym nie przypominało pięknej córki, która kiedyś miała bogato wyjść za mąż, a na starość stać się oparciem dla swoich rodziców.

– Żyje? – Głos matki, wymęczonej kilkugodzinnym porodem, przypominał raczej ochrypły szept.

Znachorka wymierzyła noworodkowi klapsa. Dziewczynka zachłysnęła się powietrzem, ale nie wydała z siebie najmniejszego dźwięku.

– Oddycha – orzekła stara. – Znaczy, żyje. Ale…

Antoni Wierzbicki zacisnął palce na ramieniu zielarki.

– Dziwnie tak.

Uwolniwszy się, zawinęła dziecko w pieluszki i położyła na łóżku.

– Umyć ją trzeba. – Ruchem głowy wskazała na matkę. – Niech się pan odwrócą.

Jakbym nie znał jej ciała, pomyślał i kątem oka spojrzał na żonę. No i gdzie ten cud narodzin, wzdrygnął się.

Trzeba czystą pościel oblec. On zaś… chyba musi się napić.

– Kiedyś, za mojej babki – powiedziała stara znachorka – różnie by gadali. Urodzona o północy, a jeszcze księżyc – spojrzała w okno – otoczył się. O, widzi?

Antoni oparł się rękami o parapet. Dokoła jasnej tarczy księżyca drgał świetlisty krąg. Noc była upalna, dmuchał ciepły wiatr, a na trawie leżały cienie drzew czarne jak atrament.

– I cóż z tego? – warknął. – Ważne, żeby we wsi nie rozpowiadać.

Mariaszka pokiwała głową.

– A czy to mój interes? To wy z nią żyć będziecie.

– Co ona mówi? – dobiegło od strony łóżka.

– Gada, co jej ślina na język przyniesie – odparł Antoni.

Podszedł do nocnego stolika i wyjął z szuflady kasetkę.

Stara schowała zapłatę do kieszeni spódnicy, zarzuciła na ramiona chustkę i ukłoniła się Antoniemu. Odprowadził ją na ganek.

Chwilę stał, patrząc, jak wtapiała się w ciemność. Za jego plecami przeszła, kołysząc biodrami, Oksana, niezamężna kuzynka żony.

Nagle poczuł, że jedyne, na co miałby teraz ochotę, to położyć dłonie na dwu ciepłych półkulach i zaciągnąć dziewczynę do swojej sypialni, a potem…

– Co za niedorzeczność – mruknął, spoglądając na portret swojego ojca.

Człowieka honoru, mężczyzny o nieskazitelnej moralności. O co, pomyślał, było raczej trudno, kiedy dziewczęta z pobliskiej wioski szły się kąpać w stawie.

Sam niejednokrotnie przeleżał kilka kwadransów w trzcinach, przyciskając brzuch do wilgotnej, pachnącej mułem ziemi, która chłodziła rozpalone ciało.

Od zapachu tataraku kręciło mu się w głowie, a potem podnosił się ociężale i chwiejnym krokiem wycofywał do zagajnika; nie był tam sam, zazwyczaj kilku chłopaków, nie kryjąc się przed resztą, przynosiło ulgę swoim młodym zmysłom.

Gdyby tak, myślał, ktoś to namalował. Ależ wybuchnąłby skandal.

To wspomnienie – cienie liści na opalonych ciałach, pnie brzóz, miękki zielony poszyt – zaprowadziło go tam, gdzie niechętnie widziała swego syna matka.

Urządził pracownię na poddaszu dworu, zlecił wykonanie wielkiego okna, aby zawsze mieć odpowiednie światło i za każdym razem, kiedy wychodził, zamykał drzwi na klucz.

Obrazy, jakie pokazywał matce i ojczymowi, były całkowicie zwyczajne – kwiaty, martwe natury, senne pejzaże. Kupowali je od niego sąsiedzi i wkrótce w każdym okolicznym dworze wisiał jakiś, jak mawiano, Antoni Wierzbicki.

Było to w dobrym stylu i rzec można, stał się modny. Lokalnie.

Jednak pracownia kryła prawdziwe arcydzieła – akty, które matka określiłaby jako wysoce nieprzyzwoite, ciała, kobiece i męskie, niczym nieprzesłonięte, zmysłowe; patrząc na nie, czuło się zapach siana albo wody, słyszało brzęczenie pszczół czy nawoływanie bażantów i kukułek. Wspomnienia Antoniego ożywały na płótnach sporego formatu, zaś on sam przenosił się w czas, gdy nie musiał martwić się o to wszystko, co przynosi dorosłość.

W wieku lat dwudziestu ożenił się po raz pierwszy, lecz nie doczekał się potomka, gdyż jego żona pewnego popołudnia, które spędzała ze swymi siostrami, wypadła z łódki, zaplątała się w łodygi lilii wodnych i nie udało się jej odratować.

– Co za piękna śmierć – powiedziała któraś z jej sióstr i choć wszyscy byli oburzeni tymi słowami, jedynie Antoni zrozumiał, co miała na myśli.

Halina nigdy się nie zestarzeje, nie posiwieją jej włosy, nie zwiotczeje ciało i, co najważniejsze, nigdy nie zostanie zdradzona przez swojego męża.

Sam zaprojektował nagrobek żony, a wykonanie zlecił pewnemu młodemu studentowi, który stworzył z bryły białego marmuru prawdziwe arcydzieło. Przedstawiało kobietę naturalnej wielkości, klęczącą i wyciągającą rękę ku grążelom. Lilie wodne, bardzo naturalistyczne, wynurzały się z niewielkiego zbiorniczka, wypełnionego wodą.

– A gdzie krzyż? – zapytała teściowa, babsko, które od pierwszego wejrzenia znienawidziło Antoniego, trzymał się bowiem z dala zarówno od kościoła, jak i od cerkwi.

– W sercu – warknął.

Odpowiedź zamknęła jej usta. Na zawsze, ponieważ już nigdy nie zamienili ze sobą ani słowa.

Zupełnie, myślał, jakbym to ja wypchnął Halinę z tej łódki.

Teściowa musiała wiedzieć, że dziewczęta wypiły trochę za dużo wina, przecież wzięły je z jej własnej piwniczki, ale to było najprostsze – spróbować obciążyć zięcia na całe życie.

Rzecz jasna, nie udało jej się, jako że Antoni był młody i niezniszczalny w swojej młodości.

Smutek wykorzystał jako temat, przelał go na płótno, a gotowy obraz pozostawił na sztaludze i zasłonił kawałkiem lnianego prześcieradła.

„Panny na jeziorze”, tak zatytułował swoje dzieło i było ono naprawdę niezwykłe, jak każde, które powstaje pod wpływem silnych emocji targających duszą artysty.

Śmierć żony w tak romantycznych – bo jak inaczej można było je określić – okolicznościach sprawiła, że panny ciągnęły do niego jak ćmy do lampy, może każda z nich chciała „umrzeć pięknie”, a może chciały żyć z kimś tak innym od synów tutejszych ziemian.

Antoni zaś niewiele sobie z tego robił. Poczuł się ponownie wolny i nie pragnął związku, ani stałego, ani przelotnego. Szwendał się po okolicy i wybierał. Wybierał, wysysał – tak jak wtedy, gdy będąc dzieckiem, robił to z dzbanuszkami czerwonej koniczyny, a potem zmieniał jak koszulę. I najdziwniejsze, żadna nie miała mu tego za złe.

Przyjmowały go w siebie jakby w ekstazie, niczym przybysza z innego świata, który pojawił się, aby nawiedzić tę czy ową.

Rodzice przestrzegali swoje córki przed Antonim: zabawi się, użyje, żeby jeszcze dzieciaka zmajstrował, toby się go do ożenku przymusiło, ale jakoś tak to robi, że uciecha jest, i to dla obojga, a bajtla nie ma.

– Żony ci nie brakuje? – dość obcesowo zapytała go pewnego dnia córka jednego z przyjaciół rodziny.

– Nie – odpowiedział szczerze.

Zajrzała mu głęboko w oczy.

– Młody jesteś.

Wzruszył ramionami. Młody. Jakby młodemu tylko jedno było na myśli. Przekonaj tu taką, że jedyne, czego on chce, to wyjechać, najchętniej do Paryża, spotkać ludzi, którzy tak jak on kochają sztukę, patrzeć, jak dziewczęta tańczą kankana, i pić absynt.

Takie wyobrażenie o Paryżu miał dwudziestojednoletni Antoni i taki Paryż śnił mu się po nocach.

– Pojedź do Krakowa – poradził mu kuzyn. – Mówią, że to drugi Paryż. Bliżej, taniej, z ludźmi się dogadasz.

Antoni spojrzał nań z góry.

Cóż za miałki, prozaiczny typ, pomyślał. Bliżej i taniej. Cóż taki Michał mógł wiedzieć o Paryżu!

Z malarzy znał tylko Matejkę, a i to z jednego dzieła, które znali wszyscy. A kiedy, prowadząc klacz do lokalnego ogiera, napotkał nad brzegiem rzeki jakiegoś olbrzyma, siedzącego przy sztalugach, opowiadał potem, zanosząc się od śmiechu, jak ten oganiał się od komarów, a mimo to mazał coś pędzlem.

Że też ja mu wtedy nie dałem po pysku, przemknęło przez myśl Antoniemu. Toż to był sam Stanisławski. Do którego nie miał śmiałości podejść… tylko przyglądał mu się z ukrycia, wstrzymawszy oddech, dokładnie tak samo, jak kiedyś patrzył na kąpiące się dziewczęta.

Ostatecznie – co Antoni odebrał jako chichot losu i bardzo to przeżywał – jego artystyczna podróż naprawdę skończyła się w Krakowie. Miał nadzieję, że uda mu się stamtąd ruszyć dalej, myślał o Wiedniu lub Monachium, ale marzeniom położyła kres choroba ojczyma. Wrócił więc do rodzinnego majątku, trochę zły, a trochę z poczuciem ulgi, bo gdzieś w środku bał się wielkiego świata.

Być może, gdyby jego rodzice byli bardziej majętni, gdyby zimą wyjeżdżali do Włoch lub innego, bardziej słonecznego miejsca, nabrałby szlifu i pewności siebie. Wszak w sumie – co konstatował z goryczą – od kuzyna różniło go jedynie to, że miał talent. I to było wszystko.

Kuzyn, rzecz jasna, zazdrościł mu, co rekompensowało Antoniemu jego kompleksy. Na zewnątrz nosił maskę światowca, artysty. Paryż… Cóż tam Paryż, mawiał. Prawdziwa sztuka powstaje wszędzie.

I malował kolejny bukiet bzów albo senny pejzaż na zamówienie jakiegoś sąsiada.

– W Paryżu – powiedziała kiedyś matka Antoniego, pogodzona z karierą, jaką sobie obrał – klepałbyś biedę, gruźlicy lub czegoś gorszego się nabawił. A tu, widzisz, klienci sami do ciebie przychodzą. I płacą.

Jakże jej wtedy nienawidził. Tego łagodnego głosu, a nawet cienia dumy, z jaką spoglądała na kolejną martwą naturę, która miała zawisnąć w stołowym jakiegoś Sianowskiego czy Chomąciaka, jak ich pogardliwie nazywał.

Ojczym na szczęście pokonał naprawdę ciężkie zapalenie płuc i Antoni odetchnął z ulgą. Gdyby matka została sama, musiałby się nią zająć, tak było przyjęte, a opieka trwałaby bardzo długo, bo kobiety w rodzinie Antoniego, silne, zdrowe i długowieczne, umierały ze starości, gdy zbliżały się do setki. Matka miała zaledwie czterdzieści lat, zatem – zakładając, że nie wyszłaby po raz trzeci za mąż – czekałoby go ponad pół wieku doglądania majątku, prowadzenia ksiąg rachunkowych i wszystkich innych rzeczy, których szczerze nienawidził.

Czasami – co prawda nie na długo – jego serce dziwnie miękło, szczególnie gdy matka siadała do fortepianu i zaczynała grać.

I co ci z tego przyszło, myślał, patrząc, jak jej palce przebiegały po klawiszach. Marzyłaś ty kiedyś o czymś?

A im bardziej było mu jej żal, tym bardziej był szorstki i nieprzyjemny.

Wydali ją za mąż, myślał, i nikomu do głowy nie przyszło, że być może miała prawdziwy talent, nikt nie pomyślał, żeby go rozwinąć, a ona przeniosła to na mnie.

Jak kolor oczu, włosów i to wszystko, z czym dziecko przychodzi na świat.

Czy ja też będę taki, myślał i coraz bardziej odsuwał od siebie myśl o kolejnym związku, z którego mogło narodzić się dziecko. Jeszcze jeden nieszczęśliwy człowiek, jeszcze jedno niepotrzebne istnienie.

Świat istniałby bez niego, ba, nawet nie zauważyłby, że zniknął.

Gdyby Antoni miał bardziej refleksyjną naturę, być może popełniłby samobójstwo, ale czerpał dziwną przyjemność z rozpamiętywania własnego rzekomego nieszczęścia i z tego, że swoją mizantropią potrafił zepsuć bliskim nawet najlepszy humor.

Matka zaś kochała swojego jedynaka, pobłażała mu i zapominała o złośliwościach, tłumacząc je sobie faktem, iż syn stracił żonę, i nigdy nie przyszło jej do głowy, że Antoni po prostu taki był.

Nie miała nikogo innego do kochania, wydano ją za mąż bez miłości, bała się ciszy i osamotnienia, toteż syn stanowił dla niej namiastkę przyjaciela, rozmówcy – choć ich rozmowy zazwyczaj były dla niej przykre.

Ojczym Antoniego pojawił się zbyt późno, kiedy charakter chłopca został już całkowicie ukształtowany, był człowiekiem przyzwoitym, ale w istocie przyziemnym i nudnym, który nie miał pasierbowi nic do zaproponowania prócz tego, jak zarządzać majątkiem i którą klacz dopuścić we właściwym czasie do właściwego ogiera.

Z tego powodu Antoni coraz częściej uciekał do swojej pracowni, spędzał tam coraz więcej czasu i malował coraz śmielej.

Druga żona Antoniego była – co okazało się znacznie później – starsza od niego i cierpiała (co ukrywała równie starannie jak datę swoich urodzin) na chorobę płucną.

Antoni ożenił się ponownie, chciał bowiem zamanifestować swój własny wybór, nie poślubił panny z towarzystwa, jednej z tych, jakie mu ustawicznie przedstawiano. Ostatecznie nie był smarkaczem, aby tak po prostu dać się wyswatać jak inny jego kuzyn, co ożeniwszy się wedle woli rodziców, znalazł sobie na boku dziewczynę i chadzał do niej, ponoć za wiedzą żony, która także spotykała się z kimś na boku.

Urszula – takie imię bowiem nosiła druga wybranka – miała posągową urodę, zniewalający uśmiech i oczy, które błyszczały jak w gorączce, jak określił to Antoni, nie mając pojęcia, że właśnie wystawia właściwą diagnozę.

Odkrywszy plamy krwi na poduszce i chusteczkach, Antoni początkowo popadł w panikę, potem zaś, pokonawszy strach, wykorzystał sytuację, aby wraz z żoną na dłuższy czas udać się „do wód leczniczych”, skąd powrócił jako wdowiec.

Wstrząsnęło to jego otoczeniem; jedna żona, cóż, tak bywa, zresztą to wypadek, ale druga? Widać los uwziął się na Antoniego, a może ten pokutował za jakieś popełnione przez przodków grzechy?

– To pewnie moja wina – powiedziała babka, splatając długie, chude palce.

– Oszalałaś! – krzyknęła matka.

– A czy pamiętasz, co opowiadał twój dziadek? O tym, jak zabrał mnie na wystawę starożytności?

Matka pobladła, robótka wypadła jej z rąk. Prawda, tę historię znali wszyscy członkowie rodziny, dotyczyła wycieczki do muzeum, gdzie ledwie pięcioletnia Janeczka wykazała się niezwykłą wiedzą, opowiadając, do czego jaki przedmiot niegdyś służył, czego żadną miarą wcześniej wiedzieć nie mogła, bo i skąd.

– W poprzednim wcieleniu – szepnęła babka, a na jej twarzy pojawił się wyraz rozmarzenia – byłam egipską księżniczką i okrutnie dręczyłam swoich poddanych.

– Jezus Maria! – Krzyk matki wywabił z gabinetu jej męża.

– Cóż się dzieje? – zapytał, przecierając szkła okularów.

– Nic, nic. – Matka z trudem odzyskała panowanie nad sobą. – Mysz tylko.

Stanisław spojrzał na żonę.

Mysz, mysz, powtórzył kilka razy w myśli. Tak, zbliżał się czas, kiedy należało rozejrzeć się za odpowiednim ojcem dla kolejnego dziecka myszatej klaczy.

I wyszedł.

Helena przypadła do matki.

– Gdyby się o tym dowiedział… – szepnęła – to Kulparków. My obie.

– Obie? – Babka lekceważąco machnęła ręką. – Przecież to ja byłam, nie ty.

– Ale żeby pokarało Antosia? – Helena poczuła nagły zawrót głowy. – Jakże to, niewinnego?

– No przecież to często tak bywa – odparła z uśmiechem starsza dama. – Los strzela na oślep.

– Widać nie inaczej – zgodziła się po chwili córka i westchnęła.

Tym bardziej go trzeba kochać, wspierać. Może za trzecim razem dopisze szczęście?

Dzięki chorobie żony Antoni spędził najpiękniejsze pół roku w swoim życiu, spróbował (co prawda nie w Paryżu, ale w Wenecji) absyntu, pływał gondolą, brodził w Lago Albano, następnie zaś – gdy lekarz zlecił nieco ostrzejsze powietrze – przeniósł się, z bardzo już słabą małżonką, do Szwajcarii.

Z okna pokoju spoglądał na ośnieżone szczyty Alp i pragnął, aby ten stan trwał jak najdłużej. Rozejrzawszy się po świecie, nie miał ochoty wracać do majątku, nie tęsknił za mgłą unoszącą się nad łąkami ani za płynącą leniwie rzeką, ani za żabimi chórami, ani za wiatrem, który w letnie wieczory przynosił tęskne pieśni młodych wieśniaczek.

Pożyj jeszcze trochę, no, pożyj, błagał w myśli cień, w jaki powoli zamieniała się jego żona. Ot, bydlę ze mnie, zakonkludował.

– A wiesz, że ja ciebie naprawdę pokochałam – powiedziała któregoś poranka.

Serce Antoniego zatrzymało się nagle.

Powinien był jej odpowiedzieć, właśnie wtedy, ale nie mógł wydobyć z siebie ani słowa. Jej chuda, dziwnie chłodna dłoń poszukała jego dłoni.

Same kosteczki, pomyślał i ogarnęło go wzruszenie.

– Wiesz – szepnęła – ty jesteś malarzem… Jesteś artystą. Artystom… wolno więcej.

Przymknęła oczy. Patrzył, jak jej pierś unosi się pod płócienną koszulą, i zastanawiał się, co znaczy to „wolno więcej”.

Wolno nie odpowiedzieć miłością na miłość?

Ożenił się, bo była piękna, a on kochał piękno. Dopiero teraz jednak, w pokoju z widokiem na góry, których oświetlona słońcem biel kłuła w oczy, zrozumiał, że nigdy dotąd nie spojrzał na nią jak na człowieka, na drugą istotę, która także miała swoje marzenia, też czegoś pragnęła, czegoś oczekiwała. Nagle targnęło nim nieznane uczucie, szarpnęło, zabolało, ścisnęło serce.

A więc je mam, pomyślał i poczuł się podle.

Nie dość kochałem i pewnie o tym wiedziała, szczęśliwa, że ktoś ją „wziął”, że umrze – bo było to nieuchronne – jako żona, nie stara panna.

Gdyby jeszcze trochę czasu, gorączkował się. Odkupię, wynagrodzę.

Zaskoczyła ją jego nagła troska, to, że przynosił jej do łóżka czekoladę, która w jej ustach nabierała dziwnie metalicznego posmaku, że czytał głośno książki, stawiał na stole niewielkie bukieciki kwiatków, a raz nawet przyprowadził niezdarne szczenię, prawdziwego psa pasterskiego o grubych łapach, białej strzałce na pysku i kępce białych włosów na karku.

– To się nazywa szwajcarski pocałunek – powiedział, dotykając palcem tego miejsca. – Historia jest taka, że pewnej zimy od wsi do wsi wędrował sobie anioł i któregoś razu w drodze zastała go śnieżyca, bo było to przed samym Bożym Narodzeniem. Usiadł pod drzewem, okrył się skrzydłami, ale i tak go zasypało. Zaczął prosić Boga, aby ten mu pomógł, nie dał zginąć, bo i aniołom to się może przytrafić, i w tej samej chwili usłyszał, jak ktoś czy coś przekopuje się przez śnieg. To był pies, któremu śnieg pozostał już na zawsze na pysku, a to białe, na karku, to pocałunek anioła.

– Jaka piękna historia – powiedziała, bawiąc się miękkimi uszami szczeniaka.

Antoni przyprowadzał go każdego ranka – zawsze miał słabość do psów – żałując, że nie umie cieszyć się z życia tak, jak one, ten zaś wniósł w ostatnie dni Urszuli czystą radość. Wynosił żonę, owiniętą pledem, przed dom, a sam do upadłego biegał z psem po trawie.

– Masz szczęście, Toni – powiedziała pewnego ranka, kiedy zaczął się zastanawiać, czy Urszula jeszcze żyje, bo jej oddech stawał się coraz słabszy, coraz płytszy.

– Masz szczęście, żeś tego ode mnie nie dostał…

Prawda, nie zaraził się gruźlicą, choć spali razem i póki jeszcze całkowicie nie podupadła na zdrowiu – kochali się.

Widać był odporny. Prócz majątku otrzymał wyjątkowo silne geny, zapewne był to najlepszy spadek, jakim mogła go obdarzyć matka.

Przestraszył się dopiero wtedy, gdy, powróciwszy do pokoju z kubkiem mleka, ponieważ nagle jej się go zachciało, zastał żonę martwą, zwiniętą na boku, z głową na poduszce, w którą – pomyślał – wsiąkła wszystka krew, jaka z Urszuli wyciekła.

Zawezwał lekarza, ten zaś stwierdził zgon. Powiedział, że chora i tak żyła długo.

– Musiała pana bardzo kochać. Trudno dzisiaj o dobrego męża – stwierdził. – A pan… Obserwować się, bezwzględnie proszę się obserwować.

Antoni obserwował się zatem każdego ranka i każdego wieczoru. Czasami zdarzało mu się obudzić w środku nocy; zlany potem, siadał na łóżku i oddychał głęboko, najgłębiej jak umiał, nasłuchując, czy przypadkiem jego oddech nie stał się świszczący.

Trwało to mniej więcej pół roku i w tym czasie schudł, jego twarz zrobiła się blada i choć wszystko to były nerwy, matka już widziała swojego syna na marach.

Wspominała później ten czas jako najlepszy w jej relacjach z synem, Antoni bowiem porzucił gdzieś swoją złośliwość i nawet zdarzało mu się być czułym.

– Jak człowiekowi śmierć zajrzy w oczy – orzekła babka – to się z tego strachu zmienia, ale kiedy odżyje, to…

Babka Antoniego była starą, mądrą kobietą i oczywiście miała rację.

Symptomy płucne szczęśliwie się nie pojawiły, na policzki Antoniego wróciły normalne kolory i na powrót stał się przykry i czepliwy.

A niech tam, myślała matka. Dobrze, że potrafi być inny.

Antoni, wyzbywszy się lęku przed gruźlicą, poczuł się wolny i beztroski. Kilka razy zdarzyło mu się nawet upić, ale wrócił do domu tak dyskretnie, że nikt go w tym stanie nie zauważył, nawet podwórzowy pies, zawsze czujny i podejrzliwy.

Nie był to oczywiście najlepszy ze sposobów, w jaki korzystał z majątku zmarłej żony, i w związku z tym miał wyrzuty sumienia, tym bardziej że kilka razy nieboszczka mu się przyśniła i za każdym razem tak samo: stała na środku pokoju, trzymając w ręce zeszyt, w którym zapisywała rozchody i przychody, a spomiędzy kartek płynęła krew.

Były to naprawdę przerażające koszmary i Antoni, chcąc nie chcąc, zmienił tryb życia – to znaczy powrócił do malowania.

Często widywano go, jak bladym świtem zmierzał na brzeg rzeki, gdzie rozstawiał sztalugi i spędzał długie godziny na obserwowaniu światła.

Kładł farby powoli, z namysłem, tu i ówdzie plamy koloru, tam zaś jakiś drobny detal.

I tak siedzę tu sobie jak ten Stanisławski, stwierdził któregoś dnia i zaraz poczuł dziwne ukłucie na dnie serca.

Antoni Wierzbicki zawsze będzie tylko Antonim Wierzbickim i choćby się wściekł, Stanisławskim nie zostanie.

– A czemu się tym przejmujesz? – rzucił kuzyn, nieznoś­nie tępy typ. – Jak kupują te twoje… obrazki, to znaczy, że jesteś dobry.

Tak, pomyślał Antoni, tłumiąc przemożną chęć obicia Michała po mordzie. Żeby kupić sobie prawdziwy obraz, niejeden z sąsiadów musiał z ciężkim sercem sprzedać ogierka czy byczka.

– Cieszyć się nie umiesz – podsumował kuzyn.

I niechcący dotknął czułej struny w sercu Antoniego.

Tak mało mam powodów do radości, westchnął. Ten zaś się cieszy, bo klaczkę pokrył, zupełnie jakby sam to zrobił.

To wszystko wspominał Antoni nocą, kiedy za ścianą jego milcząca córka wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w ciemność.

O narodzinach „dziwnego” dziecka dowiedziała się już oczywiście cała okolica, i to bynajmniej nie dlatego, że stara znachorka chciała zrobić Antoniemu na złość, ale uznała za stosowne powiadomić swoje sąsiadki, że w okolicy pojawiło się Złe i należy bacznie obserwować wszystko, co się stanie.

Dziecko, rzecz jasna, nie wiedziało, że zaczyna je otaczać dziwna aura, i spokojnie ssało pierś matki.

Trzecia żona Antoniego była dziewczyną z ludu, piękną i prostą, która urzekła go swobodą i nieskrępowanym sposobem bycia. Częstowała go swoim ciałem tak, jak przyjmuje się pod dach strudzonego wędrowca, nie chciała nic w zamian i nawet kiedy odkryła, że spodziewa się dziecka, nie liczyła na małżeństwo.

– Urodzę ci dziecko – powiedziała, leżąc z głową na jego ramieniu. Czuł ciepło jej skóry, delikatna nitka śliny zdawała się łączyć jej policzek i jego ramię.

Noc była upalna. W stawie zgodnym chórem żaby wyśpiewywały swoje „kum-kuma, detyna umiera, koszulki nie ma…”, z zagajnika niosło się pohukiwanie sów, a w trawie świeciły robaczki świętojańskie.

Od zapachu jakichś kwiatów, których Antoni nie potrafił nazwać, kręciło mu się w głowie.

– Dziecko – powtórzył.

Poruszyła głową.

– To ja się teraz z tobą ożenię – oświadczył.

– Ale ja nie po to – odparła.

– To po co?

Uniósł się na łokciu i spojrzał jej w oczy.

– Niedobrze jest do ślubu przymuszać. Ja tylko po to, że jak kiedyś przyjdzie do ciebie, żebyś nie odtrącił. Jak zapyta, kto ojciec…

Skąd ona taka mądra, pomyślał. To samo przecież mówiła jego babka i matka.

„Żebyś, Tosiu, przypadkiem żenić się nie musiał. Bo z tego nic dobrego nie będzie ani dla ciebie, ani dla niej, to sobie zapamiętaj”.

– I tak bym się ożenił – powiedział.

Nie skłamał, w końcu należało założyć rodzinę, może za trzecim razem się uda, a dziewczyna była wprost idealna, stworzona na dobrą żonę.

Gdyby nie to dziecko, pewnie by jeszcze zwlekał i może ubiegłby go syn leśniczego, który niebezpiecznie blisko i często kręcił się koło Oleny.

No i zapewne dopiąłby swego.

– No – szepnął prosto w jej włosy – przecież nie odmówisz.

– Nie odmówię – odpowiedziała.

– Malować cię będę – rozmarzył się. – A nasz syn…

– Ty skąd wiesz, że syn?

Prawda, pomyślał, każdy mężczyzna chce mieć syna. Ale jak się córka urodzi… To przecież krew z mojej krwi, kość z mojej kości.

Zapamiętała mu to. Któregoś wieczora podsłuchał, jak się modliła.

– Żebyś mi syna dał, podobnego do ojca…

A tu urodziła się córka. Na dodatek dziwna jakaś. Każde dziecko, gdy przychodzi na świat, to płacze. A to – ciche.

Kiedy był dzieckiem, nasłuchał się historii o mawkach, co siedziały w zbożu i podrzucały kobietom swoje dzieci.

Tylko że dzieci z owych historii miały wielkie głowy i chude, długie ręce, a to – zapamiętał, choć spojrzał na nie tylko w przelocie – było drobne jak lalka i to wszystko.

Nalał sobie szklankę wódki – jak prosty chłop – i wychylił do dna, jednym haustem.

Imię, pomyślał, zanim zaczęło mu się kręcić w głowie. Czemu by nie Urszula, jak tamta, co naprawdę go kochała?

Był jej coś winien, choćby dobrą pamięć.

Urszula Wierzbicka, brzmi dobrze. I zwalił się na łóżko, nie zdejmując butów.

Urszula rosła i niczym nie różniła się od innych dzieci. Miała trzy lata i nie była już jedynaczką, bowiem na świecie pojawiło się jej dwóch braci – Anatol i Wincenty, bliźniaki, których z trudem rozróżniała nawet własna matka. Swoje przyjście na świat obwieścili głośnym wrzaskiem i ten fakt w pewnym stopniu zdjął z Urszuli piętno dziwnej.

– Jedne płaczą, drugie nie – orzekła stara znachorka.

Bracia Urszuli byli nieznośnie absorbujący, matkę całkowicie pochłaniało karmienie, przewijanie i podziwianie małych mężczyzn. W nocy naprzemiennie męczyła ich kolka, ojciec zatem uciekał od ich krzyku do Oksany, bo ta zawsze była w pobliżu, a Urszula – do babci, gdzie czekał na nią niewielki pokoik, który dawno temu był pokojem Antoniego.

– Trzy lata i taka mądra – dziwiła się Oksana. – Drogę zna jak ten pies. O, widzisz ją, jak biegnie?

– Widzę – mruczał Antoni, choć przed oczami miał pokryty lekkim puszkiem rowek między piersiami Oksany.

Dzieci, myślał.

Droga do domu babki była łatwa do zapamiętania. Należało przebiec przez sad, potem przez groblę, skąd widać już było ściany babcinego domu; uważać, biegnąc przez pasiekę, w której królowała ciotka, w kapeluszu, z siatką spływającą na ramiona – i już wpadało się do sieni pachnącej ogórkami, kiszonymi pomidorami i innymi wspaniałościami, wypełniającymi spiżarnię.

Tam specjalnie dla niej babcia trzymała orzechy laskowe i karmelki, a kiedy Urszula usłyszała bajkę o Sezamie, miała przed oczami nie klejnoty i inne drogocenne rzeczy, ale właśnie słoiki z zaprawami, jak nazywała je ciotka, sznurki suszonych grzybów, połcie wędzonej słoniny, kiełbasy, worki z fasolą wiszące na żerdce, beczkę z kapustą i słoiki z powidłem śliwkowym. I, oczywiście, garnki z miodem.

– Człowiek musi być przezorny – mawiała ciotka. – Po latach tłustych zawsze przyjdą chude.

Chude lata, jakimi straszyła ciotka, miały postać strachów na wróble stawianych w ogrodzie, powiewały szarymi szmatami, tańczyły z wiatrem.

– Anteczku – powiedziała pewnego dnia matka – niech Urszulka u nas zostanie. Smutno nam, a dziecko to jak promyk słońca.

– A niech zostanie – zgodził się Antoni.

Olena, myślała po latach Urszula, pewnie nawet nie zauważyła, że zniknęła jej córka. Ale nareszcie było jej dobrze. Owszem, odwiedzała rodzinny dom, przynosiła miód i łakocie, a bracia witali ją radośnie, bo z tym im się zawsze kojarzyła.

Kiedy Urszula skończyła osiem lat, wydarzyła się tragedia. Otóż matka zorientowała się nagle, gdzie i z kim spędza noce jej mąż, i na Świętego Jana, gdy powietrze drgało od gorąca, wyszła do ogrodu i położyła się pod jednym z żółto kwitnących, pachnących do zawrotu głowy krzewów, jak kiedyś, kiedy oddawała swoje ciało paniczowi ze dworu.

Pewnie śniło jej się tamto – jego dłonie i pocałunki – bo kiedy ją znaleziono, miała na ustach dziwny uśmiech, a twarz tak spokojną, jakby naprawdę spała.

Ta trzecia, mawiano, poszła w azalie.

Mimo że Antoni po raz trzeci został wdowcem, natychmiast znalazła się chętna, której nie zraziła nawet trójka dzieci.

W ten sposób poślubił Malwinę, Czeszkę, córkę piwowara z sąsiedniego miasteczka, jak się okazało później, niepiśmienną, ale jej gospodarność była tym, czego potrzebował, nadto traktowała go jak kolejne dziecko, pobłażała mu i folgowała, a także przymykała oko na kolejne nocne wypady Antoniego.

Nie było w tym nic dziwnego – Malwina w zamążpójściu znalazła szansę ucieczki z domu. Miała dość ciężkiej pracy; jako najstarsza z pięciu córek była niejako z góry przeznaczona do pomocy i opieki nad rodzicami, kiedy któreś z nich zlegnie – co jej się nie uśmiechało.

Przetaczając beczki ze słodem, zaciskała zęby, marząc o innym życiu, a nosząc mielcarzom dwojaki z posiłkiem, wyobrażała sobie swój własny dom, gdzie byłaby prawdziwą panią. Dlatego, kiedy usłyszała o śmierci Oleny, natychmiast zaproponowała Antoniemu małżeństwo.

Pojawiła się w niedzielnej sukience, z torbą podróżną, w której miała zmianę bielizny i wszystkie swoje oszczędności.

Zaskoczyła go jej bezpośrednia propozycja, do diabła, to przecież nie jest babska rzecz proponować małżeństwo, pomyślał. Ale…

Ku jego zdziwieniu, matka zaaprobowała pomysł Malwiny. W końcu Antoni będzie mieć należytą opiekę, ta dziewczyna nie będzie chciała niczego, tylko stać się panią Wierzbicką. I miała rację.

– Nareszcie wydaliśmy Antosia – westchnęła, wspierając się na ramieniu męża.

Chłopcy natychmiast przylgnęli do nowej matki, a wspomnienie tej prawdziwej z dnia na dzień stawało się coraz bardziej mgliste, Urszula zaś zaczęła się zmagać z poczuciem winy. Może gdyby nie zamieszkała z babką, wszystko potoczyłoby się inaczej? Córka winna być oparciem dla matki, tak wywnioskowała, słuchając rozmów czterech kobiet, z których każda dawała drugiej siłę.

Kiedy jednak Malwina zażądała, aby pasierbica wróciła do domu, bo to przecież wstyd, aby dziecko poniewierało się po ludziach – tak, dokładnie w ten sposób powiedziała – Urszula stanowczo się sprzeciwiła.

Nie pomogły prośby ni groźby, na upór dziewczynki nie było sposobu.

– Nie pójdę do ciebie – rzuciła w twarz ojcu – raczej się utopię.

On zaś poczuł, jak po plecach przeszedł mu dreszcz. Oczy córki patrzyły na niego z nietajoną nienawiścią, zupełnie jakby wstąpił w nią Zły.

A może Mariaszka miała rację?

Ten księżyc, co to się otoczył? Antoni nie był specjalnie zabobonny, nie mniej i nie bardziej niż inni, wychowano go na opowieściach o rusałkach, leszych, utopcach i sysunach, co wyciągały z człowieka całą krew.

– Nie przymuszaj mnie – dodała córka – bo już nigdy… nigdy…

Gorączkowo szukała czegoś, co mogłoby dotknąć go do żywego, aż na koniec znalazła.

– Niczego nie namalujesz.

Skąd się taka zła wzięła, pomyślał i pozostawił ją, stojącą na ganku, z dumnie uniesioną głową. Po przyjściu do domu natychmiast udał się do pracowni i powrócił do pracy nad obrazem, który zaczął jakiś czas temu i dziwnie nie mógł go skończyć.

Polowanie na dzika… Temat nie tylko bardzo dynamiczny, ale związany z pewną historią, którą opowiadano sobie przy różnych okazjach.

Otóż, ojciec Antoniego był zapalonym myśliwym i często gościli u niego podobni pasjonaci, być może wcale nie chodziło o polowanie, bo trofea zdarzały się nader rzadko, tylko o to, aby się spotkać, wypić, porozmawiać. Owo pamiętne polowanie na dzika było właśnie takie.

Ustrzelonego cudem sporej wielkości odyńca przywieziono na wozie i towarzystwo natychmiast zasiadło do libacji.

Ojciec, mając już mocno w czubie, udał się za potrzebą i pechowo trafił na drzwi od szafy, otworzył je i oddał mocz do stojącego w niej myśliwskiego buta.

Może właśnie ta historia sprawiła, że scena, jaką Antoni namalował, wyszła dziwnie niedoskonała – o ile odyniec osaczony przez psy był realistyczny i dramatyczny w swojej walce o życie – o tyle myśliwi wydawali się sztuczni, sztywni jak kukiełki.

Gdyby Antoni zaczął teraz malować ten obraz, z pewnością ową sztuczność przypisałby słowom Urszuli.

Ona wie, myślał. Nie wiadomo skąd, ale wie, kim jestem.

Zamierzał spalić ów niefortunny obraz, ale teść, urzeczony tematem, zaoferował za płótno naprawdę sporą sumę i zawiesił dzieło Antoniego w pokoju stołowym, gdzie mogli je podziwiać wszyscy.

Antoni zaś nie musiał go oglądać, bowiem w domu teściów bywał rzadko, a kiedy musiał, to starał się nie patrzeć na grube, złote ramy, w które ową scenę oprawiono.

Po kim ona taka uparta, zastanawiał się, myśląc o córce. Może po mojej babce, bo matka zawsze była jakaś taka miękka. A może po mnie.

Wstrząśnięty zatrzymał się na schodach.

Kiedy po raz kolejny Malwina napomknęła, aby skłonił córkę do powrotu do domu, kategorycznie odmówił zmuszania Urszuli do czegokolwiek.

– Matka ma z niej pociechę – wyjaśnił, nie wspominając o uporze dziewczynki. – Niechże sobie tam mieszka, a co ludzie mówią… Po to mają języki, żeby gadali. Zawsze o czymś gadać muszą.

Malwina spojrzała na męża podejrzliwie.

Prawda, kiedy wspomniała o ślubie, mówili, że to dziwna rodzina. Nie taka jak inne. Ale miała wtedy w sobie tyle determinacji, że wyszłaby za samego diabła, byle nie zostać w domu.

Zatem nikogo winić nie mogła.

Pasję Antoniego traktowała tak, jak matki traktują kaprysy dzieci: maluje te swoje obrazy – aż dziw, że są z tego pieniądze – i odnosi się do niej dobrze. Ot, zawarli umowę, tak jak jej ojciec z restauratorami z Równego. Dostała nazwisko, dom, pozycję i to wszystko. O wspólnych dzieciach nie miała co marzyć, ale i to było dobre.

Gdyby jeszcze Antoniemu udało się ściągnąć do domu córkę, zyskałaby jakąś pomoc.

Choć może to i dobrze, że dziewczyna – urodzona pod Psią Gwiazdą, jak mawiali we wsi – trzymała się z dala, bo licho nie śpi, Bóg jeden raczy wiedzieć, do czego byłaby zdolna.

Tak więc Malwina bała się Urszuli i w końcu zaczęła być wdzięczna, iż ta mieszka gdzie indziej.

Zaś Anatol i Wincenty uwielbiali starszą siostrę. Szukali każdej okazji, aby pobiec do babki i posiedzieć z Urszulą w sadzie, gdzie czytała im książki – nie baśnie, ale takie, co opowiadały o dalekich krajach, przygodach, marynarzach i rozbitkach, a chłopcy słuchali z szeroko otwartymi ustami. Powracali do domu z rozpalonymi policzkami, aż Malwina zastanawiała się, czy córka Antoniego nie zadała im jakiego uroku – bo to przecież różnie o niej mówiono.

W rodzinie Antoniego lubiano tę dziewczynkę o zjawiskowej urodzie; Urszula miała jasnozielone oczy i prawie białe włosy, była wysoka jak na swój wiek i jak na dziecko dziwnie małomówna. Po ojcu odziedziczyła talent do rysowania i często można było zobaczyć, jak siedzi w ogrodzie albo na miedzy i coś szkicuje.

Ze swoimi pracami biegła do ciotki Dyzi, żony znienawidzonego Michała, gdzie mogła do woli oglądać albumy o sztuce i poznawać anatomię na przykładach rycin przedstawiających antyczne rzeźby.

– Temu akurat wierzyć nie należy – mówiła ciotka Dy­zia, stukając palcem w przyrodzenie Apollina. – Normalny mężczyzna – dodawała, zapominając, że rozmawia z dziewięciolatką – nie chciałby tak wyglądać, uwierz mi.

– A jak? – pytała Urszula i wtedy ciotka przypominała sobie, że Urszula jest dzieckiem, i niezręcznie starała się wybrnąć z kłopotliwej sytuacji, którą sama stworzyła.

– No popatrz, widziałaś ty kiedy kogoś z takimi lokami? Jak u kobiety. A twarz taka dziwnie gładka…

Trudno było nie przyznać jej racji, bo nikt w okolicy tak się nie nosił, ale Urszula w głębi serca była przekonana, że chodzi o coś zupełnie innego.

Zresztą już dawno zauważyła, że różni się od swoich braci.

– Gdyby nie te różnice – wyjaśniła jej prababka – toby ludzi na świecie nie było, zwierzęta by się nie rodziły i wszystko by wymarło zaraz po tym, jak Bóg wypędził Adama i Ewę z raju.

Wychowywana w ten sposób, wiedziała o życiu znacznie więcej niż jej rówieśniczki. Pewnego dnia na jej kolanach okociła się kotka ciotki Dyzi i Urszula zaczęła się zastanawiać, czy człowiek też przychodzi na świat ślepy.

– Ależ skąd! – zaprzeczyła ciotka. – Za to kocięta szybciej niż człowiek zaczynają chodzić, biegać i polować.

– A dlaczego tak?

– Żeby się nie stał pyszny.

Urszula lubiła się przyglądać, jak ciotka maluje bukiety polnych kwiatów, kocięta wygrzewające się na oknie, chatki kryte strzechą i nimfy w kąpieli lub w zbożu. Ich ciała przypominały nieco kluski, jakie kucharka kładła łyżką na wrzątek, i Urszula myślała, że ojciec mimo wszystko robi to lepiej. Bo obrazów, tych zakazanych, stojących w pracowni, zapomnieć nie mogła.

Sami artyści w tej rodzinie – mruczał Michał, zupełnie jakby zapomniał, że jego żona nie jest z Wierzbickimi spokrewniona, a kiedy wreszcie to do niego dotarło, zaczął całkiem poważnie myśleć, iż skłonność do malowania może być zaraźliwa.

Tylko jak się przenosi, zastanawiał się. Przez katar, kaszel czy przez łóżko jak syfilis. To akurat zdawało się niebezpiecznie bliskie prawdy, bowiem mężczyzną, z którym potajemnie romansowała jego żona, był nikt inny jak tylko Antoni.

Ba, Michał pochwalał ich wspólne wycieczki nad rzekę, gdzie, siedząc obok siebie, szkicowali, Antoni pokrzywione drzewa i ich odbicia w wodzie, a Dyzia romantyczne zachody słońca.

Co zaś działo się potem, było tajemnicą obojga.

– Michał ostatni, co by się domyślił. Siano ma w głowie – powiedziała pewnego dnia Dyzia, leżąc na plecach i patrząc w niebo. – Jeśli już ktoś, to twoja córka. Czasami tak na mnie patrzy…

Urszula, przyglądając się ciotce, myślała o czymś zupełnie innym. Podziwiała jej szyk i niedbałą elegancję. I to, że była całkowicie niezależna, nie musiała prosić męża o pieniądze, jak zdarzało się to w wielu rodzinach. Robiła to, co chciała, zamawiała farby we Lwowie, zlecała wykonanie blejtramów, kupowała najdroższe pędzle i… malowała kiepskie obrazki. Lecz wcale się tym nie przejmowała.

– Bogata z domu – stwierdziła babka – to może sobie pozwolić.

Czy jej ojciec był bogaty z domu, zastanawiała się Urszula. Zgromadzony majątek, wiedziała o tym, Antoni zawdzięczał tylko sobie, choć z pewnością wolałby być znany niż zamożny.

I jeszcze ta dziwna żona. Jak można nie umieć czytać i pisać, dziwiła się. Przecież to takie proste, każdy to potrafi.

Nie miała pojęcia, że brak tych podstawowych umiejętności był piętą achillesową Malwiny. Przechodząc przez gabinet męża, zatrzymywała się przed biblioteką i ostrożnie dotykała grzbietów książek stojących jedna obok drugiej na półkach.

Czasami, gdy miała pewność, że nikt nie patrzy, wyjmowała pierwszą z brzegu, otwierała i przyglądała się stronom wypełnionym literami.

Gdyby mnie kochał, pomyślała któregoś razu i to odkrycie nią wstrząsnęło, nauczyłby mnie tego.

Nigdy przedtem ów brak nie dokuczał jej w takim stopniu. Dopiero kiedy we dworze zaczęła się pojawiać nauczycielka – chuda kobieta z aksamitką na szyi i torbą pełną różnych książek – dotarło do Malwiny, że zbliża się czas, kiedy synowie Antoniego będą mądrzejsi od niej. Niewykluczone, że zaczną się z niej śmiać – ich matka z pewnością umiała czytać – i na dodatek Malwina parę razy widziała Urszulę, jak ta szła z książką w ręce przez łąkę, ani jednym spojrzeniem nie zaszczycając rodzinnego domu.

Pewnie już się ze mnie śmieje, myślała Malwina, zagryzając wargi.

Wtedy do jej oczu napływały łzy i aby się uspokoić, przywoływała obraz beczek ze słodem i wiecznie gderającego ojca.

Ech, gdyby miała choć jednego brata, część pracy spadłaby na niego, może wtedy ojciec nareszcie miałby z kogo być dumnym. Bo jakże to, mężczyzna, a nie potrafi syna spłodzić?

Pewnie z tego powodu tkwiła w nim ta złość, którą wylewał na żonę i córki, a szczególnie na nią, najstarszą.

Ciekawe, zastanawiała się, która teraz haruje jak ten koń. A jakby tak znaleźć dla wszystkich po kolei mężów, żeby odeszły z domu na swoje, na lepsze. Nawet bez miłości.

Wszystko byłoby lepsze od wiecznie mokrej podłogi browaru czy też kwaśnego zapachu piwa.

Jeśli istnieje piekło, pomyślała któregoś dnia, to w beczkach jest słód, nie smoła.

Coraz częściej zastanawiała się nad sobą i swoim życiem. Wiadomo, nie spodziewała się niczego niezwykłego i dziwiło ją teraz, że oczekiwania, powoli, dzień po dniu, zmieniały się w niezauważalny sposób.

Gdyby Antoni ją pokochał, roiła sobie, wpatrując się w sufit. Gdyby dał jej poczuć, że jest dlań kimś więcej niż gospodynią i opiekunką jego dzieci. Dałaby za to połowę tego czasu, który jeszcze jej pozostał.

A jakby tak… – którejś nocy przyszła jej do głowy naprawdę zuchwała myśl – jakby tak pójść do Mariaszki, wiedźmy, co to miała prawie sto lat i mieszkała w małym domu pod dąbrową, a kładła karty jak nikt. Mówili też, że potrafiła rzucać uroki, te złe i te dobre, i na wszystko miała radę. Ale przede wszystkim znana była z tego, że potrafiła odebrać każdy poród, nawet wtedy, kiedy dziecko nie miało najmniejszej chęci pojawić się na świecie.

Mariaszka przyjrzała się Malwinie z kpiącym, a przynajmniej tak się młodej kobiecie zdawało, uśmieszkiem.

– A czego oczekiwała? – zapytała, wyjmując z drewnianej kasetki talię zatłuszczonych kart. – Połowy królestwa? Księcia z bajki? Nie wiedziała, kto zacz ten Wierzbicki? Wszyscy wiedzą, a ta nie wiedziała…

Malwina zacisnęła zęby. Wiedziała, a jakże. Ale o tym rozmawiać nie będzie.

– Na trzy kupki przełoży. – Stara postukała palcem w karty. – Lewą ręką, do siebie. Od siebie, to by na niego było, ale w cudzą duszę nie zaglądaj, po co ci to.

Malwina obserwowała, jak Mariaszka układa karty w trzech równych rzędach, a potem wpatruje się w nie jak kot w mysią norę.

– To ty jesteś. – Wskazała zaostrzonym patykiem kartę, na której czerwieniło się serce. – A koło ciebie zazdrość, ale nie o mężczyznę.

Dotykała patykiem kolejnych kart i kręciła głową.

– Domu nie zmienisz, a życie zmienisz – mruczała. – Umrzesz i urodzisz się.

Malwina wzdrygnęła się, gdy patyk zatrzymał się na karcie z czarnym krzyżykiem.

Mariaszka położyła na boku czerwienną damę i przetasowała karty.

– A teraz wybieraj, po trzy. Tutaj, tutaj i tutaj… Dla ciebie, dla domu, o czym nie wiesz, czego się nie spodziewasz, co być musi, czym serce zaspokoisz.

To wszystko brzmiało naprawdę groźnie i w pewnej chwili Malwina miała ochotę po prostu uciec, ale jakaś siła trzymała ją na miejscu.

– Oj, twardaś, ty, twarda. – Na twarzy Mariaszki pojawił się uśmiech, inny od tego, którym ją powitała. – I uparta. Co sobie umyślisz, to mieć będziesz. Tej nocy przyśni ci się ktoś, kto ci dopomoże, zapamiętaj.

Malwina opuściła chatę z zamętem w głowie. To, co sobie umyśliła, nie było łatwe. Ale zrobi to, choćby – spojrzała na leniwie płynącą rzekę – choćby ta woda do góry popłynęła.

Kiedyś już pomyślała w ten sposób: Nie wrócę do domu, chyba że ta rzeka do swych źródeł popłynie.

Tej nocy długo nie mogła zasnąć. Nad sadem świeciła jasno gwiazda, zwana przez mieszkańców wsi psią, bo zawsze modlił się do niej na wiele głosów chór wiejskich kundli, a niektórzy, chcąc dokuczyć tym, co im szczęście nie sprzyjało, mawiali – bo taki czy taka pod psią gwiazdą się urodził…

Nad ranem przyśniła jej się córka Antoniego. Stała na grobli i machała do niej ręką.

Malwina z krzykiem usiadła w pościeli.

Nie usłyszał jej Antoni, spał bowiem osobno, od samego początku, i całe szczęście, bo musiałaby mu powiedzieć, co się stało.

Cóż ona ma do mnie, myślała gorączkowo, stojąc w otwartym oknie. Jakże mogłaby mi dopomóc. I w czym.

Ale skoro Mariaszka tak powiedziała, pewnie coś w tym jest.

Należało wiedźmy posłuchać.

Sen nie dawał Malwinie spokoju do wieczora. Niepokój ponownie zaprowadził ją do chaty pod dąbrową.

– A jaka ta woda była, pamięta? – Mariaszka zwróciła na nią bladoniebieskie oczy. – Czysta czy brudna? Spokojna czy burzyła się?

Malwina zacisnęła powieki tak mocno, że aż rozbłysło pod nimi światło.

– Czysta chyba – powiedziała. – A czy spokojna?

Skoro w tym śnie Urszula odbijała się w niej jak w lustrze, to musiała być spokojna.

– Spokojna! – wykrzyknęła tak głośno, że aż kot Mariaszki zeskoczyl z pieca.

Stara chwyciła jej lewą rękę i obróciła spodem ku górze.

– Skąd w tobie tyle złości do świata? – zapytała. – Skrzywdził cię kto?

Bryła lodu, tkwiąca gdzieś w piersiach Malwiny, zapłonęła żywym ogniem.

– Ojciec! – krzyknęła. – Do czarnej roboty mnie gonił… A matka patrzyła na to i nic.

Nagły ból zgiął ją wpół, tak ostry, że aby się nie przewrócić, usiadła na progu. Już raz czuła podobny, kiedy krwawiąc, na nogach miękkich jak z waty, próbowała zaprowadzić do stajni starego wałacha.

Ojcu obce były comiesięczne przypadłości kobiet, więc nawet mu o tym nie wspomniała. Tylko walcząc z drzwiami od stajni, poczuła, jak w środku w niej coś się oberwało. Resztę dnia przeleżała na stryszku z sianem, gdzie nikt jej nie szukał, bo też i nikomu nie przyszło do głowy, że mogła się tam schować.

– Twoja matka – powiedziała Mariaszka – sama była nieszczęśliwa. No powiedz sama, jak nieszczęśliwa kobieta może dać komuś szczęście?

I to tak będzie za nami iść, pomyślała Malwina. Nieszczęśliwa rodzi nieszczęśliwą. Nigdy to się nie skończy.

Przypomniała sobie, jak wychodząc za Antoniego, roiła sobie, że będą mieli syna czy córkę – ale nie, raczej wolałaby syna. Dobrze, że nic z tego nie wyszło. Jak tu żyć, kiedy ktoś, krew z twojej krwi, kość z twojej kości, przeklina, że się urodził?

Bo Malwinie zdarzało się przeklinać swoją matkę.

– Posłuchaj – Mariaszka pogroziła jej chudym, kościstym palcem – jak długo to będzie w tobie siedzieć, tak długo będzie ci źle. Nienawiść jak kij, ma dwa końce.

Cały zapiekły żal, jaki w sobie tłumiła, podszedł Malwinie do gardła. Wyrzuciła go z siebie z dziwnym, nieludzkim krzykiem.

Mariaszka, która widziała już w życiu niejedno, pokiwała głową.

– Nigdy mnie nie kochał – wycharczała Malwina. – Ani on, ani nikt.

– To sama siebie musisz pokochać.

Ręka staruchy dotknęła jej policzka.

– Człowiek tak naprawdę sam ze sobą żyje, do końca. Sam się rodzi i choćby go cała rodzina otaczała, to sam umiera. I sam sobie jest bliźnim, i przyjacielem. Nie kochasz siebie, to nikt cię nie pokocha. Nie cenisz siebie, to nikt cię szanować nie będzie. Taka prawda.

Taka prawda, powtarzała w myśli Malwina, wracając do domu, gdzie nie była ani żoną, ani matką.

W kieszeni spódnicy miała kurzą kość, kruche widełki z kurzego mostka, którymi od tej pory codziennie o północy grabić miała do siebie.

Wymknęła się z domu tak, aby nikt jej nie zauważył, przykucnęła pod starą jabłonią i wyjęła kostkę.

– Ku mnie, do mnie – powtarzała formułę Mariaszki. – Dobre przyciągam, złe zakopuję…

Powtórzyła to cztery razy, na cztery strony świata, a potem, ukrywszy magiczny przedmiot, poszła do domu.

Wróciwszy do sypialni, przystanęła przed lustrem. Lata wypoczynku, czas, kiedy nie musiała się zrywać o świcie, a po obiedzie mogła usiąść w wiklinowym fotelu i na chwilę przymknąć oczy, zrobiły swoje. Choć na jej policzkach wyraźnie rysowały się bruzdy smutku, a w kącikach oczu znalazłoby się kilka drobnych zmarszczek, można było śmiało powiedzieć, że nadal jest ładną kobietą. Piersi wciąż miała jędrne i okrągłe, brzuch – płaski, smukłe uda i łydki.

Przecież mógłby, myślała. Jak nie mnie, to chociaż moje ciało.

Był to jeden z tych momentów, kiedy człowiek doznaje olśnienia, odkrywa coś, czego istnienia nigdy by się nie spodziewał, i stoi osłupiały prostotą swojego odkrycia.

Malwina bowiem nagle zdała sobie sprawę, iż składa się z ciała i duszy, a obie te części, choć nierozdzielne, mają całkowicie inne potrzeby.

I o ile, przekładając to na sposób myślenia trzeciej żony Antoniego, jej ciało tylko bywało głodne, o tyle jej dusza umierała z głodu.

Cały świat, myślała Malwina, stojąc nago w otwartym oknie, jest tam, za wsią, za dąbrową, i gdyby tylko mi na to zezwolono, dowiedziałabym się, jaki jest.

Nad sadem wisiał ogromny, srebrny księżyc, był tak blisko, że widziała plamy na jego tarczy.

Powoli, jak w transie, włożyła nocną koszulę, stanęła na parapecie i zeskoczyła w wilgotną, miękką trawę.

Chodź, chodź, wabiło ją srebrne światło.

Chodź, chodź, kusił ją świat.

I Malwina ruszyła przed siebie.

Antoni usiadł na łóżku. Ktoś walił pięściami w drzwi, zupełnie jakby się paliło.

– A co tam? – krzyknął.

– Pana żona chodzi! – zawołał parobek.

Chodzi? Toż każdy normalny człowiek chodzi, chyba że mu nogi odcięło. Cóż w tym takiego dziwnego, żeby człowieka ze snu zrywać?

– Pana żona chodzi – powtórzył parobek. – Widziałem. W samej koszuli i boso, po drodze.

Antoni zerwał się na równe nogi. Słyszał o ludziach, co to wychodzili z domów, kiedy księżyc był w pełni, i chodzili po dachach. Kogoś takiego nie wolno było zawołać, bo, nie daj Bóg, jeszcze by się przebudził i spadł.

Dobrze, że drogą idzie, pomyślał gorączkowo, wciągając spodnie.

Biała koszula jego żony jaśniała w mroku.

Na drodze leżał cień Malwiny, czarny, jakby ktoś namalował go tuszem.

– Cóż ty robisz? – zapytał Antoni.

Odwróciła się do niego. Światło księżyca sprawiło, że jej jasne włosy były prawie srebrne, a ciało nierzeczywiste, jakby powstała z mgły unoszącej się nad pobliskim stawem.

– Gdzież ty idziesz?

– Do świata – odparła dziwnie sennym głosem. – On tam, daleko.

Antoni położył ręce na jej ramionach i lekko nią potrząsnął.

Spojrzała na niego przytomnie.

– Będziesz mnie uczyć – powiedziała.

– Co? – zdziwił się.

– Nauczysz mnie czytać i pisać – powtórzyła twardym, zdecydowanym głosem. – Żebym przeczytała wszystko, co u ciebie stoi w bibliotece. Żebym mogła napisać własne imię.

Prośba żony – nie, to było żądanie – poraziła go, zupełnie jakby uderzył piorun z jasnego nieba.

Spodziewałby się wszystkiego, ale nie tego. Stał oniemiały, a Malwina patrzyła mu prosto w oczy.

I miała zupełnie inne oczy niż te, które spoglądały na niego znad stołu, nawet ich kolor wydawał mu się inny.

Zielone były czy złociste, takie, jakimi żaby spoglądają spomiędzy wodnej rzęsy? I to spojrzenie wydało się jakieś inne. Dumne.

Może jej kto jaki urok zadał?

A może potajemnie do Mariaszki chodziła?

Różnie o starej mówiono, podobno ludziom w głowie potrafiła namieszać.

– A nie chodziłaś ty czasem do Mariaszki? – zapytał, prowadząc ją w stronę domu.

– Dajże ty mi spokój! – wybuchnęła. – Żeby wiedzieć, że mnie nie kochasz, do Mariaszki chadzać nie muszę. A na to, żebyś mnie pokochał, to sposobu nie ma.

Oswobodziła się z uścisku jego palców i zawróciła do domu.

Antoni patrzył, jak pod cienką koszulą rysują się jej biodra, i zdjął go nagły strach, taki sam, jak, gdy będąc dzieckiem, lękał się, że matka mu umrze.

A jak odejdzie i zostawi mnie samego, pomyślał.

– Malwina! – zawołał.

Przystanęła.

Odwróciła głowę i dopiero teraz dojrzał linię policzka, harmonijne, proporcjonalne rysy, twarz, którą należało malować – Pomona, Demeter czy Dziewanna?

– Toż przecie wracam – odparła.

Weszła na ganek, a stamtąd udała się do swej sypialni. I – co usłyszał natychmiast – zamknęła drzwi na klucz.

– Czemu ty drzwi zamykasz? – zawołał. – Boisz się czego?

– W zamku klucz zawsze był – usłyszał zza drzwi. – Zamykam, bo chcę, żeby były zamknięte. A otworzę, jak swoje imię napiszę, nie wcześniej.

Czyli cały czas czekała na mnie, pomyślał Antoni. A teraz zamyka drzwi, bo już nie czeka.

Stał pod zamkniętymi drzwiami i nasłuchiwał. Teraz pewnie kładzie się do łóżka.

Jak też ona śpi, zastanawiał się. Jeśli na boku, to na którym?

Wyobraził sobie łagodną linię jej ciała, coś na kształt zarysu pasma łagodnych wzgórz, kuszące krągłości bioder, a gdzieś tam cienisty trójkąt, jakiego nigdy nie widział.

A może śpi na brzuchu, z piersiami przyciśniętymi do prześcieradła? Policzek na poduszce, dwa symetryczne pagórki pośladków schodzące ku udom, pomiędzy którymi nigdy nie zasypiał?

Albo też na wznak, z lekko uchylonymi ustami, bezbronna i cicha?

I cóż mnie opętało, otrząsnął się z tych myśli jak pies po wyjściu z wody. Ani chybi chodziła do starej i dostała jakąś radę.

No cóż, pomyślał, idąc do swej sypialni, zobaczymy, zobaczymy. Uczyć się chce. W zasadzie dobrze, zajmie czymś głowę.

Tylko po co jej to??

Tyle czasu żyła, nie sięgając po książki. Ale niech będzie. Poszuka jej nauczyciela… nie, nauczycielki.

Bo nagle przed jego oczami pojawił się dziwny obraz: Malwina, pochylona nad lekturą, a obok niej nauczyciel, wymoczek w hałstuku, miejskie chucherko, co ręką niby to litery pokazuje, ale o jej ramię się ociera.

Nauczycielka, choćby ta, co przychodzi do chłopców. Cierpliwa jest, sumienna. Bliźniaków nauczyła, choć nie garnęli się do nauki – to i dorosłą nauczy.

Utkwiła w nim owa determinacja, z jaką żona przedstawiła mu swoją propozycję… Nie, propozycja była o wiele wcześniej, kiedy Malwina, stojąc na ganku, spojrzała mu prosto w twarz.

– Pani w jakiej sprawie? – zapytał wtedy, czując, że pojawienie się tej kobiety będzie miało jakieś bliżej nieokreś­lone znaczenie dla jego życia.

– Ja w sprawie małżeństwa – odparła spokojnie. – Pan potrzebuje matki dla swoich dzieci, a ja szukam miejsca.

– I do tego ślub pani potrzebny? – zakpił mimo woli.

– A tak – odpowiedziała, puszczając kpinę mimo uszu. – Za służącą to mogę pójść do każdego dworu.

Jeśli kiedykolwiek Antoni uważał, że nic nie jest w stanie go zaskoczyć, tym razem znalazł się w co najmniej dziwnej sytuacji.

Oto proponowano mu… małżeństwo. W sposób całkowicie nietypowy, odbiegający od jakichkolwiek wzorców.

A uczyniła to dorodna blondynka w kretonowej sukience, jaką zwykle od święta nosiły dziewczyny z przedmieścia, z torebką z imitacji skóry w ręce.

Cóż to w moim życiu zmieni, pomyślał. Usiadł na stojącej na ganku ławie i gwizdnął na psa.

Czy da się podjąć taką decyzję w jednej chwili? Należy poprosić, aby zaczekała, zastanowić się.

Kobieta jednak nie zamierzała odejść. Z jej postaci bił przedziwny upór, który sprawił, że Antoni przypomniał sobie osiołka, gdzieś tam, na Sycylii, który stanął na środku ścieżki i ani myślał się ruszyć.

Właściciel widać znał zwyczaje swojego zwierzęcia, bo nie zmuszał go do ruszenia z miejsca ani krzykiem, ani kijem.

Wiedział, że osioł ruszy, kiedy zechce, nie wcześniej i nie później.

Dokładnie tak samo wyglądała kobieta, o której wiedział tylko tyle, że nie była tutejsza.

Zasnął dopiero nad ranem, kiedy niebo zaczęło jaśnieć, a w sadzie odezwały się pierwsze ptaki. A kiedy się obudził, przez chwilę miał wrażenie, że to wszystko mu się śniło.

Wszyscy pewnie już wiedzą, że moja żona „chodzi”, pomyślał.

A co tam, pocieszył się po chwili, gadali już inne rzeczy i to o nim samym.

Na oparciu krzesła, jak co rano, wisiała czysta koszula – zatem Malwina była tutaj, wszak on swoich drzwi nie zamykał. I wpadło mu do głowy, że wchodząc do jego sypialni każdego ranka, patrzyła na niego, jeśli akurat nocował w domu (zazwyczaj starał się powrócić do domu choćby o świcie), że przyglądała się, jak spał.

Po plecach przebiegł mu dziwny dreszcz.

Malwina należała do tego rodzaju kobiet, co bez mrugnięcia okiem pozbawiłyby życia mężczyznę, który by się im w jakiś szczególny sposób naraził.

Widać czuła coś do niego, kochała go – zresztą, dziwne byłoby co innego – kobiety przyzwyczaiły go do adoracji, pobłażały mu i ani jedna nigdy nie wystąpiła z żadnym żądaniem. A tu…

Ogarnęła go fala irytacji, tak silna, że nie mógł sobie poradzić z zapięciem guzików koszuli.

Normalnie poprosiłby o pomoc Malwinę – pokiwałaby głową, uśmiechnęła się – ale dzisiaj nie mógł tego zrobić. Nie po tym, co się stało w nocy.

Zjedli śniadanie – jak zawsze razem z dziećmi. Chłopcy już się zastanawiali, jak uniknąć codziennej porcji nauki, kopali się pod stołem, wymieniali tajemnicze spojrzenia.

Ciekawe, pomyślał nagle Antoni, jak tam Urszula. Uczyć się powinna, żeby nie skończyć jak…

Jak Malwina, to miał na myśli, jednak żywił niejasne przeczucie, że życie jego czwartej żony dopiero się zaczyna.

Tak jak rozpoczyna się kolejny rozdział książki.

Ze strzępków rozmów sklejał w całość życie córki piwowara – ciężkie, monotonne, w którym jedynym wytchnieniem było kilka godzin snu, a rozrywką – niedzielne nabożeństwo.

Miasteczko leżało pomiędzy dwoma kościołami, katolickim i prawosławnym, i każdego poranka walczyły ze sobą dzwony z dwu wieżyczek.

„Ksiądz gałgan, ksiądz gałgan” – grzmiał basem cerkiewny dzwon.

„Sztany drany oberwany, sztany drany oberwany” – odszczekiwała się sygnaturka katolickiej świątyni.

Antoni do żadnego z nich nie chadzał – zaraz odezwałyby się ludzkie języki – zresztą nie miał takiej potrzeby. Gdy szedł do lasu czy malował nad rzeką, zdarzało mu się odczuwać coś w rodzaju ekstazy, myślał wtedy, iż tak właśnie objawia się obecność Boga. Podobne odczucia wywoływały w nim pieśni śpiewane we wsi wieczorami. Wszystkie opowiadały o miłości, o kobietach z płowymi warkoczami, o tęsknocie i każda z nich dotykała tego obszaru w sercu Antoniego, do którego niechętnie się przyznawał.

Kiedy po śniadaniu chłopcy pędem wybiegli do ogrodu, aby skorzystać z krótkiego czasu swobody, Antoni spojrzał na Malwinę.

– Będziesz się uczyć – oznajmił, uprzedzając jej pytanie. – Od jutra. Dziś porozmawiam z Lizą…

Liza, tak w domu nazywano nauczycielkę chłopców, Elizę Niemirską, córkę zubożałego szlachciury, który wsławił się tym, że przeputał cały majątek – własny, bo żona przezornie go opuściła, zabierając ze sobą córkę i ratując swoją część.

Liza ukończyła Instytut dla Szlachetnie Urodzonych Panien i jako że nie znalazł się żaden kandydat na męża, zajęła się nauczaniem ziemiańskich dzieci, co szło jej lepiej lub gorzej, ale zawsze robiła to z równą pasją i zapałem.

– Dobrze – odparła Malwina.

Postawiła na tacy filiżanki i talerze, a potem zaniosła je do kuchni.

Zanim chłopcy zasiedli do nauki, Antoni poprosił pannę Elizę do gabinetu i wyłożył jej swoją prośbę.

– Dobrze – odparła lekko zaskoczona, nigdy bowiem nie przyszło jej do głowy, że pani Wierzbicka może być analfabetką.

Gdy Antoniemu udało się ściągnąć chłopców do domu – sprawdziwszy uprzednio, czy nie przemycają w kieszeniach żadnych stworzeń, które przyprawiały Lizę o palpitacje serca – zaprzągł do bryczki siwą klacz i wyruszył do miasteczka, by kupić dla Malwiny kilka kajetów, kałamarz, atrament, obsadkę i stalówki.

Po drodze odwiedził matkę, która jak zawsze sprawiała wrażenie, że nic nie robi, tylko czeka na swego jedynaka.

– Cóż tam, Tosiu? – zapytała, ocierając łzy wzruszenia (spotkali się w niedzielę, na podwieczorku, ale rada była widywać syna codziennie). – Ludzie mówią…

Antoni się uśmiechnął. Wieści rozchodziły się szybciej, niż sądził.

– Zawsze coś tam mówią – odparł. – Pamiętasz, jak nasz stajenny mawiał, że gęba jest po to, aby gadała?

Stajenny, Jaś Kwasigroch, był postacią barwną i fascynującą – od niego Antoni, jako kilkuletni chłopiec, nauczył się przeklinać, i robił to w obu językach tak straszliwie, że ojczym miał szczerą chęć połamać na nim szpicrutę, ale matka zasłaniała syna własną piersią i prosiła męża, aby się powstrzymał. Antoni obiecywał, kilka dni był spokój… albo pomogła proca, którą mu zrobił stajenny, ale nie taka zwyczajna, tylko taka, z której Dawid zabił Goliata. Co prawda z tej procy Antoni żadnego Goliata nie zabił, ale kamień trafił w lustro, wiszące w jadalnym, i rozbił je w drobny mak.

Ot, siedem lat nieszczęścia będzie, martwiła się prababka. Nic takiego jednak się nie zdarzyło, a przyjaźń ze stajennym kwitła.

– Ale naprawdę we śnie chodzi? – dopytywała się babka.

Antoni wzruszył ramionami.

– Gorąco było, to wyszła z domu.

– Nie kręć. – Matka jak za dawnych czasów ujęła go palcami za brodę i spojrzała mu w oczy.

– Ciekawszego coś mamie powiem. – Antoni uwolnił się z jej uścisku.

– A co takiego? – Matka pobladła.

– Malwina uczyć się będzie – oznajmił.

– Malwina? A po co jej to? – zdziwiła się matka.

Spodziewał się podobnej reakcji.

– Zajmie się czymś. Zresztą sama poprosiła.

Babka odłożyła na bok robótkę.

– A wiesz ty, Tosiu – uśmiechnęła się – to znaczy, że czegoś chce. Może jej niewygodnie, że chłopcy się uczą? Żeby który nie powiedział jej kiedyś, że jest ciemna. Ma rację.

I w taki sposób rodzina Antoniego pochwaliła pomysł jego żony.

Malwina patrzyła na leżące na stole zakupy. Otworzyła jeden z brulionów i powąchała kartki. Tego zapachu nie dało się porównać z żadnym innym. Tak pachniało nowe.

„Nowe” okazało się trudniejsze, niż myślała, zwłaszcza nauka pisania, do czego Eliza przywiązywała szczególną wagę.

Stalówka przesuwała się opornie, atrament rozpryskiwał drobnymi kroplami.

– Nie, nie i jeszcze raz nie! – powtarzała nauczycielka, a synowie Antoniego, podsłuchujący pod oknem, tłumili śmiech.

W czasie jednej z lekcji, pobieranych przez Malwinę, pozbawieni kontroli, pobiegli na łąkę i nazbierali kwiatów o dużych, jasnozielonych dzbanuszkach, z których wysypywały się drobne ziarenka.

Ukryli je starannie w woreczkach na leki, uszytych z kawałków zamszu przez Urszulę – byli bowiem na etapie zabaw w Indian.

I gdy Malwina z trudem składała litery, pomalowali się farbami Antoniego w barwy wojenne, po czym spożyli swój łup.

Antoni zastał synów półprzytomnych, kiedy próbowali wspiąć się na gruby wełniany kilim, wiszący w salonie.

Abram Ejsik, lokalny felczer, zmusił obu chłopaków do wymiotów, a Malwina pobiegła do Mariaszki, gdyż ta miała sposoby na wszystko.

Długo dochodzili do siebie, a jeszcze dłużej zmywano z nich – terpentyną – olejną farbę.

– Jakby ich pilnowała – westchnęła matka Antoniego – ale te fanaberie…

Wszystkiemu, milcząc, przyglądała się i przysłuchiwała Urszula.

Gdyby nie książki – mimo miłości, jaką darzyła ją babka i prababka – życie dziewczynki byłoby raczej nieszczególnie ciekawe. Ile można, myślała, napawać się okolicznymi widokami, cieszyć przyrodą, obserwować otaczający, niewielki świat?

Ten, do którego kiedyś w podobny sposób tęsknił jej ojciec, znajdował się zupełnie gdzie indziej.

– Wyjdziesz za mąż – mówił dziadek – pojedziecie w podróż poślubną, do Włoch może.

Była to nikła pociecha. Ba, brzmiała nawet groźnie. Klatka zostanie na chwilę otwarta, skrzydła poczują przestrzeń, a potem…

Urszula zdążyła poznać wszystkich przyjaciół domu, którzy rozprawiali o nowych rasach krów, wystawach bydła, koniach, ba, jeden ze znajomych – „ekscentryk”, jak określił go dziadek – zajął się hodowlą strusi, co było rzeczą dotąd niepraktykowaną, i wszyscy za jego plecami stukali się w czoło, ale hodowla prosperowała całkiem nieźle, głównie z powodu piór i ogromnych jaj.

Ile czasu jednak można było o tym słuchać?

Córki przyjaciół, w jej wieku albo trochę starsze, bez skrępowania rozmawiały o kryciu psów albo – czerwieniąc się – o anatomii ogierów czy byczków.

– Niesmaczne – powiedziała któregoś razu prababka. – Tak nisko upaść! Za moich czasów…

I popłynęła opowieść o spotkaniach muzycznych – bo prawie każdy wtedy umiał na czymś grać, o wieczorkach tańcujących i o tym, że teraz byłoby to niemożliwe.

– A cóż to szkodzi – przerwała jej babka – żeby zaprosić młodzież… Samą młodzież, bez tych starych pryków? Nastawimy samowar, Felusia coś dobrego upiecze, patefon i płyty są, a fortepian…

Urszula się uśmiechnęła.

– Fortepian! – zawołała prababka. – A Urszulka czemu nie gra? Ty w jej wieku…

I co jej przyszło z tego grania, pomyślała Urszula, kątem oka patrząc na niewielki krzyżowy fortepian. Kojarzył jej się z czymś bardzo smutnym , ilekroć bowiem babka siadała do instrumentu, w jej oczach pojawiały się łzy. Choć Urszula nie wiedziała zbyt wiele o kompozytorach, w głębi serca czuła, że babka miała – nie, nadal ma – prawdziwy talent.

Pewnie o tym myślał Antoni, mówiąc, że wszystko poszło w nicość. Bo ojciec posiadał nieprawdopodobną zdolność używania strasznych, przygniatających słów. W nicość, czyli na marne.

Po co mam się tego uczyć, myślała Urszula, ale coś w środku domagało się nowego, książki przestawały zaspokajać jej głód.

Tego dnia wieczorem sięgnęła po siedmiostrunną gitarę, która wisiała w pokoju przeznaczonym dla gości.

Niewielka, w sam raz pasowała do jej ręki.

Dźwięk rozstrojonych strun natychmiast usłyszała prababka i bezszelestnie pojawiła się w drzwiach.

– Widzisz. – Pokazała Urszuli swoją pomarszczoną dłoń. – To moja była, robiona na miarę, w Odessie. A nauczyciel…

Na jej twarzy pojawił się dziwny uśmiech. Usiadła na fotelu, poprawiła kołnierzyk sukni i westchnęła.

– Co ten nauczyciel? – zapytała Urszula. Nie lubiła, kiedy prababka nagle przerywała swoje opowieści, bo potem często już do nich nie wracała. A w każdej był jakiś mężczyzna. I to najbardziej ciekawiło Urszulę.

Zupełnie jakby cały świat kręcił się dokoła mężczyzn, oni wyznaczali granice swobody – i dokładnie tak samo było w opowieści o nauczycielu muzyki.

– Był bardzo przystojny. – Prababka zachichotała. – A mój mąż nagle zrobił się okropnie zazdrosny. I któregoś razu… Co to ja wtedy grałam? Nie pamiętam… No więc mój mąż wpadł do pokoju…

Prababka gwałtownie zerwała się z fotela.

– Wyrwał mi gitarę i zamierzył się nią na nauczyciela. Stanęłam pomiędzy nimi, bo gotów był go zabić, tak, dziecko, zabić, wiem, co mówię…

Na szczęście skończyło się na tym, że wypłacił tamtemu miesięczną pensję i kazał mu się wynosić. Może powiedział to mniej elegancko, ale dobrze się skończyło. Jakby tak zabił… więzienie, nie inaczej.

Urszula się roześmiała.

– Teraz to i ja się z tego śmieję – powiedziała prababka. – Ale wtedy to był prawdziwy dramat.

Urszula odwiesiła gitarę na miejsce.

– Ależ weź ją sobie, weź, słoneczko. Znajdzie się ktoś, kto cię nauczy.

– To wezmę, jak się znajdzie – odparła Urszula.

Jak wyjdę stąd z gitarą, myślała, to zapeszę i nic z tego nie będzie. Nic z góry. Nic u losu na borg.

Tak jak ze źrebakiem, co miał do niej należeć, a urodził się martwy.

Tak jak z sukienką, którą przywiózł jej ze Lwowa ojciec, a Urszula położyła ją zbyt blisko pieca. Węgielek wypadł na miedzianą blachę osłaniającą podłogę, od żaru zajął się skraj sukienki, dziw, że cały dwór się nie spalił. Sukienki, jak można się domyślić, ani razu jeszcze nie włożyła…

Tak to było z planami, jakie snuła. Dlatego, jeśli miała jakieś marzenia, nie mówiła o nich głośno, tylko zapisywała w niewielkim, cienkim kajeciku.

Tego dnia Urszula przez całe popołudnie myślała o Malwinie. O tym, czego jej się zachciało. Powinna siedzieć i dzieci pilnować. Przecież przez tę naukę macochy chłopcy byliby się na śmierć zatruli. Gdyby Antoni – tak mówiła o swoim ojcu – nie wszedł do pokoju, byłoby już po nich. Poumieraliby jak szczury, kiedy się najadły trutki.

Przypominała sobie to wszystko, także i to, że pewnej zimy zobaczyła, jak Malwina chodzi w futrze matki, ale jej złość wcale nie stała się większa, wręcz przeciwnie, zamieniała się we współczucie.

O tym, że ciężko być żoną Antoniego, Urszula wiedziała od dawna, z podsłuchanych rozmów, plotek, nawet od samej babki.

A jak któraś go kochała, to było podwójnie ciężko.

Malwina, pomyślała Urszula, jakby na służbę przyszła, tylko taką lepszą, sama się zgodziła, czyli o miłości mowy być nie mogło.

Chyba żeby potem się zakochała?

Ale musiała wiedzieć, że Antoni do kilku dziewczyn chadza, wszystkie go kochają, a on nie kocha żadnej.

Może się boi, przyszło do głowy Urszuli. Że jak którą pokocha, to ją zaraz utraci? To pewnie lepiej nie kochać nikogo.

Dzień, kiedy Malwinie udało się napisać własne imię tak starannie, że Liza nie szczędziła jej pochwał, stał się dla nietypowej uczennicy świętem, które miała w tajemnicy obchodzić co miesiąc, każdego piątego dnia.

W górnej szufladzie komody – którą także ku coraz większej irytacji Antoniego zaczęła zamykać na klucz – leżał cienki zeszycik, a jego strony wypełniało jedno tylko słowo. Jej imię pisane na różne sposoby.