Przyjęcie - Natasha Brown - ebook + książka

Przyjęcie ebook

Brown Natasha

3,5

Opis

Dorastaj podczas recesji. Bądź uprzejma dla swoich wrogów. Idź na Oxford lub Cambridge, zdobądź wykształcenie, pójdź do pracy, rób karierę. Rób wszystko, co należy. Kup mieszkanie. Kupuj dzieła sztuki. Kup sobie jakiś rodzaj szczęścia. Ale przede wszystkim: nie wychylaj się. Siedź cicho. I rób, co masz robić.

Narratorka Przyjęcia to młoda czarna Brytyjka, która od zawsze była pouczana, jak powinno wyglądać jej życie. Ma wziąć udział w wystawnej imprezie w rodzinnej posiadłości swojego chłopaka na angielskiej wsi. Jadąc na Przyjęcie, zastanawia się nad tym, kim się stała, i analizuje drogę, jaką przeszła. Czas mija, przyszłość wzywa, a ona wciąż zadaje sobie pytanie: czy nie pora rozmontować tę konstrukcję?

Przyjęcie to opowieść o opowieściach, które nas otaczają: o kolorze skóry i klasie społecznej, bezpieczeństwie i wolności, zwycięzcach i przegranych. I o kobiecie, która postanawia przejąć kontrolę nad swoją opowieścią – nawet za cenę życia.

Powieść Natashy Brown to literacka szarża, dzieło wściekłe wobec rzeczywistości, ale też niezwykle subtelne, kunsztownie tkane. Lektura tej książki robi niezapomniane wrażenie!

Wojciech Szot

 

Powieść Brown nie tylko opisuje moment zmiany, ale też sprawia, że ta zmiana jest możliwa. Na nowo napełniła mnie nadzieją w moc literatury.

Ali Smith

 

Doskonała, odważna i zdumiewająca. Nowy oszałamiający pisarski talent.

Bernardine Evaristo

 

Lektura „Przyjęcia” zaparła mi dech w piersiach. To książka totalna.

Meg Mason

 

Wirtuozowska, wyśmienita, wyjątkowa.

„Guardian”

 

Jeden z najgłośniejszych debiutów roku. Przeczytacie tę książkę, wstrzymując oddech.

„Sunday Times Style”

 

Każde zdanie tej elektryzującej powieści poraża błyskotliwą krytyką zastanego porządku społecznego.

„Oprah Daily”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 78

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (36 ocen)
8
13
8
3
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kamilakok

Całkiem niezła

Książka o uprzedzeniach, rasizmie, zdobywaniu szczytu za wszelką cenę po to, by nie być na nim szczęśliwym.
10
Julia_mistrz

Całkiem niezła

Nie wiem co myśleć o tej książce.
10
pparczy

Nie polecam

Książka napisana na siłę, tylko po to bo niby porusza ważny temat nietolerancji szeroko pojętej. Bohaterka daje sobą pomiatać, a potem się żali. Dodatkowo sposób przedstawienia totalnie odrzuca od lektury. Nie warto.
11
Yanadis

Nie oderwiesz się od lektury

„Ale znosić to da­lej, te­raz, kiedy mam wy­bór – to by był świa­domy współ­udział". Miałam sprecyzowane oczekiwania wobec tego utworu, a autorce wspaniale się udało ze mnie zakpić. Natascha Brown wykorzystuje przyzwyczajenia progresywnych odbiorców oraz ramy fikcji literackiej, a potem brawurowo wywraca stolik. To nie jest konsekwentnie fabularna lista błędów popełnianych przez społeczeństwo na drodze ku równości (nie tylko) rasowej, ta książka to bunt totalny. Zarówno formalny (burzenie czwartej ściany, wplatanie fragmentów eseistycznych), jak i moralny. I chociaż główna bohaterka może sprawiać wrażenie przerażająco biernej, to tak naprawdę bierze się za bary z całym światem.
00
martairmina

Dobrze spędzony czas

Polecam! Zdecydowanie warta uwagi perspektywa.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: As­sem­bly
Co­py­ri­ght © Na­ta­sha Brown, 2021 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Mar­tyna Tom­czak, 2023
Re­dak­torka ini­cju­jąca • Pau­lina Sur­niak
Re­dak­torka pro­wa­dząca • We­ro­nika Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Ka­ta­rzyna Koń­czal
Re­dak­cja • Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska
Ko­rekta • Anna Gą­dek, Agata Ton­dera
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza • Ma­te­usz Cze­kała
Ła­ma­nie • Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt okładki • © Pen­guin Ran­dom Ho­use UK
Ilu­stra­cja na okładce • © stock­cam | Getty Ima­ges
Ad­ap­ta­cja pro­jektu okładki • Magda Bloch
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67727-79-2
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Bo także i to jest mar­ność i po­goń za wia­trem.[1]

Już do­brze

Mu­sisz z tym skoń­czyć, po­wie­działa.

Z czym, prze­cież nic nie ro­bimy. Miała ochotę go po­pra­wić. Nie było żad­nego my. Był on, pod­miot, i ona, przed­miot, ale po­wie­dział tylko słu­chaj, nie ma sensu się pod­nie­cać głu­po­tami.

Czę­sto sia­dała w ostat­niej ka­bi­nie dam­skiej to­a­lety i ga­piła się na drzwi. Po­tra­fiła tam prze­sie­dzieć całą prze­rwę, cze­ka­jąc, aż uda jej się wy­srać, roz­pła­kać albo ze­brać w so­bie na tyle, by wró­cić do biurka.

Wi­dział ją przy biurku ze swo­jego ga­bi­netu i re­gu­lar­nie wy­bie­rał jej nu­mer, żeby sko­men­to­wać to, co wi­dzi (i co o tym my­śli): włosy (sza­lone), skórę (eg­zo­tyczną), bluzkę (w któ­rej le­dwo miesz­czą jej się piersi).

Wy­da­wał jej drobne po­le­ce­nia przez te­le­fon. To było bar­dziej upo­ka­rza­jące niż więk­sze rze­czy, które przy­szły póź­niej. A jed­nak pod­no­siła zszy­wacz wy­soko, zgod­nie ze wska­zówką. Wy­pi­jała dusz­kiem szklankę wody. Wy­plu­wała gumę na rękę.

Po­szła na lunch z ko­le­gami z pracy. Była to szóstka męż­czyzn w róż­nym wieku, o róż­nych syl­wet­kach i tem­pe­ra­men­tach. Za­mó­wili ni­giri z wo­ło­winą i w cza­sie po­siłku raz po raz na­wią­zy­wali do jej po­zy­cji w fir­mie, rzu­ca­jąc nie­ja­sne alu­zje i oskar­ży­ciel­skie kon­sta­ta­cje.

Je­den ze star­szych, gruby fa­cet z si­wie­ją­cym za­ro­stem wo­kół ró­żo­wych warg, odło­żył wi­de­lec, by wy­ra­zić się wprost. Za­czął po­woli: wie, no prze­cież wie, że ona nie jest ty­pem osoby, która by to wy­ko­rzy­sty­wała. Za­milkł dla efektu, de­lek­tu­jąc się oka­zją do po­wie­dze­nia dziew­czy­nie, jak jest. Ale! Ale sama musi przy­znać, że ma le­piej od niego i od reszty przy tym stole. Chyba mo­głaby to przy­znać, prawda?

Uśmiech­nął się sze­roko, roz­ło­żył ra­miona i wy­god­nie roz­parł się na krze­śle. Po­zo­stali ga­pili się na nią, część po­ta­ki­wała. Się­gnął po wi­de­lec i wpa­ko­wał do ust ko­lejną por­cję su­ro­wego mięsa.

Jego ga­bi­net miał trzy prze­szklone ściany. Po obu stro­nach cią­gnęły się rzędy biu­rek, ni­czym ga­le­ria w te­atrze. Ona tkwiła po­środku sceny. Mó­wił do niej na sie­dząco, mocno oży­wiony.

Wcze­śniej li­czył, że za­chowa się doj­rzale, do­ceni jego wy­siłki. Wstał i prze­cho­dząc obok, otarł się o nią lekko, choć miał mnó­stwo miej­sca, bo ga­bi­net był duży. Po­winna my­śleć per­spek­ty­wicz­nie, za­sta­no­wić się nad swoją przy­szło­ścią i nad tym, ile tu zna­czy jego słowo. Mó­wiąc to, otwo­rzył drzwi.

Nic się nie stało, po­my­ślała, jak każ­dego ranka. A po­tem jesz­cze raz, za­pi­na­jąc bluzkę i wkła­da­jąc w uszy ma­leń­kie kol­czyki. I znów, zwi­ja­jąc włosy w schludny kok. Nie uma­lo­wała się, wy­gła­dziła wą­ską, szarą spód­nicę.

Po­wta­rzała to so­bie, je­dząc, choć za­po­mniała, jak się sma­kuje i łyka. Pró­bo­wała gryźć. Nic się nie stało. Wark­nęła, że nic jej nie jest, po­tem już ła­god­niej ro­zej­rzała się po sa­lo­nie. Za­py­tała matkę, jak jej mi­nął dzień.

Ko­la­cja po pracy, zgo­dziła się na nią. Przed wej­ściem do re­stau­ra­cji chwy­cił ją za ra­miona, wpił się w nią war­gami.

Pa­trzyła na jego drga­jące po­wieki, gdy na­pie­rał i trą­cał ję­zy­kiem jej ję­zyk. Wy­obra­żała so­bie wła­sne ciało, skrzy­żo­wane ra­miona, nogi uło­żone równo w skrzyni. On się od­su­nął, par­sk­nął krót­kim śmie­chem, po­tem spoj­rzał na nią z góry. Do­tknął jej ręki, pal­ców, twa­rzy. Już do­brze, po­wie­dział. Już do­brze, do­brze.

Jak to jest

Nie, ale tak w ogóle. Skąd na przy­kład są twoi ro­dzice. Z Afryki, prawda?

To jest tak. Miesz­kam tu­taj już pięć lat. Żona sie­dem, osiem. Pra­cu­jemy, pła­cimy po­datki. Na­wet ki­bi­cu­jemy An­glii w Pu­cha­rze Świata! Więc gdy ka­zano nam się re­je­stro­wać, ścią­gnąć spe­cjalną płatną apli­ka­cję – za­bo­lało. Tu jest nasz dom. Po­czu­li­śmy, że nas nie chcą. Tak jakby ci po­wie­dzieli: wra­caj do Afryki. Wy­obraź so­bie, że mó­wią: nie, nie je­steś stąd, wra­caj do Afryki. Wła­śnie tak to wy­gląda.

Cał­kiem jakby... no prze­cież sama wiesz. Ro­zu­miesz to dużo le­piej niż An­glicy.

Po kie­liszku na tra­wie­nie się roz­kręca

Ro­zu­miała gniew męż­czy­zny, który z ko­lei ro­zu­miał, czuł w ciele, ko­ściach, krwi i skó­rze, że jego miej­sce jest na bar­kach po­tęż­nego ol­brzyma, nad któ­rym ni­gdy nie za­cho­dzi słońce. Bo już był wie­czór, a on był pi­jany. Te­raz po­czuł się ma­lutki, jak usta. Jak warga albo ząb, albo szorstki, bo­le­sny py­peć na su­chym, bia­łym ję­zyku, śli­skim od flegmy u na­sady, bli­sko gar­dła. Gar­dła męż­czy­zny z ob­wi­słym brzu­chem i krót­kimi rzed­ną­cymi wło­sami. Więc gdy te usta się otwo­rzyły i za­częły pluć ja­dem, przez co inni przy sto­liku po­czuli się nie­zręcz­nie, ro­zu­miała, skąd wy­pływa ten gniew, cho­ciaż sama była jego ce­lem. Cze­kała, aż uwolni ją dzwo­nek te­le­fonu, a w mię­dzy­cza­sie ro­zu­miała go, po ci­chu, uprzej­mie.

SPO­TKA­NIE

.

To jest opo­wieść. Są wy­zwa­nia. Ciężka praca, za­ka­sane rę­kawy, za­ci­śnięte zęby. Droga w górę. Prze­zwy­cię­ża­nie, prze­kra­cza­nie i tak da­lej. Wie­cie, o co cho­dzi. To nie moje ży­cie, ale te­raz wy­świe­tla się za mną, wy­so­kie na dwa me­try, a ja za­świad­czam o nim swoją obec­no­ścią wo­bec rzę­dów mięk­kich, pla­stycz­nych twa­rzy na wy­cią­gnię­tych szy­jach wy­sta­ją­cych z koł­nie­rzy mun­dur­ków. Wy­gła­szam stare kwe­stie ni­czym słowa wta­jem­ni­cze­nia. Klik i ko­lejny slajd. Wiel­kie, róż­no­rodne, uśmiech­nięte twa­rze w sza­rych gar­ni­tu­rach stoją obok wy­kre­sów, ści­skają so­bie dło­nie, ma­chają. Przy wtó­rze szumu pro­jek­tora ich uśmie­chy mor­fują w ja­skrawe logo banku. Czas koń­czyć. Obej­muję wzro­kiem rzędy uczen­nic. Dzię­kuję za uwagę i za­chę­cam do za­da­wa­nia py­tań.

Któ­raś pyta, czy miesz­kam w wiel­kim domu.

To był hit, mówi ko­or­dy­na­torka pro­gramu, a dy­rek­torka o znisz­czo­nych, równo przy­cię­tych po­si­wia­łych wło­sach przy­ta­kuje. Roz­chyla na­pięte wargi, uka­zu­jąc żółte od kawy zęby. Od­pro­wa­dzają mnie wą­skimi tyl­nymi scho­dami, a ja dła­wię się cie­płym po­wie­trzem i cha­rak­te­ry­styczną szkolną wo­nią go­to­wa­nych wa­rzyw. Dy­rek­torka dzię­kuje mi za przyj­ście, mówi: to było in­spi­ru­jące. Stru­mień uczen­nic wy­lewa się z auli, krzyki, śmiech i me­lo­dyjny gwar roz­mów niosą się dud­nią­cym echem po be­to­no­wych ko­ry­ta­rzach. In­spi­ru­jące, po­wta­rza dy­rek­torka.

.

Kiedy wra­cam, w biu­rze nie ma jesz­cze Lou. Rzadko zja­wia się przed je­de­na­stą. Jakby każ­dego ranka nowy zle­pek prze­cięt­no­ści wy­ła­niał się z oce­anu i prze­peł­zł­szy po omsza­łych ska­łach, wy­pusz­czał ru­chliwe macki, które da­lej w głąb lądu wy­dłu­żają się, skrę­cają w koń­czyny, aż wresz­cie w pełni ufor­mo­wany Lou! wkra­cza do holu na dwóch pła­skich sto­pach w lśnią­cych bu­tach. Lśniący but po­stu­kuje o pod­łogę w ocze­ki­wa­niu na windę. Głowa po­dry­guje w takt mu­zyki z di­zaj­ner­skich słu­cha­wek. I nikt go ni­gdy nie wra­bia w prze­ma­wia­nie. To moja działka – wy­stępy w szko­łach, na uczel­niach, w ko­bie­cych pa­ne­lach dys­ku­syj­nych i na tar­gach pracy – re­gu­lar­nie, co kilka ty­go­dni. Mój nie­pi­sany obo­wią­zek. Róż­no­rod­ność musi być wi­doczna. Ile już ko­biet i dziew­czy­nek okła­ma­łam? Ile pa­trzyło na moją uśmiech­niętą twarz, gdy wy­chwa­la­łam tę czy inną firmę, branżę, uczel­nię, ta­kie wła­śnie ży­cie? Nie, to nie są kon­struk­tywne py­ta­nia. Czas nad­ro­bić kilka go­dzin pracy.

.

Jako dziecko wiele lat miesz­ka­łam przy cmen­ta­rzu. Przez okna od frontu oglą­da­łam su­nące ulicą kon­dukty po­grze­bowe: kare ko­nie, po­tem ka­ra­wany, po­tem zwy­kłe ko­lo­rowe auta. Przo­dem kro­czył cza­sami męż­czy­zna w cy­lin­drze i z la­ską. No i byli tam lu­dzie – wy­sia­da­jący z aut i ka­ra­wa­nów, zbie­ra­jący siły, nio­sący wieńce i czapki. Oraz trumnę, jak są­dzę. Tego jed­nak nie pa­mię­tam. Zbie­rali się przy świeżo roz­ko­pa­nej ziemi i cze­kali obok uło­żo­nych równo wień­ców albo po pro­stu stali z kwia­tami. Cza­sem się obej­mo­wali. Małe, da­le­kie istoty, tu­lące się do sie­bie, szu­ka­jące po­cie­chy. Ob­ser­wo­wa­łam wszystko z góry.

.

W ze­szłym roku ku­pi­łam miesz­ka­nie na ostat­nim pię­trze geo­r­giań­skiego domu w do­brze ro­ku­ją­cej oko­licy. Po­zo­stałe pię­tra wy­naj­mują dwie młode, ner­wowe pary. Co wie­czór wy­bu­chają mię­dzy nimi sprzeczki o gło­śne pusz­cza­nie mu­zyki.

Par­ter zaj­mują Adam i Evie, o dziwo są to ich praw­dziwe imiona. Kiedy po­zna­li­śmy się na scho­dach, Evie przed­sta­wiła się pierw­sza, jako dziew­czyna Adama. Od­gar­nąw­szy z czoła pa­smo cien­kich ja­snych wło­sów, oznaj­miła, że pra­cuje w branży wy­daw­ni­czej. Gdy na gó­rze jest za gło­śno, Evie stuka do drzwi i woła, żeby ści­szyć mu­zykę. Że ona bar­dzo prosi. Cho­ciaż odro­binę! Jej sta­ran­nie ar­ty­ku­ło­wane roz­draż­nie­nie wdziera mi się do miesz­ka­nia przez pod­łogę.

Są­siadki z dołu są bur­kliwe i nie lu­bią to­wa­rzy­stwa. Rzadko się od­zy­wają, ale cza­sem sły­szę, jak ocho­czo wy­dzie­rają się przy hi­tach z lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Obie są ładne: bru­netki o wy­ra­zi­stych ry­sach i drob­nych sto­pach. W każde czwart­kowe przed­po­łu­dnie pod ich drzwiami su­szą się dwie pary ubło­co­nych kor­ków.

Swoj­ski rytm na­szej pię­tro­wej co­dzien­no­ści zro­dził swego ro­dzaju bli­skość.

.

W pracy tę­sk­nię za miesz­ka­niem, pew­nie tak jak inni za dziećmi, kiedy wi­dzą ich uśmiech­nięte twa­rze, opra­wione w ramki, wśród pa­pie­rów i kub­ków na biurku. Za to moja przy­ja­ciółka Rach – drobna, roz­piesz­czona, ener­giczna – nie­wiele so­bie robi z wła­snych czte­rech ką­tów na zie­lo­nych obrze­żach za­chod­niego Lon­dynu. Chce więk­szy dom, lep­szego chło­paka, wię­cej kasy! Pra­gnie tego bez­wstyd­nie i wprost, a jej ape­tyt mnie jed­no­cze­śnie prze­raża i mi im­po­nuje. Mój wła­sny cał­kiem za­nikł. Za­pa­dłam się już zbyt głę­boko i na­dal cią­gnie mnie w dół ja­kiś pod­stępny, du­szący ucisk w koń­czy­nach. Mimo to wstrzy­muję od­dech.

No bo co mi po­zo­stało?

Całe po­ko­le­nia po­świę­ceń – ciężka praca i jesz­cze cięż­sze ży­cie. Masa cier­pień i masa wy­rze­czeń – dla tej szansy. Że­bym miała wła­śnie ta­kie ży­cie. I na­prawdę pró­bo­wa­łam, pró­bo­wa­łam oka­zać się godna. Ale po la­tach zma­gań, brnię­cia pod prąd, je­stem go­towa zwol­nić. Już się nie mio­tać. Wcią­gnąć wodę do płuc. Mam dość. Może pora za­koń­czyć tę opo­wieść.

Oho – przy­szedł Lou.