Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
82 osoby interesują się tą książką
Historia kobiety, która pragnęła być kochana
Blanka L. – skrzypaczka, influencerka, kobieta o wielu twarzach. Urodzona i wychowana w Moskwie, zmuszona do ucieczki przed ludźmi, którzy chcieli uczynić z niej narzędzie w rękach władzy. Zamiast wolności dostała piekło – życie pod kontrolą faceta, który miał ją chronić, a stał się jej największym oprawcą.
Pozbawiona muzyki, wolności i własnej tożsamości, przez lata walczy o przetrwanie. A kiedy śmierć męża wydaje się końcem jej udręki, los stawia na jej drodze dwóch mężczyzn – braci. Każdy z nich wnosi w jej życie miłość, namiętność i nadzieję. Każdy też okazuje się częścią historii, która ma tragiczne konsekwencje.
Czy Blanka, naznaczona bólem i przeszłością, wreszcie odnajdzie miłość, której pragnęła od zawsze?
Czy koszmary, które nosi w sercu, pozwolą jej żyć naprawdę – czy też na zawsze będą wyrokiem?
„Przypadek Blanki L” to przejmujący romans i dramat psychologiczny o kobiecie, która chciała tylko jednego – być kochaną.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 264
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Zespół GW
Korekta
Jarosław Lipski
Projekt okładki
Maksym Leki
Fotografia na okładce
freepik.com
Redakcja techniczna, skład i przygotowanie wersji elektronicznej
Maksym Leki
Wydanie I, 2025
Wydawca:
Wydawnictwo Grzechu Warte
© Wydawnictwo Grzechu Warte, 2025
tekst © Katrarzyna Mak
ISBN 978-83-974905-1-2
Bo nawet jeśli czas nie jest magicznym plastrem, który leczy rany, to przynajmniej sprawia, że mniej bolą.
To miał być jeden z najmilszych, niezapomnianych wieczorów, a okazał się życiową katastrofą. I na zawsze odmienił moje życie. Niestety.
Wraz z grupą muzyków pochodzących z Nowosybirska oraz chórem o intrygującej nazwie „Łabędzi śpiew” właśnie miałam swój pierwszy solowy występ z akompaniamentem. I został przyjęty owacjami na stojąco. Radowałam się ogromnie, bo od dawna się do niego szykowałam, pilnie trenując pod okiem mojej mentorki, Ludmiły Popovej – nauczycielki muzyki oraz przyjaciółki rodziny. To ona od wczesnych lat mojego dzieciństwa uczyła mnie śpiewu i gry na skrzypcach. Swojego pierwszego i zarazem ostatniego stradivariusa dostałam na czwarte urodziny od mamy. Pamiętam, że z ekscytacji nie mogłam zasnąć. Cieszyłam się tak bardzo, że chciałam tylko grać i grać, by osiągnąć najwyższy poziom i dojść do perfekcji. Ale Ludmiła skutecznie studziła moje zapały, bo uważała, że to nie lekcje czynią mnie utalentowaną skrzypaczką, a ponadprzeciętny słuch, który rzekomo posiadam.
Mnie już wtedy wydawało się inaczej. Mając cztery lata, nie umiałam jeszcze zbyt dobrze pisać ani czytać, choć, nie przeczę, szybko chłonęłam wiedzę, wychodząc ponad poziom innych przedszkolaków. Ale wcale nie uważałam się z tego powodu lepsza czy bardziej uzdolniona muzycznie od innych. Byłam zbyt mała i nie umiałam tego nazwać ani opisać w racjonalny sposób, ale już wtedy widziałam dźwięki. Czasem objawiały się za pomocą kolorów, innym razem widziałam po prostu nutki, które przeskakiwały jedna po drugiej, układając się w mojej głowie w melodię. Kiedy w wieku sześciu lat powiedziałam o tym mojej nauczycielce, okrzyknęła mnie geniuszką. Uważała, że tylko ludzie o szczególnych zdolnościach i nad wyraz wyjątkowi tak mają. Prawda była gdzieś indziej – dotarło to do mnie, kiedy skończyłam szesnaście lat. Cierpiałam na synestezję, dość rzadką i niegroźną chorobę, która polega na nietypowym odbiorze rzeczywistości za pośrednictwem zmysłów. Popovej to i tak nie przekonało i dalej uparcie twierdziła, że mój przypadek jedynie dowodzi mojego geniuszu. Dłużej nie polemizowałam z nią w tej kwestii. Po prostu robiłam swoje. Grałam.
W przerwie postanowiłam zajrzeć do mamy. Ona, podobnie jak ja, również była związana z teatrem. Odkąd wykryto u niej SM i od kiedy zaczęła się poruszać na wózku, pełniła tu funkcję szatniarki. Wcześniej pracowała w ministerstwie. Nie pamiętam dokładnie tego okresu, bo byłam zbyt mała, ale według tego, co opowiadała, była prawą ręką jakiejś politycznej szychy. Niestety postępująca choroba wykluczyła ją w wielu życiowych aspektach. Praca na poprzednim stanowisku była jednym z nich. Uważałam, że to niesprawiedliwe, a nawet się z tym nie godziłam, o czym głośno mówiłam, ale nic nie mogłam na to poradzić.
Tego wieczoru nie zamierzałam już dłużej myśleć o niesprawiedliwościach losu, z jakimi od lat mierzyłyśmy się z mamą, bo czułam tak wielką radość z koncertu, że niemal pękałam z dumy. W końcu udało mi się spełnić nasze wspólne marzenie! Od dawna gdybałyśmy z mamą, jak to będzie, kiedy wreszcie uda mi się stanąć na scenie pośród artystów sławnych nie tylko w samej Rosji, ale również w całej Europie, jako dobrze rokującej, choć na razie wschodzącej gwieździe.
– Widziałaś, matuchno? – piszczę podekscytowanym głosem i wpadam w ramiona przypatrującej mi się w milczeniu kobiecie.
Mama wygląda na przejętą, co w sumie nie powinno mnie dziwić. Ona każdy mój występ przeżywa tak samo. A ten był wyjątkowy. I z pewnością będzie też przełomowy dla mojej kariery. Decydujący. Zebrane po koncercie recenzje zadecydują, czy podpiszę bardzo dla mnie ważną umowę. Niezwykle mi na tym zależy. Nieoficjalnie mówiło się, że nawet początkujący artyści mogli zarobić na tym kontrakcie krocie. A my potrzebowałyśmy pieniędzy. Przede wszystkim na leczenie. Państwowa służba zdrowia nie zapewniała mamie dostatecznej opieki, a jej pogarszający się stan wymagał dużo więcej.
– Nie cieszysz się? – Odsuwam się od niej lekko i spoglądam na jej zatroskaną twarz. Oczekiwałam większego entuzjazmu, tymczasem nie widzę spodziewanej radości.
– Nadia… – wzdycha jedynie.
Nie wiem, co się dzieje, ale reakcja mamy zaczyna mnie coraz bardziej niepokoić. Kucam więc nieopodal wózka, tuż obok jej kolan, chwytam jej dłonie w swoje ręce i pytam:
– Co się dzieje, mamuś? Nie podobał ci się mój występ?
– Bardzo mi się podobał! Ale…
Strasznie nie lubię tego słowa. Na ogół zwiastuje kłopoty. Tym razem też nie jest inaczej.
– Właśnie dostałam wiadomość od Wery.
– Od kogo?
O ile dobrze pamiętam, jedyna Wera, jaką znam, to dawna znajoma mamy. Obie niegdyś pracowały w ministerstwie.
Dziwne, że o niej wspomina właśnie teraz, bo od lat się nie kontaktowały. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo odkąd mama zachorowała, nigdy nas nie odwiedziła.
– Od Wery Iwanowiczowej – wyjaśnia mama, tym samym potwierdzając moje domysły. Nadal jednak nie rozumiem, co takiego powiedziała jej tamta kobieta i dlaczego to tak bardzo zasmuciło matkę, ale nim zdołam zapytać, dodaje: – Musisz natychmiast wyjechać z miasta.
– Ale o czym ty mówisz? – Przyglądam się siedzącej na wózku kobiecie, oczekując wyjaśnień. – Koncert jeszcze nie dobiegł końca. A ja za chwilę mam zagrać kolejny utwór, więc…
– Dla ciebie ten wieczór się skończył, córeczko – przerywa mi mama, a ja mam coraz większy mętlik w głowie. – Wyjedziesz stąd. Jeszcze dziś. Za chwilę. Wszystko zaplanowałam.
– To jakaś bzdura! – Unoszę się trochę za mocno. Ale nic nie poradzę. Nie wiem, co się stało mamie, ale ewidentnie bredzi. Nie widzę innego wytłumaczenia jej zachowania. – Nigdzie się nie…
– Posłuchaj, córeczko – przerywa mi kolejny raz, co jest do niej zupełnie niepodobne. Moja matka to chodząca oaza spokoju. I ma nienaganne maniery. Dziś jednak wyraźnie nie jest sobą. – Musisz uciekać.
– Nie denerwuj się, mamuś. – Próbuję ją jakoś uspokoić, lecz im dłużej na nią patrzę, tym i mnie udziela się coraz większy niepokój. – I jeszcze raz powtarzam, że…
– Nie, Nadiu.
Moja mama, a właściwie kobieta, którą chyba ktoś podmienił – tylko takie wytłumaczenie nasuwa mi się na myśl – ma niewyraźną minę i zdecydowanie kręci głową.
– Wszystko załatwiłam. Opuścisz to miejsce jak najprędzej. Tu nie jest bezpiecznie.
Nadal mam ochotę zaprzeczyć bzdurom, które wygłasza. Przychodziłam tu od lat, razem z nią. I dotąd żadnej z nas nie spadł włos z głowy, więc nie zgadzam się z taką opinią.
Ale to, co mówi dalej, mrozi mi krew w żyłach.
– Pamiętasz rzeź w Dubrowce?
Oficjalnie przyjęto, że był to atak terrorystyczny przeprowadzony przez czeczeńskie komando pod przywództwem Mowsara Barajewa. Ale po cichu mówiło się, że stał za tym sam Stepan Borisewicz – ważna, a może i najważniejsza osobistość tego komunistycznego kraju. Tak naprawdę nie obchodziło mnie, kto dopuścił się tej okropnej zbrodni, bo nic nie mogłam z tym zrobić. Nikt nie był w stanie tego dociec, a wszyscy, którzy próbowali, marnie skończyli. Zginęło wówczas sto siedemdziesiąt siedem osób – to fakty. I to okropne, przyznaję. Jak również samo wspomnienie tej strasznej rzezi.
– Nie rozumiem, do czego zmierzasz.
– Nie ma czasu na wyjaśnienia. Musisz uciekać. Natychmiast!
Tym razem naprawdę mnie przestraszyła. I już zamierzam ją poprawić, że obie się stąd wynosimy, ale mnie ubiega:
– Budynek opuścisz tylnym wyjściem. I oddalisz się stąd niezwłocznie.
Właściwie na tym etapie rozmowy powinno do mnie dotrzeć, że mama nigdzie się nie wybiera, bo doskonale znam rozkład budynku i wiem, że na tyłach nie ma podjazdu dla wózka, ale dziwnym sposobem nie wyłapałam tego od razu. I chyba nawet nadal głupio się łudziłam, że wyjdziemy stąd razem.
– A potem natychmiast udasz się na Plac Czerwony – kontynuuje mama. – Wmieszaj się w tłum. Nie rzucaj przesadnie w oczy – dodaje, patrząc na moją szykowną suknię, którą włożyłam na ten wyjątkowy wieczór. Jakiś czas temu odkupiłam ją od zamożnej kobiety, bo się jej zwyczajnie znudziła. – I czekaj na mężczyznę, który…
– Stop, mamuś! – Wreszcie udaje mi się przerwać ten monolog. – Skoro to koniec tego wieczoru – powtarzam po niej z żalem, nad którym nie jestem w stanie zapanować – to wyjdziemy razem. Bez ciebie nigdzie się stąd nie ruszam.
– Posłuchaj, córeńko…
Mama wygląda na śmiertelnie poważną. Rzadko ją taką widywałam. Ostatni raz chyba wtedy, kiedy dowiedziała się o swojej chorobie. Potem nawet ten „drobny szczegół” nie był w stanie odebrać jej radości życia – mama jest optymistką i mimo choroby nigdy się nie poddaje. Bo Olha Mikołajewa, moja matka, jest najbardziej pozytywną osobą, jaką znam.
– Główne wejście jest obserwowane. Ludzie Borisewicza mają dopilnować, by do zakończenia koncertu nikt nie opuścił budynku teatru. Dostali rozkaz, żeby zatrzymać wszystkich, bez wyjątku. Mają zabić każdego, kto stawi opór.
– Ale…
Odkąd pamiętam, to ja upominałam ją, ilekroć nadużywała tego słowa. Tym razem jednak „ale” z moich ust uleciało mimowolnie.
– Nie ma czasu na wątpliwości, Nadiu. Weź ten płaszcz. – Mama sięga po beżowy, nierzucający się w oczy trencz, który dopiero teraz zauważam na podłokietniku wózka. Nie należy do żadnej z nas, ale, jak widać, mama o to nie dba. Nie poznaję jej. Dotąd nie wyciągnęłaby ręki po cudze. – I to – dodaje, by sekundę później podsunąć mi futerał.
To stradivarius. Od dawna na nim nie grałam. Nie wiem, jakim cudem się tu znalazł. W naszym domu zajmował honorowe miejsce za szklaną witryną. Był niczym relikwia.
– Jeszcze kiedyś może ci się przydać – mówi przejętym głosem mama.
Nie wiem, co przeraża mnie bardziej. „Jeszcze kiedyś” czy może żal, nad którym nie zdołała zapanować.
– Nigdzie bez ciebie nie pójdę – stwierdzam, czując narastający niepokój i niepojęty smutek, podszyty strachem, powodowanym przez budowane przez mamę napięcie. – Albo wyjdziemy stąd razem, albo…
– Do cholery, dziecko! – Chwyta mnie za ramiona i lekko mną potrząsa. – Wiesz, że poszłabym za tobą nawet na koniec świata, ale nie mogę! Z tym wózkiem – zerka na niego i wzdycha – nie uciekniemy niezauważone.
– Wobec tego cię poniosę – oznajmiam z uporem dziecka i nawet już próbuję wziąć ją na ręce, ale rezygnuję z tego pomysłu, słysząc odpowiedź, a właściwie pytanie:
– Naprawdę?
Wiem, że nie chciała mnie urazić, choć jej powątpiewający ton sprawia, że jest mi przykro. Ale prawda jest taka, że moja matka od zawsze nazywała rzeczy po imieniu. I teraz – czas to wreszcie przyznać – także ma rację. Bez pomocy kogoś silniejszego ode mnie nie będę w stanie unieść jej na odległość większą aniżeli parę metrów.
– Mamuś… – Jestem zdezorientowana i czuję się jak w potrzasku. Nie wiem, co robić, ale nadal próbuję.
– Córeńko. – Mama ponownie podsuwa w moją stronę trencz w byle jakim kolorze. – Włóż go i się pospiesz. Za chwilę rozpęta się tu piekło, więc lepiej, żeby do tego czasu cię tutaj nie było.
– A co z tobą? – zadaję pytanie, podnosząc się z kucek. Czuję, jak wielka klucha dławi moje gardło. – Obiecasz mi, że jeśli zrobi się gorąco, nie dasz się zabić? – pytam, nim włożę płaszcz, który mi znów podsuwa.
– Postaram się.
– To za mało! – piszczę bezradnie, uświadamiając sobie nagle, że być może widzę ją ostatni raz w życiu. – Musisz mi obiecać…
– Zrobię wszystko, co tylko się da, żeby cię nie zawieść. A teraz uciekaj już – dodaje, na odchodne wręczając mi futerał ze skrzypcami.
Przyglądam mu się tylko przez chwilę, mając mieszane uczucia. A potem pochylam się nad matką, obejmuję ją i składam pocałunki na obu jej policzkach.
– Idź już. Proszę – słyszę jeszcze. W jej oczach, podobnie jak w moich, tańczą łzy. – I nie daj się złapać. Odbierze cię Leon i zajmie się całą resztą.
Nie pytam już, kim jest Leon, bo nagle słyszę głosy dobiegające z zewnątrz, z korytarza. Zdaje się, że mnie szukają, bo padło moje imię. I ten ktoś z pewnością wie, gdzie mnie znaleźć.
– Do zobaczenia, mamuniu – mówię na pożegnanie ze ściśniętym gardłem, a potem wychodzę drugim wyjściem.
Na trzęsących się nogach wybiegam z budynku. Uderza mnie rześkie, mroźne powietrze. Ubranie, które dała mi mama, jest cienkie i nie zapewnia mi dostatecznego ciepła, ale nie zwracam na to przesadnej uwagi. Działam według zaleceń i niezwłocznie udaję się na plac. To w sumie niedaleko, lecz dotarcie na miejsce stwarza mi niemały problem. Drżą mi kolana, a obute w szpilki stopy wyginają się przy każdym kroku. W takich warunkach sztuką jest nie połamać sobie nóg.
Wreszcie, pomimo niewygody i towarzyszącego mi strachu, udaje mi się dotrzeć na miejsce. Jest późny, grudniowy wieczór i ciemność spowiła już okolicę. Mimo to Moskwa tętni życiem. Dzieje się tak za sprawą świątecznego jarmarku, na którym, jak co roku, zbierają się setki osób. Idąc za radą mamy, wtapiam się w tłum. Wolałabym stanąć obok któregoś z koksowników, przy którym można się ogrzać, ale trzymam się instrukcji, jakie mi dała: nie zatrzymuję się i stale posuwam naprzód. W zasadzie kręcę się w kółko, lecz jestem w ruchu, tak jak kazała.
Z zimna, a także z powodu nieopuszczającego mnie strachu, prawdopodobnie tracę rachubę czasu. Przez chwilę umiera we mnie nadzieja na szczęśliwe zakończenie planu mojej matki, z oddali bowiem dochodzą mnie odgłosy syren. Już wiem, co oznaczają. I w zasadzie mam ochotę zawrócić tam, skąd przybyłam, bo tak strasznie boję się o rodzicielkę. Ale właśnie w tym momencie czuję, jak ktoś łapie mnie pod ramię i w obcym, zupełnie nieznanym mi języku mówi mi coś do ucha. W zasadzie nic nie rozumiem, ale kiedy słyszę „Leon”, dociera do mnie, że właśnie materializuje się plan, którego stałam się częścią.
Próbuję jeszcze wytłumaczyć wleczącemu mnie gdzieś mężczyźnie, że nie nadążam, ale on w ogóle mnie nie słucha albo nie rozumie. Jakimś cudem udaje mi się nie skręcić kostek i już po chwili zostaję wciągnięta do tunelu metra. O ile mi wiadomo, akurat ta część jest teraz w remoncie, ale nie wdaję się w dyskusję z facetem, który najwyraźniej nie zna rosyjskiego. Okropnie się boję, gdy zauważam, że zmierzamy w stronę toalet. Właściwie nie wiem, co sobie wyobrażałam; że wsiądę w pociąg widmo i stąd odjadę? Ale na pewno nie przewidziałam czegoś takiego. Dlatego nagle próbuję się wyrwać i zwyczajnie uciec – nie tak umawiałam się z mamą, wiem, ale to silniejsze ode mnie! – lecz trzymający mnie kurczowo za ramię mężczyzna udaremnia mi to, wpychając mnie do środka i zatrzaskując za mną z hukiem drzwi. Potykam się i upadam na kolana. Futerał ze skrzypcami ląduje obok mnie. Nim zdołam jakkolwiek zareagować, zauważam skierowaną w moją stronę dłoń. Jestem przerażona, ale zanim podniosę głowę, odgarnę z twarzy włosy i sprawdzę, z kim mam do czynienia, do moich uszu dochodzi męski głos. Ten, dla odmiany, rozbrzmiewa po rosyjsku:
– Nadia Mikołajówna? Jestem Leon.
Spoglądam niepewnie na pochylającego się nade mną mężczyznę i z jeszcze większą ostrożnością podaję mu dłoń, pozwalając sobie pomóc.
– Nic ci nie jest? – pyta, kiedy zwiększam pomiędzy nami dystans.
Mężczyzna biegle mówi po rosyjsku, więc doskonale go rozumiem, ale nie jestem w stanie wykrztusić z siebie choćby słowa. Zwyczajnie strach odbiera mi mowę. Niejaki Leon nie wygląda na bandytę. Jest dobrze ubrany, mówi opanowanym, ciepłym głosem i ogólnie powinien wzbudzać zaufanie. Ale w tej chwili nie potrafię zaufać nikomu.
– Stłukłaś kolana – zauważa, bo poły mojego płaszcza rozsunęły się nieznacznie – ale nimi zajmiemy się potem. Teraz nie ma na to czasu. Rozbieraj się – rozkazuje, a mnie dosłownie zatyka.
Cofam się o parę kroków i lędźwiami wpadam na rząd umywalek. Ten facet miał mi pomóc, a nie gwałcić!
– Nie zbliżaj się! – wyduszam drżącym z przerażenia głosem.
– Nie wygłupiaj się – słyszę w odpowiedzi. – I zdejmij ubranie.
Gdy uparcie nie reaguję na polecenie i spanikowanym wzrokiem uciekam w stronę drzwi, słyszę:
– Jeśli sama tego nie zrobisz, będę zmuszony ci w tym pomóc. Matka cię nie uprzedziła, że tak to będzie wyglądać?
Kręcę głową. Słowa wydają się tu zbyteczne.
– Chodzi o sprawy bezpieczeństwa. Muszę mieć pewność, że nie masz podsłuchu, GPS-a lub innego nadajnika. No dalej, zdejmuj ubranie, bo nie będę czekał wieczność.
Nie wiem, co robić. W tej chwili jedyne, czego jestem pewna, to tego, że chce mi się płakać. Najpierw zdejmuję płaszcz, który Leon ode mnie zabiera i kładzie na drewnianym pudle ze skrzypcami. Następna w kolejności sukienka podziela los płaszcza. Kurczę się w sobie, bo wiem, że moja bielizna niewystarczająco zasłania te najbardziej intymne części ciała.
– Całą resztę niestety również musisz zdjąć. Łącznie z butami – podkreśla facet, a ja czuję, jak na moje policzki wypływają rumieńce.
Niemniej robię, co mi każe, a już po chwili, ze wzrokiem utkwionym w podłogę, stoję zupełnie naga, próbując okryć się jedynie własnymi dłońmi.
– Kucnij – pada kolejne polecenie.
W odruchu chcę powiedzieć, że nie zamierzam tego robić, ale kiedy dociera do mnie, że to już ostatni etap „przeszukania”, robię, co konieczne.
– W porządku – słyszę jego głos. Jestem tak bardzo zażenowana całą sytuacją, że nie mam odwagi spojrzeć mężczyźnie w oczy. – Ubierz to – mówi, a następnie zdejmuje płaszcz, który przed chwilą miał na sobie, i mi go wręcza.
Tym razem spełniam jego rozkaz bez zastanowienia.
– Co pan robi?! – Nie kryję zdziwienia i żalu, czy nawet oburzenia, na widok płomienia, który nagle obejmuje moje ubrania i skrzypce.
„Mój ukochany stradivarius…”
– Tylko to, co konieczne – słyszę w odpowiedzi.
Nie dyskutuję z nim. Już wiem, że to nie ma sensu.
***
Po tym, jak jeden z towarzyszących Leonowi goryli przyniósł mi buty – nie mam pojęcia i chyba nie chcę wiedzieć, skąd wziął te jeszcze ciepłe saszki – jego szef zabrał mnie do samochodu i kazał mi zająć miejsce na tylnej kanapie. Oczywiście posłuchałam, a nawet chciałam spytać, co teraz, dokąd jedziemy i czy wie już coś o mojej matce. Ale nie zdołałam tego zrobić, bo wręczył mi plastikowy kubek, który cuchnął mocnym alkoholem, i kazał się napić. Uznałam, że to mnie rozluźni, więc spełniłam jego kolejny rozkaz. A potem…
***
Nie wiem, jak długo spałam, ale kiedy odzyskuję świadomość zauważam, że jestem w jakimś luksusowym apartamencie. Oboje jesteśmy. Niejaki Leon jest tu razem ze mną. Jest mi okropnie duszno, bo jak się okazuje, wciąż mam na sobie jego płaszcz, a w pomieszczeniu panuje przyjemne ciepło.
– Gdzie ja jestem? – pytam niepodobnym do swojego głosem, próbując się podnieść z kanapy. Kręci mi się w głowie.
Przez szklane ściany, które zdają się otaczać nas z każdej strony, zauważam, że noc ustąpiła dniowi. Nie mam pojęcia, czym było świństwo, którym mężczyzna uśpił mnie na tak długo, ale musiało być bardzo silne i skuteczne zarazem, bo od wejścia do samochodu aż do teraz nic nie pamiętam.
– W Warszawie. W moim apartamencie.
– W Warszawie?
Ponownie się rozglądam, a przez jedną z szyb rzeczywiście zauważam Pałac Kultury i Nauki, trochę przypominający Pałac Triumfu w Moskwie. I w zasadzie już mam zapytać o mamę, którą w niej zostawiłam, o całe to dramatyczne wydarzenie, które miało nastąpić po moim opuszczeniu teatru, ale przyglądający mi się z uwagą mężczyzna mówi:
– Na końcu korytarza jest łazienka. Zdejmij wreszcie płaszcz, wykąp się, a potem porozmawiamy.
Nie oponuję, bo czuję, że cała się lepię. Ruszam we wskazane mi miejsce i kolejny raz robię, co mi każe. Biorę szybki prysznic, zakładam za duży na mnie, ale jedyny szlafrok, jaki znalazłam w łazience, i niezwłocznie wracam tam, gdzie czeka na mnie Leon. Mam mu bowiem tyle ważnych pytań do zadania. Liczę, że na wszystkie odpowie. Szczerze.
– Usiądź – mówi mężczyzna, gdy tylko mnie dostrzega. – Powinnaś coś zjeść.
– Nie jestem głodna – odpowiadam, a w myślach dodaję, że jedyne, czego mi w tej chwili potrzeba, to ubrania. I spokoju, który wierzę, że poczuję, kiedy usłyszę dobre wieści o mamie.
– Musisz zjeść. I powinnaś się napić. Oboje nie chcemy, żebyś się odwodniła, prawda? – Kiedy to mówi, nalewa mi kieliszek wina.
Mam ochotę powiedzieć mu, że na moje oko jest za wcześnie na alkohol, ale w sumie jestem tak bardzo zestresowana, że godzę się na niego i wypijam wino niemal duszkiem.
„Oby tylko znów mi czegoś nie dosypał” – przelatuje mi przez głowę. Niestety po czasie.
– Chciałabym wiedzieć, co z moją mamą? – mówię, kiedy Leon odsuwa przede mną krzesło.
– Nie mam jeszcze w tej sprawie żadnych wieści. Rosyjskie media mówią tylko o zamachu terrorystycznym, ale na razie nie podali nawet liczby ofiar.
Słysząc o ofiarach, zbiera mi się na płacz. Opanowuję się jednak, bo nie chcę wyglądać na bardziej żałosną, niż w tej chwili się czuję. Znalazłam się w naprawdę nieciekawej sytuacji. Z dala od domu, bez pieniędzy, a nawet bez ubrania.
– Jedz – mówi Leon, zasiadając na wprost i taksując mnie nieodgadnionym wzrokiem.
